Recepcje dużych i eleganckich hoteli

Wchodzę tam pospiesznym krokiem, witana uprzejmym uśmiechem portiera. Rozglądam się zaaferowana, jakbym przyszła na spotkanie. Gram. Spoglądam niecierpliwie na zegarek, a potem opadam na jeden z foteli, zapalam papierosa.

Recepcje są lepsze niż kawiarnie. Nie trzeba nic zamawiać, nie trzeba wchodzić w dysputy z kelnerami ani nic jeść. Hotel rozpościera przede mną swoje rytmy, jest wirem, a jego centrum są drzwi obrotowe. Płynąca rzeka ludzi zatrzymuje się, kręci się w miejscu przez noc lub kilka, a potem rusza dalej.

Ktokolwiek miałby przyjść, nie przyjdzie, ale czy to podważa etos mojego czekania? To aktywność podobna medytacji – czas płynie i niewiele przynosi nowego, sytuacje powtarzają się (podjeżdża taksówka, wysiada z niej nowy gość, portier bierze walizkę z bagażnika, idą do recepcji, z kluczem do windy). Czasem sytuacje się dublują (dwie taksówki przyjeżdżają symetrycznie z dwóch przeciwnych stron, wysiada z nich dwoje gości, dwóch portierów wyciąga z dwóch bagażników walizki) albo multiplikują, robi się tłok, sytuacja staje się napięta, grozi chaosem, ale to po prostu skomplikowana figura, trudno od razu zobaczyć jej złożoną harmonię. Innym razem hall staje się nieoczekiwanie pusty, wtedy portier flirtuje z recepcjonistką, ale tylko na pół gwizdka, półgębkiem, pozostając w pełnej hotelowej gotowości.

Siedzę tak z godzinę, nie dłużej. Widzę tych, którzy wypadają z windy i pędzą na spotkanie, od urodzenia spóźnieni, czasami z pośpiechu kręcą się w obrotowych drzwiach, jak w młynku, który ich za chwilę zmiele na pył. Widzę tych, którzy powłóczą nogami, ciągną je za sobą, jakby zmuszali się do postawienia następnego kroku, ociągają się przed każdym ruchem. Kobiety czekające na mężczyzn, mężczyźni na kobiety. One mają świeży makijaż, który nadchodzący wieczór starannie zetrze, a nad sobą obłok perfum, świętą aureolę. Oni – odgrywają całkowitą swobodę, ale w gruncie rzeczy są spięci, mieszkają dziś na niższych piętrach swojego ciała, w podbrzuszu.

To czekanie przynosi niekiedy piękne prezenty – oto mężczyzna odprowadza kobietę do taksówki. Biorą się z windy. Ona jest mała, drobna, ciemnowłosa, ubrana w obcisłą krótką spódniczkę, ale nie wygląda wulgarnie. Elegancka prostytutka. On – idzie za nią – wysoki, siwiejący, w szarym garniturze, z rękami w kieszeniach spodni. Nie rozmawiają ze sobą i trzymają dystans; trudno uwierzyć, że jeszcze przed chwilą ocierały się o siebie ich błony śluzowe, że on dokładnie zbadał językiem wnętrze jej ust. Idą koło siebie, on puszcza ją przodem w młynek obrotowych drzwi. Taksówka czeka, powiadomiona. Kobieta wsiada bez słowa, co najwyżej lekko się uśmiecha. Nie ma żadnego „do zobaczenia” ani „było miło”, nic w tym rodzaju. On pochyla się jeszcze lekko do okna, ale chyba nic nie mówi. Może zupełnie niepotrzebne „do widzenia”, widocznie nie zapanował nad nawykiem. I ona odjeżdża. On zaś wraca z rękami w kieszeniach, lekki i zadowolony, nawet ma cień uśmiechu na twarzy. Już zaczyna snuć plany na wieczór, juz przypomniał mu się e-mail i telefon, ale jeszcze się do nich nie weźmie, jeszcze się pocieszy lekkością, może po prostu pójdzie na drinka.


Punkt

Gdy mijam te miasta, to wiem już, że w końcu trzeba się będzie w jednym z nich zatrzymać na dłużej, może nawet osiedlić. Ważę je w głowie, porównuję i oceniam, i zawsze wydaje mi się, że każde z nich jest albo za daleko, albo za blisko.

Wygląda więc na to, że istnieje jednak jakiś stały punkt, wokół którego uprawiam swoje cyrkumbulacje. Od czego za daleko i do czego za blisko?


Przekrój jako metoda poznania

Poznawanie warstwami; każda warstwa tylko z grubsza przypomina następną czy poprzednią; zwykle jest wariacją, zmodyfikowaną wersją, każda dokłada się do porządku całości, choć nie można tego dostrzec, gdy rozpatruje się je osobno, bez odniesienia do całości.

Każdy plaster jest częścią całości, ale rządzi się swoimi prawami. Porządek trójwymiarowy, uwięziony i zredukowany w warstwie dwuwymiarowej, wydaje się abstrakcyjny. Można nawet pomyśleć, że żadna całość nie istnieje, że nigdy nie istniała.


Serce Szopena

Jest wszystkim ogólnie wiadomo, że Szopen umarł o drugiej nad ranem („in the small hours”, jak mówi angielskojęzyczna wersja Wikipedii) 17 października. Przy łożu śmierci było kilka osób z grona najbliższych przyjaciół, w tym siostra Ludwika, która opiekowała się nim ofiarnie do końca, a także ksiądz Jełowicki, który wstrząśnięty tym milczącym, zwierzęcym umieraniem kompletnie wyniszczonego ciała, tą przedłużającą się walką o każdy haust powietrza, najpierw zemdlał na schodach, potem zaś w ramach nie do końca uświadomionego buntu, w swoich pamiętnikach wymyślił lepszą wersję śmierci wirtuoza. Napisał między innymi, że ostatnie słowa Fryderyka brzmiały: „Jestem już u źródła wszelkiej szczęśliwości”, co było ewidentnym kłamstwem, choć na pewno pięknym i wzruszającym. W rzeczywistości, jak zapamiętała to Ludwika, jej brat nic nie powiedział, był zresztą nieprzytomny od kilku godzin. Tym, co na koniec dobyło się z jego ust – była strużka ciemnej, gęstej krwi.

Teraz Ludwika, zmęczona i zmarznięta, jedzie pocztowym dyliżansem. Dojeżdżają już do Lipska. Jest wilgotna zima, z zachodu gonią za nimi ciężkie chmury o ciemnych brzuchach, pewnie spadnie śnieg. Od pogrzebu minęło wiele miesięcy, ale oto czeka Ludwikę jeszcze jeden pogrzeb, w Polsce. Fryderyk cały czas powtarzał, że chce być pochowany w kraju, a ponieważ dobrze wiedział, że umrze, starannie zaplanował swoją śmierć. I pogrzeby.

Zaraz po śmierci przyjechał mąż Solange. Przybył natychmiast, jakby czekał w płaszczu i w butach na pukanie do drzwi, od dawna gotowy. Pojawił się z całym swoim warsztatem pracy umieszczonym w skórzanej torbie. Najpierw natarł tłuszczem bezwładną dłoń zmarłego, ułożył ją starannie i z szacunkiem w drewnianej rynience i zalał gipsem. Potem z pomocą Ludwiki zdjął też maskę pośmiertną – chodziło o to, by rysy twarzy nie stężały zbytnio i nie wdała się w nie śmierć, ona bowiem wszystkim modeluje twarze bardzo podobnie.

Po cichu, bez hałasu spełniono kolejne żądanie Fryderyka. Drugiego dnia po śmierci polecony przez hrabinę Potocką medyk kazał rozebrać ciało do połowy, a potem, rozłożywszy wokół nagiej klatki piersiowej naręcze prześcieradeł, sprawnym ruchem otworzył ją ostrym skalpelem. Ludwice, która przy tym była, wydało się, że ciało drgnęło, a nawet jakby westchnęło. Później, gdy prześcieradła zabarwiły się prawie czarnymi skrzepami, odwróciła twarz do ściany.

Medyk opłukał serce w miednicy, i Ludwika była zdziwiona, że jest tak duże, bezkształtne i pozbawione koloru. Z trudem zmieściło się w słoju wypełnionym spirytusem, więc medyk radził, żeby zamienić go na większy. Tkanka nie powinna być ściśnięta ani dotykać szklanych ścianek.

Ludwika przysypia teraz, ukołysana miarowym turkotem, a w dyliżansie, na siedzeniu naprzeciw, obok jej towarzyszki podróży, Anieli, zjawia się jakaś dama, obca, ale jakby dawna znajoma, jeszcze z Polski. W zakurzonej sukni żałobnej, jakie nosiły wdowy po powstańcach, z ostentacyjnym krzyżem na piersi. Ma twarz napuchniętą, poczerniałą od syberyjskich mrozów, jej dłonie w szarych sparciałych rękawiczkach trzymają słój. Ludwika budzi się z jękiem i sprawdza zawartość kosza. Wszystko w porządku. Poprawia czepek, który zsunął jej się na czoło. I klnie po francusku, bo zesztywniał jej zupełnie kark. Z drzemki budzi się też Aniela i odsłania zasłonki. Płaski zimowy krajobraz jest porażająco smutny. W dali widać niewielkie osady, ludzkie kolonie skąpane w szarości i wilgoci. Ludwika wyobraża sobie, że porusza się po wielkim stole, jak owad pod uważnym spojrzeniem jakiegoś monstrualnego entomologa. Wzdryga się i prosi Anielę o jabłko.

– Gdzie jesteśmy? – pyta, wyglądając przez okno.

– Jeszcze kilka godzin – mówi uspokajająco Aniela i podaje towarzyszce zeszłoroczne pomarszczone jabłuszko.

Pogrzeb miał się odbyć w La Madeleine, zamówiono już mszę, a tymczasem na plac Vendóme, gdzie wystawiono ciało, przychodziły tłumy przyjaciół i znajomych. Mimo zasłoniętych okien słońce próbowało dostać się do środka i pobawić się z ciepłymi kolorami jesiennych kwiatów: fioletowych astrów i miodowych chryzantem. Wewnątrz panowały tylko świece, sprawiając wrażenie, że kolor kwiatów jest głęboki i soczysty, a twarz zmarłego nie tak blada jak w dziennym świetle.

Okazało się, że trudno będzie spełnić życzenie Fryderyka, by na jego pogrzebie wykonano „Requiem” Mozarta. Przyjaciołom zmarłego udało się wykorzystać wszelkie znajomości i skompletować najlepszych muzyków i śpiewaków. Zgodził się wystąpić najświetniejszy bas Europy, Luigi Lablache – zabawny Włoch, który potrafił naśladować kogo tylko chciał w doskonały sposób. I rzeczywiście, jednego z tych wieczorów oczekiwania na pogrzeb, przy okazji jakiegoś nieformalnego spotkania, naśladował Fryderyka tak bezbłędnie, że towarzystwo rechotało, nie bardzo wiedząc, czy to wypada – wszak ziemia jeszcze nie przyjęła ciała zmarłego. Ale w końcu ktoś powiedział, że przecież to dowód pamięci i miłości. I że w ten sposób zostanie z żywymi dłużej. Wszyscy pamiętali Fryderyka, jak biegle i złośliwie potrafił parodiować innych. Miał on talentów wiele, oj miał.

W sumie wszystko się komplikowało. W kościele La Madeleine nie mogły śpiewać kobiety – ani w chórze, ani solo. Taka była wiekowa tradycja – bez kobiet. Tylko męskie głosy, ewentualnie głosy kastratów (dla Kościoła nawet mężczyzna bez jaj jest lepszy niż kobieta, skomentowała to wykonawczyni partii sopranowych, włoska śpiewaczka, panna Graziella Panini), ale dziś, w 1849 roku, gdzie znaleźć kastratów? Jak więc zaśpiewać „Tuba mirum” bez sopranu i altu? Proboszcz od Magdaleny powiedział, że nie da się tego zwyczaju zmienić nawet dla Szopena.

– Jak długo mamy trzymać ciało? Czy trzeba, na miłość boską, zwracać się do Rzymu w tej sprawie? – krzyczała doprowadzona do ostateczności Ludwika.

Ponieważ październik był dość ciepły, ciało zostało przeniesione do chłodnej kostnicy. Obłożone świeżymi kwiatami, było spod nich prawie niewidoczne. Leżało w półmroku, drobne, wymizerowane, bez serca; pod śnieżnobiałą koszulą ukryte były niezbyt staranne szwy, którymi zamknięto na powrót klatkę piersiową.

Tymczasem trwały próby „Requiem”, a wysoko postawieni przyjaciele zmarłego delikatnie pertraktowali z proboszczem. W końcu ustalono, że kobiety, solistki jak i chór, będą stały za czarną kotarą, niewidoczne dla wiernych. Awanturowała się tylko Graziella, nikt więcej, uznano jednak, że w tej szczególnej sytuacji lepsze jest takie rozwiązanie niż żadne.

Czekając na pogrzeb, przyjaciele Fryderyka schodzili się co wieczór u jego siostry albo u George Sand i wspominali zmarłego. Jadali razem kolację, dzielili się plotkami z miasta. Były to dni dziwnie spokojne, jakby nie należały do zwykłego kalendarza.

Ta Graziella, nieduża i smagła, z burzą kręconych włosów, była znajomą Delfiny Potockiej i kilka razy obie odwiedziły Ludwikę. Graziella, popijając likier, szydziła z barytona i dyrygenta, ale chętnie mówiła o sobie. Jak to artystka. Utykała na jedną nogę, bo została poturbowana w zeszłym roku w Wiedniu w czasie zajść ulicznych. Tłum przewrócił jej powóz, w przekonaniu zapewne, że jedzie nim jakaś bogata arystokratka, nie aktorka. Graziella miała słabość do drogich powozów i strojnych toalet, pewnie dlatego, że pochodziła z Lombardii z rodziny szewców.

– Czy artysta nie może jeździć bogatym powozem? Czy gdy się komuś w życiu udało, to nie może sobie pozwolić na trochę przyjemności? – mówiła z włoskim akcentem i brzmiało to tak, jakby się lekko zacinała.

Na swoje nieszczęście znalazła się w nieodpowiednim czasie i miejscu. Tłum w rewolucyjnym nastroju, nie śmiejąc zaatakować obstawionego gwardią pałacu cesarskiego, zaczął plądrować cesarskie zbiory. Graziella widziała, jak wywlekano z sal to wszystko, co kojarzyło się ludowi z arystokratyczną dekadencją, zbytkiem i okrucieństwem. Rozjuszeni ludzie wyrzucali przez okno fotele, pruli kanapy, zdzierali drogie lamperie ze ścian. Z hukiem pękały piękne kryształowe lustra. Demolowali też witryny ze zbiorami archeologicznymi. Wyrzucając skamieniałości na bruk, wybijali szyby w oknach. W mig rozkradziono kolekcję kamieni półszlachetnych, a potem wzięto się do szkieletów i wypchanych zwierząt. Jakiś trybun ludowy wzywał, żeby wypchanym okazom ludzkim i innym mumiom zrobić prawdziwy chrześcijański pogrzeb albo raz na zawsze zniszczyć te dowody uzurpacji władzy nad ludzkim ciałem. Zrobiono więc wielki stos i palono, co się nawinęło pod rękę.

Powóz przewrócił się tak nieszczęśliwie, że druty z krynoliny poraniły jej nogę i widocznie przecięły nerwy, bo kończyna pozostała nieco bezwładna. I kiedy opowiadała o tych dramatycznych wypadkach, podniosła spódnicę i pokazała paniom swoją nogę, usztywnioną skórzaną nogawką z fiszbinami i podtrzymywaną przez obręcze, na których wspierała się suknia.

– Oto do czego może się przydać krynolina.

Właśnie ta śpiewaczka, której głos i interpretację Ludwika mogła w pełni docenić na samej mszy żałobnej, nasunęła jej ten pomysł. Ów gest: uniesienie dzwonu sukni i odkrycie tajemnicy skomplikowanej kopuły rozpiętej na wielorybich fiszbinach i drutach od parasola.

Na pogrzeb przyszło kilka tysięcy ludzi. Trzeba było wstrzymać ruch dorożek na trasie konduktu pogrzebowego i kierować je na inne ulice. Cały Paryż zatrzymał się z powodu pogrzebu. Kiedy zabrzmiało z takim poświęceniem przygotowywane „Introitus”, a głosy chóru uderzyły w sklepienie kościoła, ludzie zaczęli płakać. „Requiem aeternam” zabrzmiało mocno i poruszyło wszystkich do głębi, ale Ludwika wcale nie poczuła smutku, swój smutek już cały zużyła i wypłakała – lecz gniew. Bo co to za nędzny i pożałowania godny świat, co za burdel, że się umiera tak młodo, że się w ogóle umiera? I dlaczego on? Dlaczego w taki sposób? Podniosła chusteczkę do oczu, ale nie po to, żeby obetrzeć łzy, tylko żeby móc ścisnąć coś z całej siły i zasłonić oczy, w których na pewno nie było wody, lecz ogień.

– Tuba mirum spargens sonum Per sepulcra regionum.

Coget omnes ante thronum – zaczął bas Luigi Lablache, tak rzewnie i ciepło, że jej gniew zelżał.

Potem wszedł tenor i alt zza zasłony:

– Mors stupebit et natura,

Cum resurget creatura,

Judicanti responsura.

Liber scriptus proferetur,

In quo totum continetur,

Unde mundus judicetur.

Judex ergo cum sedebit

Quidquid latet apparebit:

Nil inultum remanebit.

Aż w końcu usłyszała strzelający w górę czysty głos Grazielli, jak fajerwerk, jak odsłonięcie kalekiej nogi, nagiej prawdy. Graziella śpiewała najlepiej, to jasne, a jej głos tylko w niewielkim stopniu tłumiła zasłona i Ludwika wyobrażała sobie małą Włoszkę, jak przejęta wytęża wszystkie siły i z głową zadartą do góry, z nabrzmiałymi żyłami na szyi – tak ją widziała na próbach – wydaje z siebie ten niezwykły głos, śpiewa czysto, diamentowo, pomimo kotary, pomimo nogi, na pohybel temu cholernemu światu:

Quid sum miser tunc dicturus

Quem patronus rogaturus.

Jakieś pół godziny drogi przed granicą z Księstwem Poznańskim, dyliżans zatrzymał się przy oberży. Tam podróżne najpierw odświeżyły się i zjadły niewielki posiłek: trochę zimnego pieczonego mięsa, chleb i owoce, a potem udały się na stronę i, podobnie jak inni pasażerowie, zniknęły w przydrożnych zaroślach. Przez chwilę zachwycały się kwitnącymi przylaszczkami, a potem Ludwika wyjęła z kosza spory słój z brązowy01 kawałkiem mięśnia i umieściła go w sprytnie uplecionej siatce z rzemieni. Aniela starannie przywiązała ich końce do rusztowania krynoliny na wysokości wzgórka łonowego. Kiedy suknia opadła, nie było znać, że kryje pod powierzchnią taki skarb. Ludwika odwróciła się kilka razy, zarzuciła suknią i ruszyła do powozu.

– Nie uszłobym z tym daleko – powiedziała do towarzyszki. – Obija mi się o nogi.

Ale nie musiała– Usiadła na swoim miejscu, wyprostowana, może nieco sztywna, lecz była jednak damą, siostrą Fryderyka Szopena. Polką.

Gdy żandarmi pruscy na granicy kazali im wysiąść z powozu i dokładnie sprawdzali, czy kobiety nie przemycają do Kongresówki czegoś, co mogłoby wzmagać jakieś niepoważne niepodległościowe nastroje Polaków, niczego oczywiście nie znaleźli.

Po drugiej zaś stronie granicy, w Kaliszu, czekał już na nich powóz przysłany z Warszawy oraz kilkoro przyjaciół i świadków tej smutnej ceremonii. W czarnych frakach i wysokich kapeluszach utworzyli szpaler, ich pobladłe żałobne twarze z nabożnością zwracały się ku każdemu wyłożonemu pakunkowi. Ludwice jednak przy pomocy wtajemniczonej we wszystko Anieli udało się na chwilę oddalić i wyplątać słój z ciepłych wnętrzności sukni. Aniela, nurkując w koronkach, wyciągnęła bezpiecznie słój i podała go Ludwice takim gestem, jak podaje się matce nowo narodzone dziecko. A potem Ludwika rozpłakała się.

W eskorcie kilku powozów serce Szopena dotarło do stolicy.


Suche preparaty

Celem pielgrzymki jest inny pielgrzym. Tym razem w detalach rozłożonych na dębowych półkach, nad którymi unosi się pięknie wykaligrafowany napis:

Eminet In Minimus

Maximus Ille Deus

Zgromadzono tu tak zwane suche preparaty narządów wewnętrznych. Robi się je w ten sposób, że daną część ciała, narząd, oczyszcza się, a potem wypycha watą bawełnianą i suszy. Po wysuszeniu pokrywa się powierzchnię preparatu werniksem, takim samym, jakiego używa się do konserwowania powierzchni obrazów. Kilka razy. Po usunięciu waty, werniksem pokrywa się też wewnętrzną stronę preparatu.

Niestety werniks nie jest w stanie uchronić tkanki od starzenia się, dlatego z czasem wszystkie suche preparaty przybierają podobny kolor – brązowy, brunatny.

Oto mamy na przykład znakomicie zachowany ludzki żołądek, powiększony, baloniasty, cieniutki, jakby zrobiony z pergaminu; dalej zaś jelita, cieńkie i grube – ciekawe, jakie dobra świata trawił ten pokarmowy układ, ile przeszło przez niego zwierząt, przesypało się nasion, przeturlało owoców.

Obok, jako bonus, znajduje się jeszcze penis żółwia oraz nerka delfina.


Państwo Sieci

Jestem obywatelką państwa Sieci. Zajęta przemieszczaniem się w różnych kierunkach, straciłam orientację w sprawach polityki mojego państwa w ostatnim czasie. Trwały rozmowy, negocjacje, konferencje, sesje, spotkania na szczycie. Na stoły wędrowały wielkie mapy, na których chorągiewkami oznaczano zdobyte pozycje, rysowano wektory kierunków kolejnego podboju.

Jeszcze kilka lat temu na ekranie mojej komórki przy nieopatrznym przekroczeniu jakiejś zupełnie już niewidocznej albo umownej granicy meldowały się egzotyczne nazwy obcych sieci, o których dziś już nikt nie pamięta. Nie zauważyliśmy nocnych przewrotów, nie podano do wiadomości treści traktatów kapitulacyjnych. O ruchach imperialnych armii składających się z grzecznych, uczynnych urzędników nie poinformowano poddanych.

Mój telefon, równie grzeczny, gdy tylko wysiądę z samolotu, od razu zawiadamia mnie, w jakiej prowincji państwa Sieci się znalazłam. Podaje potrzebne informacje, deklaruje pomoc, gdyby miało mi się coś stać. Dysponuje pomocnymi numerami, a od czasu do czasu z okazji walentynek czy świąt namawia mnie na udział w promocjach i loteriach. To mnie rozbraja i moje anarchistyczne nastroje topnieją w jednej chwili.

Z mieszanymi emocjami wspominam pewną daleką podróż, kiedy znalazłam się poza zasięgiem jakiejkolwiek sieci. Telefon najpierw w panice szukał jakiegoś zaczepienia, lecz nie znalazł. Jego komunikaty wydawały się coraz bardziej histeryczne. „Nie znaleziono żadnej sieci”, powtarzał. Potem zrezygnował i patrzył na mnie bezmyślnie kwadratową źrenicą, ot, bezużyteczny gadżet, kawałek plastiku.

Przypominało mi to jako żywo pewną starą rycinę z wędrowcem, który dotarł na kraniec świata. Podekscytowany, odrzucił swój podróżny tobołek i wygląda teraz na zewnątrz, poza sieć. Ów podróżny z ryciny może się uważać za szczęśliwca: widzi gwiazdy i planety, rozłożone starannie na firmamencie nieba. Słyszy też muzykę sfer.

My zostaliśmy pozbawieni tęgo prezentu u kresu podróży. Poza Siecią jest cisza.


Swastyki

W pewnym dalekowschodnim mieście restauracje wegetariańskie zwykło się oznaczać czerwonymi swastykami, pradawnymi znakami Słońca i siły życiowej.

To bardzo ułatwia życie wegetarianinowi w obcym mieście – wystarczy podnieść głowę i kierować się w stronę tego znaku. Podają tam curry z warzyw (wiele odmian), pakorę, samosy i kormy, pilawy, kotleciki, a także moje ulubione ryżowe paluszki zawinięte w płatek wysuszonych glonów.

Po kilku dniach jestem uwarunkowana jak pies Pawłowa – ślinię się na widok swastyki.


Sprzedawcy imion

Widziałam na ulicy malutkie sklepiki, gdzie sprzedaje się imiona dla dzieci, które niedługo przyjdą na świat. Trzeba zgłosić się odpowiednio wcześnie i złożyć zamówienie. Potrzebna jest dokładna data poczęcia, a także wydruk z USG; ponieważ płeć dziecka jest niezwykle istotna przy wyborze imienia. Sprzedawca zapisuje te dane i każe pojawić się za kilka dni. Przez ten czas stawia przyszłemu dziecku horoskop i oddaje się medytacji. Czasem imię przychodzi łatwo, materializuje się na końcu języka w dwóch, trzech dźwiękach, które ślina skleja w sylaby i które następnie wprawna ręka mistrza zamieni w czerwone znaki na papierze. Kiedy indziej imię pojawia się opornie, niewyraźnie, w zarysach; marudzi. Trudno je zamknąć w słowach. Wtedy włącza się do akcji techniki pomocnicze, które pozostają jednak tajemnicą każdego sprzedawcy imion.

Widać ich przez otwarte drzwi sklepików zawalonych papierem ryżowym, figurkami Buddy i ręcznie malowanymi tekstami modlitw, ślęczących z pędzelkiem w ręku wycelowanym w papier. Czasami imię spada z nieba jak kleks – z zaskoczenia, wyraźne, doskonałe. Wobec takiego objawienia nic nie można zrobić. Bywa, że rodzice wcale nie są zadowoleni, woleliby imię łagodne i pełne optymizmu, jak Blask Księżyca czy Dobra Rzeka – dla dziewczynek, a dla chłopców na przykład – Idący Zawsze do Przodu, Nieustraszony, czy też Ten, który Osiągnął Cel. Na nic zdają się tłumaczenia sprzedawcy, że sam Budda nazwał swojego syna Pętlą. Klienci odchodzą niezadowoleni i, sarkając, udają się do konkurencji.


Drama i action

Daleko od domu, w wypożyczalni filmów, szperając na półkach, klnę po polsku. I nagle zatrzymuje się przy mnie niewysoka, na oko pięćdziesięcioletnia kobieta i niezdarnie mówi w moim języku:

– Czy to po polsku? Czy mówisz po polsku? Dzień dobry.

Na tym, niestety, kończy się jej zasób zdań po polsku.

I opowiada już angielszczyzną, że przyjechała tutaj, gdy miała siedemnaście lat, z rodzicami, i teraz popisuje się słowem „mamusia”. Potem zaś ku mojemu zakłopotaniu zaczyna płakać, wskazuje na swoją rękę, na przedramię, i mówi o krwi, że tam mieści się cała dusza i że jej krew jest polska.

Ten niezdarny gest przypomina gest narkomana – jej wskazujący palec pokazuje żyły, miejsce wkłuwania igły. Mówi, że wyszła za Węgra i zapomniała swoją polszczyznę. Ściska mnie i odchodzi, znika między półkami z napisem „Drama” i „Action”.

Trudno mi uwierzyć, że można zapomnieć język, dzięki któremu mapy świata zostały naszkicowane. Musiała go najzwyczajniej w świecie gdzieś zawieruszyć. Może leży zwinięty i zakurzony w szufladzie ze stanikami i majtkami, wciśnięty w kąt, jak seksowne stringi, które nabyło się kiedyś w przypływie entuzjazmu, ale nie było ich kiedy użyć.


Dowody

Spotkałam ichtiologów, którym wcale nie przeszkadza w pracy to, że są kreacjonistami. Jemy przy tym samym stoliku curry z warzyw i mamy dużo czasu do następnego samolotu. Dlatego przenosimy się do baru, gdzie chłopiec o wschodnich rysach, z kitką, gra na gitarze przeboje Erica Claptona.

Opowiadają, jak to Bóg stworzył ich piękne ryby – te wszystkie pstrągi, szczupaki, turboty i flądry razem z całą ewidencją ich filogenetycznego rozwoju. W komplecie z rybami, które powołał do istnienia bodaj trzeciego dnia, przygotował ich kopalne szkielety, ich brawurowe odciski w kamieniach piaskowców, ich skamieliny.

– Po co to? – zapytałam. – Po co te fałszywe dowody?

Byli przygotowani na moje wątpliwości, więc jedno z nich odpowiedziało:

– Opisać Boga i jego intencje to tak, jakby ryba próbowała opisać wodę, w której pływa.

Drugie zaś dodało po chwili:

– I swojego ichtiologa.


Dziewięć

W pewnym małym tanim hotelu nad restauracją, w mieście X dostałam pokój numer dziewięć. Portier, dając mi klucz (zwykły patentowy srebrny, z przyczepioną na kółeczku tabliczką z numerem), powiedział:

– Proszę uważać na ten klucz. Dziewiątka gubi się najczęściej.

Znieruchomiałam z długopisem wzniesionym nad rubrykami formularza.

– Co to znaczy? – zapytałam w stanie wewnętrznego alertu. Nie mógł lepiej trafić ten człowiek zza kontuaru – na mnie, na domorosłego detektywa, na prywatnego śledczego przypadków i znaków.

Widocznie zauważył mój niepokój, bo tłumaczył uspokajająco, niemal polubownie – to nic nie znaczy. Po prostu odwiecznymi prawami przypadku klucz do pokoju numer dziewięć najczęściej gubią roztargnieni podróżni. Wie to dokładnie, ponieważ co roku odnawia zapasy kluczy i pamięta, że musi zamawiać najwięcej egzemplarzy dziewiątki. Dziwił się temu sam ślusarz.

Całe cztery dni pobytu w mieście X pamiętałam o kluczu. Gdy wracałam do hotelu, kładłam go zawsze w widocznym miejscu, a gdy wychodziłam, oddawałam w bezpieczne ręce recepcjonistów. Gdy raz niechcący zabrałam go z sobą, umieściłam go w najbezpieczniejszej kieszeni i w ciągu dnia sprawdzałam palcami jego obecność.

Ciekawe, jakie to prawo rządziło kluczem numer dziewięć, jakie przyczyny i jaki skutek. A może rację miał recepcjonista, jego spontaniczna intuicja – że to przypadek. A może wręcz przeciwnie – to była jego wina; wybierał bowiem nieświadomie do pokoju numer dziewięć osobników roztargnionych i niegodnych zaufania, podatnych na sugestię.

Po dość pospiesznym opuszczeniu X z powodu nagłej zmiany rozkładu jazdy, kilka dni potem, wstrząśnięta znalazłam klucz w kieszeni spodni – a więc nieopatrznie zabrałam go z sobą. Przyszło mi na myśl, żeby go odesłać, lecz, prawdę mówiąc, nie pamiętałam już adresu tamtego hotelu. Cieszyło mnie tylko jedno: że takich jak ja jest więcej – grupka ludzi, którzy wywędrowali z miasta X z dziewiątką w kieszeni. Może choć nieświadomie tworzymy jakąś wspólnotę, której celu istnienia nie potrafimy jednak odgadnąć. Być może w przyszłości kiedyś się to wyjaśni. Pozostawało jednak faktem to, co wykrakał portier – znowu będzie musiał zamówić klucz do dziewiątki ku nieustającemu zdumieniu ślusarza.


Próby stereometrii podróżnej

Pewien człowiek budzi się z niespokojnego snu w wielkim międzykontynentalnym samolocie i zbliża twarz do okna. Widzi w dole ogromny ciemny ląd, tylko gdzieniegdzie przebijają się z tej ciemności słabe grupy świateł, to wielkie miasta. Dzięki mapie, która wyświetla się na ekranach, domyśla się, że to Rosja, jakaś środkowa Syberia. Owija się pledem i znowu zasypia.

Na dole, w jednej z tych ciemnych plam, inny człowiek wychodzi właśnie z drewnianego domu i podnosi oczy ku niebu, sprawdzając pogodę na jutro.

Gdyby wyprowadzić ze środka ziemi hipotetyczną prostą, okazałoby się, że przez ułamek sekundy na tym promieniu znajdą się obaj ci ludzie, może pojawi się w nim przez chwilę ich wzrok, może ów promień nawleka ich źrenice.

Przez moment są sąsiadami w pionie; co to jest bowiem jedenaście tysięcy metrów. Ledwie ponad dziesięć kilometrów. To o wiele mniej niż najbliższa osada dla tego człowieka na ziemi. To mniej niż dystans dzielący od siebie dzielnice wielkiego miasta.


Nawet

Jadąc, mijam przydrożne billboardy, które czarno na białym obwieszczają: „Jesus loves even you”. Czuję się podniesiona na duchu tym nieoczekiwanym wsparciem; niepokoi mnie tylko to „even”.


Świebodzin

Po kilku godzinach marszu stromym brzegiem oceanu wśród ostrych liści juk, w plamach cienia schodzimy na kamieniste wybrzeże. Jest tam mała wiata z ujęciem słodkiej wody. Na tym wielkim pustkowiu stoi dach wsparty na trzech ścianach. W środku mieszczą się ławy do siedzenia i spania. Na jednej z nich – dziwna rzecz – leży zeszyt w czarnych plastikowych okładkach i długopis bic, żółty. To księga gości. Rzucam plecak, mapy i czytam zachłannie, od początku. Rubryki, charaktery pisma, obce słowa, lakoniczne dane tych wszystkich, którzy zrządzeniem nieodgadnionego losu znaleźli się tutaj przede mną. Numer kolejny, data, imię i nazwisko, Trzy Pielgrzymie Pytania: kraj pochodzenia, miejsce wyjścia, miejsce dojścia. Okazuje się, że jestem tutaj sto pięćdziesiąta szósta. Przede mną byli tu Norwedzy, Irlandczycy, Amerykanie, dwóch Koreańczyków, Australijczycy, najwięcej Niemców, ale są i Szwajcarzy, a nawet – o, proszę – Słowacy. Potem mój wzrok zatrzymuje się na jednym nazwisku: Szymon Polakowski, Świebodzin, Polska. Patrzę na ten pospieszny wpis zahipnotyzowana. Głośno wymawiam tę nazwę: Świebodzin, i odtąd mam wrażenie, że nad oceanem, jukami i stromą ścieżką ktoś położył mleczną folię. Ta śmieszna trudna nazwa, wobec której buntuje się rozpuszczony język, miękkie perwersyjne „ś”, które natychmiast sprowadza niejasne doznanie, coś jak chłód ceraty rozłożonej na kuchennym stole, kosz świeżo zerwanych pomidorów z działki, zapach spalin z junkersa. To wszystko sprawia, że realny staje się tylko Świebodzin, nic innego. Resztę dnia wisi nad oceanem – wielka fatamorgana. I choć nigdy nie byłam w tym miasteczku, to widzę niewyraźnie jego uliczki, przystanek autobusowy, sklep mięsny, wieżę kościoła. W nocy ogarnia mnie fala tęsknoty, nieprzyjemnej, jak skurcz kiszek, i w półśnie dostrzegam obce usta, które bezbłędnie układają się w to niebywałe „św”.


Kunicki. Ziemia

Lato zamknęło się za Kunickim, zatrzasnęło. Kunicki właśnie rozgaszcza się, zmieniając sandały na pantofle, krótkie spodnie na długie, ostrząc ołówki na biurku, porządkując faktury. Przeszłość przestaje istnieć, staje się ścinkami z życia – nie ma co żałować. Więc to, co czuje, musi być bólem fantomowym, nierealnym, bólem każdej niekompletnej, wyszczerbionej formy, która z natury tęskni do całości. Inaczej nie da się tego wytłumaczyć.

Ostatnio nie może spać. To znaczy – zasypia wieczorem, pada ze zmęczenia, ale budzi się już koło trzeciej, czwartej nad ranem, jak lata temu po powodzi. Ale wtedy wiedział, skąd ta bezsenność – przestraszył się kataklizmu. Teraz jest inaczej, nie było żadnej katastrofy. Zrobiła się jednak dziura, przerwa. Kunicki wie, że zacerować ją mogłyby słowa; gdyby znalazł odpowiednią ilość sensownych, właściwych słów na wyjaśnienie tego, co się stało, dziura dałaby się załatać, nie byłoby śladu, a on spałby do ósmej. Czasem, rzadko, wydaje mu się, że słyszy w głowie jakiś głos, jedno, dwa słowa, wypowiedziane głośno, przeszywające. Słowa oderwane zarówno od bezsennej nocy, jak i zagonionego dnia. Coś tam iskrzy w neuronach, jakieś impulsy przeskakują z miejsca na miejsce. Czy nie tak właśnie odbywa się myślenie?

Są to już gotowe majaki, które stoją u bram rozumu, fabryczna konfekcja. Nie są wcale straszne, nie jest to żaden biblijny potop, nie dzieją się w nich dantejskie sceny. To po prostu straszna nieuchronność wody, jej wszechobecność. Nasiąkają nią ściany jego mieszkania. Kunicki palcem bada rozmiękły chory tynk, wilgotna farba zostawia ślad na skórze. Plamy tworzą na ścianach mapy krain, nie zna ich, nie potrafi nadać im żadnej nazwy. Krople przesączają się przez framugi okien, podmywają dywan. Wbij w ścianę gwóźdź, a wytryśnie mały strumyczek, otwórz szufladę, a woda zachlupocze. Podnieś kamień, a ja tam będę, szemrze woda. Leją się całe strugi na klawiatury komputerów, gaśnie pod wodą ekran. Kunicki wybiega przed swój blok i widzi, że zniknęły piaskownice i rabaty, niskie żywopłoty przestały istnieć. Idzie po kostki w wodzie do auta, będzie jeszcze próbował wyjechać nim z osiedla na wyżej położone tereny, ale już nie zdąży. Okaże się, że są okrążeni, w pułapce.

Ciesz się, że wszystko dobrze się skończyło, mówi do siebie, wstając w ciemnościach do łazienki. Jasne, że się cieszę, odpowiada sam sobie. Jednak wcale się nie cieszy. Kładzie się z powrotem w rozgrzanej pościeli i leży z otwartymi oczami, do rana. Jego nogi są niespokojne, dokądś idą, samowolnie odbywają nierzeczywisty spacer po fałdach kołdry, swędzą od środka. Czasami zapada w krótkie drzemki i wtedy budzi go własne pochrapywanie. Leży i widzi, jak za oknem robi się coraz jaśniej, jak zaczynają hałasować śmieciarze i pierwsze autobusy; z zajezdni ruszają tramwaje. Nad ranem rusza winda, słychać jej rozpaczliwe piski, piski istoty złapanej w dwuwymiarową przestrzeń, w górę i w dół, nigdy nie na ukos czy na boki. Świat rusza do przodu, z tą dziurą nie do naprawienia, kaleki. Kuśtyka.

Kunicki kuśtyka wraz z nim do łazienki, potem pije kawę na stojąco, przy bufecie w kuchni. Budzi żonę. Zaspana, bez słowa znika w łazience.

Znalazł korzyść w tym, że nie śpi – słucha, co ona powie przez sen. W taki sposób wydają się największe tajemnice. Mimowolnie wymykają się jak smużki dymu i zaraz przepadają, trzeba je złapać tuż przy ustach. Więc myśli i nadsłuchuje. Ona śpi cicho, na brzuchu, prawie nie słychać jej oddechu, czasem westchnie, ale w westchnieniach nie ma słów. Gdy ona przewraca się z jednego boku na drugi, jej ręka bezwiednie szuka drugiego ciała, próbuje je objąć, noga wędruje na jego biodra. Wtedy na moment on sztywnieje, bo cóż by to miało znaczyć? W końcu uznaje, że to mechaniczny ruch i pozwala jej na to.

Niby nic się nie zmieniło, oprócz tego, że włosy jej zjaśniały od słońca i przybyło jej na nosie kilka piegów. Ale kiedy ją dotknął, kiedy przesunął dłonią po jej nagich plecach, wydało mu się, że coś odkrył. Sam już nie wie. Ta skóra sprawia teraz opór, jest twardsza, bardziej skupiona w sobie, jak brezent.

Nie może pozwolić sobie na dalsze poszukiwanie, boi się, cofa rękę. W półśnie roi sobie, że jego dłoń znajduje jakiś obcy teren, coś, co przeoczył przez siedem lat ich małżeństwa, coś wstydliwego, jakieś znamię, pas owłosionej skóry, rybią łuskę, ptasi puch, nietypową strukturę, anomalię.

Dlatego odsuwa się na skraj łóżka i stamtąd patrzy na kształt, który jest jego żoną. W słabym świetle osiedla, które płynie przez okno, jej twarz jest tylko bladym zarysem. Zasypia wpatrzony w tę plamę, i kiedy się budzi, w sypialni zaczyna się robić jasno. Światło świtu jest metaliczne, spopiela kolory. Przez moment ma porażające wrażenie, że ona umarła widzi jej trupa, puste zeschnięte ciało, z którego już dawno uleciała dusza. Nie boi się, dziwi się tylko, i zaraz, żeby przegnać ten obraz, dotyka jej policzka. Ona wzdycha i obraca się ku niemu, kładąc mu na piersi rękę, dusza wraca. Odtąd jej oddech jest równy, ale on nie śmie się ruszyć. Czeka, aż budzik wybawi go z tej niewygodnej sytuacji.

Niepokoi go jego własna bezczynność. Czy nie powinien wynotować tych wszystkich zmian, żeby niczego nie przeoczyć? Wstać po cichu, wysunąć się z pościeli i przy kuchennym stole podzielić kartkę papieru na pół i napisać: przedtem i teraz. Co by napisał? Skóra bardziej szorstka – może się po prostu starzeje albo to skutek słońca. Koszulka zamiast piżamy? Może kaloryfery są odkręcone bardziej niż kiedyś. Zapach? Zmieniła krem.

Przypomina mu się szminka, którą miała na wyspie. Teraz ma inną! Tamta była jasna, beżowa, łagodna, koloru warg. Ta jest czerwona, karminowa, nie wie, jak określić kolor, nigdy nie był w tym dobry, nigdy nie wiedział, jaka jest różnica między karminowym a czerwonym, nie mówiąc o purpurowym.

Ostrożnie wysuwa się z pościeli, dotyka bosymi stopami podłogi i po ciemku, żeby jej nie zbudzić, idzie do łazienki. Tam dopiero pozwala oślepić się jaskrawym światłem. Na półce pod lustrem leży jej wyszywana koralikami kosmetyczka. Otwiera ją delikatnie, żeby się upewnić w swoich przypuszczeniach. Szminka jest inna.

Rano udaje mu się rozegrać to perfekcyjnie, tak myśli: perfekcyjnie. Że jeszcze czegoś zapomniał i musi zostać w domu, pięć minut dłużej.

– Idź już, nie czekaj na mnie.

Udaje, że się spieszy, że szuka jakichś papierów. Ona wkłada przed lustrem kurtkę, obwiązuje się czerwonym szalikiem i bierze małego za rękę. Trzaskają drzwi. Słyszy, jak zbiegają po schodach. Zastyga nad papierami i odgłos trzaskających drzwi odbija się jeszcze kilka razy w jego głowie jak piłka – bum, bum, bum, aż zapada cisza. Potem bierze głęboki wdech i prostuje się. Cisza. Czuje, że go oblepia, odtąd porusza się powoli i precyzyjnie. Podchodzi do szafy, odsuwa przeszklone drzwi i staje twarzą w twarz z jej ubraniami. Wyciąga rękę do jasnej bluzki, nigdy w niej nie chodziła, jest zbyt elegancka. Muska ją palcami, a potem dotyka całą dłonią, wikła dłoń w fałdy jedwabiu. Ta bluzka nic mu jednak nie mówi, więc przesuwa się dalej; rozpoznaje kaszmirowy kostium, też rzadko używany, i letnie sukienki, i kilka koszul, jedna na drugiej; sweter zimowy, jeszcze w folii, z pralni i długi czarny płaszcz. Też nieczęsto widział go na niej. Wtedy przychodzi mu do głowy myśl, że te ubrania wiszą tutaj dla zmylenia go, mają go zwieść, wyprowadzić w pole.

Stoją obok siebie w kuchni. Kunicki kroi pietruszkę. Nie chce zaczynać znowu, ale nie może się powstrzymać. Czuje, jak słowa wzbierają mu w gardle, nie jest w stanie ich przełknąć. Więc będzie jeszcze raz:

– No to co się stało?

Ona mówi zmęczonym głosem, podkreśla tonem, że recytuje to już kolejny raz, że jest nudny, że się czepia:

– Bardzo proszę, jeszcze raz: zrobiło mi się niedobrze, miałam chyba zatrucie, mówiłam ci.

Ale on nie podda się tak łatwo:

– Nie czułaś się źle, kiedy wychodziłaś.

– Tak, ale potem zrobiło mi się niedobrze, niedobrze – powtarza z satysfakcją. – I chyba na moment straciłam przytomność, mały zaczął płakać i to mnie ocuciło. Przestraszył się i ja też się przestraszyłam. Zaczęliśmy wracać do samochodu, ale z tego wszystkiego poszliśmy w inną stronę.

– W którą stronę? Do Visu?

– Tak, do Visu. Nie, nie wiem, czy do Visu, skąd miałam wiedzieć, gdybym wiedziała, wróciłabym przecież, mówiłam ci to już tysiąc razy – podnosi głos. – Kiedy zrozumiałam, że zabłądziłam, usiedliśmy w niewielkim lasku i mały usnął, a mnie nadal było słabo...

Kunicki wie, że ona kłamie. Kroi pietruszkę, nie podnosi oczu znad deski i mówi grobowym głosem:

– Tam nie było żadnego lasku.

Ona prawie krzyczy.

– Oczywiście, że był!

– Nie, nie było. Były pojedyncze oliwki i winnice. Jaki lasek?

Zapada milczenie, a potem ona nagle mówi śmiertelnie poważnie:

– Więc dobrze. Rozgryzłeś wszystko. Brawo. Zabrał nas latający talerz, robili nam eksperymenty, wszczepili chipy, o tu – podnosi włosy i pokazuje kark, jej wzrok jest zimny.

Kunicki ignoruje tę ironię.

– Dobra, mów dalej.

Ona mówi:

– Znalazłam kamienny domek. Usnęliśmy, zrobiła się noc...

– Tak szybko? A cały dzień, gdzie się podział? Co robiłaś cały dzień?

Ona ciągnie swoje:

– ...Rano spodobało nam się. Pomyślałam sobie, że pomartwisz się o nas trochę i przypomnisz sobie, że istniejemy. Taka terapia wstrząsowa. Jedliśmy winogrona i chodziliśmy pływać...

– Bez jedzenia trzy dni?

– Jedliśmy winogrona, mówię.

– A co piliście? – dopytuje się Kunicki.

Wtedy ona wykrzywia twarz.

– Wodę z morza.

– Dlaczego nie powiesz po prostu prawdy?

– To jest prawda.

Kunicki starannie odcina mięsiste łodyżki.

– Dobra, i co było dalej?

– Nic. Wróciliśmy w końcu do szosy i zatrzymaliśmy samochód, który nas podwiózł do...

– Po trzech dniach!

– I co z tego?

On rzuca nożem w pietruszkę. Deska spada na podłogę.

– Kobieto, czy ty wiesz, co narobiłaś? Szukał cię helikopter. Cała wyspa była na nogach!

– Niepotrzebnie. To się zdarza, że ludzie na chwilę znikają, prawda? Nie trzeba było robić paniki. Możemy utrzymywać, że zasłabłam, a potem wyzdrowiałam.

– Co ci się, do cholery, stało? Co się z tobą dzieje? Jak to wszystko wytłumaczysz?

– Tu nie ma nic do tłumaczenia. Powiedziałam ci prawdę, ale ty tego nie słuchasz.

Krzyczy, ale potem ścisza głos:

– Powiedz mi, co ty myślisz, wyobrażasz sobie, że jak było?

Ale on już nie odpowiada. Taka rozmowa powtarzała się już kilka razy. Zdaje się, że oboje nie mają na nią sił.

Czasami ona opiera się o ścianę, mruży oczy i drwi z niego:

– Podjechał autobus pełen alfonsów i zabrali mnie do burdelu. Małego trzymali na balkonie o chlebie i wodzie. Przez te trzy dni miałam sześćdziesięciu klientów.

Wtedy on wpija ręce w blat stołu, żeby jej nie uderzyć.

Nigdy się nad tym nie zastanawiał ani tym nie martwił – że nie pamięta poszczególnych dni. Nie wie, co robił w jakiś poniedziałek, nawet nie jakiś, ale ostatni, przedostatni. Nie wie, co robił przedwczoraj. Próbuje sobie przypomnieć czwartek przed wyjazdem z Visu – i nic nie widzi. Lecz gdy się skupi, wraca do niego, że szli ścieżką, że trzaskały im pod butami wysuszone krzaki ziół i trawa była całkiem sucha, rozsypywała się pod butami w pył. I pamięta kamienny niewysoki murek, ale chyba tylko dlatego, że zobaczyli tam węża, uciekł przed nimi. Kazała mu wziąć małego na ręce. Odtąd go poniósł pod górę, a ona urwała listki jakiejś rośliny i roztarła ją w palcach. „Ruta”, powiedziała. Wtedy skojarzył, że wszystko tak tu pachnie, tym właśnie zielem, nawet rakija, wkładają do butelek całe gałązki. Ale już nie potrafi powiedzieć, jak wracali i co było wieczorem tego dnia. I nie pamięta innych wieczorów. Nic nie pamięta, wszystko przeoczył. A jak się nie pamięta, to znaczy, że to nie istniało.

Szczegóły, waga szczegółów: przedtem nie brał ich poważnie. Teraz jest pewny, że kiedy ułoży je w powiązany ze sobą ściśle łańcuch: przyczyna plus skutek, wie, że wszystko się wyjaśni. Powinien usiąść spokojnie w biurze, rozłożyć papier, najlepiej, żeby to był duży format, największy, jaki znajdzie, ma taki z opakowania książek, i nanieść wszystko w punktach. Jest przecież prawda.

Więc dobrze. Przecina plastikowe taśmy na paczce z książkami i wypakowuje je na stos, nawet na nie nie patrzy. To jeden z tych bestsellerów, kij z nim. Wyciąga planszę szarego papieru i rozprostowuje go na biurku. Rozległa szara przestrzeń, lekko wygnieciona, peszy go. Czarnym flamastrem pisze: granica. Tam się kłócili. Ale może powinien sięgnąć do czasu sprzed wyjazdu? Nie, zostanie przy granicy. Pewnie podał paszport przez okno samochodu. To było między Słowenią a Chorwacją. Potem przypomina sobie, jak jechali asfaltową szosą przez opuszczone wsie. Domy z kamienia bez dachów, ze śladami pożaru albo bomb. Wyraźne znaki wojny. Zarośnięte pola, sucha, jałowa ziemia pozbawiona opieki. Jej właściciele poszli na wygnanie. Umarłe ścieżki. Ściśnięte szczęki. Nic, nic zupełnie się nie dzieje, są w czyśćcu. Jadą samochodem, oglądając w milczeniu te przejmujące krajobrazy. Ale jej nie pamięta, siedziała za blisko, obok niego. Nie pamięta, czy się tam zatrzymywali, czy nie. Tak, tankują na jakiejś małej stacji benzynowej. Zdaje się, że kupują lody. I pogoda, że jest duszna. Mleko na niebie.

Kunicki ma dobrą pracę. W swojej pracy jest wolnym człowiekiem. Pracuje jako przedstawiciel handlowy wielkiego wydawnictwa ze stolicy; przedstawiciel – co znaczy, że sprzedaje książki. Ma w mieście kilka punktów, które musi odwiedzić co jakiś czas, zachwalając swą ofertę, polecając nowości, kusząc rabatami.

Podjeżdża pod małą księgarnię na peryferiach miasta i z bagażnika wyciąga zrealizowane zamówienie. Księgarnia nazywa się „Księgarnia. Artykuły papiernicze”, jest za mała, żeby mogła pozwolić sobie na wyraźną nazwę, zresztą i tak większość obrotów to zeszyty i podręczniki. Zamówienie mieści się w plastikowej skrzynce – poradniki, dwa egzemplarze szóstego tomu encyklopedii, wspomnienia sławnego aktora i ostatni bestseller o nic nie mówiącym tytule „Konstelacje”, aż trzy sztuki. Kunicki obiecuje sobie, że i on go przeczyta. Dostaje kawę i kawałek domowej babki, lubią go. Popijając kęsy babki kawą, pokazuje nowy folder wydawnictwa. To się dobrze sprzedaje, mówi, i właśnie to zostaje zamówione. Tak wygląda jego praca. Przed wyjściem kupuje przeceniony kalendarz.

Wieczorem w swoim malutkim biurze wpisuje zebrane zamówienia do zbiorowych formularzy; wysyła je mailem. Jutro otrzyma książki.

Oddycha z ulgą, zaciąga się papierosem, skończył pracę. Czekał na tę chwilę od rana, żeby móc spokojnie przejrzeć zdjęcia-– Podłącza aparat do komputera.

Jest ich 64. Żadnego nie wyrzuca. Pokazują się automatycznie, po kilkanaście sekund każde. Zdjęcia są nudne. Ich jedyną zasługą jest to, że utrwalają chwile, które inaczej przepadłyby zupełnie. Ale czy warto je zapisywać? A jednak. Kunicki zapisuje je na płytkę, wyłącza komputer i rusza do domu.

Wszystkie czynności wykonuje odruchowo: przekręca klucz w stacyjce, wyłącza alarm, zapina pasy, muśnięciem palca uruchamia radio, wrzuca jedynkę i już samochód toczy się powoli z parkingu na ruchliwą ulicę, na dwójce. W radiu podają prognozę pogody, że będzie padać. Tak i właśnie zaczyna padać, jakby krople deszczu czekały w pogotowiu na wypowiedziane w radiu zaklęcie; ruszają wycieraczki.

I nagle coś się zmienia. Nie chodzi o pogodę, o deszcz, o widok przed samochodem, ale w jednej chwili widzi wszystko inaczej. Ma wrażenie, że zdjął ciemne okulary albo wycieraczki starły coś więcej niż zwykły miejski kurz. Robi mu się gorąco i mimowolnie spuszcza nogę z gazu. Trąbią na niego. Bierze się w garść i nadgania tak, żeby być tuż za czarnym volkswagenem. Zaczynają pocić mu się ręce. Najchętniej zjechałby na bok, ale nie ma gdzie, musi jechać.

Widzi z przeraźliwą jasnością – że cała dobrze znana droga jest pełna krzykliwych znaków. To informacje przeznaczone tylko dla niego. Kółka na jednej nodze, żółte trójkąty, niebieskie kwadraty, zielone i białe tablice, strzałki, wskazówki. Światła. Linie wymalowane na asfalcie, tablice informacyjne, ostrzeżenia, przypomnienia. Uśmiech z billboardu, też istotny. Widział je dzisiaj rano, ale wtedy jeszcze nic nie mówiły, rano mógł je zignorować, teraz już mu się to nie uda. Przemawiają do niego cichym, kategorycznym tonem, jest ich o wiele więcej, właściwie nie ma wolnej od nich przestrzeni. Szyldy na sklepach, reklamy, symbole poczty, apteki, banku, lizak wzniesiony przez przedszkolankę, która przeprowadza dzieci przez pasy, znak idzie przez znak, w poprzek znaku, znak wskazujący inny znak – trochę dalej, znak podejmowany przez inny znak, przekazywany dalej, zmowa znaków, sieć znaków, porozumienie znaków poza jego plecami. Nic nie jest niewinne i bez znaczenia, wielka nieskończona łamigłówka.

W panice szuka miejsca do zaparkowania, musi zamknąć oczy, bo zwariuje. Co mu się stało? Zaczyna drżeć. Z ulgą znajduje przystanek autobusowy i tam zjeżdża. Stara się opanować. Myśli, że może miał wylew. Boi się spojrzeć wokół. Może odkrył jakiś rodzaj widzenia, inny Punkt Widzenia, dużymi literami, wszystko dużymi literami.

Oddech po chwili wraca do normy, ale ręce drżą nadal. Zapala papierosa, o tak, przytruje go trochę nikotyną, otumani dymem, okadzi z demonów. Ale wie już, że nie pojedzie dalej, nie dałby rady z tą nową wiedzą, która go przytłacza. Dyszy z głową opartą o kierownicę.

Ustawia samochód na chodniku, na pewno wlepią mu mandat, i ostrożnie wychodzi. Asfaltowa jezdnia wydaje mu się teraz grząska.

– Pan Niedotykalski – mówi ona.

Prowokacyjnie. Kunicki nie odpowiada. Ona trzaska drzwiami szafki, wyciąga z niej paczkę herbaty, odczekuje chwilę, jaką przydzieliła mu na reakcję.

– Co się z tobą dzieje? – pyta. Tym razem agresywnie. Kunicki wie, że jeżeli teraz nie odpowie, ona przystąpi do otwartego ataku, więc mówi spokojnie:

– Nic się nie dzieje. Co by się miało dziać?

Ona prycha i wylicza monotonnym głosem:

– Nie odzywasz się, nie pozwalasz się dotknąć, odsuwasz się na drugi koniec łóżka, nie śpisz po nocach, nie oglądasz telewizji, wracasz skądś późno, czuć od ciebie alkohol...

Kunicki rozważa, jak ma się zachować. Wie, że cokolwiek zrobi, będzie źle. Więc nieruchomieje. Prostuje się na krześle, patrzy w stół. Jest mu tak niewygodnie, jakby połknął coś, co nie chce mu przejść przez gardło. Czuje groźny ruch powietrza w kuchni. Próbuje ostatni raz:

– Trzeba nazywać rzeczy po imieniu... – zaczyna, a ona mu przerywa.

– Ba, żeby tylko wiedzieć, jak mają na imię.

– OK. Nie powiedziałaś mi, co tak naprawdę...

Ale nie kończy, bo ona rzuca herbatę na podłogę i wybiega z kuchni. Za sekundę trzaskają wyjściowe drzwi.

Kunicki myśli o niej, że jest świetną aktorką. Mogłaby zrobić karierę.

Zawsze wiedział, czego chce. Teraz nie wie. Nie wie nic, nawet nie wie, co miałby wiedzieć. Wysuwa szufladki katalogów i nieuważnie przegląda nabite na szpikulec kartoniki. Nie wie, jak szukać i czego szukać.

Ostatnią noc przesiedział w Internecie. I co znalazł? Niedokładną mapkę Visu, stronę departamentu chorwackiej turystyki, rozkład kursowania promów. Kiedy wystukał nazwę: Vis, ukazały się dziesiątki stron. Tylko kilka o wyspie. Ceny hoteli i atrakcje. Także Visible Imaging System, ze zdjęciami z satelity, jak zrozumiał. I Vaccine Information Statements. Victorian Institute of Sport. I jeszcze System for Verification and Synthesis.

Internet sam go prowadził od jednego słowa do drugiego, podawał linki, pokazywał palcem. Gdy sam czegoś nie wiedział, milkł taktownie albo pokazywał uparcie wciąż te same strony, do znudzenia. Wtedy Kunicki miał wrażenie, że dotarł właśnie do granic poznanego świata, do muru, do błony sklepienia niebieskiego. Nie sposób go przebić głową i wyjrzeć na zewnątrz.

Internet jest oszustem. Obiecuje wiele – że wypełni twoje zadanie, że znajdzie ci to, czego szukasz; zadanie, spełnienie, nagroda. Ale w gruncie rzeczy ta obietnica jest przynętą, bo zaraz wpadasz w trans i hipnozę. Ścieżki szybko rozdzielają się, dwoją i mnożą, podążasz po nich, goniąc wciąż za celem, który zaraz się rozmazuje i ulega metamorfozom. Traci się grunt pod nogami, miejsce wyjścia ulega zapomnieniu, a cel ostatecznie znika z oczu, ginie w miganiu kolejnych stron, wizytówek, które zawsze obiecują więcej, niż mogą dać, bezwstydnie udają, że pod płaszczyzną ekranu jest jakiś kosmos. Ale nic bardziej złudnego, drogi Kunicki. Czego ty, Kunicki, szukasz? Ku czemu zmierzasz? Masz ochotę rozłożyć ręce i rzucić się w nią, w tę otchłań, ale nic bardziej złudnego: pejzaż okazuje się tapetą, nie da się pójść dalej.

Jego biuro jest małe, to jeden pokój, który wynajmuje za grosze na czwartym piętrze obdrapanego biurowca. Obok znajduje się agencja nieruchomości, a jeszcze dalej gabinet tatuażu. Mieści się tutaj biurko i komputer. Na podłodze leżą paczki z książkami. Na parapecie okna stoi elektryczny czajnik i słoik z kawą.

Odpala komputer i czeka, aż maszyna dojdzie do siebie. Wtedy zapala pierwszego papierosa. Przegląda zdjęcia jeszcze raz, ale tym razem każdemu przypatruje się długo i uważnie, aż dociera do tych, które zrobił na końcu – rozrzucona na stole zawartość jej torebki i ten bilet z napisem: „Kairos”, tak, nawet zapamiętał to słowo: Kcupóc. Tak, to słowo wytłumaczy mu wszystko.

A więc znalazł coś, czego wcześniej nie dostrzegł. Musi zapalić papierosa, tak bardzo jest podniecony. Przygląda się tajemniczemu słowu, ono będzie go teraz prowadzić, Będzie je wypuszczał na wiatr jak latawca i podążał za nim. „Kairos”, czyta Kunicki, „kairos”, powtarza niepewny, czy tak się to wymawia. To chyba grecki, myśli radośnie, grecki i rzuca się ku półkom z książkami, ale nie ma tam greckiego słownika, są tylko „Użyteczne przysłowia łacińskie”, właściwie nigdy nie używane. Teraz już wie, że jest na właściwym tropie. Nie może się już zatrzymać. Rozkłada zdjęcia zawartości jej torebki, dobrze, że je wtedy zrobił. Układa je obok siebie jak pasjansa, w równych rzędach. Zapala kolejnego papierosa i chodzi wokół stołu niczym jakiś detektyw. Przystaje, zaciąga się dymem, przygląda się sfotografowanej szmince i długopisowi.

Nagle to czuje: że są różne patrzenia. Jednym widzi się po prostu przedmioty, użyteczne ludzkie rzeczy, poczciwe i konkretne, wiadomo od razu, jak ich użyć, czemu służą. I jest też patrzenie panoramiczne, ogólne, dzięki któremu dostrzega się związki między przedmiotami, ich sieć odbić. Rzeczy przestają być rzeczami, to, że czemuś służą, jest sprawą drugorzędną, to pozór. Teraz są znakami, wskazują na coś, czego nie ma na fotografii, odsyłają poza ramy zdjęcia. Trzeba się bardzo skupić, żeby móc ten wzrok utrzymać, w istocie jest darem, łaską. Kunickiemu zaczyna coraz mocniej bić serce. Czerwony długopis z napisem „Septolete” głęboko wrasta w ciemny niepoznawalny sens.

Poznaje to miejsce, ostatni raz był tutaj, gdy schodziła już woda, zaraz po powodzi. Biblioteka, szacowne Ossolineum, stoi przy rzece, zwraca swą twarz do niej, a to błąd. Książki powinno się trzymać na wzgórzach.

Pamięta tamten widok, kiedy już pokazało się słońce i woda opadła. Powódź naniosła szlamu i błota, ale niektóre miejsca uprzątnięto i pracownicy biblioteki układali na nich książki do suszenia. Ustawiali je półotwarte na podłodze, było ich setki, tysiące. W tej nienaturalnej dla nich pozycji, przypominają żywe stworzenia, skrzyżowanie ptaka z ukwiałem. Ręce w lateksowych cienkich rękawiczkach cierpliwie odklejały mokre strony od siebie, żeby schły pojedyncze zdania i słowa. Niestety, kartki zwiędły, pociemniały od szlamu i wody, pokrzywiły się. Ludzie chodzą między nimi ostrożnie, kobiety w białych fartuchach, jak w szpitalu, otwierają wolumeny ku słońcu, niech słońce czyta. Lecz w gruncie rzeczy jest to widok przerażający, coś jak spotkanie żywiołów. Kunicki stał i patrzył na ten widok ze zgrozą, a potem, zachęcony przykładem jakiegoś innego przechodnia, włączył się z przejęciem do pomocy.

Dziś w tej bibliotece w środku miasta, pięknie odnowionej po powodzi, ukrytej w budynkach wokół podwórza studni, czuje się nieswojo. Gdy wchodzi do wielkiej przestronnej czytelni, widzi stoliki ustawione w równych szeregach w dyskretnych odległościach od siebie. Prawie przy każdym z nich siedzą jakieś plecy – pochylone, zgarbione. Drzewa nad grobem. Cmentarz.

Książki ustawione na półkach ukazują się ludziom tylko grzbietami, to tak, myśli Kunicki, jakby ludzi można było widzieć tylko z profilu. Nie wodzą na pokuszenie kolorowymi okładkami, nie chwalą się banderolami, na których każde słowo zaczyna się od „naj”; karnie, jak rekruci, przedstawiają tylko swoje dystynkcje: tytuł i autor, nic więcej.

Zamiast folderów, plakatów i reklamówek, są katalogi. Egalitarność małych upchanych w szufladki karteczek budzi szacunek. Tylko kilka informacji, numery, krótki opis, żadnego popisywania się.

Nigdy tu nie był. Podczas studiów korzystał tylko z nowoczesnej biblioteki uniwersyteckiej. Podawał wypisany na karteczce tytuł i autora i po kwadransie dostawał książkę. Ale i tak nie przychodził tam zbyt często, prawdę mówiąc raczej wyjątkowo, bo większość tekstów się kseruje. To nowa generacja literatury – tekst bez grzbietu, ulotna kserówka, coś w rodzaju chusteczki higienicznej, która przejęła władzę po abdykacji płóciennych chustek do nosa. Chusteczki higieniczne dokonały skromnej rewolucji, zniosły różnice klasowe. Po jednorazowym wykorzystaniu wyrzuca się je do śmieci.

Ma przed sobą trzy słowniki. „Słownik grecko-polski”. Ułożył Zygmunt Węclewski, Lwów 1929. Księgarnia Samuela Bodeka, ul. Batorego 20. „Podręczny słownik grecko-polski”. Teresa Kambureli, Thanasis Kamburelis, Wiedza Powszechna, Warszawa 1999. I cztery tomy „Słownika grecko-polskiego”, redakcja Zofia Abramowiczówna, 1962. Wydawnictwo PWN. Tam z trudem, posługując się tabelarycznym alfabetem, rozszyfrowuje swoje słowo: Kaipóc.

Czyta tylko to, co napisano po polsku, alfabetem łacińskim: „1. „O mierze”, należna miara, stosów ność, umiar; różnica; znaczenie, 2. „O miejscu”, żywotne, czułe miejsce w ciele, 3. „O czasie”, czas krytyczny, stosowna pora, sposobność, okazja, stosowny moment, moment sprzyjający jest przelotny; ci, co zjawili się niespodziewanie; stracić okazję; kiedy nadeszła odpowiednia chwila, w razie burzy pomagać, w porę, przy nadarzającej się okazji, przedwcześnie, krytyczne okresy, periodyczne stany, chronologiczna kolejność faktów, sytuacja, stan rzeczy, położenie, ostateczne niebezpieczeństwo, korzyść, pożytek, w jakim celu?, co ci pomoże?, gdzie byłoby dogodnie?”.

To jeden słownik. Drugi, starszy – Kunicki przebiega drobne wersy wzrokiem, pomijając greckie słowa i potykając się na dawnej pisowni: „dobra miara, umiar, słuszny stosunek, dojść do celu, ponad miarę, słuszna chwila, stosowna pora, przyjazna chwila, zręczna sposobność, tudzież tylko, czas, godzina, a l.m. okoliczności, stosunki, czasy, wypadki, zajścia, stanowcze chwile rewolucyjne, niebezpieczeństwa; zręczna jest sposobność, sposobność się nadarza, na czasie jest. Mówiono też: dzieje się coś w stosownem czasie”. W najnowszym słowniku podają w kwadratowym nawiasie wymowę: [kieros]. Poza tym: „pogoda, czas, pora, jaka jest pogoda? teraz jest pora winogron, marnuje czas, od czasu do czasu, pewnego razu, jak długo? dawno już trzeba było”.

Kunicki rozgląda się z rozpaczą po czytelni. Widzi czubki pochylonych nad książkami głów. Wraca do słowników, czyta poprzednie hasło, które wygląda podobnie, właściwie różni się tylko jedną literą: Kaipioc. I tutaj jest jeszcze inaczej: „wykonany na czas, celny, skuteczny, śmiertelny, fatalny, rozstrzygające pytanie i: niebezpieczne miejsce na ciele, gdzie rany są skuteczne, co zawsze jest na czasie, co zawsze dziać się musi”.

Kunicki zbiera swoje rzeczy i wraca do domu. W nocy znajduje w Wikipedii stronę o Kairosie, z której dowiaduje się po prostu, że to bóg, mało ważny, zapomniany, helleński. I że odkryto go w Trogirze. W tym muzeum jest jego wizerunek, dlatego zapisała to słowo. Nic więcej.

Kiedy jego syn był mały, kiedy był niemowlęciem, Kunicki nie myślał o nim jako o człowieku. I to było dobre, bo byli blisko. Człowiek jest zawsze daleko. Nauczył się sprawnie zmieniać mu pieluchy, robił to kilkoma ruchami rąk, trzaskały tylko napy pampersów. Zanurzał jego małe ciało w wannie, mydlił mu brzuch, potem zawiniętego w ręcznik niósł do pokoju i ubierał w śpiochy. To było łatwe. Gdy ma się małe dziecko, nie trzeba się nad niczym zastanawiać, wszystko jest oczywiste i naturalne. Lgnienie dziecka do piersi, jego ciężar; zapach – swojski i rozczulający. Ale dziecko nie jest człowiekiem. Staje się człowiekiem, gdy wyrywa się z ramion i mówi „nie”.

Teraz niepokoi go cisza. Co robi mały? Kunicki staje w drzwiach i widzi swoje dziecko na podłodze wśród klocków. Siada obok małego i bierze do ręki jeden z plastikowych samochodów. Rusza nim po namalowanej drodze. Może powinien zacząć od bajki, że był sobie samochodzik, który się zgubił. Już przygotowuje się do otwarcia ust, ale chłopiec wyrywa mu z ręki zabawkę i daje inną – drewnianą ciężarówkę załadowaną klockami.

– Będziemy budować – mówi mały.

– Co chcesz zbudować? – podchwytuje Kunicki.

– Domek.

W takim razie dobrze, domek. Ustawiają klocki w kwadrat. Ciężarówka dowozi materiał.

– A może zbudujemy wyspę? – pyta Kunicki.

– Nie, domek – mówi mały i ustawia bezładnie klocki, jeden na drugim. Kunicki delikatnie poprawia je, żeby budowla się nie przewróciła.

– A pamiętasz morze?

Dziecko potakuje, ciężarówka wysypuje nowy zapas budulca. I teraz Kunicki już nie wie, co powiedzieć, o co zapytać. Wskazując na dywan, powie, że to jest wyspa i że oni są na wyspie, ale chłopczyk gubi się na wyspie, tata się martwi, gdzie też może być jego synek. Tak robi, wychodzi niezbyt przekonująco.

– Nie – upiera się chłopiec. – Budujmy domek.

– Pamiętasz, jak zgubiłeś się z mamusią?

– Nie – wykrzykuje mały i radośnie zrzuca klocki do budowy.

– Zgubiłeś się kiedyś? – pyta znowu Kunicki.

– Nie – odpowiada dziecko i ciężarówka wjeżdża z impetem w świeżo ustawioną budowlę, ściany walą się. – Bum, bum – śmieje się chłopiec.

Kunicki cierpliwie zaczyna budować od nowa.

Kiedy ona wraca do domu, Kunicki widzi ją z dywanu, jak dziecko. Jest duża, zarumieniona od chłodu, podejrzanie podekscytowana. Ma czerwone usta. Rzuca na oparcie krzesła czerwony (czy może karminowy, purpurowy) szal i tuli małego. „Głodni?”, pyta. Kunickiemu wydaje się, jakby wraz z nią wpadł do pokoju wiatr, zimny porywisty wiatr od morza, bryza. Chciałby ją zapytać: „Gdzie byłaś?”, ale nie może sobie na to pozwolić.

Rano ma wzwód i musi się od niej odwrócić; musi ukryć te krępujące pomysły ciała, żeby nie odczytała ich jako zachęty, próby pojednania, jakiekolwiek lgnięcia. Odwraca się do ściany i celebruje ten wzwód, tę bezcelową gotowość, stan alertu, wyprężoną kończynę czepną; ma go dla siebie.

Czubek penisa jak wektor wskazuje w górę, ku oknu, ku światu.

Nogi. Stopy. Nawet gdy przystaje, gdy siada, one idą dalej, poruszają się wirtualnie, nie mogą się zatrzymać, przemierzają daną przestrzeń drobnymi, pospiesznymi kroczkami. Gdy chce je zatrzymać, buntują się. Kunicki boi się, że jego nogi wybuchną i zaczną biec, poniosą go w jakimś nie uzgodnionym z nim kierunku, będą wbrew niemu wywijały hołubce albo wejdą w posępne podwórka zmurszałych kamienic, wespną się na obce schody, włazami wyprowadzą go na śliskie strome dachy i każą mu spacerować po ich łuskowatych dachówkach, jak lunatykowi.

To pewnie przez te niespokojne nogi Kunicki nie może spać: od pasa w górę jest spokojny, rozluźniony i senny; od pasa w dół – niepokonany. Widocznie składa się z dwóch osób. Na górze pragnie spokoju, sprawiedliwości; na dole – jest występny i łamie wszelkie zasady. Na górze ma imię, nazwisko, adres zamieszkania i pesel; na dole – nie ma nic do powiedzenia na temat siebie, właściwie to ma siebie dość.

Chciałby te nogi uciszyć, nasmarować je uspokajającą maścią; to wewnętrzne łaskotanie jest w istocie bolesne. W końcu bierze tabletkę na sen. Robi porządek z nogami.

Kunicki próbuje opanować swoje kończyny. Wymyśla na nie sposób: pozwala im się ruszać bez przerwy, nawet samym palcom w butach, gdy reszta ciała stoi w spokoju. A kiedy siada – uwalnia je także, niech się niepokoją. Patrzy na noski butów i widzi delikatny ruch skóry, jak jego stopy zaczynają swój obsesyjny marsz w miejscu. Lecz chodzi też dużo po mieście. Wydaje mu się, że tym razem przekracza wszystkie możliwe mosty na Odrze i kanałach, że żadnego nie pominął.

Trzeci tydzień września jest deszczowy i wietrzny. Trzeba wyciągnąć z pawlacza jesienne rzeczy, kurtki i gumowce dla małego. Odbiera go z przedszkola i idą teraz pospiesznie do samochodu. Chłopiec wskakuje w kałużę i rozpryskuje wokół wodę. Kunicki tego nie zauważa, myśli, co powie, szykuje sobie zdania. Na przykład: „Boję się, że dziecko mogło przeżyć jakiś szok”, albo z większą pewnością siebie: „Wydaje mi się, że syn doświadczył szoku”. Przypomina mu się słowo „trauma”, „doświadczyć traumy”.

Jadą przez mokre miasto, wycieraczki pracują na najwyższych obrotach i zgarniają wodę z szyb, odsłaniają na chwilę świat pogrążony w deszczu, rozmazany.

To jego dzień – czwartek. W czwartki odbiera syna z przedszkola. Ona jest zajęta, pracuje po południu, ma jakieś kółka, wraca późno, więc Kunicki ma małego dla siebie.

Zajeżdżają pod odnowioną kamienicę w samym centrum miasta i przez chwilę szukają miejsca na zaparkowanie.

– Gdzie idziemy? – pyta mały, a ponieważ Kunicki nie odpowiada, chłopiec zaczyna powtarzać pytanie w kółko: – Gdzieidziemy, gdzieidziemy?

– Bądź cicho – mówi ojciec, ale potem, po chwili tłumaczy: – Do jednej pani.

Mały nie protestuje, chyba jest ciekawy.

W poczekalni nie ma nikogo, i zaraz pojawia się przed nimi wysoka kobieta koło pięćdziesiątki, zaprasza do gabinetu. Pokój jest jasny i miły – na środku leży duży, kolorowy miękki dywan, a na nim zabawki i klocki. Dalej kanapa i dwa fotele, biurko i krzesło.

Dziecko siada ostrożnie na brzegu fotela, ale jego oczy wędrują ku zabawkom. Kobieta uśmiecha się i podaje Kunickiemu rękę, wita się też z chłopcem.

Mówi do dziecka, jakby ostentacyjnie nie zwracała uwagi na ojca. Więc on mówi pierwszy, uprzedzając jej ewentualne pytania.

– Mój syn od jakiegoś czasu ma kłopoty ze spaniem, zrobił się nerwowy i... – kłamie, ale kobieta nie pozwala mu skończyć.

– Najpierw się pobawimy – mówi. Brzmi to absurdalnie, Kunicki nie wie, czy z nim też się będzie bawić. Nieruchomieje, zaskoczony.

– Ile masz lat? – pyta kobieta dziecko. Mały pokazuje trzy palce.

– W kwietniu skończył trzy lata – mówi Kunicki.

Ona siada przy chłopcu na dywanie i podaje mu klocki; mówi:

– Tata posiedzi sobie na korytarzu i poczyta, a my się pobawimy, o tak.

– Nie – mówi dziecko, wstaje i biegnie do ojca.

Kunicki zrozumiał. Przekonuje małego, żeby został.

– Drzwi będą otwarte – zapewnia kobieta.

Skrzydło drzwi domyka się łagodnie, nie do końca.

Kunicki siedzi w poczekalni i słyszy teraz ich głosy, ale niewyraźnie, nie wie, co mówią. Spodziewał się wielu pytań, wziął nawet ze sobą książeczkę zdrowia – teraz czyta, że poród o czasie, siłami natury, 10 punktów w skali Apgar, szczepienia, waga 3750, długość 57 centymetrów. O wzroście dorosłego mówi się „wysokość”, dziecko jest „długie”. Bierze ze stolika kolorowe czasopismo, otwiera mechanicznie i od razu znajduje reklamy z nowościami książkowymi.

Rozpoznaje tytuły, porównuje ceny. Czuje przyjemne uderzenie adrenaliny – u niego jest taniej.

– Proszę mi powiedzieć, co się stało. O co panu chodzi? – pyta kobieta.

Robi mu się wstyd. Co ma powiedzieć, że zniknęła mu żona z dzieckiem, że nie było ich trzy dni, czterdzieści dziewięć godzin, policzył dokładnie. I nie wie, gdzie byli. Zawsze wszystko o nich wiedział, a teraz nie wie najważniejszego. A potem, w ułamku sekundy, wyobraża sobie, że mówi:

– Proszę mi pomóc. Proszę go zahipnotyzować i odtworzyć chwila po chwili te czterdzieści dziewięć godzin. Muszę wiedzieć.

A ona, ta wysoka, wyprostowana jak drut kobieta, podchodzi do niego tak blisko, że czuje antyseptyczny zapach jej swetra – tak kiedyś, w dzieciństwie, pachniały pielęgniarki – i bierze jego głowę w duże ciepłe dłonie i tuli go do piersi.

Dzieje się jednak inaczej. Kunicki kłamie:

– Jest ostatnio niespokojny, budzi się w nocy, płacze. Byliśmy w sierpniu na wakacjach, myślałem, że może przeżył coś, z czego nie zdajemy sobie sprawy, że się czegoś przestraszył...

Jest przekonany, że mu nie uwierzy. Kobieta bierze długopis w dłonie i bawi się nim. Mówi z czarującym, ciepłym uśmiechem.

– Ma pan nad wyraz rozwiniętego, kontaktowego, inteligentnego syna. Czasami takie efekty może wywołać zwykła kreskówka. Niech nie ogląda za dużo telewizji. Na moje oko nic, absolutnie nic mu nie jest.

Potem patrzy na niego z troską – tak mu się wydaje.

Kiedy wychodzą, kiedy mały kończy robić „pa, pa” pani doktor, zaczyna myśleć o niej „dziwka”. Jej uśmiech wydaje mu się nieszczery. Też coś ukrywa. Nie powiedziała mu wszystkiego. Teraz wie, że nie powinien był iść do kobiety. Czy w mieście nie ma psychologów dziecięcych mężczyzn? Czy kobiety ustaliły sobie na dzieci jakiś monopol? Nigdy nie są wyraźne; nie wiadomo na pierwszy rzut oka, czy są słabe, czy silne, jak się zachowują, czego chcą; trzeba się mieć na baczności. Przypomina mu się długopis, który trzymała w dłoni. Żółty bic, taki sam, jaki ma na zdjęciu z torebki.

Jest wtorek, ona ma wolne. Od rana podniecony, nie śpi, udaje, że nie patrzy na jej poranne krzątanie się, z sypialni do łazienki, z kuchni do przedpokoju i jeszcze raz do łazienki. Krótki zniecierpliwiony krzyk dziecka, pewnie wtedy, gdy sznuruje mu buty. Syk dezodorantu. Gwizdek czajnika.

Gdy wreszcie wychodzą, staje przy drzwiach i słucha, czy przyjechała już winda. Liczy do sześćdziesięciu – tyle czasu będą zjeżdżali na dół. Potem szybko wsuwa buty i wyciąga z reklamówki kurtkę, którą kupił w second-handzie. Dla niepoznaki. Cicho zatrzaskuje za sobą drzwi. Oby za długo nie musiał czekać na windę.

Tak, wszystko idzie jak z płatka. Pomyka za nią, w bezpiecznym oddaleniu, w cudzej kurtce. Jego wzrok trzyma się jej pleców, ciekawe, czy ona czuje jakąś niewygodę, chyba nie, bo idzie prędko, zamaszyście, mógłby powiedzieć: radośnie. Przeskakują oboje z dzieckiem przez kałuże, nie omijają, lecz przeskakują – dlaczego? Skąd w niej tyle energii tego dżdżystego jesiennego już ranka, czy kawa już zaczęła działać? Inni wydają się raczej powolni i senni, ona jest barwniejsza, jej wściekle różowy szal stanowi jaskrawą plamę na tle dnia, Kunicki trzyma się go jak brzytwy.

W końcu docierają do przedszkola. Jest świadkiem jej pożegnania z małym, lecz wcale go to nie porusza. Może ona w trakcie tych czułych uścisków szepcze coś chłopcu do ucha, jakieś słowo, właśnie to, którego tak rozpaczliwie poszukuje Kunicki. Gdyby je znał, mógłby je wpisać w ramki kosmicznej wyszukiwarki i ona w ułamku sekundy wyrzuciłaby mu prostą rzeczową odpowiedź.

Teraz widzi ją, jak zatrzymuje się na przejściu dla pieszych, czekając na zielone światło, wyciąga komórkę i wybiera numer. Przez chwilę Kunicki ma nadzieję, że jego komórka rozdzwoni mu się w kieszeni, ma swój dźwięk – cykadę, tak, przyporządkował jej głos cykady, tropikalnego owada. Ale jego kieszeń milczy. Ona przechodzi przez jezdnię, rozmawiając z kimś krótko. Teraz on musi czekać na zmianę świateł, jest to niebezpieczne, bo ona właśnie wchodzi za róg i znika, więc on natychmiast, gdy może, przyspiesza kroku i już boi się, że ją zgubił, już zaczyna być na siebie zły i na te światła. Och, zgubić ją dwieście metrów od domu. Ale jest; szal wchodzi w obrotowe drzwi sklepu. To duży sklep, dom handlowy, właśnie go otworzyli, jest prawie pusty, więc Kunicki waha się, czy wejść tam za nią, czy zdoła ukryć się między stoiskami. Ale musi, ponieważ jest tam inne wyjście, na drugą ulicę, więc narzuca na głowę kaptur – w końcu wolno mu, pada deszcz – i wchodzi do środka. Widzi ją – idzie między stoiskami powoli, jakby ją coś zatrzymywało, i patrzy na kosmetyki, na perfumy, przystaje przed półką i wyciąga po coś rękę. Trzyma w dłoni jakiś flakonik. Kunicki grzebie w przecenionych skarpetach.

Gdy ona przesuwa się zamyślona do stoiska z torbami, Kunicki bierze flakonik do ręki. Carolina Herrera, czyta. Zapamiętać to imię czy od razu wyrzucić z głowy? Zapamiętać, mówi mu coś. Wszystko coś znaczy, tylko nie wiemy co, powtarza w myślach.

Widzi ją z daleka – stoi przed lustrem z czerwoną torebką w dłoni, ogląda swoje odbicie raz z jednej, raz z drugiej strony. Potem idzie do kasy, wprost na Kunickiego. Ten odsuwa się w panice za półki ze skarpetami, schyla głowę. Ona go mija. Jak duch. Ale potem nagle odwraca się, jakby czegoś zapomniała i jej wzrok pada prosto na niego, zgarbionego, z kapturem nasuniętym na czoło. Kunicki widzi jej rozszerzone ze zdumienia oczy, czuje jej wzrok, który go dotyka, przesuwa się po nim, obmacuje go.

– Co ty tu robisz? Jak ty wyglądasz?

Potem w jednej chwili te oczy miękną, zasłania je jakaś mgiełka, mruga powiekami: – Boże, co się z tobą dzieje, co się stało?

To dziwne, nie tego się spodziewał Kunicki. Spodziewał się awantury. A ona go obejmuje i przytula do siebie, wtula twarz w tę jego dziwaczną kurtkę z second-handu. Kunickiemu wyrywa się westchnienie, małe okrągłe „och”, nie bardzo wie, czy ze zdziwienia jej niespodziewanym zachowaniem, czy dlatego, że nagle chętnie rozpłakałby się w jej pachnącą puchową kurtkę.

Dzwoni z komórki po taksówkę, czekają w milczeniu. Tylko w windzie ona go pyta:

– Jak się czujesz?

Kunicki odpowiada, że dobrze, ale wie, że jadą teraz na ostateczną konfrontację. Ich kuchnia będzie polem walki, a oni przyjmą szturmowe pozycje – on zapewne przy stole, ona tyłem do okna, jak zawsze. I wie, że nie powinien zlekceważyć tej ważnej chwili, że jest to być może ostatni i jedyny możliwy moment, żeby się dowiedzieć, co się stało. Jaka jest prawda. Lecz wie też, że stoi na zaminowanym polu. Każde pytanie będzie bombą. Nie jest tchórzem i nie ustanie w próbach ustalenia faktów. Gdy winda zmierza w górę, on czuje się jak terrorysta, zamachowiec z bombą pod ubraniem, która wybuchnie, jak tylko otworzą się drzwi do ich mieszkania, i rozniesie wszystko w pył.

Przytrzymuje nogą drzwi, żeby wsunąć najpierw torby z zakupami, a potem wciska się za nimi do środka. Właściwie to nie zauważa nic dziwnego, zapala światła i rozpakowuje zakupy na bufecie w kuchni. Nalewa wody do szklanki i wkłada do niej przywiędły pęczek pietruszki. To go cuci, pietruszka.

Idzie przez własne mieszkanie jak duch, wydaje mu się, że przenika przez ściany. Pokoje są puste. Kunicki jest okiem, które bawi się w łamigłówkę: „Znajdź szczegóły, którymi różnią się dwa obrazki”. I Kunicki szuka. Nie ma wątpliwości, że się różnią – mieszkanie teraz i mieszkanie przedtem. To gra dla mało spostrzegawczych. Przecież nie ma jej płaszcza na wieszaku, ani szala, ani kurtki małego, rewii butów (zostały jego osamotnione klapki), nie ma parasola. Dziecinny pokój wydaje się zupełnie opuszczony, właściwie są tu tylko meble. Na dywanie leży pojedynczy samochodzik, jak wrak po niewyobrażalnej kosmicznej kraksie. Lecz Kunicki musi wiedzieć na pewno – więc z wyciągniętą ręką sunie do sypialni, do oszklonej szafy i odsuwa ciężkie drzwi; ruszają się niechętnie ze smutnym pomrukiem. Została tylko jedwabna bluzka, zbyt elegancka, żeby ją nosić. Wisi samotnie w szafie. Ruch drzwi porusza delikatnie rękawem – wygląda, jakby się cieszyła, że ją wreszcie odnaleziono, porzuconą. Kunicki ogląda puste półeczki w łazience. Zostały jego przybory do golenia, w samym kącie. I szczoteczka do zębów na baterie.

Potrzebuje wiele czasu, żeby zrozumieć ten widok. Cały wieczór, całą noc i jeszcze ranek.

Około dziewiątej parzy sobie potężną kawę, a potem do torby zgarnia trochę przyborów z łazienki, kilka koszulek z szafy, spodni. Przed wyjściem, właściwie stojąc już pod drzwiami, sprawdza portfel: dokumenty i karty. Potem zbiega na dół do samochodu. W nocy padał śnieg, więc musi odśnieżyć szyby. Robi to byle jak, ręką. Liczy na to, że wieczorem mógłby się już znaleźć w Zagrzebiu, a w Splicie – następnego dnia. Czyli jutro zobaczy morze.

Rusza prostą jak igła drogą na południe, w kierunku czeskiej granicy.


Symetria wysp

W psychologii podróżnej mówi się, iż wrażenie podobieństwa dwóch miejsc jest wprost proporcjonalne do odległości między nimi. To, co blisko, nie wydaje się do siebie podobne, wydaje się obce. Często największe podobieństwa odnajdujemy – mówi psychologia podróżna – na odległych krańcach świata.

Fascynujące jest na przykład zjawisko symetrii wysp. Nieodgadnione, nie wyjaśnione; fenomen warty osobnej monografii. Gotlandia i Rodos. Islandia i Nowa Zelandia. Każda z tych wysp obejrzana bez swojej pary wydaje się niekompletna, niedoskonała. Nagie, wapienne skały na Rodos mają swoje dopełnienie w tych porośniętych mchem na Gotlandii; oślepiający blask słońca staje się bardziej rzeczywisty tylko wtedy, gdy zderzy się go z miękkim, złotym popołudniem północy. Średniowieczne mury miasta występują w dwóch wersjach: dramatycznej i melancholijnej. Wiedzą o tym szwedzcy turyści, którzy założyli na Rodos swoją nieformalną, nie zgłoszoną ONZ kolonię.


Torebka do wymiotowania

W samolocie Warszawa-Amsterdam bezwiednie bawiłam się papierową torebką, na której dopiero po chwili znalazłam napis długopisem:

„12.10.2006 Lot w ciemno do Irlandii. Miejsce docelowe Belfast. Studenci Politechniki Rzeszowskiej”.

Napis był widoczny na spodzie torebki, tam gdzie zostawiono puste miejsce między dwiema zadrukowanymi stronami. Na torebce druk powtarzał w kilku językach to samo: do you want air sickness bag... sac pour mai de l'air... Spuckbeutel... bolsa de mareo. Między te słowa jakaś ludzka ręka wpisała tych kilka słów z pogrubioną jedynką na początku, jakby autor zastanawiał się chwilę, czy zostawić po sobie ten anonimowy wyraz niepokoju. Czy przypuszczał, że napis na torebce znajdzie swojego czytelnika? Że stanę się w ten sposób świadkiem cudzej podróży?

Wzruszyłam się tym jednostronnym aktem komunikacji, ciekawa byłam, jaka ręka to pisała, jak wyglądały oczy, które prowadziły ją wzdłuż linii drukowanego napisu. Ciekawa byłam, czy im się tam powiedzie, w Belfaście, tym studentom z Rzeszowa. Właściwie to oczekiwałabym w jakimś innym samolocie w przyszłości odpowiedzi na moje pytanie. Chciałabym, żeby napisali: „Wszystko się udało. Wracamy do kraju”. Ale wiem, że do pisania na torebkach skłaniają tylko niepokój i niepewność. Ani klęska, ani największy sukces nie sprzyjają pisaniu.


Sutki ziemi

Ci młodzi ludzie – dziewczyna, najwyżej dziewiętnastoletnia, studentka skandynawistyki, i jej chłopak, drobny blondyn z dredami, uparli się, że przejadą z Reykjaviku do Isafjordhur autostopem. Absolutnie im to odradzono z dwóch powodów: po pierwsze – zwłaszcza na północy – ruch nie jest imponujący, mogą utknąć gdzieś po drodze; po drugie – temperatura potrafi teraz spaść ni stąd, ni zowąd dość gwałtownie. Lecz ci młodzi ludzie nie usłuchali. Obydwa ostrzeżenia, jak się okazało, sprawdziły się co do joty: utknęli na pustkowiu, gdzie przed zjazdem do jakiejś odległej wioski wysadził ich poprzedni samochód, a żaden następny już się nie pojawił, i w ciągu godziny pogoda się zmieniła radykalnie, zaczął padać śnieg. Coraz bardziej przerażeni stali przy drodze, która przemierzała równinę pełną lawowych kamieni z jednego krańca na drugi, i rozgrzewali się paleniem papierosów, mając nadzieję, że jakiś samochód wreszcie przyjedzie. Ale nie przyjechał. Widocznie ludzie zrezygnowali tego wieczoru z podróży do Isafjordhur.

Nie było z czego zrobić ogniska – tylko wilgotny zimny mech i rzadkie krzaczki, których ogień nie chciał wziąć nawet do ust, a co dopiero strawić. Rozłożyli się w śpiworach między kamieniami na mchu, a kiedy śniegowe chmury zniknęły i odsłoniło się gwiaździste mroźne niebo, zobaczyli, że lawowe kamienie dostały twarzy i wszystko zaczęło szeptać, mamrotać i szeleścić. Okazało się też, że wystarczy wsunąć dłoń pod mech, pod kamienie, tak żeby dotknąć ziemi – jest ciepła. Dłoń wyczuwa dalekie, delikatne wibracje, jakiś odległy ruch, oddech – nie ma wątpliwości: ziemia jest żywa.

Potem dowiedzieli się od Islandczyków, że nic by się im nie stało: dla takich zagubionych jak oni ziemia potrafi odsłonić swoje ciepłe sutki. Trzeba się do nich przyssać z wdzięcznością i pić jej mleko. Podobno smakuje jak mleczko magnezowe – to, które sprzedaje się w aptekach na nadkwaśność i zgagę.


Pogo

Jutro szabat. Młodzi nieopierzeni chasydzi tańczą pogo na deptaku w rytm skocznej, południowoamerykańskiej modnej muzyki. „Tańczą” to niedobre słowo. To dzikie ekstatyczne podskoki, kręcenie się w miejscu, ciała odbijają się od siebie i odskakują – to taniec wytupywany przez wszystkie nastolatki świata na koncertach, przed sceną. Tutaj muzyka dobywa się z głośników ustawionych na samochodzie, w którym siedzi baczący na wszystko rabin.

Jakieś rozbawione skandynawskie turystki dołączają do chłopców i niezdarnie, trzymając się za ramiona, próbują kankana. Wtedy jednak zostają przywołane do porządku przez jednego z nastolatków:

– Bardzo prosimy, jeżeli kobiety chcą tańczyć, to tylko na boku.


Ściana

Oto niektórzy sądzą, że dotarliśmy już do kresu podróży.

Miasto jest całkiem białe, jak kości pozostawione na pustyni, wylizane przez języki upału, wypolerowane piaskiem. Wygląda niczym zwapniała kolonia koralu, która obrosła wzgórza za czasów istnienia zamierzchłego morza.

Mówi się też, że to miasto jest nierównym, trudnym dla każdego pilota pasem startowym, z którego odrywali się kiedyś od ziemi bogowie. Ci, którzy mają o tamtych czasach jakiekolwiek pojęcie, powtarzają, niestety, sprzeczne rzeczy. I dziś nie da się ustalić jednej wersji.

Uważajcie wszyscy pielgrzymi, turyści i włóczędzy, którzy dotarliście aż tutaj – dopłynęliście statkami, samolotami, przeszliście piechotą przez cieśniny i mosty; kordony wojsk i zasieków. Wiele razy zatrzymywano wasze samochody i karawany, dokładnie sprawdzano wasze paszporty, zaglądano wam w oczy. Uważajcie, idźcie tym labiryntem uliczek po znakach, stacjach, niech was prowadzi wskazujący palec wyciągniętej ręki, numeracja wersów w księdze, rzymskie cyfry wymalowane na ścianach domów. Niech was nie zwiodą stragany pełne koralików, kilimów, wodnych fajek, monet odkopanych (podobno) z piasków pustyni, ostrych przypraw usypanych w barwne piramidy; niech nie odciągnie waszej uwagi kolorowy tłum takich jak wy, wszystkich możliwych rodzajów, odcieni skóry, twarzy, włosów, ubrań, czapek i plecaków.

W środku labiryntu nie ma ani skarbu, ani minotaura, z którym trzeba stoczyć walkę; droga kończy się nagle ścianą – białą jak całe miasto, wysoką, mur nie do pokonania. Podobno jest to ściana jakiejś niewidzialnej świątyni, ale fakt pozostaje faktem – doszliśmy do kresu, dalej nic nie ma.

Dlatego niech was nie zdziwi widok tych, którzy stoją przed ścianą zaskoczeni, albo tych, którzy chłodzą czoła, dotykając zimnego kamienia, albo jeszcze innych, którzy ze zmęczenia i zawodu usiedli i teraz tulą się do ściany jak dzieci.

Pora wracać.


Amfiteatr we śnie

Pierwszej nocy w Nowym Jorku śniłam, że nocą błądzę po ulicach miasta. Mam wprawdzie plan i spoglądam na niego od czasu do czasu, poszukując wyjścia z tego kratkowanego labiryntu. Nagle wychodzę na wielki plac i widzę ogromny starożytny amfiteatr. Staję zupełnie zaskoczona. Wtedy podchodzi do mnie para japońskich turystów i wskazują mi go na moim planie miasta. Tak, rzeczywiście jest tam, oddycham z ulgą.

W gąszczu prostopadłych i równoległych ulic, które krzyżują się ze sobą jak osnowa z wątkiem, pośród tej monotonnej sieci widzę wielkie okrągłe oko wpatrzone w niebo.


Mapa Grecji

Przypomina wielkie tao – jeżeli przyjrzeć się uważnie, można dostrzec wielkie tao, które składa się z wody i ziemi. Lecz w żadnym miejscu nie jest tak, żeby jeden żywioł zdobywał przewagę nad drugim – one się wzajemnie obejmują: ziemia z wodą. Cieśnina Peloponeska jest tym, co ziemia oddaje wodzie, a Kreta tym, co woda – ziemi.

Lecz, uważam, najpiękniejszy kształt ma Peloponez. To kształt wielkiej matczynej dłoni, z pewnością nie ludzkiej; która zanurza się w wodzie, badając, czy jej temperatura nadaje się do kąpieli.


Kairos

– Jesteśmy tymi, którzy wychodzą naprzeciw powiedział profesor, kiedy wydobyli się z wielkiego gmachu lotniska i czekali na taksówkę. Z zadowoleniem zaciągnął się łagodnym ciepłym greckim powietrzem.

Miał osiemdziesiąt jeden lat i o dwadzieścia lat młodszą od siebie żonę, którą rozważnie poślubił, gdy z pierwszego małżeństwa uszło już powietrze, a dorosłe dzieci opuściły dom. I dobrze zrobił, bo tamta żona sama teraz potrzebuje opieki, dochodząc swoich dni w porządnym domu tak zwanej pogodnej jesieni.

Lot zniósł dobrze, kilka godzin różnicy nie miało specjalnego znaczenia; rytm snu profesora już od dawna przypominał kakofoniczną symfonię, losowe rozkłady godzin niespodziewanie sennych i oszałamiająco trzeźwych. Różnica czasu przesunęła tylko te chaotyczne akordy czuwania i snu o siedem godzin.

Klimatyzowana taksówka zawiozła ich do hotelu; tam Karen, owa młodsza żona profesora, sprawnie zarządziła wyładowywanie bagaży, odebrała w recepcji informacje od organizatorów rejsu, pobrała klucze i z niemałym trudem, korzystając z pomocy uprzejmego portiera, wwiozła męża na drugie piętro, do ich pokoju. Tam starannie ułożyła go na łóżku, poluźniła fular i zdjęła mu buty. Natychmiast zapadł w sen.

No i są w Atenach! Ucieszyła się, podchodząc do okna i przez chwilę szarpiąc się z przemyślnym zamkiem. Ateny w kwietniu. Wiosna pracuje pełną parą, liście gorączkowo pchają się w przestrzeń. Na ulicach już wprawdzie pojawił się kurz, ale nie jest jeszcze dotkliwy; a hałas owszem, od zawsze. Zamknęła okno.

W łazience Karen zmierzwiła swoje krótkie siwe włosy i weszła pod prysznic. Tam od razu poczuła, jak jej napięcie spływa z pianą do stóp i na wieczność znika w odpływowym otworze.

Nie ma się czym denerwować – powtarzała sobie w duchu – każde ciało musi dostosować się do świata, nie ma innego wyjścia.

– Dobiegamy już do mety – powiedziała głośno, stojąc bez ruchu pod strumieniem ciepłej wody. A ponieważ w jakiś uporczywy sposób myślała obrazami, co, jak uważała, z pewnością przeszkodziło jej naukowej karierze – zobaczyła coś w rodzaju greckiego gimnazjonu z charakterystycznym blokiem startowym, uniesionym na linkach, i biegaczami – jej mężem i nią samą, jak niezdarnie biegną do mety, choć dopiero co wystartowali. Potem owinęła się w puszysty ręcznik i dokładnie posmarowała twarz, szyję i dekolt nawilżającym kremem. Znajomy zapach kosmetyku uspokoił ją na dobre, tak że położyła się na chwilę na zaścielonym łóżku obok męża i usnęła, nawet nie wiedząc kiedy.

Przy kolacji, którą jedli na dole w restauracji (gotowana sola i brokuły z wody dla niego oraz talerz sałaty z fetą dla niej), profesor dopytywał się, czy wzięli jego notatki, książki, notes, aż w końcu między tymi zwyczajnymi pytaniami padło jedno, które prędzej czy później musiało się pojawić, ujawniając najnowszą sytuację na froncie walk:

– Kochanie, gdzie my właściwie jesteśmy?

Zareagowała spokojnie. Wytłumaczyła w kilku prostych zdaniach.

– Ach, oczywiście – powiedział radośnie. – Jestem jednak trochę roztargniony.

Zamówiła dla siebie butelkę retsiny i rozglądała się po restauracji. Jedli tu na ogół bogaci turyści – Amerykanie, Niemcy, Anglicy, ale i tacy, którzy dzięki wolnemu przepływowi pieniądza, podążając za nim, stracili już jakiekolwiek cechy szczególne. Byli po prostu ładni, zdrowi i z niewymuszoną łatwością przechodzili z języka na język.

Przy sąsiednim stoliku zasiadło na przykład miłe towarzystwo, ludzie trochę może od niej młodsi, radośni pięćdziesięciolatkowie, czerstwi i rumiani. Trzech mężczyzn i dwie kobiety. Karen wśród wybuchów ich śmiechu (kelner przynosi im kolejną butelkę greckiego wina) znalazłaby zapewne miejsce dla siebie. Pomyślała, że mogłaby zostawić męża, który właśnie drżącym widelcem rozdrapywał blade ciało ryby, zabrać swoją retsinę i naturalnie jak nasiono dmuchawca opaść na krzesło przy ich stoliku, żeby załapać się na ostatnie akordy śmiechu i dołożyć doń swój matowy alt.

Ale oczywiście nie zrobiła tego. Zebrała natomiast z obrusu brokuły, które oburzone nieudolnością profesora opuściły w proteście jego talerz.

– O, bogowie – powiedziała zniecierpliwiona i zawołała kelnera, żeby podał już herbatę ziołową. – Pomóc ci?

– Karmić się nie pozwolę – odpowiedział i ze zdwojoną siłą jego widelec zaatakował rybę.

Często była na niego zła. Ten człowiek był absolutnie od niej zależny, a jednak zachowywał się tak, jakby było odwrotnie. Myślała sobie, że mężczyźni, ci najbardziej bystrzy, powodowani być może jakimś instynktem samozachowawczym, lgną do znacznie młodszych kobiet, nieprzytomnie, bliscy desperacji – ale wcale nie z tych powodów, o jakie posądzają ich socjobiolodzy. Nie, nie chodzi tu wcale o reprodukcję, o geny, o wpychanie swojego DNA w drobne kanaliki materii, którymi płynie czas. Chodzi raczej o przeczucie, które mają w każdej chwili swojego życia, przeczucie starannie przemilczane i ukrywane że pozostawieni sami sobie w cichym i nieciekawym towarzystwie upływającego czasu ulegną pospiesznej atrofii. Jakby zostali zaprojektowani na krótki intensywny czas, na uwerturę, pełen emocji wyścig, zwycięstwo i zaraz potem – wyczerpanie. Że trzyma ich przy życiu ekscytacja, a to bardzo kosztowna życiowa strategia; zapasy energii wreszcie się kończą, wtedy żyje się z debetu.

Poznali się na przyjęciu u wspólnego znajomego, który właśnie kończył swoje dwa lata wykładów na ich uniwersytecie. Piętnaście lat temu. Profesor przyniósł jej wino, a gdy podawał jej kieliszek, zauważyła, że jego zupełnie niemodna wełniana kamizelka pruje się na szwie i na biodrze profesora powiewa łagodnie długa, ciemna nić. Właśnie przyjechała, żeby zająć miejsce profesora, który odchodzi na emeryturę, i przejąć jego studentów; właśnie mebluje swój wynajęty dom i zbiera się do kupy po rozwodzie, który mógłby być bardziej bolesny, gdyby mieli dzieci. Jej mąż po piętnastu latach małżeństwa odszedł do innej. Karen ma ponad czterdzieści lat, jest już profesorem, napisała kilka książek. Specjalizuje się w mało znanych starożytnych kultach wysp greckich. Jest religioznawczynią.

Ślub wzięli dopiero kilka lat po tym spotkaniu. Pierwsza żona profesora była poważnie chora, dlatego niełatwo było dostać rozwód. Ale nawet jego dzieci były po ich stronie.

Często się zastanawiała nad tym, jak ułożyło się jej życie, i dochodziła do wniosku, że prawda jest prosta: mężczyźni potrzebują kobiet bardziej niż kobiety mężczyzn. Właściwie, myślała Karen, kobiety mogłyby się spokojnie obejść bez mężczyzn. Dobrze znoszą samotność, dbają o zdrowie, są bardziej wytrzymałe, pielęgnują przyjaźnie – szukała w głowie jeszcze innych cech i zdała sobie sprawę, że opisuje kobiety jak wielce użyteczną rasę psów. Z pewną satysfakcją zaczęła mnożyć te psie cechy: szybko się uczą, nie są agresywne, lubią dzieci, są przyjacielskie, trzymają się domu. Łatwo w nich, zwłaszcza gdy są młode, obudzić tajemniczy, obezwładniający instynkt, który tylko od czasu do czasu wiąże się z posiadaniem dzieci. To zdecydowanie coś więcej, to ogarnianie świata, to udeptywanie ścieżek, ścielenie dni i nocy, ustalanie kojących rytuałów. Rozbudzić ten instynkt drobnymi wprawkami bezradności nie jest trudno. Potem ślepną, algorytm zaskakuje, a wtedy można rozbić namioty, rozgościć się w ich gniazdach, wyrzucając z nich wszystko, a one nawet nie zauważą, że pisklę jest monstrualne i że to podrzutek.

Profesor przeszedł na emeryturę pięć lat temu, otrzymał na pożegnanie nagrody i odznaczenia, wpis do księgi najbardziej zasłużonych dla nauki, okolicznościowe wydawnictwo z artykułami jego uczniów; wydano też kilka przyjęć na jego cześć. Na jednym z nich pojawił się znany z telewizji komik i to, prawdę mówiąc, najbardziej ożywiło i ucieszyło profesora.

Potem usadowili się na dobre w niedużym komfortowym domu w uniwersyteckim mieście i tam zajął się „porządkowaniem papierów”. Rano Karen parzyła mu herbatę i przygotowywała lekkie śniadanie. Odbierała jego korespondencję i odpisywała na listy i zaproszenia, co polegało głównie na grzecznych odmowach. Rano próbowała dorównać jego wczesnemu wstawaniu i zaspana parzyła sobie kawę, a jemu gotowała owsiankę. Przygotowywała mu czyste ubranie. Około południa przychodziła pomoc domowa, więc Karen miała kilka godzin dla siebie, gdy on oddawał się drzemce. Po południu znowu herbata, tym razem ziołowa, wyprawienie go na jego codzienny samotny spacer. Głośne czytanie Owidiusza, kolacja i wieczorne przygotowania do snu. A to wszystko urozmaicane odmierzaniem tabletek i kropli. Co roku, od tych pięciu spokojnych lat, było tylko jedno zaproszenie, na które odpowiadała „tak” – letnie rejsy luksusowym statkiem po wyspach greckich, gdzie profesor udzielał codziennie wykładu pasażerom. Nie licząc sobót i niedziel – było to dziesięć wykładów, na które składały się prywatne fascynacje profesora, co roku inne; żaden stały wykaz tematów nie istniał.

Statek nazywał się „Posejdon” (jego greckie czarne litery ostro odbijały się od bieli kadłuba, składał się z dwóch pokładów, restauracji, sali bilardowej, kafejki, salonu masażu, solarium i wygodnych kajut. Od kilku lat zajmowali zawsze tę samą, z dużym podwójnym łóżkiem, łazienką, stolikiem z dwoma fotelami i mikroskopijnym biureczkiem. Podłogę wyłożono miękkim kawowym dywanem i Karen, patrząc na niego, wciąż miała nadzieję, że w jego długim włosiu znajdzie kolczyk, który zgubiła tu cztery lata temu. Z kajuty wychodziło się wprost na pokład pierwszej klasy i wieczorami, gdy profesor już spał, Karen lubiła korzystać z tego udogodnienia – stawała przy barierkach i wypalała swojego jednego papierosa, patrząc na mijane w oddali światła. Pokład rozgrzany za dnia słońcem, oddawał teraz ciepło, a znad wody płynęło już chłodne, ciemne powietrze i Karen wydawało się, że to jej ciało stanowi granicę dnia i nocy.

– Jakożeś statków wybawcą, a również pogromcą rumaków, bądź pozdrowiony, o Posejdonie, ziemię dzierżący, ciemnowłosy i szczęsny, żeglarzom sprzyjaj łaskawie – mówiła półgłosem, a potem rzucała bogu ledwie napoczętego papierosa, swój dzienny przydział; czysta ekstrawagancja.

Trasa rejsu nie zmieniła się od pięciu lat.

Statek z Pireusu kieruje się do Elefsis, potem do Koryntu, a stamtąd z powrotem na południe na wyspę Poros, żeby turyści mogli obejrzeć ruiny świątyni Posejdona i powałęsać się po miasteczku. Potem droga prowadzi ich na wyspy Cyklady – wszystko to ma być niespiesznie, a nawet leniwie, tak żeby napawać się słońcem i morzem, widokami miast położonych na wyspach, miast o białych ścianach i pomarańczowych dachach, pachnących gajami cytrynowymi. Sezon się jeszcze nie zaczął, więc nie będzie chmary turystów – profesor wyraża się o nich zawsze z niechęcią, nie potrafi ukryć zniecierpliwienia. Uważa bowiem, że oni patrzą, ale nic nie widzą, tylko ślizgają się wzrokiem, dostrzegając to, co wskaże im przewodnik wydrukowany w milionach egzemplarzy, książkowy odpowiednik McDonalda. Zatrzymają się następnie na Delos, gdzie zainteresują się świątynią Apollina, a w końcu ruszą poprzez wyspy Dodekanezu na Rodos, aby tam zakończyć wyprawę i z miejscowego lotniska samolotami wrócić do domu.

Karen bardzo lubiła te popołudnia, kiedy przybijali do małych portów i ubrani stosownie do spaceru – obowiązkowy fular profesora – szli do miasta. W porcie cumowały też często większe promy i wtedy miejscowi kupcy natychmiast otwierali swoje sklepiki, żeby oferować przyjezdnym ręczniki z nazwą wyspy, komplety muszli, gąbki, suszone mieszanki ziół w gustownych koszyczkach, ouzo czy po prostu lody.

Profesor szedł dziarsko i laską wskazywał zabytki – bramy, fontanny, ruiny ogrodzone wątłą barierką, opowiadając takie rzeczy, których nigdy jego słuchacze nie znaleźliby w najlepszych przewodnikach. Tych spacerów nie miał jednak w umowie. Tylko jeden wykład dziennie.

Zaczynał: – Myślę, że człowiek potrzebuje do życia takiego mniej więcej środowiska klimatycznego jak cytrusy.

Unosił wzrok w górę, na sufit pełen małych okrągłych lampek i tak pozostawał na chwilę dłuższą, niż to było do przyjęcia.

Karen zaciskała ręce, aż bielały jej kostki, ale udawało jej się chyba utrzymać zaciekawiony, lekko prowokacyjny uśmiech – uniesione brwi, ironia na twarzy.

– To jest nasz punkt odniesienia – ciągnął jej mąż. – Nieprzypadkowo obszar cywilizacji greckiej pokrywa się, mówiąc z grubsza, z występowaniem cytrusów. Poza tą słoneczną, życiodajną przestrzenią wszystko ulega powolnej, acz nieuniknionej degeneracji.

Wyglądało to jak długi niespieszny start. Karen zawsze widziała to obrazowo: samolot profesora zatacza się, koła wpadają w koleiny, może nawet zjeżdżają z pasa – będzie startował z trawnika. W końcu jednak maszyna podrywa się, chwiejąc się i rzucając na boki, ale już wiadomo, że poleci. Karen ukradkiem oddycha z ulgą.

Znała tematy wykładów, znała ich plan rozpisany na fiszkach drobnym pismem profesora i swoje notatki, którymi mu pomagała, właściwie gdyby się coś stało, mogłaby wstać ze swojego miejsca w pierwszym rzędzie i podchwycić każde jego zdanie w połowie, i ruszyć utartym traktem. Ale to pewne – nie umiałaby mówić z taką swadą ani nie pozwoliłaby sobie na drobne dziwactwa, którymi nieświadomie przyszpilał uwagę słuchaczy. Czekała zawsze na pewien moment, kiedy profesor wstawał i zaczynał chodzić – dla Karen znaczyło to, że – używając znowu obrazu – jego samolot osiągał wysokość przelotową, że wszystko jest w porządku, że mogłaby teraz wyjść spokojnie na górny pokład i z radością rozciągnąć swój wzrok na powierzchni wody, zawiesić go na masztach mijanych jachtów, na widniejących w lekkiej białej mgiełce szczytach gór.

Patrzyła na słuchaczy – siedzieli w półokręgu; ci w pierwszym rzędzie mieli przed sobą na rozkładanych stolikach notatki, zapisywali skwapliwie słowa profesora. Ci w ostatnich, gdzieś pod oknami, rozparci i ostentacyjnie obojętni – też słuchali. Karen wiedziała, że to z nich rekrutowali się ci najdociekliwsi, którzy męczyli go potem pytaniami, a ona musiała z nimi staczać drobne walki, chroniąc męża przed dodatkowymi, już bezpłatnymi, konsultacjami.

Zdumiewał ją ten człowiek, jej własny mąż. Wydawało jej się, że na temat Grecji wie wszystko, co zapisano, odkopano, powiedziano. Jego wiedza była już nie tyle ogromna, ile monstrualna; składała się z tekstów, z cytatów, odniesień, przypisów, odcyfrowanych z mozołem słów na wyszczerbionych wazach, nie do końca zrozumiałych rysunków, z wykopalisk, z parafraz w późniejszych pismach, z popiołów, korespondencji i konkordancji. Było w tym coś nieludzkiego – żeby całą tę wiedzę w sobie umieścić, profesor musiał dokonać jakiegoś biologicznego zabiegu, pozwolił jej wrosnąć w swoje tkanki, otworzył przed nią swoje ciało, stał się hybrydą. Inaczej to niemożliwe.

To jasne, że tak ogromny zasób wiedzy nie może być uporządkowany; ma raczej formę gąbki, morskiego korala, który przyrasta latami, aż zaczyna tworzyć najbardziej fantastyczne formy. To wiedza, która osiągnęła już masę krytyczną i teraz przechodzi w inny stan – zdaje się rozmnażać, powielać, organizować w formy skomplikowane i bizarne. Skojarzenia podróżują nietypowymi trasami, podobieństwa odnajdują się w najmniej oczekiwanych wersjach – jak pokrewieństwo w brazylijskich operach mydlanych, gdzie każdy może okazać się dzieckiem, mężem, siostrą każdego. Wydeptane ścieżki okazują się nic niewarte, za to te, które uważane były za nie do przebycia, zmieniają się w wygodne trakty. Coś, co nie miało przez lata znaczenia, nagle – w głowie profesora – staje się punktem wyjścia do wielkiego odkrycia, do prawdziwej zmiany paradygmatu. Miała nie ulegającą wątpliwości świadomość, że jest żoną wielkiego człowieka.

Gdy mówił, jego twarz zmieniała się, jakby słowa przemywały ją ze starości i zmęczenia. Wyłaniała się inna: teraz oczy błyszczały, policzki uniosły się i naprężyły. Przykre wrażenie maski, jakie robiła ta twarz jeszcze przed chwilą, pierzchło. Taka zmiana – jakby dostał narkotyk, odrobinę amfetaminy. Wiedziała, że kiedy skończy działać ów narkotyk – czymkolwiek był – twarz na powrót znieruchomieje, oczy zmatowieją, ciało ciężko spocznie na najbliższym krześle i przyjmie dobrze jej znany bezradny wygląd. I będzie musiała je ostrożnie unieść pod ramię, popchnąć leciutko i zaprowadzić drepczące, chwiejne na drzemkę do kajuty – wydatkowało za dużo energii.

Dobrze znała tok wykładów. Ale za każdym razem sprawiało jej przyjemność obserwowanie go, bo było to jak włożenie do wody pustynnej róży, jakby opowiadał o sobie, a nie o Grecji. Wszystkie postacie, które wymieniał, były nim, to oczywiste. Wszystkie problemy polityczne były jego problemami, jak najbardziej prywatnymi. Idee filozoficzne – wszak one spędzały mu sen z powiek, należały do niego. Bogowie – tych znał przecież osobiście, jadał z nimi obiady w restauracji niedaleko domu, przegadali niejedną noc, wypili morze egejskie wina. Znał ich adresy i numery telefonów, mógł się do nich dodzwonić o każdej porze. Ateny znał jak wnętrze swojej kieszeni, lecz oczywiście nie było to miasto, z którego właśnie wypłynęli – to, prawdę mówiąc, w ogóle go nie interesowało – ale Ateny dawne, z czasów, powiedzmy, Peryklesa, i ich plan nakładał się na dzisiejszy rozkład miasta i czynił to teraźniejsze widmowym, nierealnym.

Karen zrobiła swój prywatny przegląd współpasażerów już rano, kiedy w Pireusie okrętowali się na statku. Wszyscy, nawet Francuzi, mówili po angielsku. Taksówki przywoziły ich prosto z lotniska w Atenach albo z hoteli. Byli grzeczni, ładni, inteligentni. Oto para, koło pięćdziesiątki, szczupli, na pewno starsi, niż w istocie wyglądają, w jasnych naturalnych ubraniach, len i bawełna, on bawi się długopisem, ona siedzi wyprostowana i rozluźniona, jak ktoś, kto ma trening w technikach relaksacyjnych. Dalej – młoda kobieta z oczami szklistymi od szkieł kontaktowych, notuje, leworęczna, stawia duże okrągłe litery, na marginesach maluje ósemki. Za nią dwaj geje, porządni, zadbani, jeden z nich nosi zabawne okulary a la Elton John. Pod oknem – ojciec z córką, co podkreślają od razu przy powitaniu, mężczyzna boi się zapewne o posądzenie o romans z nieletnią; dziewczyna zawsze na czarno, ogolona prawie na łyso, ma piękne wydatne ciemne usta, na których widnieje trudny do ukrycia wyraz obrzmiałej niechęci. Kolejna para – zgodnie siwowłosa, to Szwedzi, podobno ichtiolodzy – to Karen zapamiętała ze spisu uczestników wykładów, jaki dostali wcześniej; ci są spokojni i bardzo do siebie podobni, choć nie tym rodzajem podobieństwa z urodzenia, lecz takim, nad którym trzeba się naprawdę napracować przez całe długie lata małżeństwa. Kilkoro młodych ludzi – ten rejs to ich pierwszy raz; nie są jeszcze pewni, czy dla nich jest ta starożytna Grecja, czy może woleliby zgłębiać tajemnice orchidei lub ornamenty bliskowschodnie z przełomu wieków. Czy to dla nich właściwe miejsce ten statek z owym starym człowiekiem, który zaczyna od cytrusów? Karen przyglądała się dłużej rudemu mężczyźnie o jasnej karnacji, w luźnych, opuszczonych na biodra dżinsach, który zamyślonym ruchem pociera kilkudniowy jasnożółty zarost. To chyba Niemiec. Piękny Niemiec. I jeszcze kilkanaście innych osób o w skupionym milczeniu wpatrzonych w mówcę.

Oto nowy typ umysłu, myślała Karen, który nie ufa słowom z książek, z najlepszych podręczników, z opracowań, monografii i encyklopedii – sponiewierany w czasie studiów, a teraz ma czkawkę. Zdeprawował się łatwością rozkładania na czynniki pierwsze każdej, najbardziej nawet skomplikowanej konstrukcji. Sprowadzaniem do absurdu każdej nieprzemyślanej argumentacji, przyjmowaniem co kilka lat zupełnie nowego, modnego języka, który – podobny do najnowszej, reklamowanej wersji scyzoryka – potrafi zrobić wszystko ze wszystkim: otworzy puszkę, oprawi rybę, zinterpretuje powieść i przewidzi rozwój sytuacji politycznej w centralnej Afryce. To umysł szaradzisty, umysł, który operuje odsyłaczami i przypisami jak nożem i widelcem. Umysł racjonalny i dyskursywny, samotny i sterylny. Umysł, który zdaje sobie ze wszystkiego sprawę, także i z tego, że niewiele rozumie; lecz porusza się szybko, bystry, inteligentny elektroniczny impuls, bez ograniczeń, łącząc wszystko ze wszystkim, przekonany, że wszystko to coś razem znaczy, ale nie wiemy – co.

Profesor zaczął teraz z werwą rozwodzić się nad etymologią imienia Posejdona i Karen obróciła twarz ku morzu.

Po każdym wykładzie potrzebował jej potwierdzenia, że poszło dobrze. W kajucie, gdy przebierali się do kolacji, przytuliła go do siebie, jego włosy pachniały delikatnym rumiankowym szamponem. Są gotowi do wyjścia – on w lekkiej ciemnej marynarce i z ulubionym staromodnym fularem pod szyją, ona w zielonej jedwabnej sukience – stanęli na środku ciasnej kajuty zwróceni twarzami do okien. Podała mu jego czarkę z winem, upił łyk i wyszeptał kilka słów, a potem zanurzył w niej palce i rozpryskał wino po kajucie, ale ostrożnie, żeby nie pobrudzić kawowej puszystej wykładziny. Krople wsiąkły w ciemne obicie fotela, zniknęły między meblami; nie będzie po nich śladu. Zrobiła to samo.

Przy kolacji dosiadł się do ich stolika, który dzielili z kapitanem, ten złoty mężczyzna i widziała, że jej mąż wcale nie jest tym uszczęśliwiony. Tamten jednak okazał się taktowny i miły. Przedstawił się jako programista, powiedział, że pracuje z komputerami w Bergen, pod kołem podbiegunowym. Jest Norwegiem. W łagodnym świetle lamp jego skóra, oczy i cienkie druciane oprawki okularów wydawały się zrobione ze złota. Biała lniana koszula niepotrzebnie przykrywała złoty tors.

Mężczyźnie chodziło o jedno słowo profesora, które padło w czasie wykładu i które mówca zresztą rzeczowo wyjaśnił.

– Kontuicja – powiedział profesor ze starannie ukrywanym zniecierpliwieniem – to, jak mówiłem, rodzaj wglądu, który spontanicznie odsłania obecność jakiejś większej niż ludzka siły, jakiejś jedności ponad zróżnicowaniem. Jutro rozwinę ten temat – dodał z pełnymi ustami.

– Tak – odezwał się na to tamten bezradnie. – Ale co by to miało znaczyć?

Nie doczekał się odpowiedzi, bo profesor zadumał się przez moment, widocznie przeszukując zbiory swojej przepastnej pamięci, i w końcu pomagając sobie dłonią, którą zataczał małe kręgi w powietrzu, wyrecytował:

– Musisz to wszystko precz odrzucić i nie patrzeć, musisz jakby zmrużyć powieki i zmienić wzrok, zbudzić inny, który wprawdzie każdy posiada, ale którego mało kto używa.

Był z siebie tak dumny, aż poczerwieniał.

– To Plotyn.

Kapitan pokiwał ze znawstwem głową, a potem wzniósł toast, był to bowiem ich wspólny piąty rejs:

– Za małą okrągłą rocznicę.

To dziwne, ale Karen pomyślała wtedy, że i ostatni.

– Obyśmy się tu spotkali w przyszłym roku powiedziała.

Ożywiony profesor opowiadał kapitanowi i rudowłosemu mężczyźnie, który przedstawił się jako Ole, o swoim następnym pomyśle.

– Podróż tropami Odyseusza – odczekał chwilę, żeby mieli czas się zdumieć tą ideą. – Oczywiście przybliżona. Trzeba by pomyśleć, jak to logistycznie zorganizować – spojrzał na Karen, a ona rzuciła:

– Odyseuszowi zajęło to dwadzieścia lat.

– Nie szkodzi – odparł profesor wesoło. W dzisiejszym świecie można to zrobić w dwa tygodnie.

Wtedy ona z tym Olem niechcący wymienili się spojrzeniami.

Tej albo następnej nocy miała orgazm, sama z siebie, we śnie. Był w jakiś sposób związany z rudowłosym Olem, ale nie było to jasne, bo niewiele pamiętała z tego, co się tam, we śnie, działo. Po prostu przeniknęła złotego mężczyznę. Obudziła się, czując wyraźne skurcze w dole brzucha, zaskoczona, zdumiona i w końcu zawstydzona. Nieświadomie zaczęła je liczyć i uchwyciła ostatnie cztery.

Następnego dnia, gdy płynęli wzdłuż wybrzeża, Karen przyznała przed sobą uczciwie, że w wielu miejscach nie ma już czego oglądać.

Droga do Elefsis – asfaltowa szosa, po której pędzą samochody; trzydzieści kilometrów brzydoty i banału, wyschnięte pobocze, betonowe domy, reklamy, parkingi i ziemia, której nie opłaca się w żaden sposób uprawiać. Magazyny, rampy przeładunkowe, ogromny brudny port, ciepłownia.

Gdy wyszli na brzeg, profesor prowadził za sobą całą grupę do ruin świątyni Demeter, które wyglądały teraz dość smutno. Pasażerowie nie ukrywali rozczarowania, więc kazał im sobie wyobrazić, że cofnięto czas.

– Ta szosa z Aten była wtedy ledwie utwardzona kamieniami i wąska, zobaczcie, ciągnie po niej w stronę Eleusis mrowie ludzi, idą, wzbijając kurz, którego się boją najwięksi władcy świata. Ten gęsty tłum woła setkami gardeł.

Profesor przystanął, zaparł się obcasami o ziemię, podparł laską i powiedział:

– Mogło to brzmieć mniej więcej tak – zawiesił na chwilę głos, żeby wziąć oddech, a potem zakrzyczał z całych sił swojego starego gardła. I jego głos okazał się nagle donośny i czysty. Jego zawodzenie poniosło się przez rozgrzane powietrze, aż podnieśli głowy zdziwieni pojedynczy turyści, którzy szwendali się między kamieniami, i sprzedawca lodów, i robotnicy, którzy ustawiali barierki, bo sezon już się zaczynał, i małe dziecko, które patykiem poszturchiwało przerażonego żuka, i dwa osły, które pasły się daleko, po drugiej stronie zbocza.

– Iakchos, Iakchos... – krzyczał profesor z zamkniętymi oczami.

Nawet gdy już umilkł, to jeszcze jego okrzyk wisiał w powietrzu, tak że wszystko wstrzymało oddech na pół minuty, na kilkadziesiąt dziwnych sekund. Wstrząśnięci tym ekscentrycznym zachowaniem, słuchacze nie śmieli nawet popatrzeć na siebie, a Karen zrobiła się zupełnie czerwona, jakby to ona krzyczała. Odeszła na bok, żeby ochłonąć z zażenowania i gorąca.

Lecz staruszek wcale nie wyglądał na skonfundowanego.

– ...a może to jest możliwe – słyszała – zaglądnąć w przeszłość, rzucić tam okiem, jak do jakiegoś panoptikum, albo, drodzy przyjaciele, traktować przeszłość tak, jakby ona nadal istniała, a została jedynie przesunięta w inny wymiar. Może trzeba tylko zmienić swoje patrzenie, spojrzeć na to wszystko jakoś z ukosa. Bo jeśli przyszłość i przeszłość są nieskończone, to nie istnieje w rzeczywistości żadne „kiedyś”. Różne momenty czasu wiszą w przestrzeni jak prześcieradła, jak ekrany, na których wyświetla się jakiś moment; świat składa się z takich nieruchomych momentów, wielkich metazdjęć, a my przeskakujemy z jednego w drugi.

Przerwał na chwilę, żeby odpocząć, bo szli lekko pod górę, i po chwili Karen usłyszała, jak wyciska słowa spomiędzy świszczących oddechów:

– W rzeczywistości żaden ruch nie istnieje. Jak ten żółw z paradoksu Zenona, donikąd się nie poruszamy, wędrujemy zaledwie do wnętrza momentu i nie ma żadnego kresu ani żadnego celu. I to samo mogłoby dotyczyć przestrzeni – skoro wszyscy jesteśmy jednakowo oddaleni od nieskończoności, to nie istnieje również żadne gdzieś – nikt nie tkwi w żadnym dniu ani w miejscu.

Karen wieczorem zrobiła w myślach zestawienie kosztów tej wyprawy: oparzone od słońca nos i czoło, otarta do krwi noga. Pod pasek sandała dostał mu się ostry kamyk, a on go nie wyczuł. To niewątpliwie poważny objaw postępującej arteriosklerozy, na którą profesor cierpi od wielu lat.

Znała dobrze to ciało, aż zanadto – zapadnięte i drobne, wysuszoną skórę pełną brązowych plam. Resztki siwych włosów na piersiach, wątłą szyję, która z trudem unosi drżącą głowę, cienkie kości pod cienkim poszyciem skóry i szkielet, wydawałoby się, aluminiowy, bo tak lekki, ptasi.

Bywało, że zasypiał, zanim zdążyła go rozebrać i przygotować łóżko, wtedy delikatnie musiała zdjąć mu marynarkę i buty i skłonić, rozespanego, do przeniesienia się do łóżka.

Każdego ranka mieli ten sam problem – buty. Profesor cierpiał na dokuczliwą dolegliwość – wrastały mu paznokcie. Palce robiły się wtedy zaognione, spuchnięte, paznokcie podnosiły się, wydzierając dziury w skarpetkach, i ocierały się boleśnie o sklepienie butów. Umieszczenie takiej zbolałej stopy w czarnym skórzanym pantoflu byłoby niepotrzebnym okrucieństwem. Tak więc, na co dzień profesor nosił sandały, a kryte buty zamawiali u jedynego szewca, jaki pozostał w ich okolicy, i za niebywałe pieniądze kroił profesorowi piękne miękkie buty, wysoko sklepione, luźne.

Pod wieczór, chyba od słońca, dostał gorączki, więc Karen zrezygnowała z kolacji przy stole i zamówiła jedzenie do kabiny.

Rano, gdy statek dopływał do Delos, zaraz po umyciu zębów i mozolnym ogoleniu się, wyszli razem na pokład z wczorajszymi ciastkami z podwieczorku. Kruszyli je i rzucali do morza. Było wcześnie, zapewne wszyscy jeszcze spali. Słońce już przestało być czerwone, jaśniało, z chwili na chwilę nabierało mocy. Woda zrobiła się złota jak miód, gęsta, fale umilkły i wielkie żelazko słoneczne prasowało je bez najmniejszej fałdki. Profesor objął Karen ramieniem i właściwie był to jedyny gest, jaki można uczynić wobec tak ewidentnej epifanii.

Spojrzeć wokół siebie jeszcze raz jak na obrazek, w którym pod milionem szczegółów mieści się ukryty w chaosie kształt. Kiedy raz się go ujrzy, nie można już go potem zapomnieć.

Nie będę opowiadała o każdym dniu z tego rejsu, relacjonowała każdego wykładu – zresztą może Karen je kiedyś wyda. Statek płynie, co wieczór na pokładzie odbywają się tańce, pasażerowie z kieliszkami w ręku, oparci o barierki, toczą leniwe rozmowy. Inni przyglądają się nocnemu morzu, chłodnej, krystalicznej ciemności, którą rozświetlają od czasu do czasu światła wielkich statków, tych na tysiące pasażerów, co dzień zawijających do innego portu.

Wspomnę tylko o jednym wykładzie, zresztą moim ulubionym. Wymyśliła go Karen. Ona właśnie podrzuciła tę myśl – opowiedzieć o tych bogach, którzy nie weszli na kartki znanych i popularnych książek, tych, o których nie wspominał Homer i których potem zignorował Owidiusz; którzy nie dość zasłużyli się awanturami i romansami; nie dość strasznych, nie dość przebiegłych, ulotnych, znanych zaledwie ze skalnych okruchów, ze wzmianek, z ewidencji spalonych bibliotek. Ale dzięki temu zachowali coś, co tamci dobrze znani utracili na zawsze – boską zmienność i nieuchwytność, płynność kształtu, niepewność genealogii. Ci wyłaniali się z cienia, z bezkształtu i na powrót ulegali zaciemnieniu. Jak choćby ów Kairos, który działa zawsze w punkcie przecięcia się ludzkiego czasu linearnego i boskiego – kolistego. A także w punkcie przecięcia się miejsca i czasu, w momencie, który otwiera się na krótko, żeby pomieścić tę jedną, właściwą, niepowtarzalną możliwość. To punkt, w którym prosta biegnąca znikąd donikąd styka się na jeden moment z okręgiem.

Wszedł dziarskim krokiem, drepcząc i sapiąc, stanął przy swojej katedrze – zwykłym restauracyjnym stoliku i wyciągnął spod pachy zawiniątko. Znała, jego metody. Zawiniątko było ręcznikiem, prosto z łazienki w ich kajucie. Dobrze wiedział, że gdy tylko zacznie je odwijać, na sali zapadnie cisza, a głowy tych w ostatnim rzędzie wyciągną się do przodu. Ludzie to dzieci. Pod ręcznikiem był jeszcze jej czerwony szal i tam, w końcu, błyskało coś białego, kawałek marmuru, mogłoby się wydawać, jakiś odłamek skały. Napięcie na sali szczytowało, a on, świadomy, jaką wzbudził ciekawość, celebrował ją z krzywym uśmiechem pod nosem, rozciągając swoje gesty, jakby grał w filmie. Potem uniósł ten kawałek jasnej płyty prawie na wysokość oczu, na wyciągniętej dłoni, parodiując Hamleta, i zaczął:

– Kim i skąd rzeźbiarz?

Sykiończyk.

A jego imię?

Lysippos.

A ty kim jesteś?

Kairos wszechujarzmiciel.

Dlaczego stąpasz na czubkach palców?

Nieustannie obiegam świat.

Dlaczego masz skrzydełka przy każdej stopie?

Bo przemijam z wiatrem.

A w prawicy, czemu niesiesz brzytwę?

Dla ludzi to znak, że jestem ostrzejszy od wszelkiego ostrza.

A włosy, dlaczego spadają ci na oczy?

Aby mógł mnie pochwycić ten, kto wychodzi naprzeciw.

Lecz, na Zeusa, czemuś z tyłu łysy?!

Aby nikt, mimo kogo raz przebiegłem na mych skrzydlatych stopach, Nie mógł mnie pochwycić z tyłu, choćby pragnął.

Dlaczego stworzył cię rzeźbiarz?

Ze względu na was, cudzoziemcze, i ustawił mnie w wejściu jako pouczenie.

Zaczynał tym pięknym epigramatem Posejdipposa – z pewnością powinno się go umieszczać jako epitafium. Profesor podszedł do pierwszych krzeseł i podawał dowód na istnienie boga do rąk publiczności. Dziewczyna, ta o obrzmiałych, pogardliwych ustach, sięgnęła po płaskorzeźbę przesadnie ostrożnie, z przejęcia lekko wysuwając język. Podała go dalej, a profesor czekał w milczeniu, aż mały bóg osiągnie połowę drogi, a potem, z kamiennym wyrazem twarzy, powiedział:

– Proszę się nie przejmować, to gipsowy odlew z muzealnego sklepu. Piętnaście euro.

Karen usłyszała szmer śmiechu, poruszenie ciał słuchaczy, szurnięcie jakiegoś krzesła – widomy znak, że opadło napięcie. Dobrze zaczął. Chyba miał dzisiaj dobry dzień.

Cicho wymknęła się na pokład i zapaliła papierosa, patrząc na zbliżającą się wyspę Rodos i wielkie promy, plaże jeszcze pustawe o tej porze roku i miasto, które niczym kolonia owadów wspięło się po stromym zboczu w stronę jaskrawego słońca. Stała tam, ogarnięta spokojem, który nagle spłynął na nią nie wiadomo skąd.

Widziała brzegi wyspy i jej groty. Krużganki i nawy wyrzeźbione w skale przez wodę przywodziły jej na myśl dziwne świątynie. Coś je sobie starannie budowało przez miliony lat, ta sama siła, która niosła teraz ich mały statek, kołysała nim. Gęsta przejrzysta moc, która także na lądzie miała swoje warsztaty.

Oto są pierwowzory katedr, smukłych wież i katakumb – myślała Karen. Te równo ułożone warstwy skał na brzegu, perfekcyjnie okrągłe kamienie, starannie obrabiane przez wieki, ziarnka piasku, owale jaskiń. Żyły granitu w piaskowcu, ich niesymetryczny, intrygujący wzór, regularna linia brzegu wyspy, odcienie piasku na plażach. Monumentalne budowle i drobna biżuteria. Czymże są wobec tego małe sznureczki domów nanizanych na linie wybrzeża, te małe porty, stateczki, te ludzkie sklepiki, gdzie w zadufaniu wyprzedaje się stare pomysły, uproszczone i zminiaturyzowane?

Przypomniała jej się teraz wodna grota, którą widzieli kiedyś gdzieś na Adriatyku. Grota Posejdona, do której raz dziennie przez otwór w sklepieniu wpadało słońce. Pamiętała własne wzruszenie na widok słupa światła, gdy ostry jak igła przenikał zieloną wodę i na krótką chwilę odkrywał piaszczyste dno. Trwało to tylko moment, zanim słońce nie ruszyło dalej.

Papieros z sykiem zniknął w wielkich ustach morza.

Spał na boku, z dłonią podłożoną pod policzek, z rozchylonymi ustami. Nogawka spodni podwinęła się i odsłaniała teraz szarą bawełnianą skarpetkę. Delikatnie położyła się koło niego, objęła go w pasie i pocałowała plecy w wełnianej kamizelce. Przyszło jej do głowy, że kiedy on odejdzie, ona będzie musiała zostać jeszcze jakiś czas, choćby po to, żeby uporządkować po nich i zrobić miejsce dla innych. Zbierze jego notatki, opracuje i zapewne wyda. Załatwi sprawy z wydawnictwami; kilka jego książek stało się już podręcznikami. I właściwie nie ma żadnych przeszkód, żeby mogła kontynuować jego wykłady, choć nie jest pewna, że uniwersytet jej to zaproponuje. Ale na pewno zechce przejąć po nim to ruchome posejdonowe seminarium na spacerowym statku (jeśli ją zaproszą). Wtedy zapewne doda wiele od siebie. Myślała, że nikt nie nauczył nas się starzeć, nie wiemy, jak to jest. Gdy jesteśmy młodzi, wydaje nam się, że ta choroba dotyka zawsze tylko innych. My zaś, z jakichś nie do końca jasnych względów, pozostaniemy młodzi. Starych traktujemy, jakby sami sobie byli winni, jakby się przysłużyli swojej dolegliwości, podobnie jak cukrzycy czy miażdżycy. A przecież na tę chorobę, na starzenie, zapadają najwięksi niewinni. I, gdy już się jej zamykały oczy, pomyślała jeszcze coś: że jej plecy pozostają nieosłonięte. Kto ją przytuli?

Rankiem morze było tak spokojne, a pogoda tak piękna, że wszyscy wyszli na pokład. Ktoś upierał się, że przy takiej pogodzie będzie widać w głębi tureckiego wybrzeża górę Ararat. Ale widzieli tylko wysoki skalisty brzeg. Z morza masyw wydawał się potężny, cętkowany jasnymi plamami nagich skał, które wyglądały jak kości. Profesor stał skulony, z szyją owiniętą jej czarnym szalem, mrużył oczy. Karen zobaczyła obraz: że płyną pod wodą, bo w istocie poziom wody jest wysoko, jak w czasach potopu, że poruszają się w rozświetlonej zielonkawej przestrzeni, która zwalnia ruchy i zagłusza słowa. Szal już nie trzepocze hałaśliwie, ale wije się bezgłośnie i ciemne oczy jej męża patrzą na nią miękko, łagodnie, rozmyte przez wszechobecne słone łzy. Jeszcze bardziej lśnią złotorude włosy Olego i cała jego postać jest podobna do kropli żywicy, która wpadła do wody i zaraz stwardnieje na wieczność. A wysoko nad ich głowami czyjeś dłonie wypuszczają właśnie ptaka w poszukiwaniu stałego lądu i za chwilę okaże się, że rzeczywiście już wiadomo, dokąd płyniemy; i właśnie teraz ta sama dłoń wskazuje czubek góry, bezpieczne miejsce nowego początku.

W tym samym momencie usłyszała z przodu krzyki i zaraz potem ostrzegawczy, histeryczny gwizd, a kapitan, który przedtem stał niedaleko, teraz biegł w stronę mostku, co ze względu na prezentowane wciąż przez niego dystyngowanie przeraziło Karen. Za chwilę pasażerowie zaczęli krzyczeć i machać rękami; ci, którzy wychylili się przez barierki, mieli teraz szeroko otwarte oczy i skierowane nie na mityczny Ararat, ale na coś w dole. Wtedy poczuła, jak wielki statek zahamował ostro, aż pokład nagle ruszył im spod nóg, a ona w ostatniej chwili chwyciła się metalu barierki i natychmiast próbowała złapać za rękę męża, ale zobaczyła, że profesor drobnymi kroczkami truchta do tyłu, jakby widziała film puszczony w odwrotnym kierunku. Na jego twarzy maluje się rozbawienie połączone ze zdziwieniem, żadnego lęku. Jego oczy mówią coś w rodzaju: Złap mnie. Potem widzi go, jak uderza plecami i głową o żelazne rusztowanie schodów, odbija się od nich i pada na kolana. W tej samej chwili z przodu słychać huk uderzenia i krzyki ludzi, a potem plusk kół ratunkowych i potężne uderzenie o wodę łodzi ratunkowej, bo – jak Karen domyśla się z okrzyków – staranowali jakiś mały jacht.

Wokół niej ludzie podnoszą się z pokładu, nic się nikomu nie stało, a ona klęczy przy mężu i próbuje go delikatnie ocucić. On mruga oczami, mruga zbyt długo, a potem mówi całkiem wyraźnie: „Podnieś mnie!”. Ale tego nie da się już zrobić, jego ciało odmawia posłuszeństwa, więc Karen kładzie sobie jego głowę na kolanach i czeka na pomoc.

Odpowiednio dobrane ubezpieczenie zdrowotne profesora sprawiło, że jeszcze tego samego dnia został przewieziony helikopterem z Rodos do szpitala w Atenach i tam poddano go szczegółowym badaniom. Tomograf wykazał rozległe uszkodzenia lewej półkuli i że wylew jest ogromny. Nie da się tego zatrzymać. Karen siedziała przy nim do końca, głaszcząc jego bezwładną już dłoń. Prawa strona ciała zupełnie znieruchomiała, oko pozostawało przymknięte. Karen zadzwoniła do dzieci i zapewne już były w drodze. Siedziała przy nim całą noc, szeptała mu do ucha, wierząc, że słyszy i rozumie. Prowadziła go zakurzoną drogą wśród reklam, magazynów, ramp, brudnych garaży, poboczem autostrady całą noc.

Ale czerwony wewnętrzny ocean w głowie profesora wzbierał z dopływów krwionośnych rzek i powoli zalewał kolejne obszary – najpierw niziny Europy, gdzie się urodził i wychował. Zniknęły pod wodą miasta, mosty i tamy z takim trudem budowane przez pokolenia jego przodków. Ocean podchodził pod próg ich domu krytego trzciną i śmiało wkraczał do środka. Okrywał czerwonym dywanem kamienne podłogi, deski w kuchni szorowane co sobota, i w końcu zgasił ogień w kominku, sięgnął po kredensy i stoły. Potem rozlał się na dworce i lotniska, skąd profesor wyruszał w świat. Tonęły w nim miasta, do których podróżował, a w nich ulice, gdzie przemieszkiwał w wynajętych pokojach; tanie hotele, gdzie mieszkał, restauracje, gdzie jadał. Czerwona połyskująca powierzchnia morza sięgnęła już pierwszych półek w jego ulubionych bibliotekach, pęczniały kartki w książkach, także w tych, w których jego nazwisko widniało na tytułowej stronie. Karminowy język lizał litery i rozpływał się pod nim czarny druk. Czerwienią nasiąknęły podłogi i schody, gdzie chodził odbierać świadectwa szkolne swoich dzieci, i chodnik, po którym uroczyście szedł, żeby objąć swoją profesurę. Czerwone plamy wezbrały już na pościeli, w którą po raz pierwszy padli z Karen, żeby rozwiązać troczki swoich dojrzałych, niezdarnych ciał. Lepka ciecz zaklejała na zawsze przegródki portfela, w którym trzymał karty kredytowe, bilety lotnicze i zdjęcia wnuków. Nurt zalewał dworce, tory, lotniska i pasy startowe – nie wystartuje już z nich żaden samolot, nie wyjedzie donikąd żaden pociąg.

Poziom morza podnosił się nieubłaganie, zagarniał słowa, pojęcia, wspomnienia; gasły pod nim światła na ulicach, pękały żarówki lamp; w kablach powstawało zwarcie, cała sieć połączeń zamieniła się w martwą pajęczynę, nieprzydatną, kaleką, głuchy telefon. Gasły ekrany. I w końcu ten powolny, nieskończony ocean zaczął podchodzić pod szpital, i same Ateny stanęły we krwi, świątynie, święte drogi i gaje, pusta o tej porze agora, jasny posąg bogini i jej oliwkowe drzewko.

Była przy nim, gdy definitywnie odłączono niepotrzebną już aparaturę i gdy łagodne dłonie greckiej pielęgniarki jednym ruchem przykryły jego twarz prześcieradłem.

Ciało zostało skremowane, a prochy wspólnie z dziećmi rozsypali do Morza Egejskiego, wierząc, że taki pogrzeb podobałby mu się najbardziej.


Jestem

Rozwinęłam się. Na początku, budząc się w obcych miejscach, myślałam, że jestem w domu. Dopiero po chwili rozpoznawałam nieznane szczegóły, odsłonięte teraz przez światło dnia. Ciężkie hotelowe zasłony, bryła telewizora, moja rozbebeszona walizka, białe, schludnie złożone ręczniki. Nowe miejsce ukazywało się zza firanek, zakwefione, tajemnicze, najczęściej białokremowe lub żółte od ulicznych latarni.

Potem jednak weszłam w fazę, którą psychologowie podróżni nazywają „Nie wiem, gdzie jestem”. Budziłam się zupełnie zdezorientowana. Usiłowałam – jak alkoholik w ciągu – przypomnieć sobie, co robiłam poprzedniego wieczoru, gdzie byłam, dokąd wiodły mnie drogi, odtwarzałam szczegół po szczególe, aby odczytać teraz i tutaj. A im dłużej trwała ta specjalna procedura, tym większa pojawiała się panika, nieprzyjemny stan, podobny do choroby błędnika, utraty podstawowej równowagi, zbierający na mdłości. Gdzie ja, do cholery, jestem. Lecz detale świata są litościwe i w końcu naprowadzały mnie na właściwy trop. Jestem w M. Jestem w B. To jest hotel, a to mieszkanie mojej przyjaciółki, pokój gościnny u rodziny N. Kanapa u znajomych.

Takie przebudzenie było jak podstemplowanie biletu na dalszą drogę.

Następny jest jednak etap trzeci, jak mówi psychologia podróżna, wieńczący, kluczowy, etap, który stanowi ostateczny cel; dokądkolwiek byśmy podróżowali, podróżujemy zawsze w jego kierunku. „Nieważne, gdzie jestem”, wszystko jedno, gdzie jestem. Jestem.


O powstawaniu gatunków

Jesteśmy świadkami pojawienia się na Ziemi nowych istot, które już podbiły wszystkie kontynenty i większość nisz ekologicznych. Są stadne i wiatropylne, przemieszczają się bez trudu na wielkie odległości.

Teraz je widzę z okien autobusu, te powietrzne ukwiały, całe stada, koczujące na pustyni. Pojedyncze osobniki kurczowo trzymają się drobnych pustynnych roślinek i trzepoczą hałaśliwie – może to ich rodzaj komunikacji.

Specjaliści mówią, że torebki plastikowe to nowy rozdział istnienia, że wywracają na nice odwieczne nawyki natury, bo składają się tylko ze swej powierzchni, w środku są puste i ta historyczna rezygnacja z wszelkiej zawartości daje im niespodziewanie wielkie ewolucyjne korzyści. Są mobilne i lekkie, chwytne uszy pozwalają im zaczepiać się o przedmioty lub organy innych istot i w ten sposób poszerzać swój habitat. Zaczęły od miejskich przedmieść i wysypisk śmieci, i zajęło im kilka wietrznych sezonów, by dotrzeć na prowincję i na odległe pustkowia. Wzięły w posiadanie ogromne połacie Ziemi – od wielkich skrzyżowań autostrad do krętych plaż, od opustoszałych placów przed supermarketami aż do kościstych zboczy Himalajów. Na pierwszy rzut oka wydają się delikatne i słabe, ale to złudzenie – są długowieczne, prawie niezniszczalne; ich ulotne ciała rozłożą się za jakieś trzysta lat.

Nigdy nie mieliśmy do czynienia z tak agresywną formą bytu. Niektórzy w metafizycznym uniesieniu uważają, że jej naturą jest zagarnianie świata, podbój kontynentów; że jest czystą formą, która poszukuje swojej treści, lecz natychmiast nudzi się nią i na powrót rzuca się na wiatr. Ze jest wędrującym okiem, przynależnym do jakiegoś nierealnego „tam”, tajemniczym obserwatorem uczestniczącym w tym panoptikum. Inni, ci mocniej stojący na ziemi, twierdzą, że ewolucja promuje dziś formy ulotne, które zasiedlają świat chwilowo, lecz za to zyskują wszechobecność.


Ostateczny rozkład jazdy

Celem tej pielgrzymki był inny pielgrzym; dziś, na koniec – zatopiony w pleksi albo (jak w innych salach) poddany plastynacji. Musiałam odstać swoje w kolejce, żeby to widzieć i sunąć z innymi wzdłuż przepięknie oświetlonych, dwujęzycznie opisanych eksponatów. Rozłożone przed naszymi oczami wyglądały jak drogocenne towary, które przywozi się zza morza za niemałą cenę i teraz wykłada na żer oczu.

Najpierw oglądałam starannie wykonane preparaty zatopione w pleksi, małe fragmenty ciała – można by powiedzieć: wystawa śrub, przęseł, spawów i przegubów, tych drobnych, nie docenianych zwykle części ciała, o których nawet nie pamiętamy, że są. To dobra metoda – żadnego dostępu powietrza, parowania, niebezpieczeństwa uszkodzenia. Gdyby przyszła jakaś wojna, ta żuchwa, którą miałam właśnie przed sobą, ma ją szansę przetrwać, nawet pod gruzami, w popiele. Gdyby wybuchł wulkan, wylało morze, obsunęła się ziemia – przyszli archeologowie mogliby się cieszyć z tego znaleziska.

Ale to dopiero początek. Pielgrzymi sunęli w milczeniu, sznureczkiem, ci z tyłu delikatnie popędzali tych z przodu. Co tu mamy, co teraz będzie, jaką część ciała pokażą nam przebiegli plastynatorzy, spadkobiercy balsamistów, wypychaczy zwierząt, anatomów i wyprawiaczy skór.

Oto kręgosłup wyciągnięty z ciała, rozłożony w szklanej gablocie. Zachowując swoje naturalne krzywizny, przypominał Obcego – pasażera, który podróżuje w ludzkim ciele ku swoim celom, ogromny wielonóg. Georg Samsa złożony z czułków, splotów nerwowych, wykonany z różańca kosteczek przeple cionych naczyniami krwionośnymi. Można by na nim odmawiać „Wieczne odpoczywanie”, wiele razy, aż ktoś się w końcu zlituje i pozwoli odpocząć na wieki.

Dalej był już cały człowiek, ciało – powiedzieć by lepiej: korpus – przecięty wzdłuż na pół, ukazywał fascynujący porządek narządów wewnętrznych. Zadziwiającym pięknem wyróżniała się nerka, monstrualne ziarno bobu, święte ziarno bogini podziemi.

Jeszcze dalej, w następnej sali – człowiek, ciało męskie, smukłe i skośnookie, pomimo braku powiek i skóry ukazało nam, pielgrzymom, punkty początkowe i docelowe mięśni. Czy wiesz, że mięśnie zawsze zaczynają się bliżej centralnej linii ciała, a kończą dalej, peryferyjnie? I że dura mater to nie egzotyczna aktorka porno, lecz opona mózgowa? I że mięśnie biegną z punktu początkowego do końcowego? I że najsilniejszym mięśniem ludzkiego ciała jest język?

Przed okazem składającym się z samych mięśni pielgrzymi mimowolnie sprawdzali, czy to, co mówi opis, jest prawdziwe, i napinali swoje mięśnie prążkowane, mięśnie posłuszne naszej woli. Niestety istnieją także mięśnie nieposłuszne, nie mamy nad nimi władzy, nic nie możemy z nimi zrobić. Zasiedliły nas w zamierzchłej przeszłości i teraz rządzą naszymi odruchami.

Potem dowiedzieliśmy się wiele o pracy mózgu i o tym, że właśnie ciału migdałowatemu zawdzięczamy istnienie zapachów, wyrażanie emocji oraz reakcje walki i ucieczki. Hipokampowi zaś, temu morskiemu konikowi – pamięć krótkoterminową.

Septal area natomiast – to mały segmencik w ciele migdałowatym, który reguluje związek między przyjemnością a uzależnieniem. O tym powinniśmy wiedzieć, gdy przyjdzie pora zmierzyć się ze swoim nałogiem. Należy wiedzieć, do kogo modlić się o pomoc i wsparcie.

Następny okaz składał się z mózgu i nerwów obwodowych starannie rozłożonych na białej płaszczyźnie. Można było wziąć ten czerwony rysunek na białym tle za mapę metra – oto stacja główna i od niej wychodząca główna arteria komunikacyjna, na bok z kolei rozprzestrzeniały się inne linie. Trzeba przyznać – dobrze pomyślane.

Nowoczesne preparaty były wielokolorowe, jaskrawe; naczynia krwionośne, żyły i tętnice pokazywano w płynie, aby pięknie uwypuklić ich trójwymiarowe sieci. Roztwór, w którym spokojnie pływają, to zapewne Kaeiserling III, on, jak się okazuje, zachowuje najlepiej.

Tłoczyliśmy się jeszcze przy Człowieku Zrobionym z Samych Naczyń Krwionośnych. Przypominał on anatomiczną odmianę ducha. To duch, który nawiedza miejsca jasno oświetlone, wykafelkowane, coś między rzeźnią a laboratorium kosmetycznym. Wzdychaliśmy, nigdy nie sądziliśmy, że mamy w sobie tyle żyłek, nic dziwnego, że krwawimy przy niewielkim nawet naruszeniu ciągłości skóry.

Widzieć to wiedzieć, nie mieliśmy wątpliwości. Najbardziej podobały nam się wszelkie przekroje poprzeczne.

Jeden taki człowiek-ciało leży przed nami pokrojony w plastry. Mamy dzięki temu możliwość uzyskania zupełnie niespodziewanych punktów widzenia.


Prezerwacja polimerowa, krok po kroku:

– najpierw tradycyjnie przygotowuje się ciało do sekcji, między innymi przez wypompowanie krwi;

– w czasie sekcji uwidacznia się to, co się chce pokazać – na przykład gdy chodzi o mięśnie, trzeba pozbyć się skóry i tkanki tłuszczowej. Na tym etapie nadaje się ciału pożądaną pozycję;

– następnie zanurza się tak przygotowany preparat w kąpieli acetonowej, by pozbyć się zeń wody;

– odwodniony preparat zanurza się potem w kąpieli z polimerów silikonowych i zamyka w komorze próżniowej;

– w próżni aceton paruje, a na jego miejsce dostaje się polimer silikonowy, który dociera do najgłębszych zakamarków tkanki;

– silikon twardnieje, lecz pozostaje sprężysty.

Dotykałam taką nerkę i wątrobę – przypominały gumową zabawkę z twardego kauczuku, piłkę, którą rzuca się psom do aportowania. Granica między tym, co sztuczne, a tym, co prawdziwe, stała się tutaj bardzo podejrzana. Miałam też niepokojące poczucie, że ta technika na zawsze zamienia oryginał w kopię.


Boarding

Zdjął buty, plecak ustawił przy nogach i teraz czeka, aż zaczną nas wpuszczać do samolotu. Ma kilkudniowy ciemny zarost, jest już prawie łysy, jego wiek – rozpięty gdzieś między czterdziestką a pięćdziesiątką. Wygląda na człowieka, który niedawno uświadomił sobie, że nie różni się zbytnio od innych, czyli można powiedzieć: osiągnął swego rodzaju oświecenie. Na jego twarzy widnieją jeszcze resztki tego szoku: oczy, które patrzą tylko w dół, w okolice butów, pewnie żeby nie ślizgać się spojrzeniem po innych, brak mimiki i gestykulacji, są już niepotrzebne. Po chwili wyciąga zeszyt, ładny notes, ręcznie szyty, kupiony zapewne w jednym z tych sklepów, w których drogo sprzedaje się tanie wyroby z Trzeciego Świata; na okładce z recyklingowanego papieru widnieje czarny druk Traveller's Log Book. Jest zapisany w jednej trzeciej. Rozkłada go na kolanach i jego żelowy czarny długopis napoczyna pierwsze zdania.

Więc i ja wyciągam swój dziennik pokładowy i zapisuję tego piszącego mężczyznę. Jest całkiem prawdopodobne, że i on teraz pisze: „Kobieta, która zapisuje. Zdjęła buty, plecak postawiła przy nogach...”.

Nie wstydźcie się – myślę o innych, o tych czekających na otwarcie gejtu – wyciągnijcie swoje dzienniki i piszcie. Przecież jest nas wielu, tych zapisujących. Nie damy po sobie poznać, że patrzymy na siebie, nie podniesiemy oczu ponad nasze buty. Będziemy się zapisywać, to najbezpieczniejszy sposób komunikacji, będziemy się wzajemnie zamieniać na litery i inicjały i uwieczniać na kartkach papieru, będziemy się plastynować, zatapiać w formalinie zdań.

Po powrocie do domu zapisany dziennik dołożymy do innych – jest takie pudło za szafą, gdzie je trzymamy, najniższa szuflada w biurku, półka w nocnej szafce. Tam zrelacjonowaliśmy już nasze podróże, przygotowania do nich i nasze szczęśliwe powroty. Zachwyty nad zachodem słońca na jakiejś brudnej plaży, pełnej plastikowych butelek, i pewien wieczór w przegrzanym hotelu. Egzotyczną ulicę, gdzie chory pies prosił nas o coś do jedzenia, ale nie mieliśmy ani okruszka, i dzieci, które nas obstąpiły w miasteczku, gdzie autobus musiał studzić rozgrzane chłodnice. Jest tam przepis na zupę z orzeszków ziemnych, która smakowała jak wywar ze ścierki, i jest połykacz ognia o poparzonych wargach. Skrupulatnie podliczaliśmy wydatki i bez powodzenia próbowaliśmy narysować kształt ornamentu, który na moment przykuł naszą uwagę w metrze. Dziwny sen śniony w samolocie i uroda buddyjskiej mniszki w szarych szatach, która przez chwilę stała przed nami w jakiejś kolejce. Będzie tu wszystko, nawet marynarz, który stepuje na pustym nabrzeżu, skąd kiedyś odchodziły pasażerskie statki.

Kto to przeczyta?

Zaraz otworzy się brama. Już stewardesy krzątają. się przy pulpicie, a pasażerowie, którzy do tej pory tkwili w letargu, podnoszą się z miejsc, przywołując do porządku swój podręczny bagaż. Szukają karty pokładowej, odkładają bez żalu nie doczytane gazety. Każdy robi w głowie niemy rachunek sumienia – czy ma wszystko, paszport i bilet, i karty, czy wymienił gotówkę. I dokąd leci. I po co. I czy tam znajdzie to, czego szuka, czy obrał właściwy kierunek.

Stewardesy, piękne jak anioły, sprawdzają nasze kompetencje do podróży i łagodnym ruchem ręki pozwalają nam zanurzyć się w miękkich, wyłożonych dywanem krągłościach tunelu, który powiedzie nas na pokład samolotu i potem powietrzną, chłodną drogą w stronę nowych światów. W ich uśmiechu ukryta jest, jak się nam zdaje, jakaś obietnica, że być może urodzimy się ponownie i tym razem będzie to właściwy czas i właściwe miejsce.