Psychologia podróżna. Dokończenie
– Jesteśmy, drodzy państwo, świadkami tego, jak ludzkie „ja” rośnie, jak staje się coraz wyraźniejsze i bardziej dojmujące. W przeszłości ledwie zaznaczone, skłonne do rozmywania się, podporządkowane zbiorowemu. Uwięzione w fiszbinach ról, konwenansów, wciśnięte w prasy tradycji, podporządkowane wymaganiom. Teraz puchnie, anektuje świat.
Kiedyś bogowie byli na zewnątrz, niedostępni, byli z innego świata, podobnie ich wysłannicy – anioły i demony. Ale ludzkie ego wybuchło i zagarnęło bogów do wewnątrz, wymościło im miejsce gdzieś między hipokampem a pniem mózgu, między szyszynką a polami Broca. Tylko tak mogą przetrwać bogowie – w ciemnych, spokojnych zakamarkach ludzkiego ciała, w szczelinach mózgu, w pustej przestrzeni między synapsami. Tym fascynującym zjawiskiem zaczyna się zajmować powstająca dziedzina wiedzy – psychoteologia podróżna.
Ten proces rośnięcia jest coraz potężniejszy wpływ na rzeczywistość ma zarówno to, co nie wymyślone przez nas, jak i to, co wymyślone. Kto jeszcze porusza się w realnym? Znamy ludzi, którzy podróżują do Maroka z filmu Bertolucciego, do Dublinu z Joyce'a, do Tybetu z filmu o dalajlamie.
Istnieje pewien znamienny syndrom nazwany imieniem Stendhala, gdy to przybywa się do miejsca znanego z literatury czy sztuki i przeżywa się je tak silnie, że popada się w omdlenia i słabość. Są tacy, którzy chwalą się, że odkryli miejsca zupełnie nieznane i wtedy zazdrościmy im, że choć przez kilka chwil doświadczyli najprawdziwszej realności, zanim to miejsce, jak wszystko inne, pochłonął nasz umysł.
Dlatego na nowo i uparcie musimy zadawać to samo pytanie: dokąd oni płyną, do jakich krajów, do jakich miejsc? Inne kraje stały się wewnętrznym kompleksem, kłębem znaczeń, który dobry psycholog topograficzny potrafi rozsupłać raz-dwa, zinterpretować na miejscu.
Naszym zadaniem jest przybliżyć państwu ideę praktycznej psychologii podróżnej i zachęcić do naszych usług. Nie bójcie się, drodzy państwo, tych zacisznych kącików przy automatach z kawą, w pobliżu sklepów wolnocłowych, tych prowizorycznych gabinetów, gdzie analiza odbywa się szybko, dyskretnie, z rzadka tylko niepokojona komunikatami o odlotach. To zaledwie dwa krzesła za parawanem z map.
„Więc Peru?” – zapyta was psychoanalityk topograficzny. Łatwo go pomylić z kasjerem albo urzędnikiem z check-inu. Więc Peru?
I zrobi wam krótki test asocjacyjny, uważnie śledząc, które ze słów okaże się końcem nitki. Jest to analiza krótkoterminowa, bez zbędnego rozwlekania tematu i sięgania do Bogu ducha winnych matek i ojców. W ciągu jednej sesji powinno nam się udać.
Peru, czyli dokąd?
Najsilniejszym mięśniem człowieka jest język
Istnieją kraje, w których ludzie mówią po angielsku. Ale nie mówią tak jak my, którzy mamy własny język ukryty w bagażach podręcznych, w kosmetyczkach, angielskiego zaś używamy tylko w podróży, w obcych krajach i do obcych ludzi. Trudno to sobie wyobrazić, ale angielski jest ich językiem prawdziwym! Często jedynym. Nie mają do czego wracać ani zwrócić się w chwilach zwątpienia.
Jakże się muszą czuć zagubieni w świecie, gdzie każda instrukcja, każde słowo najgłupszej piosenki, menu w restauracjach, najbłahsza korespondencja handlowa, przyciski w windzie są w ich prywatnym języku. Mówiąc, mogą być w każdej chwili zrozumiani przez każdego, a ich zapiski trzeba chyba specjalnie szyfrować. Gdziekolwiek się znajdą, wszyscy mają do nich nieograniczony dostęp, wszyscy i wszystko.
Są już projekty, słyszałam, żeby wziąć ich pod ochronę, a może nawet przyznać im jakiś jeden mały język, z tych wymarłych, których nikt już nie potrzebuje, żeby mogli mieć coś dla siebie, własnego.
Mówić! Mówić!
W środku i na zewnątrz, do siebie i do innych, opowiadać każdą sytuację, nazywać każdy stan; szukać słów, przymierzać je, ten bucik, który zmienia cudownie kopciuszka w królewnę. Przesuwać słowa jak żetony, którymi obstawia się numery w ruletce. Może tym razem się uda? Może się wygra?
Mówić, łapać ludzi za rękaw, kazać im siadać naprzeciwko i słuchać. Potem samemu zamieniać się w słuchacza dla ich „mówić, mówić”. Czy nie powiedziano: Mówię, więc jestem? Mówi się, a więc się jest?
Używać do tego wszystkich możliwych środków, metafor, parabol, zająknięć, nie dokończonych zdań, nie zważać, że zdanie urwie się w połowie, jakby za czasownikiem otworzyła się nagle przepaść.
Nie zostawiać żadnych nie wyjaśnionych, nie opowiedzianych sytuacji, żadnych zamkniętych drzwi; wyważać je kopniakiem przekleństwa, nawet te, które prowadzą do żenujących i wstydliwych korytarzy, o których wolałoby się zapomnieć. Nie wstydzić się żadnego upadku, żadnego grzechu. Grzech opowiedziany zostaje odpuszczony. Opowiedziane życie – zbawione. Czy nie tego uczą nas święci Zygmunt, Karol i Jakub? Ten, kto nie nauczył się mówić, zostanie na zawsze uwięziony w pułapce.
Żaba i ptak
Istnieją dwa punkty widzenia świata: perspektywa żaby i widok z lotu ptaka. Każdy punkt pomiędzy przysparza tylko chaosu.
Oto lotniska pięknie wyrysowane na reklamowym folderze pewnych linii lotniczych. Ich sens objawia się tylko wtedy, kiedy się patrzy na nie z góry; zupełnie jak monumentalne rysunki na płaskowyżu Nazca zostały stworzone z myślą o istotach, które uniosą się w powietrze, na przykład nowoczesne lotnisko w Sydney ma kształt samolotu. Rozwiązanie, sądzę, nieco banalne – samolot ląduje w samolocie. Droga staje się celem, narzędzie – rezultatem. Ale już lotnisko w Tokio w kształcie ogromnego hieroglifu wprawia w zakłopotanie. Co to za litera? Nie nauczyliśmy się japońskiego alfabetu, nie będziemy wiedzieć, co znaczy nasze przybycie, jakim słowem nas tu witają. Co wbiją nam do paszportu? Wielki znak zapytania?
Podobnie chińskie lotniska przywołują na myśl litery miejscowego alfabetu, trzeba się ich nauczyć, ustawić po kolei, ułożyć z nich anagram – może wtedy ujawnią jakąś nieoczekiwaną mądrość podróży.
Albo potraktować je jak te sześćdziesiąt cztery znaki heksagramów z Księgi Przemian i wtedy każde lądowanie będzie wróżbą. Heksagram 40. Sie. Uwolnienie. Heksagram 36. Ming-i. Zaciemnienie Światła. Heksagram 10. Lii. Stąpanie. 17. Suei. Pójście śladem. 24. Fu. Punkt zwrotny. 30. Li. Lgnięcie.
Ale dajmy spokój tej pokrętnej wschodniej metafizyce, do której, podobno, mamy skłonności. Spójrzmy na lotnisko w San Francisco, to dopiero coś znajomego, coś, co budzi zaufanie, co sprawia, że od razu poczujemy się u siebie: oto mamy przekrój poprzeczny kręgosłupa. Okrągłe centrum lotniska to rdzeń kręgowy, zamknięty w twardej bezpiecznej skorupie kości pojedynczego kręgu, i oto rozchodzące się promieniście wiązki nerwów, od których odchodzą numerowane gejty, każdy z nich zakończony rękawem prowadzącym do samolotu.
A Frankfurt? Ten wielki przeładunkowy port lotniczy, to państwo w państwie? Z czym się wam kojarzy? Tak, tak, wypisz wymaluj układ scalony, taki z komputera, cieniutka płytka. Tutaj nie można mieć wątpliwości – mówią nam, czym jesteśmy, drodzy podróżni. Pojedynczymi impulsami nerwowymi świata, ułamkami chwili, zaledwie tą jej częścią, która pozwala zmienić plus na minus, czy może odwrotnie, i utrzymywać wszystko w nieustannym przepływie.
Linie, płaszczyzny i bryły
Często marzyłam, żeby patrzeć, sama nie będąc widzianą. Podglądać. Być obserwatorem idealnym. Jak ta camera obscura, którą zrobiłam kiedyś z pudełka do butów. Sfotografowała dla mnie kawałek świata przez czarną zamkniętą przestrzeń z mikroskopijną źrenicą, przez którą do środka wpada światło. Trenowałam.
Najlepszym miejscem do takiego treningu jest Holandia – tam ludzie, przekonani o swojej całkowitej niewinności, nie uznają firanek i po zmierzchu okna zamieniają się w małe sceny, na których aktorzy grają swoje wieczory. Ciąg obrazów skąpanych w żółtym, ciepłym świetle to pojedyncze akty tego samego przedstawienia pod tytułem „Życie”. Holenderskie malarstwo. Żywe natury.
Oto w drzwiach pojawia się mężczyzna, w ręku ma tacę, stawia ją na stole; dwoje dzieci i kobieta siadają wokół. Długo jedzą, w ciszy, bo fonia w tym teatrze nie działa. Potem przenoszą się na kanapę, patrzą w rozjarzony ekran z uwagą, ale dla mnie, stojącej na ulicy, nie jest jasne, co ich tam tak przyciąga – widzę tylko migawki, drgania światła, obrazki, zbyt krótkie i dalekie, żeby móc je zrozumieć. Czyjaś twarz poruszająca z przejęciem ustami, pejzaż, inna twarz... Niektórzy mówią, że to nudna sztuka i nic się nie dzieje. Mnie się jednak podoba – na przykład ruch stopy, która bawi się bezwiednie pantoflem, albo cały zdumiewający akt ziewania. Albo dłoń, która na powierzchni pluszu szuka pilota i – znajdując go – uspokojona, więdnie.
Stać z boku. Widzi się tylko świat we fragmentach, innego nie będzie. Są momenty, okruchy, chwilowe konfiguracje, które raz zaistniawszy, rozpadają się na części. Życie? Niczego takiego nie ma; widzę linie, płaszczyzny i bryły, i ich przemiany w czasie. Czas zaś wydaje się prostym narzędziem do mierzenia drobnych zmian, szkolną linijką z uproszczoną podziałką – to zaledwie trzy punkty: było, jest i będzie.
Ścięgno Achillesa
Nowa epoka zaczęła się w 1542 roku, choć niestety nikt tego nie zauważył, nie była to żadna okrągła rocznica, ani koniec wieku, z punktu widzenia numerologii – nic ciekawego, zaledwie liczba trzy. Lecz w tym roku ukazały się pierwsze rozdziały „De revolutionibus orbium coelestium” Kopernika i całość „De Humani corporis fabrica” Vesaliusa.
To oczywiste, że obie te księgi nie mogły zawierać wszystkiego – ale czy cokolwiek może zawierać wszystko? Kopernikowi brakowało reszty Układu Słonecznego, planet takich jak Uran, który czekał na właściwy czas swojego odkrycia w przededniu rewolucji francuskiej. Vesaliusowi zaś – wielu szczegółowych rozwiązań mechanicznych w ludzkim ciele, przęseł, przegubów połączeń, jak na przykład to ścięgno, które łączy łydkę z piętą.
Mapy świata, tego wewnętrznego i zewnętrznego, zostały już jednak naszkicowane, raz zobaczony porządek naświetlił umysł, wygrawerował na nim główne, podstawowe linie i płaszczyzny.
Powiedzmy, że jest ciepły listopad 1689 roku, po południu. Filip Verheyen robi to, co zwykle – siedzi przy stole, w plamie światła, które wpada przez okno, jakby zostało specjalnie zaprojektowane na tę okazję, i bada rozciągnięte na stole tkanki. Szpilki wbite w drewno blatu przytrzymują szare nerwy. Prawą ręką, nie patrząc na papier, szkicuje to, co widzi.
Widzieć bowiem znaczy wiedzieć.
Tymczasem ktoś dobija się do drzwi, pies szczeka zajadle i Filip musi wstać od stołu. Robi to niechętnie. Jego ciało już przyjęło swoją ulubioną pozycję, z głową pochyloną nad preparatem; musi wesprzeć się na zdrowej nodze i wyciągnąć spod stołu tę, która istnieje jako drewniana kula. Kuśtykając, idzie do drzwi i udaje mu się uspokoić psa. Przed drzwiami stoi młody mężczyzna, w którym dopiero po dłuższej chwili rozpoznaje swojego ucznia, Willema van Horssena. Wcale nie jest zadowolony z tych odwiedzin, zresztą z żadnych nie byłby zadowolony, ale cofa się w głąb sieni, stukając po kamiennych płytach drewnianą nogą, i zaprasza gościa do środka.
Van Horssen jest wysoki, ma kręcone bujne włosy i roześmianą twarz. Kładzie na stole w kuchni to, co kupił po drodze – gomułkę sera, okrągły chleb, jabłka i wino. Mówi głośno i chwali się biletami – oto jest powód jego przybycia. Filip musi się pilnować, żeby na jego twarzy nie pojawił się wyraz zniecierpliwienia i grymas właściwy komuś, kto znalazł się nagle w samym środku przeraźliwego hałasu. Domyśla się, że przyczyna przybycia tego miłego skądinąd chłopca jest wyjaśniona w liście, który leży nie rozcięty w sieni na stoliku; gdy gość przygotowuje stół, gospodarz sprytnie chowa list i odtąd będzie udawał, że zna jego treść.
Będzie też udawał, że nie mógł znaleźć gospodyni, tymczasem wcale jej nie szukał. Będzie udawał, że kojarzy wszystkie nazwiska, które padają z ust przybysza, choć w rzeczywistości nie jest dobrze z jego pamięcią. Jest rektorem uniwersytetu w Leuven, ale od lata zaszył się na wsi i skarży się na zdrowie.
Wspólnie rozpalają w kominku i siadają do jedzenia. Gospodarz je niechętnie, ale potem widać, że jego apetyt rozbudzają kolejne kęsy. Wino dobrze pasuje do sera i mięsa. Van Horssen pokazuje mu bilety. Oglądają je w milczeniu, a Filip podchodzi do okna i ustawia soczewki okularów, tak żeby dokładniej zobaczyć skomplikowany rysunek i liternictwo. Bo i sam bilet jest dziełem sztuki – pod tekstem u góry zamieszczono piękną ilustrację mistrza Ruyscha, tableau ze szkieletami płodów ludzkich. Dwa z nich siedzą wokół kompozycji z kamieni i suchych gałęzi, trzymając w rękach jakieś instrumenty muzyczne, z których jeden przypomina trąbkę, a drugi harfę. A gdy się uważnie przyjrzy plątaninie kresek, można tam znaleźć jeszcze więcej kości i czaszek, drobnych i delikatnych, i zapewne każdy uważny obserwator złożyłby z nich kolejne płodziki.
– Piękne, prawda? – pyta gość, zaglądając gospodarzowi przez ramię.
– Cóż w tym pięknego? – odpowiada zdawkowo. – Kości ludzkie.
– To sztuka.
Ale Filip nie daje się wciągnąć do dyskusji, nie przypomina tamtego Filipa Verheyena, którego van Horssen znał z uniwersytetu. Rozmowa nie bardzo się klei i można mieć wrażenie, że gospodarz jest pochłonięty czym innym, być może samotność rozciągnęła jego myśli w długie smugi i przyzwyczaiła go do wewnętrznych dialogów.
– Czy ją jeszcze masz, Filipie – pyta w końcu dawny uczeń po dłuższej chwili milczenia.
Pracownia Verheyena mieści się w małej przybudówce, do której wybito drzwi z sieni. Wcale nie dziwi go widok przypominający raczej zakład grawerski pełen płyt, miednic do trawienia, kompletów rylców wiszących na ścianie, suszących się wszędzie gotowych rycin i kłębów pakułów rozrzuconych po podłodze. Gość bezwiednie podchodzi do zadrukowanych kart papieru – wszystkie przedstawiają mięśnie i naczynia krwionośne, ścięgna i nerwy. Starannie oznaczone, absolutnie przejrzyste, doskonałe. Jest tu też mikroskop, pierwszorzędny, przedmiot zazdrości wielu, z soczewkami wyszlifowanymi przez Benedictusa Spinozę, przez który Filip obserwuje wiązki naczyń krwionośnych.
Pod jedynym, lecz wielkim południowym oknem stoi czysty szeroki stół, na nim zaś – ten sam od lat preparat. Obok widać pusty słój wypełniony w dwóch trzecich słomkowym płynem.
– Jeżeli mamy jutro jechać do Amsterdamu, pomóż mi to pozbierać – mówi Filip i dodaje z wyrzutem: – Pracowałem.
Zaczyna swoimi długimi palcami delikatnie odczepiać rozciągnięte za pomocą drobnych kołeczków tkanki i naczynia. Jego ręce są tak szybkie i tak lekkie, jak ręce zbieracza motyli, a nie anatoma, rytownika, w twardym metalu żłobiącego rowki, które potem kwas zamieni w negatyw ryciny. Van Horssen trzyma tylko słój z tynkturą, tam części preparatu toną w przezroczystym, lekko brązowym płynie, jakby wracały do domu.
– Wiesz, co to jest? – odzywa się Filip i wskazuje paznokciem małego palca jaśniejszą substancję powyżej kości. – Dotknij.
Palec gościa wyciąga się do martwej tkanki, ale jej nie sięga. Zawisa w powietrzu. Skórę nacięto w ten sposób, że odsłania to miejsce w zupełnie nieoczekiwany sposób. Nie, nie wie, co to jest, ale zgaduje:
– To jest musculus soleus, przyczep.
Tamten patrzy na niego dłuższą chwilę, jakby szukał słów.
– Odtąd to jest chorda Achillis – mówi.
Van Horssen powtarza te dwa słowa, jakby uczył się ich na pamięć.
– Ścięgno Achillesa.
Dłonie wytarte o kawałek szmaty wyjmują spod plików kart jedną z nich, ze schematem rozrysowanym w czterech perspektywach, nieprawdopodobnie dokładnym: podudzie i stopa składają się w jedną całość i trudno już teraz uwierzyć, że kiedyś nie były tak złożone, że w tym miejscu w ogóle nic nie było, zaledwie jakiś nieostry obraz, nawet już nie pamięta co; wszystko pozostawało osobno, a teraz jest razem. Jak można było nie dostrzec tego ścięgna? To nieprawdopodobne, że części własnego ciała odkrywa się tak, jakby się parło w górę rzeki w poszukiwaniu źródeł. Tak samo podąża się skalpelem wzdłuż jakiegoś naczynia krwionośnego i ustala jego początek. Białe plamy pokrywa się siatką rysunku.
Odkrywa się i nadaje nazwy. Podbija i cywilizuje. Kawałek białej chrząstki będzie odtąd podlegał naszym prawom, weźmiemy go w obroty.
Największe wrażenie na młodym van Horssenie robi jednak nazwa. Właściwie jest poetą i mimo wykształcenia medycznego wolałby pisać poematy. Dopiero nazwa otwiera mu w głowie bajeczne obrazy, jakby oglądał płótna włoskie zaludnione pełnokrwistymi nimfami i bogami. Czy można by lepiej nazwać tę część ciała, za którą bogini Tetyda chwyciła małego Achillesa, żeby go wykąpać w Styksie i na wieczność uodpornić na śmierć?
Może Filip Verheyen wpadł na ślad ukrytego porządku – może w naszym ciele mieści się cały świat, mitologia? Może istnieje jakieś odzwierciedlenie wielkiego i małego, ciało człowieka łączy w sobie wszystko ze wszystkim – opowieści i bohaterów, bogów i zwierzęta, porządek roślin i harmonię minerałów? Może powinniśmy podążać z nazwami w tym kierunku – mięsień Artemidy, aorta Ateny, młoteczek i kowadełko Hefajstosa, spirale Merkurego.
Mężczyźni kładą się spać dwie godziny po zmroku, obaj w jednym łożu, małżeńskim, które zostało tu zapewne po poprzednich właścicielach, Filip bowiem nie miał nigdy żony. Noc jest zimna, więc muszą narzucić jeszcze kilka baranich skór, które od wilgoci panującej w całym domu wydzielają zapach owczego tłuszczu i obory.
– Musisz wrócić do Lejdy, na uniwersytet. Czekamy na ciebie – zaczyna van Horssen.
Filip Verheyen odpina skórzane rzemienie i odstawia drewnianą nogę na bok.
Mówi:
– Boli mnie.
Tamten rozumie, że chodzi mu o wyciągnięty na stołku kikut, ale Filip Verheyen wskazuje dalej, na nie istniejącą już część ciała, w przestrzeń.
– Bolą cię blizny? – upewnia się młodszy mężczyzna. Cokolwiek boli, nie zmniejszy to jego wielkiego współczucia dla tego szczupłego, kruchego człowieka.
– Boli mnie noga. Czuję ból wzdłuż kości i do szaleństwa doprowadzają mnie stopy. Paluch i jego staw. Są opuchnięte i gorące, skóra swędzi. O tu pochyla się i wskazuje małe zagniecenie na pościeli.
Willem milczy. Co ma powiedzieć? Potem obaj kładą się na wznak i przykrywają po szyję. Gospodarz zdmuchuje świecę i znika, a potem odzywa się z ciemności:
– Musimy badać nasz ból.
To zrozumiałe, że marsz z człowiekiem poruszającym się o drewnianej kuli nie może być zbytnio żwawy, lecz Filip jest dzielny i gdyby nie lekkie utykanie i stukot protezy po wyschniętym na pieprz trakcie, trudno byłoby się zorientować, że ten człowiek nie ma jednej nogi. Wolne tempo ma też tę zaletę, że rozmawiają. Rześki poranek, ruch, wschód słońca, którego tarczę zadrapują smukłe topole – dobrze się idzie. W połowie drogi udaje im się zatrzymać wóz, który wiezie warzywa na lejdejski rynek, dzięki temu mają więcej czasu na porządne śniadanie w gospodzie „Pod Cesarzem”.
Potem z przystani przy kanale wchodzą na łódź ciągniętą lądem przez masywne konie; mają tanie miejsca na pokładzie pod namiotem, który chroni od słońca, a ponieważ pogoda jest piękna, podróż staje się czystą przyjemnością.
I tak ich zostawię – płynących barką do Amsterdamu, w przesuwającej się po wodzie plamie cienia, jaką rzuca poszycie namiotu nad głowami. Obydwaj są ubrani na czarno, mają białe kołnierze z krochmalonego batystu; van Horssen jest okazalszy, schludniejszy, co znaczy tylko tyle, że ma żonę, która dba o jego ubrania, albo go stać na służącą, chyba nic więcej. Filip siedzi tyłem do jazdy, wygodnie oparty, zdrową nogę ma zgiętą, jego skórzany czarny pantofel wieńczy ciemnofioletowa, podniszczona kokarda. Drewniana kula wspiera się na sęku w deskach barki. Widzą siebie wzajemnie na tle umykającego krajobrazu; pola, miedze obsadzone wierzbami, rowy melioracyjne, mola małych przystani i drewniane domy kryte trzciną. Przy brzegu małe łódeczki gęsich piór. Lekki ciepły powiew porusza piórem kapeluszy.
Dodam tylko, że w przeciwieństwie do mistrza van Horssen nie ma talentu do rysowania. Jest anatomem i do każdej sekcji wynajmuje zawodowego rysownika. Jego metoda pracy to dokładne notatki, tak szczegółowe, że kiedy je odczytuje, wszystko staje mu przed oczami. To też jest jakiś sposób. Pisać.
Ponadto jako anatom stara się rzetelnie wypełniać zalecenie pana Spinozy, którego nauki żywo tutaj studiowali, dopóki nie zostały zakazane – patrzeć na ludzi jak na linie, płaszczyzny i bryły.
Historia Filipa Verheyena, spisana przez jego ucznia
i powiernika, Willema van Horssena
Mój nauczyciel i mistrz urodził się w 1648 roku we Flandrii. Dom jego rodziców wyglądał tak samo jak inne flandryjskie domy. Był zbudowany z drewna i przykryty dachem z trzciny, którą przycięto równo, zupełnie jak grzywkę młodego Filipa. Posadzki całkiem niedawno wyłożono glinianymi cegłami i teraz członkowie rodziny oznajmiali sobie swoją obecność stukiem chodaków. W niedzielę chodaki bywały zamieniane na skórzane buty i długą prostą drogą obsadzoną topolami Verheyenowie we trójkę udawali się do kościoła w Verrebroek. Tam zajmowali swoje miejsca i czekali na pastora. Spracowane ręce z wdzięcznością sięgały po książeczki do nabożeństwa; cieniutkie kartki i drobniutkie litery utwierdzały ich w przekonaniu, że są trwalsze niż kruche życie człowieka. Pastor z Verrebroek zawsze zaczynał kazanie od słów: „Vanitas vanitatum”. Można je było wziąć za powitanie i rzeczywiście mały Filip tak je rozumiał.
Filip był spokojnym, cichym chłopcem. Pomagał ojcu w gospodarstwie, ale wkrótce stało się jasne, że nie pójdzie w jego ślady. Nie będzie co rano zlewał mleka i mieszał go z proszkiem z żołądków cielęcych, żeby utoczyć wielkie koła sera, ani zagrabiał siana w równe kopki. Nie będzie wczesną wiosną obserwował, czy w bruzdach zaoranej ziemi nie zbiera się woda. Pastor z Verrebroek uzmysłowił rodzicom, że Filip jest na tyle uzdolniony, iż warto go kształcić dalej po ukończeniu nauki w przykościelnej szkole. Tak oto czternastoletni chłopiec zaczął edukację w liceum Heilige-Drievuldigheids, gdzie okazał swoje wybitne zdolności do rysunku.
Jeżeli to prawda, że istnieją ludzie, którzy widzą rzeczy małe, i tacy, którzy widzą tylko rzeczy wielkie, jestem pewny, że Verheyen należał do tych pierwszych. Sądzę nawet, że jego ciało od początku najlepiej czuło się w tej szczególnej pozycji – pochylone nad stołem, z nogami wspartymi o drewniane drążki, z kręgosłupem wygiętym w łuk i dłońmi zaopatrzonymi w piórko, którego wcale nie interesują dalekosiężne cele, ale mierzy blisko, w królestwo detalu, w kosmos szczegółów, kresek i punktów, gdzie rodzi się obraz. Akwaforta i mezzotinta – zostawianie w metalu drobnych śladów, znaczków, rysowanie gładkiej obojętnej powierzchni metalowej blachy, postarzanie jej, aż stanie się mądra. Powiedział mi, że awers zawsze go zaskakiwał i potwierdzał jego przekonanie, że lewe i prawe to dwa zupełnie różne wymiary: ich istnienie powinno właściwie uzmysłowić nam, jak podejrzane jest to, co tak naiwnie bierzemy za rzeczywistość.
I mimo że tak biegły w rysunku, że tak zajęty ryciem, wytrawianiem, barwieniem i drukowaniem, dwudziestokilkuletni Verheyen ruszył do Lejdy, żeby studiować teologię i tak samo jak pastor z Verrebroek, jego mentor, zostać księdzem.
Lecz jeszcze wcześniej – o czym opowiadał mi w związku z tym doskonałym mikroskopem, który stał u niego na stole – co jakiś czas ów pastor zabierał go na krótkie wyprawy, kilka mil rozjeżdżonymi drogami, do pewnego szlifierza soczewek, zuchwałego Żyda wyklętego przez swoich, jak o nim mawiał. Człowiek ten wynajmował pokoje w kamiennym domu i wydawał się tak wyjątkowy, że każda taka wyprawa była dla Verheyena wielkim wydarzeniem, choć był za młody, żeby brać udział w rozmowach, z których zresztą niewiele rozumiał. Ów szlifierz nosił się ponoć egzotycznie i nieco dziwacznie. Miał długą suknię, a na głowie wysoką sztywną czapkę, której nie zdejmował nigdy. Wyglądał jak kreska, jak pionowa wskazówka – tak mi opowiadał Filip i żartował, że gdyby tego dziwaka postawić w polu, mógłby służyć ludziom za zegar słoneczny. Zbierali się u niego różni ludzie, kupcy, studenci i profesorowie, którzy siadali przy drewnianym stole pod wielką wierzbą i bez końca toczyli dyskusje. Od czasu do czasu gospodarz albo ktoś z zaproszonych dawał wykład tylko po to, żeby dyskusja mogła rozgorzeć na nowo. Filip zapamiętał, że gospodarz mówił tak, jakby czytał, płynnie, bez zająknięć. Budował długie zdania, których sens umykał małemu chłopcu natychmiast, ale mówca doskonale nad nimi panował. Pastor z Filipem przynosili zawsze coś do jedzenia. Gospodarz raczył ich winem, które obficie rozcieńczał wodą. Tyle zapamiętał z tych spotkań i Spinoza pozostał na zawsze jego mistrzem, którego namiętnie czytał i z którym namiętnie walczył. Kto wie, czy to właśnie nie te spotkania z uporządkowanym umysłem, z siłą myśli i potrzebą rozumienia nie pchnęły młodego Filipa na studia teologiczne w Lejdzie.
Jestem pewien, że nie umiemy rozpoznać losu, jaki żłobią po drugiej stronie życia dla nas boskie rylce. Muszą się nam objawić dopiero we właściwej dla człowieka postaci – czarno na białym. Bóg pisze lewą ręką i lustrzanym pismem.
W czasie drugiego roku studiów, w 1676, w majowy wieczór, Filip, wchodząc po wąskich schodach na swoje pięterko, które wynajmował u pewnej wdowy, rozdarł sobie o gwóźdź spodnie, a także – co zobaczył dopiero następnego dnia – zranił się niegroźnie w łydkę. Na jego skórze został czerwony ślad zarysowany ostrzem gwoździa, kilkucentymetrowa kreska ozdobiona punktami kropel krwi; nieostrożny ruch Grawera na delikatnym ludzkim ciele. Po kilku dniach zaczęła je trawić gorączka.
Gdy wdowa zawołała w końcu medyka, okazało się, że do małej rany wdało się już zakażenie; brzegi rozpaliły się do czerwoności i opuchły. Lekarz przepisał okłady i rosół na wzmocnienie, ale następnego wieczoru stało się już jasne, że nie uda się zatrzymać tego procesu i nogę trzeba będzie obciąć tuż pod kolanem.
– Nie ma tygodnia, żebym czegoś komuś nie amputował. Masz jeszcze drugą nogę – pocieszał go podobno medyk, jego późniejszy przyjaciel, a mój wuj, Dirk Kerkrinck, dla którego Filip wykonał całkiem niedawno kilka anatomicznych rycin. – Zrobi ci się drewnianą kulę i będziesz co najwyżej trochę bardziej hałaśliwy niż dotychczas.
Kerkrinck był uczniem Frederika Ruyscha, najlepszego anatoma w Niderlandach, a może i na świecie, tak że amputacja została wykonana wzorowo i przebiegła pomyślnie. Część została oddzielona od całości sprawnie, kość przepiłowano równo, naczynia krwionośne zamknięto, dokładnie przypalając je rozżarzonym prętem. Lecz zanim jeszcze doszło do operacji, pacjent chwycił przyjaciela za rękaw i upierał się, żeby odjętą nogę zachować; zawsze był bardzo religijny i zapewne wierzył literalnie w to, że zmartwychwstaniemy ciałem, powstaniemy z grobów w naszej fizycznej postaci, w wieku chrystusowym. Mówił mi, że wtedy bardzo się obawiał, iż jego noga mogłaby zmartwychwstać osobno; chciał, by pochowano jego ciało, gdy już przyjdzie na niego czas, w całości. I gdyby to był jakiś zwyczajny medyk, nie mój wuj, gdyby to był ktoś z ulicy, zwykły cyrulik, taki, co to tnie kurzajki i wyrywa zęby, nie spełniłby, oczy wiście tej dziwacznej prośby. Zwykle odcięta kończyna wędrowała zawinięta w płótno na cmentarz, gdzie z powagą, acz bez żadnych religijnych formalności, składano ją w małym dołku i nawet nie oznaczano takiego miejsca. Ale mój wuj, gdy pacjent spał oszołomiony spirytusem, starannie zajął się nogą. Przede wszystkim za pomocą wstrzyknięć pewnej substancji, której skład jego mistrz trzymał w sekrecie, usunął z naczyń krwionośnych i limfatycznych wszystką popsutą krew i nacieki gangreny. Kiedy kończyna była już w ten sposób osuszona, umieścił ją w szklanym pojemniku wypełnionym balsamem z nantejskiej brandy i czarnego pieprzu, co miało na stałe uchronić ją od zepsucia. Gdy Filip obudził się z alkoholowego znieczulenia, przyjaciel pokazał mu zatopioną w brandy nogę, zupełnie tak samo, jak po porodzie pokazuje się matkom noworodki.
Verheyen wracał do zdrowia powoli, na poddaszu małego domku przy jednej z lejdejskich uliczek, gdzie wynajmował stancję u wdowy. To ona go pielęgnowała. Cóż, gdyby nie ona, kto wie, jak by się to wszystko skończyło. Pacjent popadł bowiem w przygnębienie, trudno powiedzieć, czy z powodu nieustannego bólu gojącej się rany, czy swojej nowej sytuacji. W wieku dwudziestu ośmiu lat stał się przecież kaleką, jego studia teologiczne straciły zaś sens – bez nogi nie mógł zostać duszpasterzem. Nie pozwolił zawiadomić o tym swoich rodziców, ogarnięty wstydem, że tak ich rozczarował. Odwiedzał go Dirk i jeszcze dwóch jego kolegów, których – zdaje się – bardziej niż cierpienia pacjenta przyciągała obecność u jego wezgłowia obciętej kończyny. Wydawało się, że ten strzęp ludzkiego ciała żyje teraz osobnym życiem preparatu, zanurzony w alkoholu, w wiecznym oszołomieniu, śniąc własne sny o bieganiu, o mokrej porannej trawie, o ciepłym piasku na plaży. Przychodziło też kilku znajomych studentów z teologii i tym w końcu Filip oświadczył, że nie wróci już na studia.
Kiedy goście wychodzili, zjawiała się w pokoju Filipa właścicielka domu, wdowa, pani Fleur, którą poznałem i którą uważam za anioła. Filip mieszkał u niej jeszcze dobre kilka lat, dopóki nie kupił domu w Rijnsburgu i nie osiadł w nim na stałe. Przynosiła ze sobą miednicę i blaszany dzbanek pełen ciepłej wody. Mimo że pacjent przestał już gorączkować, a z rany nie sączyła się krew, kobieta delikatnie obmywała mu nogę i pomagała się umyć. Przebierała go potem w czystą koszulę i spodnie. Lewe nogawki jego spodni zaszyła już wcześniej, a wszystko, czego dotknęła swoimi bystrymi rękami, wyglądało naturalnie, porządnie, jakby tak właśnie zostało stworzone przez Boga, jakby Filip Verheyen urodził się bez lewej nogi. Gdy musiał wstać, żeby załatwić się do nocnika, wspierał się na silnym ramieniu wdowy – co na początku było niezwykle krępujące, ale potem też stało się naturalne, jak wszystko, co się z nią wiązało. Po kilku tygodniach zaczęła sprowadzać go na dół, gdzie jadał z nią i dwójką jej dzieci przy kuchennym, ciężkim drewnianym stole. Była wysoka i dobrze zbu dowana. Miała bujne, jasne kręcone włosy, jak wiele Flamandek, chowała je pod płóciennym czepkiem, ale zawsze znalazł się taki kosmyk, który uciekał na plecy albo na czoło. Podejrzewam, że w nocy, gdy dzieci posnęły już snem niewinnych, przychodziła do niego tak samo jak z nocnikiem i wchodziła do jego łóżka. I nie widzę w tym nic zdrożnego, uważam bowiem, że ludzie powinni się wspierać, jak tylko potrafią.
Jesienią, gdy rana już zupełnie się zagoiła, a na kikucie pozostał zaledwie zaczerwieniony ślad, Filip Verheyen, postukując kulą po nierównym bruku Lejdy, co rano udawał się na wykłady w uniwersyteckim centrum medycznym, gdzie rozpoczął studia anatomiczne.
Wkrótce stał się jednym z najbardziej cenionych studentów, jak nikt inny bowiem potrafił wykorzystać swój talent rysowniczy do przenoszenia na papier tego, co na pierwszy rzut niewprawnemu oku wydawało się chaosem tkanki ludzkiego ciała – ścięgna, naczynia krwionośne i nerwy. Skopiował także słynny stuletni atlas anatomiczny Vesaliusa i z zadania tego wywiązał się aż nadto dobrze. Był to najlepszy wstęp do jego własnej pracy, której wynik uczynił go sławnym. Do wielu swoich uczniów, do których i ja się zaliczałem, miał stosunek ojcowski – pełen miłości, ale i surowy. Pod jego nadzorem przeprowadzaliśmy sekcje, a wtedy jego uważne oko i wprawna ręka prowadziły nas po ścieżkach tego najbardziej skomplikowanego labiryntu. Studenci cenili jego stanowczość i szczegółową wiedzę. Patrzyli na szybkie ruchy rysika jak na cud. Rysowanie nie jest nigdy odtwarzaniem – żeby ujrzeć, trzeba umieć patrzyć, trzeba wiedzieć, na co się patrzy.
Był zawsze raczej małomówny, a dziś z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że także w jakiś sposób nieobecny, zasłuchany w siebie. Stopniowo rezygnował z wykładów, oddając się samotnej pracy w swojej pracowni. Odwiedzałem go często w jego domu w Rijnsburgu. Z radością przynosiłem mu wieści z miasta, plotki i sensacje z uniwersytetu, z niepokojem jednak zauważałem, że staje się coraz bardziej opętany jednym tematem. Jego noga, rozebrana na części, badana najstaranniej na świecie, zawsze stała u jego wezgłowia w słoju albo straszyła rozpięta na stole. Gdy zdałem sobie sprawę, że jestem jedyną osobą, z którą się kontaktował, zrozumiałem też, iż Filip przekroczył niewidzialną granicę, zza której nie ma już powrotu.
Wczesnym popołudniem nasza barka przycumowała przy Herengracht w Amsterdamie i prosto z przystani ruszyliśmy do celu. Był już początek zimy, więc kanały nie śmierdziały tak niemiłosiernie jak latem i przyjemnie się szło w ciepłej mlecznej mgle, która na naszych oczach unosiła się w górę, odsłaniając pogodne jesienne niebo. Skręciliśmy w jedną z wąskich uliczek dzielnicy żydowskiej i chcieliśmy zatrzymać się gdzieś na piwo. Dobrze, że zjedliśmy obfite śniadanie w Lejdzie, bo wszystkie mijane gospody były przepełnione i trzeba by było długo czekać na obsługę.
Na handlowym rynku, wśród straganów stoi budynek Wagi, gdzie waży się wyładowywane towary. W jednej z wież przedsiębiorczy Ruysch zaaranżował swoje theatrum i tu właśnie zjawiliśmy się nieco wcześniej niż godzina wydrukowana na bilecie, i choć chętnych jeszcze nie wpuszczano do środka, przed wejściem i tak zgromadziło się kilka grupek widzów. Przyglądałem się im z zainteresowaniem, wygląd i ubiór wielu z nich bowiem świadczyły, że sława profesora Ruyscha już dawno przekroczyła granice Niderlandów. Słyszałem rozmowy w obcych językach, widziałem francuskie peruki na głowach i angielskie koronkowe mankiety wystające spod rękawów kaftana. Przyszło też wielu studentów; ci zapewne mieli tańsze, nie numerowane miejsca, bo już tłoczyli się przy wejściu, chcąc zająć najlepsze pozycje.
Cały czas podchodził do nas ktoś, kogo znaliśmy, gdy Filip bardziej udzielał się na uniwersytecie, wysoko postawieni członkowie miejskiej rady, chirurdzy z cechu, ciekawi, co nam teraz pokaże Ruysch, co wymyśli. W końcu nadszedł mój wuj, fundator naszych biletów, odziany nieskazitelnie w czerń, i wylewnie przywitał się z Filipem.
Miejsce przypominało amfiteatr z ławami ustawionymi wokół, coraz wyżej, prawie do sufitu. Było dobrze oświetlone i przygotowane starannie na spektakl. Pod ścianami wzdłuż wejścia i samej sali stały szkielety zwierząt, kości połączone drucikami wspierały się na dyskretnych konstrukcjach, tak iż miało się wrażenie, że szkielety w każdej chwili mogą ożyć. Były też dwa szkielety ludzkie – jeden na klęczkach, z dłońmi wzniesionymi w górę do modlitwy, i drugi – w zamyślonej pozie, z głową wspartą na dłoni, której drobne kosteczki starannie połączono drutami.
Gdy widzowie, szepcząc i szurając butami, wchodzili do środka i po kolei zajmowali wyznaczone im na biletach miejsca, mijali także wystawione w gablotach słynne kompozycje Ruyscha, wysmakowane rzeźby. „Śmierć nie oszczędza nawet młodości”, przeczytałem na podpisie pod jedną z nich – przedstawiała dwa igrające z sobą szkieleciki płodów: delikatne kremowe kosteczki, bąblaste czaszeczki usadzone wokół wzniesienia usypanego z równie delikatnych kości małych dłoni, kompletów żeber. A symetrycznie do nich ustawiono inne tableau, mniej więcej czteromiesięczne ludzkie szkieleciki stojące na wzniesieniu z (jak rozpoznałem) kamieni żółciowych porośniętych wypreparowanymi i wysuszonymi naczyniami krwionośnymi (na jednej, najgrubszej gałęzi siedział wypchany kanarek). Szkielet po lewej stronie trzymał miniaturowy sierp, drugi zaś w pozie pełnej smutku zbliżał do pustych oczodołów chusteczkę wykonaną z jakiejś wysuszonej tkanki, może płucnej? Czyjaś wrażliwa dłoń przybrała całość łososiową koronką i skwitowała zgrabnym napisem na jedwabnej wstędze: „Dlaczego mielibyśmy tęsknić do rzeczy tego świata?”, co sprawiało, że trudno byłoby się przerazić tym widokiem. Byłem poruszony tym przedstawieniem, zanim jeszcze się zaczęło, bo wydało mi się, że oglądam czułe ewidencje nie śmierci, ale jakiejś małej śmierćki. Jakże mogły poważnie umrzeć, skoro się jeszcze nie narodziły?
Zajęliśmy swoje miejsca w pierwszym rzędzie wraz z innymi wyróżnionymi.
Na stojącym centralnie stole, wśród nerwowych nawołujących się szeptów, leżało już ciało przygotowane do sekcji, przykryte jeszcze kawałkiem jasnej połyskliwej tkaniny, przypominające zaledwie jego kształt. Na naszych biletach już zapowiedziano je, niczym smakowitą potrawę, specialite de la maison: „ciało przygotowane dzięki naukowemu talentowi dra Ruyscha do zachowania i odtworzenia naturalnego koloru i konsystencji, aby mogło się wydać świeżym i prawie żywym”. Ruysch trzymał składniki tej niezwykłej tynktury w ścisłej tajemnicy; zapewne owa substancja była rozwinięciem tej samej, dzięki której trwała wciąż noga Filipa Verheyena.
Wkrótce każde miejsce zostało zajęte. Na koniec porządkowi wpuścili jeszcze kilkunastu studentów; większość z nich to byli obcokrajowcy, którzy stali teraz pod ścianami wśród szkieletów w dziwnej z nimi komitywie i wyciągali szyje, żeby cokolwiek zobaczyć. Tuż przed rozpoczęciem spektaklu w pierwszym rzędzie, na najlepszych miejscach, zasiadło kilku wytwornie i z cudzoziemska ubranych mężczyzn.
Ruysch pojawił się w towarzystwie dwóch pomocników. Oni to, po krótkim wstępie profesora, jednocześnie z obu stron unieśli przykrycie i odsłonili ciało.
Nic dziwnego, że zewsząd usłyszeliśmy westchnienie.
Było to ciało młodej szczupłej kobiety; o ile wiem, drugie poddane publicznej sekcji. Do tej pory pozwalano przeprowadzać lekcje anatomii tylko na męskich ciałach. Mój wuj szepnął nam na ucho, że to jakaś włoska ladacznica, która zabiła swoje nowo narodzone dziecko. Jej śniada, gładka, doskonała skóra wydawała się stąd, z pierwszego rzędu, zaledwie metr od nas, zaróżowiona i świeża. Koniuszki uszu i palce u stóp były leciutko czerwone, jakby zbyt długo leżała w zimnym pomieszczeniu i zmarzła. Posmarowano ją zapewne jakimś olejkiem, a może była to część prezerwujących zabiegów Ruyscha, bo lśniła. Brzuch od żeber zapadał się i nad tym drobnym smagłym ciałem górował wzgórek Wenery, niczym najważniejsza, najbardziej znamienna kość ustroju. Nawet dla mnie, przywykłego przecież do sekcji, był to poruszający widok. Zwykle sekcji poddawaliśmy ciała skazańców, którzy nie troszczyli się o siebie i igrali z życiem i zdrowiem. Wstrząsająca była doskonałość tego ciała i doprawdy musiałem tu docenić zapobiegliwość Ruyscha, że udało mu się je zdobyć w tak dobrym stanie i tak dobrze je przygotować.
Ruysch zaczął lekcję, zwracając się do obecnych, i starannie wymieniał tytuły wszystkich przybyłych doktorów medycyny, profesorów anatomii, chirurgów i urzędników.
– Witam was, panowie, i dziękuję za tak tłumne przybycie. Dzięki hojności naszego magistratu odkryję przed waszym wzrokiem to, co natura schowała w naszych ciałach. I wcale nie z chęci wyładowania na tym biednym ciele złych uczuć ani z potrzeby jego ukarania za czyn, jakiego się dopuściło, ale abyśmy mogli poznać samych siebie i to, jakimi nas uczyniła ręka Stwórcy.
Oznajmił też zebranym, że ciało to ma już dwa lata, co znaczy, że przez ten czas przeleżało w kostnicy i że dzięki metodzie, którą sam wymyślił, udało się . zachować je świeże do dzisiaj. Kiedy tak patrzyłem , na to nagie, bezbronne piękne ciało, poczułem ścisk w gardle, a przecież nie jestem człowiekiem, na którym widok ludzkich zwłok robiłby jakieś wrażenie. Pomyślałem jednak, że można mieć wszystko i stać się każdym, jeżeli – jak mówią – mocno tego będziemy chcieli; człowiek bowiem stoi w samym centrum stworzenia i nasz świat jest światem ludzkim, nie boskim ani czyimkolwiek. Jednego tylko mieć nie możemy – życia wiecznego i, na Boga, skąd przyszedł nam do głowy ten koncept, żeby być nieśmiertelnymi?
Pierwsze cięcie poprowadził fachowo wzdłuż powłok brzusznych; gdzieś po prawej stronie komuś widocznie zrobiło się niedobrze, bo na chwilę podniósł się na dole szmer.
– Ta oto młoda kobieta została powieszona mówił Ruysch i uniósł ciało tak, żeby ukazać nam szyję; rzeczywiście widniał tu poziomy ślad, kreska zaledwie, trudno uwierzyć, że mógł być przyczyną śmierci.
Na początku skupił się na narządach jamy brzusznej. Omówił szczegółowo układ trawienny, ale zanim przeszedł do serca, pozwolił zajrzeć wszystkim niżej, tam gdzie spod wzgórka wyłuskał powiększoną po porodzie macicę. I wszystko, co robił, nawet dla nas, jego kolegów po fachu, którzy należeliśmy do tego samego cechu, przypominało magiczny pokaz. Ruchy jego jasnych, smukłych dłoni były koliste, płynne, niczym u jarmarcznych czarodziejów. Wzrok podążał za nimi zafascynowany. To drobne ciało otwierało się przed widownią, odsłaniało swoje tajemnice, ufnie, wierząc, że takie dłonie nie mogą zrobić mu krzywdy. Komentarz Ruyscha był krótki, spójny i zrozumiały. Zażartował nawet, ale z wdziękiem, niczym nie ujmując sobie godności. Wtedy też pojąłem istotę tego przedstawienia, jego popularności. Ruysch tymi krągłymi gestami zamieniał istotę ludzką w ciało i na naszych oczach odzierał je z tajemnicy; rozkładał na czynniki pierwsze, jakby rozbierał skomplikowany zegar. Groza śmierci umykała. Nie ma się czego bać. Jesteśmy mechanizmem, czymś w rodzaju zegara Huygensa.
Po przedstawieniu ludzie wychodzili milczący i przejęci, a to, co pozostało z ciała, zostało miłosiernie przykryte tą samą tkaniną. Ale już za chwilę, na zewnątrz, gdzie słońce zupełnie rozgoniło chmury, zaczynali rozmawiać śmielej, a zaproszeni – w tym także i my – poszli do magistratu na przygotowany z tej okazji bankiet.
Filip pozostał jednak ponury i milczący i wcale nie wydawał się zainteresowany wyśmienitym jedzeniem, winem i tytoniem. Prawdę mówiąc, ja też nie miałem humoru. Myliłby się, kto by myślał, że my, anatomowie, przechodzimy nad każdą sekcją do porządku dziennego. Czasem, tak jak dziś, „unosi się” coś, co nazywam sobie „prawdą ciała”, dziwne przekonanie, że mimo ewidentnej śmierci, mimo nieobecności duszy, pozostawione samo sobie ciało jest jakąś intensywną całością. Oczywiście, martwe ciało nie żyje; chodzi mi raczej o fakt pozostawania w swojej formie. Forma jest na swój sposób żywa.
Ta lekcja Ruyscha otwierała zimowy sezon i teraz już regularnie będą się odbywały w De Waag wykłady, dyskusje, pokazy wiwisekcji zwierząt, zarówno dla studentów, jak i dla publiczności. A jeżeli okoliczności dostarczą świeżych ciał – także publiczne sekcje zwłok dokonywane przez innych anatomów. Albowiem tylko Ruysch jak na razie umiał przygotować ciało zawczasu, czy nawet – jak twierdził dziś i w co trudno było mi uwierzyć – dwa lata wcześniej, i tylko on nie musi się bać letnich upałów.
Gdyby nie to, że towarzyszyłem mu następnego dnia w drodze do domu – najpierw łodzią, potem piechotą, nigdy nie dowiedziałbym się, co dolegało Filipowi Verheyenowi. Ale i tak to, co usłyszałem od niego, wydaje mi się dziwne i niezwykłe. Jako lekarz i anatom słyszałem już kilka razy o tym fenomenie, zawsze jednak kładłem owe bóle na karb przewrażliwienia nerwowego, wybujałej wyobraźni. Tymczasem Filipa znałem od lat i nikt nie mógł mu dorównać ścisłością umysłu i rzetelnością obserwacji, jak i sądów. Intelekt stosujący prawidłową metodę może zdobyć prawdziwą i użyteczną wiedzę o najdrobniejszych szczegółach świata za pomocą własnych, wyraźnych i jasnych idei – tego nas uczył na tym samym uniwersytecie, na którym pięćdziesiąt lat temu wykładał matematykę Kartezjusz. Ponieważ w najwyższym stopniu doskonały Bóg, który obdarzył nas przecież władzami poznawczymi, nie może być zwodzicielem; jeżeli używamy tych władz właściwie, musimy dojść do prawdy.
Bóle nachodziły go w nocy, kilka tygodni po operacji, gdy ciało rozluźniało się i ślizgało na niepewnym pograniczu jawy i snu, pełnym wędrujących niespokojnych obrazów, podróżników wewnątrz sennego umysłu. Miewał wrażenie, że lewa noga mu ścierpła i koniecznie musi położyć ją we właściwej pozycji, czuł mrowienie palców, nieprzyjemne ukłucia. Wiercił się na wpół przytomny. Chciał poruszyć palcami, ale niewykonalność tego ruchu budziła go na dobre. Siadał na łóżku, zrywał z siebie kołdrę i przyglądał się bolącemu miejscu – było to jakieś trzydzieści centymetrów pod kolanem, tuż nad zmiętym prześcieradłem. Zamykał oczy i próbował się podrapać, ale niczego nie dotykał, palce rozpaczliwie czesały pustkę, nie dając Verheyenowi żadnego ukojenia.
Kiedyś w przypływie rozpaczy, gdy ból i swędzenie doprowadzały go do szaleństwa, wstał i drżącymi rękami zapalił świecę. Skacząc na jednej nodze, przeniósł na stół naczynie z odciętą nogą, które Fleur, nie mogąc się doprosić, żeby je wyniósł na strych, przykrywała kwiecistą chustą, po czym wyciągnął kończynę i w świetle świecy próbował odnaleźć w niej przyczynę bólu. Noga wydawała się teraz nieco mniejsza, skóra zbrązowiała od brandy, ale paznokcie pozostawały wypukłe, perłowe i Verheyen miał wrażenie, że urosły. Usiadł na podłodze, wyciągnął przed siebie nogi i przyłożył odciętą kończynę do miejsca tuż pod lewym kolanem. Zamknął oczy i teraz po omacku sięgnął do bolącego miejsca. Jego ręka dotknęła zimnego kawałka mięsa – lecz nie dotknęła bólu.
Pracował nad własnym atlasem ludzkiego ciała metodycznie i wytrwale.
Więc najpierw sekcja – staranne przygotowanie modelu do szkicu, odsłonięcie jakiegoś mięśnia, wiązki nerwów, przebiegu naczynia krwionośnego, rozciągnięcie preparatu w dwuwymiarowej przestrzeni, zredukowanie do czterech kierunków: góra, dół, lewe i prawe. Używał delikatnych drewnianych szpilek, którymi pomagał sobie uczynić to, co skomplikowane, bardzo przejrzystym i klarownym. Dopiero wtedy wychodził, starannie mył i suszył ręce, zmieniał wierzchnie ubranie, a potem wracał z papierem i grafitowym rysikiem, żeby oddać na papierze porządek.
Sekcje robił na siedząco, próbując bezskutecznie zapanować nad płynami ciała, które psuły wyrazistość i dokładność obrazu. Przenosił szczegóły na papier pospiesznymi szkicami, a potem, już w spokoju, opracowywał je starannie, detal po detalu, nerw po nerwie, ścięgno po ścięgnie.
Widocznie amputacja nadwerężyła jego zdrowie, bo często zapadał na osłabienia i melancholię. Ból lewej nogi, który doskwierał mu nieustannie, nazwał „fantomowym”, lecz bał się wspomnieć o tym komukolwiek, podejrzewając, że stał się ofiarą nerwowej iluzji, szaleństwa. Zapewne straciłby swoją wysoką pozycję na uniwersytecie, gdyby ktokolwiek się o tym dowiedział. Bardzo szybko zaczął praktykować jako lekarz i został przyjęty do cechu chirurgów. Brak nogi sprawiał, że wołano go częściej niż innych do wszelkich amputacji, jakby samo to gwarantowało powodzenie operacji, albo nawet jakby osoba beznogiego chirurga miała przynieść – jeżeli można tak to nazwać – szczęście w chorobie. Publikował szczegółowe prace dotyczące anatomii mięśni i ścięgien. Gdy w 1689 roku zaproponowano mu stanowisko rektora uniwersytetu, przeniósł się do Leuven, wioząc w bagażu szczelnie zapakowane w zwoje płótna naczynie z nogą.
To ja, Willem van Horssen byłem tym posłańcem, którego kilka lat potem w 1693 roku przysłał drukarz, by pokazać Verheyenowi wilgotne od farby drukarskiej, grube wydanie jego pierwszej książki wielkiego atlasu anatomicznego „Corporis Humani Anatomia”. Zebrał w nim dwadzieścia lat swojej pracy. Każda rycina, wykonana doskonale, przejrzysta i klarowna, zaopatrzona była w objaśniający tekst, tak iż wydawało się, że w tej księdze ciało człowieka zostało jakimś tajemniczym zabiegiem wytrawione aż do jego esencji, pozbawione łatwo psującej się krwi, limfy, tych podejrzanych płynów, szumu życia, że objawiało swój doskonały porządek w absolutnej ciszy bieli i czerni. „Anatomia” przyniosła mu sławę i po kilku latach dzieło zostało wznowione w jeszcze większym nakładzie i stało się podręcznikiem.
Ostatni raz zjawiłem się u Filipa Verheyena w listopadzie 1710 roku, wezwany przez jego służącego. Znalazłem mojego nauczyciela w bardzo złym stanie i trudno było się z nim porozumieć. Siedział przy południowym oknie i patrzył przez nie, ale nie miałem wątpliwości, że jedyne, co może oglądać ten człowiek, to swoje wewnętrzne obrazy. Nie zareagował na moje wejście, spojrzał tylko na mnie bez ciekawości i bez żadnego gestu, a potem odwrócił twarz do okna. Na stole leżała jego noga albo to, co z niej pozostało, była bowiem całkowicie rozebrana na setki, tysiące nieskończenie małych części, ścięgien, mięśni i nerwów rozłożonych do swych najmniejszych składników, i to wszystko pokrywało całą płaszczyznę stołu. Służący, prosty chłopak ze wsi, był przerażony. Bał się w ogóle wejść do pokoju swojego pana i cały czas za jego plecami dawał mi znaki, i bezgłośnie komentował jego reakcje, poruszając tylko wargami. Zbadałem Filipa, jak tylko umiałem, ale diagnoza nie była dobra – wyglądało na to, że jego mózg przestał pracować i pogrążył się w jakiejś apatii. Wiedziałem przecież, że miewał ataki melancholii; teraz czarna żółć osiągnęła poziom jego mózgu, może z powodu tych bólów, jak je nazywał, fantomowych. Poprzednim razem przyniosłem mu mapy, słyszałem bowiem, że nic tak nie leczy melancholii, jak oglądanie map. Przepisałem mu tłuste jedzenie na wzmocnienie i spokój.
Pod koniec stycznia dowiedziałem się, że umarł, i natychmiast pospieszyłem do Rijnsburga. Znalazłem jego ciało już przygotowane do pogrzebu, umyte i ogolone, leżące w trumnie. Po wysprzątanym domu kręcili się jacyś krewni z Lejdy, a kiedy zapytałem służącego o nogę, ten wzruszył tylko ramionami. Wielki stół pod oknem wyszorowano i wymyto ługiem. Kiedy próbowałem dalej dociekać, co stało się z nogą, o której tyle razy Filip powtarzał, że ma być pochowana razem z ciałem, rodzina zbyła mnie. Pochowano go bez niej.
Na pocieszenie i załagodzenie sprawy wręczono mi spory plik papierów Verheyena. Pogrzeb odbył się dwudziestego dziewiątego stycznia w opactwie Vlierbeek.
Listy do amputowanej nogi
Luźne kartki, które otrzymałem po śmierci Verheyena, wprawiły mnie w konfuzję. Mój nauczyciel przez ostatnie lata swojego życia zapisywał myśli w formie listów do szczególnej adresatki, co każdemu niewątpliwie wyda się dowodem na jego szaleństwo. Jednak gdy się te pospieszne zapiski, z pewnością nie przeznaczone dla cudzych oczu, ale raczej dla własnej pamięci, przeczyta uważnie, ujrzy się w nich zapis pewnej podróży ku nieznanemu lądowi i próbę naszkicowania jego map.
Długo rozważałem, co mam zrobić z tą nieoczekiwaną spuścizną, a potem zdecydowałem się jednak na niepublikowanie jej w żadnej formie. Wolę, ja jego uczeń i przyjaciel, żeby przeszedł do potomności jako świetny anatom i rysownik, odkrywca ścięgna Achillesa oraz kilku innych nie zauważonych dotąd części naszego ciała. Żebyśmy zapamiętali jego piękne ryciny i poprzestali na konstatacji, że z cudzego życia nie da się zrozumieć wszystkiego. Lecz żeby zaprzeczyć pogłoskom, jakie szerzą się po jego śmierci w Amsterdamie i Lejdzie – jakoby mistrz oszalał, pragnę tutaj pokrótce przedstawić ich kilka fragmentów i dowieść tym samym, że nie był szalony. Nie mam natomiast wątpliwości, iż Filip dał się owładnąć szczególnej obsesji związanej ze swoim niewytłumaczalnym bólem. Obsesja jest zaś przeczuciem istnienia indywidualnego języka, języka niepowtarzalnego, którym posługując się odważnie, będziemy w stanie odsłonić prawdę. Należy za tym przeczuciem podążać w rejony, które innym mogą się wydać absurdalne i szalone. Nie wiem, dlaczego ten język prawdy dla jednych brzmi anielsko, dla innych zmienia się w znaki matematyczne czy zapis nutowy. Ale są też i tacy, do których przemawia w bardzo dziwny sposób.
W „Listach do mojej amputowanej nogi” starał się Filip dowieść składnie i bez emocji, że skoro ciało i dusza są w istocie tym samym, skoro są dwoma atrybutami nieskończonego, wszystko zawierającego Boga, musi być między nimi jakiś rodzaj zaprojektowanej przez Stwórcę odpowiedniości. Totam naturam unum esse individuum. To właśnie w istocie interesowało go najbardziej: w jaki sposób tak różne substancje, jak ciało i dusza, łączą się w ludzkim ciele i na siebie działają. Jakim to sposobem rozciągłe ciało może nawiązywać przyczynowy kontakt z nierozciągłą duszą? Jak powstaje i skąd się bierze ból?
Pisał na przykład:
„Co w istocie pobudza mnie, gdy czuję ból i cierpnięcie, skoro moja noga została ode mnie oddzielona i pływa w alkoholu. Nic jej nie uwiera, nie ma powodu cierpnąć, żaden taki ból nie jest uzasadniony logicznie, a jednak istnieje. Teraz na nią patrzę i jednocześnie czuję w niej, w palcach, nieznośne gorąco, jakbym zanurzył je w gorącej wodzie, i to doznanie jest tak prawdziwe, tak oczywiste, że gdybym zamknął oczy, ujrzałbym we własnym wyobrażeniu cebrzyk wody zbytnio podgrzanej i własną stopę, palce aż po kostkę zanurzone. Dotykam mojej cieleśnie istniejącej kończyny w postaci kawałka zakonserwowanego ciała – i nie czuję tego. Czuję zaś coś, co nie istnieje, jest to w sensie fizycznym miejsce puste, nie ma tam nic, co mogłoby dawać jakiekolwiek sensacje. Boli mnie coś, co nie istnieje. Fantom. Ból fantomowy”.
Zestawienie tych słów wydawało mu się na początku dziwne, ale potem zaczął chętnie używać tego wyrażenia. Robił też szczegółowe notatki z postępującej sekcji nogi. Rozkładał ją coraz bardziej, wkrótce nie pozostawało mu już nic innego, jak posługiwać się tylko mikroskopem.
„Ciało jest czymś absolutnie tajemniczym – pisał.
– To, że je tak dokładnie opisujemy, wcale nie znaczy, że je poznajemy. To jak wywód z książki Spinozy, tego szlifierza soczewek, który poleruje szkło właśnie po to, żebyśmy bliżej mogli się przyjrzeć każdej rzeczy, i wymyśla arcytrudny język, żeby wyrazić swą myśl. Bo mawia się: widzieć to wiedzieć.
Ja chcę wiedzieć, a nie oddawać się logice. Co mi z dowodu z zewnątrz ujętego w wywód prawdziwie geometryczny; daje on tylko pozory logicznej konsekwencji i miłego dla umysłu porządku. Jest A, a po A następuje B, najpierw definicje, potem aksjomaty i numerowane twierdzenia, jakieś wnioski dodatkowe – i można mieć wrażenie, że takie dowodzenie przypomina świetnie rozrysowaną rycinę w atlasie, gdzie literami oznacza się poszczególne części i wszystko wydaje się tak jasne i przejrzyste. Ale wciąż nie wiadomo, jak to działa”.
Wierzył jednak w potęgę rozumu. I że w naturze jego leży, iż rozważa on rzeczy jako konieczne, a nie jako przypadkowe. Inaczej bowiem zanegowałby sam siebie. Przekonywał wielokrotnie, że musimy zaufać naszemu rozumowi, bo dany jest on od Boga, Bóg jest przecież doskonały, więc jakże mógłby nas zaopatrzyć w coś, co będzie nas zwodzić? On nie jest zwodzicielem! Jeżeli używamy naszych władz intelektualnych we właściwy sposób, dojdziemy w końcu do prawdy, dowiemy się wszystkiego o Bogu i o nas samych, którzy jesteśmy Jego częścią, jak wszystko.
Upierał się, że najwyższym rodzajem rozumu jest jednak nie ten logiczny, ale intuicyjny. Poznając intuicyjnie, dostrzeżemy natychmiast deterministyczną konieczność istnienia wszystkich rzeczy. Wszystko, co jest konieczne, nie może być inne. Gdy sobie to dobrze uświadomić, doznamy wielkiej ulgi i oczyszczenia. Nie będziemy się już niepokoić z powodu utraty naszych dóbr, z powodu upływu czasu, starzenia się i śmierci. W ten sposób uzyskamy panowanie nad afektami i spokój ducha.
Musimy tylko zapomnieć o prymitywnej chęci sądzenia o tym, co jest dobre, a co złe, tak samo, jak człowiek ucywilizowany musi zapomnieć o prymitywnych popędach – zemście, chciwości, chęci posiadania. Bóg, czyli natura, nie jest ani dobry, ani zły; to źle używany intelekt plami nas afektami. Wierzył, że wszystka nasza wiedza o naturze jest w istocie wiedzą o Bogu. To ona uwolni nas od smutku, od rozpaczy, od zawiści i trwogi, które są naszym piekłem.
To prawda, że zwracał się do nogi jak do żywej, niezależnej istoty, nie przeczę temu. Oddzielona od niego, nabrała jakiejś demonicznej autonomii, a jednocześnie zachowywała z nim bolesny związek. Przyznaję też, że są to najbardziej niepokojące fragmenty z jego listów. Lecz jednocześnie nie mam wątpliwości, że jest to tylko metafora, pewien myślowy skrót. Miał na myśli raczej, że to, co kiedyś stanowiło całość, a potem zostało rozbite na części, nadal jest ze sobą mocno powiązane, w niewidzialny, trudny do zbadania sposób. Natura tego związku zaś nie jest jasna i z pewnością umknie mikroskopom.
Jednakże jest oczywiste, że możemy ufać jedynie fizjologii i teologii. Oto są dwa filary poznania. To, co leży pomiędzy nimi, zupełnie się nie liczy.
Czytając jego notatki, należy więc pamiętać, że Filip Verheyen był człowiekiem nieustannie cierpiącym i nie znającym przyczyny swojego bólu. Miejmy to na uwadze, gdy będziemy czytać jego słowa:
„Dlaczego mnie boli? Czy dlatego, że – jak mówi ten szlifierz i może tylko w tym się nie myli – w istocie ciało i dusza są częścią czegoś większego i wspólnego, stanami tej samej substancji, jak woda, która może być zarówno płynem, jak i ciałem stałym. Dlaczego mnie boli to, co nie istnieje? Dlaczego odczuwam brak, czuję nieobecność? Czy może jesteśmy skazani na całość i każde pokawałkowanie, poćwiartowanie, będzie tylko pozorem, zdarzy się na powierzchni, pod spodem zaś plan pozostanie nienaruszony i niezmienny? Czy najmniejszy nawet fragment nadal nie należy do całości? Gdy świat jak wielka szklana kula spada i rozbija się na miliony części – czyż nadal w tym czymś wielkim, potężnym i nieskończonym nie pozostaje całością?
Czy mój ból to Bóg?
Moje życie spędziłem w podróży, podróżowałem do własnego ciała, do własnej odciętej kończyny. Sporządziłem najdokładniejsze mapy. Rozebrałem badaną rzecz według najlepszej metodologii na czynniki najpierwsze. Zliczyłem mięśnie, ścięgna, nerwy i naczynia krwionośne. Używałem do tego własnych oczu, ale wspierałem się także bystrzejszym wzrokiem mikroskopu. Wydaje mi się, że nie pominąłem żadnej najmniejszej części.
Dziś mogę zadać sobie to pytanie: czego szukałem?”
Opowieści do podróży
Czy dobrze robię, że opowiadam? Czy nie lepiej byłoby spiąć umysł spinaczem, ściągnąć lejce i wyrażać się nie historiami, ale prostotą wykładu, gdzie w zdaniu po zdaniu klaruje się jedna myśl, a w następnych paragrafach fastryguje się ją z innymi. Mogłabym używać cytatów i przypisów, mogłabym w porządku punktów czy rozdziałów zawrzeć konsekwencję dowodzenia krok po kroku, o co mi chodzi; weryfikowałabym wcześniej postawioną hipotezę i w końcu mogłabym wywiesić argumenty, jak prześcieradła po nocy poślubnej, na ludzki widok. Byłabym panią własnego tekstu, mogłabym uczciwie wziąć za niego wierszówkę.
A tak zgadzam się na rolę akuszerki, ogrodniczki, której zasługą jest co najwyżej posianie i późniejsze nudne plewienie chwastów.
Opowieść ma swoją bezwładność, nad którą nie można nigdy do końca zapanować. Domaga się takich jak ja – niepewnych siebie, niezdecydowanych, łatwych do wywiedzenia w pole. Naiwnych.
Trzysta kilometrów
Śniłam, że oglądam z góry miasta rozłożone w dolinach i na górskich zboczach. Z tej perspektywy widać było wyraźnie, że te miasta to ścięte pnie ogromnych niegdyś drzew, zapewne gigantycznych sekwoi i miłorzębów. Zastanawiałam się, jak wysokie musiały być te drzewa, skoro dziś w ich pniach mieszczą się całe miasta. Podekscytowana próbowałam obliczyć ich wysokość, posługując się prostym stosunkiem, jaki zapamiętałam ze szkoły.
A do B ma się tak, jak
C do D
-----------------------
A x D = C x B
Jeżeli A będzie powierzchnią przekroju drzewa, B – jego wysokością, C – powierzchnią miasta, natomiast D – poszukiwaną wysokością miasta-drzewa, to założywszy, że przeciętne drzewo ma, powiedzmy, 1 m2 powierzchni przekroju u podstawy i wysokość góra 30 m! miasto zaś (raczej mała osada) niech ma 1 ha (czyli 10 000 m2):
1 – 30
10 000 – D
----------------
1 x D = 10 000 x 30
to daje nam wynik 300 km.
Taki wynik otrzymałam w tym śnie. Drzewo musiałoby mieć trzysta kilometrów wysokości. Obawiam się, że ta senna arytmetyka nie może być brana poważnie.
30 000 guldenów
– To znowu nie tak wiele. Roczny dochód kupca, który handluje z koloniami, przy założeniu, że na świecie jest spokojnie i Anglicy nie aresztują holenderskich statków, o które trzeba się potem procesować w nieskończoność. To suma całkiem rozsądna. Do tego należy dodać mocne i stabilne drewniane skrzynie i koszt transportu.
Tyle właśnie wydał Piotr I, car Wszechrosji, na kolekcję preparatów anatomicznych przez lata zbieraną przez Fryderyka Ruyscha.
Car podróżował po Europie z wielką, dwustuosobową świtą w 1697 roku. Oglądał zachłannie wszystko, ale najbardziej pociągały go wunderkamery. Być może też miał jakiś syndrom. Po tym, jak Ludwik XIV odmówił carowi audiencji, car osiedlił się na kilka miesięcy w Niderlandach. Kilka razy przychodził incognito, z kilkoma dobrze zbudowanymi towarzyszami, do De Waag, do theatrum anatomicum, gdzie ze skupionym wyrazem twarzy przyglądał się płynnym ruchom profesora, gdy jego skalpel otwierał i wystawiał na widok publiczny ciała skazańców. Zawarł też z mistrzem bliższą znajomość, można powiedzieć, że zostali przyjaciółmi, gdy Ruysch uczył cara preparować motyle.
Lecz najbardziej upodobał sobie kolekcję Ruyscha – setki preparatów zamkniętych w szklanych słojach, pływających w płynie, panoptikum ludzkiego ciała rozbieranego na części składowe, mechaniczny kosmos narządów. Przechodził go dreszcz, gdy patrzył na ludzkie płody, i nie mógł oderwać od nich wzroku, tak fascynujący to był widok. I dramatyczne, pełne marzeń aranżacje z ludzkich kości, które wprawiały go w miły kontemplacyjny nastrój. Musiał to mieć u siebie.
Słoje starannie zapakowano do skrzynek wymoszczonych pakułami, obwiązano szpagatem i końmi przewieziono do portu. Kilkunastu marynarzy cały dzień wynosiło pod pokład cenny towar. Sam profesor doglądał załadunku, piekląc się i złoszcząc, bo przez jeden nieostrożny ruch zniszczono już piękny przykład acefalii, bardzo rzadkiego okazu – z reguły bowiem nie konserwował aberracji, lecz starał się oddać piękno i harmonię ciała. Teraz szklany klosz rozbił się, a słynna mieszanka konserwująca wylała się na bruk i wsiąkła między kamienie. Preparat zaś potoczył się po brudnej ulicy, pękając w dwóch miejscach. Na fragmencie szkła widniała tylko etykieta wykonana starannie ręką córki profesora, z ozdobnym napisem w czarnej ramce: „Monstrum humanum acephalum”. Rzadki okaz, nietypowy. Szkoda. Profesor zawinął go w chustkę i, kuśtykając, zaniósł do domu. Może da się jeszcze coś z nim zrobić.
Smutny to widok – pomieszczenia opustoszałe po sprzedanej kolekcji. Profesor Ruysch obrzucił je długim spojrzeniem i dostrzegł na drewnianych półkach ciemniejsze plamy – płaskie rzuty trójwymiarowych słojów, ślady we wszechobecnym kurzu, zaledwie szerokość i długość, bez cienia aluzji do zawartości.
Zbliżał się już do osiemdziesiątki, kolekcja była efektem jego pracy w ciągu ostatnich trzydziestu lat, zaczął bowiem dość wcześnie. Można go zobaczyć na obrazie niejakiego Backera, jak w wieku zaledwie trzydziestu dwóch lat przeprowadza najlepsze lekcje anatomii w mieście. Malarzowi udało się uchwycić szczególny wyraz twarzy młodego Ruyscha – pewność siebie i kupiecką przebiegłość. Tak, ciało przygotowane do sekcji, zwłoki młodego mężczyzny ujęte w perspektywicznym skrócie są świeże; to ciało wygląda na żywe – kolor skóry jest mlecznoróżowy, w niczym nie przypomina trupa, ugięte kolano przywodzi na myśl ruch człowieka, który nagi kładzie się na wznak, ale instynktownie zasłania przed obcymi oczami wstydliwą część ciała. To ciało powieszonego skazańca Jorisa van Iperena, złodzieja. Okryci w czerń chirurdzy są dla tego zawstydzonego, bezbronnego martwego ciała niepokojącym kontrastem. Pokazuje on, na czym trzydzieści lat później profesor zbił fortunę – mikstura jego pomysłu bardzo długo zachowuje świeżość tkanek. Prawdopodobnie ten sam skład ma płyn, w którym Ruysch przechowuje swoje rzadkie preparaty anatomiczne – wyglądające jak żywe. W głębi duszy martwi się, że nie zdąży go już odtworzyć, choć czuje się wyjątkowo dobrze.
Córka profesora, oddana mu całkowicie pięćdziesięciolatka o delikatnych dłoniach schowanych w kremowych koronkach, właśnie organizuje dziewczyny do sprzątania. Prawie nikt nie pamięta, jak ma na imię, wystarcza jej w zupełności „córka profesora Ruyscha” i „pani”, jak się do niej zwracają sprzątające. Ale my pamiętamy – to Charlotta. Ma prawo podpisywać się za ojca na dokumentach i podpisy te są nierozróżnialne. Mimo swych delikatnych dłoni, koronek i rozległej wiedzy anatomicznej nie przejdzie wraz z ojcem do historii. Nie będzie nieśmiertelna jak on – w ludzkiej pamięci i w podręcznikach. Przeżyją ją nawet preparaty, które przygotowywała z tak wielkim poświęceniem, anonimowo. Przeżyją ją te wszystkie piękne drobniutkie płody, wiodące swój cichy rajski żywot w złocistym płynie, w styksowej wodzie. Niektóre z nich, te najcenniejsze, rzadkie jak storczyki, mają dodatkową parę rąk czy nóg, bo w przeciwieństwie do ojca fascynuje ją to, co ułomne i niedoskonałe. Mikrocefale, które udało jej się wytropić u przekupywanych położnych. Albo przerośnięte gargantuiczne jelita – u chirurgów. Prowincjonalni medycy składali córce profesora Ruyscha oferty sprzedaży osobliwych guzów, cieląt z pięcioma nogami, martwych płodów bliźniąt zrośniętych głowami. Lecz najwięcej zawdzięcza miejskim akuszerkom. Była dobrą klientką, choć potrafiła się targować.
Ojciec zostawi interes jej bratu – Henrikowi, i to on właśnie znajduje się na obrazie namalowanym trzynaście lat po tamtym pierwszym – to ten, który Charlotta ogląda codziennie, schodząc na dół. Na nim jej ojciec jest już dojrzałym mężczyzną ze starannie podgoloną hiszpańską brodą. Nosi perukę; tym razem jego ręka uzbrojona w chirurgiczne nożyczki wznosi się nad otwartym ciałem niemowlęcia. Powłoki brzuszne są już dobrze rozsunięte i odkrywają porządek wnętrza. Charlotcie kojarzy się z ukochaną laleczką, która miała bladą porcelanową twarzyczkę i szmaciany tors wypchany trocinami.
Nie wyszła za mąż, co przyjęto z akceptacją, poświęca się przecież ojcu. Żadnych dzieci nie będzie, nie licząc tych pięknych, bladych, pływających w alkoholu.
Zawsze żałowała, że wydano za mąż Rachelę, siostrę, z którą pracowała przy robieniu preparatów. Rachelę jednak zawsze bardziej pociągała sztuka niż nauka. Nie chciała moczyć rąk w formalinie, mdliło ją od zapachu krwi. Ozdabiała za to słoje, w których przechowywali preparaty, roślinnymi motywami. Wymyśliła też kompozycje z kości, zwłaszcza tych najmniejszych, którym potem dawała wymyślne tytuły. Jednak z mężem przeniosła się do Hagi i Charlotta została sama, bo bracia się nie liczą.
Przeciąga palcem po drewnianej powierzchni półki i zostawia na niej ślad. Za chwilę zmyją go ścierki dokazujących dziewcząt. Bardzo jej żal kolekcji, poświęciła jej całe swoje życie. Odwraca głowę do okna, żeby służące nie zauważyły łez, i widzi zwyczajny miejski ruch. Obawia się, że tam, na Dalekiej Północy, słoje nie będą należycie przechowywane ani konserwowane. Lak uszczelniający przykrywy pod wpływem oparów mieszanki konserwującej czasami traci spoistość, wtedy alkohol paruje. Napisała to wszystko bardzo dokładnie w długim szczegółowym piśmie dołączonym do kolekcji, po łacinie. Ale czy oni tam czytają po łacinie?
Dzisiaj nie uśnie. Martwi się, jakby to własnych synów wyprawiała właśnie w podróż na dalekie uniwersytety. Z doświadczenia wie jednak, że najlepszym lekiem na zmartwienia jest praca, praca sama w sobie, która jest przyjemnością i nagrodą. Ucisza swawolące dziewczęta, które boją się jej surowej postaci.
Pewnie myślą, że ktoś taki jak ona pójdzie prosto do nieba.
Ale po co jej niebo? Cóż jej po niebie anatomów? Jest ciemne i nudne, stoją tam w grupach, bez ruchu, nad otwartym ludzkim ciałem sami mężczyźni w ciemnych ubraniach, które ledwie odcinają się od mroku. Na ich twarzach, lekko oświetlonych odbłaskami białych kołnierzy, widnieje wyraz zadowolenia, a nawet tryumfu. Ona jest samotnicą, nie zależy jej na ludziach. Nie martwi jej więc porażka ani nie podnieca sukces. Chrząka teraz głośno, żeby dodać sobie otuchy, i wzbijając ruchem spódnicy obłok kurzu, wychodzi.
Nie idzie jednak do domu, ciągnie ją w drugą stronę, ku morzu, do portu, i po chwili dostrzega z daleka wysokie, smukłe maszty statków Kompanii Wschodnioindyjskiej; stoją na redzie, kręcą się między nimi małe łodzie, które przywożą do portu towary. Beczki i paki mają znak z VOC, przybijany stemplem. Półnadzy, błyszczący od potu, ogorzali mężczyźni znoszą po trapach skrzynie z pieprzem, goździkami i gałką muszkatołową. Zapach morza, rybny, słony jest tu przyprawiony cynamonem. Idzie wzdłuż nabrzeża, aż widzi z daleka rosyjski carski trójmasztowiec, mija go szybko, bo nie chce ani na niego patrzeć, ani wyobrażać sobie, że słoje stoją teraz w jakiejś ciemnej ładowni cuchnącej rybami, brudnej, że dotykają ich jakieś obce ręce, i będą musiały spędzić tam wiele dni, bez światła, bez ludzkich oczu.
Przyspiesza i dochodzi aż do doków, gdzie widzi, jak szykują się do wypraw statki, które już niedługo popłyną na duńskie i norweskie morza. To zupełnie inne statki niż te, które należą do Kompanii: strojne, pomalowane jaskrawo, z galionami w kształcie syren i mitologicznych postaci. Te zaś są proste, toporne...
Jest świadkiem sceny musztrowania. Dwóch urzędników w czarnych ubraniach i w brązowych perukach siedzi na nabrzeżu przy rozstawionym stole, przed którym stoi spora grupa chętnych – to rybacy z okolicznych wsi, oberwani, zarośnięci, nie myci od Wielkanocy, o długich czaszkach.
Przychodzi jej do głowy szalony pomysł – że mogłaby przebrać się w byle jakie męskie szmaty, nasmarować ramiona cuchnącym olejem, przyciemnić nim twarz, obciąć włosy i stawić się do tej kolejki. Czas litościwie niweluje różnice między kobietą a mężczyzną; a ona wie, że nie jest piękna, że ze swoimi obwisłymi już nieco policzkami, z ustami w nawiasie dwóch zmarszczek mogłaby uchodzić za mężczyznę. Niemowlęta i ludzie starzy wyglądają tak samo. Więc cóż ją trzyma? Ciężka suknia, obfitość halek, niewygodny biały kornet, który ciasno przytrzymuje jej marne włosy, stary, szalony ojciec, jego ataki chciwości, gdy kościstym palcem przesuwa w jej kierunku po drewnie stołu monetę na utrzymanie domu? Który w swoim starannie maskowanym szaleństwie już postanowił, że zaczynają wszystko od nowa – ona ma się przygotować. Odtworzą kolekcję w ciągu kilku lat, zapłacą akuszerkom, żeby miały się na baczności i nie przegapiły żadnego porodu czy poronienia.
Mogłaby się zaokrętować jutro; słyszała, że wciąż potrzeba marynarzy dla Kompanii. Wsiadłaby na jedną z tych łodzi, która by zawiozła ją do Texel, stoi cała flota. Statki Kompanii są pękate, o wielkich brzuchach, przysadziste, żeby mogły pomieścić jak najwięcej jedwabiu, porcelany, dywanów i przypraw; przydałyby się im jeszcze wielkie usta, kacze dzioby są tak zachłanne. Byłaby majtkiem, nikt by się nawet nie zorientował; jest dość wysoka i dobrze zbudowana, piersi ściskałaby płócienną opaską. A gdyby się nawet wydało, byliby gdzieś na pełnym morzu, w drodze do wschodnich Indii; cóż mogliby jej zrobić? Co najwyżej wysadziliby ją w jakimś cywilizowanym miejscu, na przykład w Batawii, gdzie podobno – widziała to na rycinach – małpy biegają stadami i przesiadują na dachach domów, a przez cały rok rosną owoce, jak w raju, i jest tak ciepło, że w ogóle nie nosi się pończoch.
Tak myśli, tak sobie wyobraża, ale potem jej uwagę przyciąga duży zwalisty mężczyzna i jego nagie ramię, nagi tors, wytatuowane, pokryte kolorowymi rysunkami, na których dominują statki, żagle, półrozebrane kobiety o ciemnej karnacji; to tak, jakby ten człowiek nosił historię swojego życia wypisaną na własnym ciele, zapewne te rysunki przedstawiają jego podróże i kochanki. Charlotta nie może oderwać od niego oczu. Mężczyzna zarzuca sobie na plecy bale obszyte szarym płótnem i wnosi je po trapie na niedużą łódź. Chyba czuje na sobie jej wzrok, bo spogląda na nią przelotnie, ni to się uśmiecha, ni krzywi, przecież nie jest nikim atrakcyjnym dla niego. Paniusia w czerni. Lecz ona nie może oderwać oczu od tatuażu. Widzi na jego ramieniu kolorową rybę, wielkiego wieloryba, a ponieważ mięśnie marynarza pracują, ma wrażenie, jakby ten wieloryb był żywy i żył z człowiekiem w jakiejś niesłychanej symbiozie, na jego skórze, przyklejony do niej na zawsze, podróżujący od łopatki w stronę piersi. To wielkie zwaliste ciało robi na niej ogromne wrażenie. Czuje, jak nogi stają się powolne i ciężkie, a ciało otwiera się od dołu, tak to czuje – otwiera się, na to ramię, na tego wieloryba.
Zaciska szczęki, aż huczy jej w głowie. Zaczyna iść wzdłuż kanału w stronę domu, ale w końcu zwalnia i przystaje. Ogarnia ją dziwne uczucie, że oto woda przelewa się ponad brzeg. Łagodnie, najpierw bada pierwszymi falami miejsce swojej ekspansji, potem już naciera śmielej, wlewa się na bruk, między kamienie i za chwilę sięga pierwszych stopni schodów domów. Charlotta czuje wyraźnie ciężar żywiołu – jej spódnice nasiąkają wodą, stają się ołowiane, nie może się ruszyć. Czuje tę powódź w każdym calu swojego ciała i widzi, jak zdziwione łodzie obijają się o drzewa; zawsze ustawiały się dziobem pod prąd, teraz straciły kierunek.
Kolekcja cara
Następnego dnia o świcie rosyjski żaglowiec z kolekcją starannie ułożoną w ładowni podniósł kotwicę i ruszył w morze. Szczęśliwie przepłynął duńskie cieśniny i po kilkunastu dobach powitał go Bałtyk. Kapitan, w dobrym nastroju, kontemplował zakup pięknie wykonanego przez niderlandzkich rzemieślników tellurium, zawsze bowiem interesowało go o wiele więcej niż samo żeglowanie i w głębi duszy wolałby być astronomem, kartografem, kimś, kto sięga poza przestrzeń dostępną dla naszego wzroku i naszych statków.
Od czasu do czasu schodził do ładowni i sprawdzał, czy cenny ładunek jest na miejscu, jednak gdzieś w okolicach Gotlandii zmieniła się pogoda – po niezbyt gwałtownej burzy wiatr ustał, powietrze zatrzymało się nad wodami i ostatnie ciepło sierpnia przemieniło je w wielki atmosferyczny bursztyn. Żagle opadły i tak to trwało już kilka dni. Kapitan, żeby zająć czymś ludzi, kazał im zwijać i rozwijać liny, szorować pokład, a wieczorami urządzał im musztry. Po zmroku jednak jego władza traciła nieco swoje kontury, a on sam zaszywał się w przytulnym kokonie kajuty, trochę z powodu niechęci do ponurych i prymitywnych marynarzy, trochę zaś przez wzgląd na dziennik podróży, który zadedykował swoim dwóm synom.
Ósmego dnia ciszy morskiej marynarze zaczęli się burzyć, gdyż zakupione w Amsterdamie warzywa, zwłaszcza cebula, okazały się złej jakości i w dużej części spleśniały. Zapas wódki był już na wyczerpaniu – kapitan nawet bał się zajrzeć pod pokład, gdzie trzymano beczki, lecz meldunki pierwszego oficera brzmiały dość złowrogo. Kapitan z niepokojem przysłuchiwał się nocnemu tupotowi na pokładzie. Najpierw były to pojedyncze kroki. Potem już stukało kilka par nóg, a w końcu dochodził go zgodny trucht i rytmiczne pokrzykiwania (czyżby tańczyli?), które w końcu przechodziły w ochryple pijackie krzyki i nierówny śpiew na głosy, tak żałosny i pełen bólu, że przypominał mu zawodzenie jakichś morskich zwierząt. Trwało to kilka długich nocy, prawie do świtu. Za dnia widział ich podpuchnięte oczy, nabrzmiałe powieki i umykający wzrok. Jednak zarówno on, jak i pierwszy oficer uznali, że ciemności na środku nieruchomego morza nie sprzyjają rozwiązywaniu poważnych problemów. Dopiero dziesiątego dnia ciszy, w pełnym słońcu, gdy jego dystynkcje i epolety stały się widoczne, a nocnych ekscesów nie dało się już tolerować, wyszedł na pokład i zaaresztował prowodyra, niejakiego Kałukina.
Niestety, stwierdził z drżeniem serca, że część ładunku została uszkodzona. Kilkanaście z setek przewożonych słojów zostało otwartych, a ich płynna zawartość, mocna brandy, wypita do dna. Same preparaty przetrwały i poniewierały się po podłodze, unurzane w pakułach i trocinach. Nie przyglądał im się zbytnio. Wymiotował samotnie w swojej kajucie, i obrzydzenia i strachu. Następnej nocy trzeba było z bronią w ręku pilnować wejścia do ładowni i niewiele brakowało, żeby doszło do buntu. Sierpniowy upał czynił ludzi szalonymi. I gładkość powierzchni morza. I sam ładunek.
W końcu nie było wyjścia – kapitan kazał pozostałe szczątki zaszyć w płócienny worek i osobiście wyrzucił je za burtę. I jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, morze udobruchane tą zakąską czknęło i poruszyło się. Gdzieś znad szwedzkiego lądu przyleciał wiatr i pchnął carski żaglowiec w kierunku domu.
Po przybyciu do Petersburga musiał kapitan napisać utajniony raport. Kałukin został skazany i powieszony, a sama kolekcja, choć niekompletna, przeniesiona bezpiecznie do specjalnie na ten cel przeznaczonych pomieszczeń.
Kapitan zaś za niedopilnowanie transportu został wraz z rodziną zesłany daleko na północ, gdzie przez resztę życia organizował małe ekspedycje wielorybnicze i przyczynił się do sporządzenia dokładniejszych map Nowej Ziemi.
Irkuck-Moskwa
Samolot Irkuck-Moskwa. Startuje z Irkucka o 8.00 rano i dolatuje do Moskwy o tej samej godzinie – ósmej rano tego samego dnia. Akurat jest to moment, gdy wschodzi słońce, więc leci się cały czas o świcie. Trwa się w jednej chwili, w wielkim, spokojnym, rozległym jak Syberia Teraz.
To powinien być czas na spowiedź z całego życia. Czas płynie wewnątrz samolotu, ale nie przecieka na zewnątrz.
Ciemna materia
W trzeciej godzinie lotu, gdy mój towarzysz wrócił z toalety i musiałam wstać, żeby go przepuścić na jego wymoszczone miejsce, wymieniliśmy kilka konwencjonalnych uwag na temat pogody, turbulencji, jedzenia. W czwartej godzinie lotu jednak przedstawiliśmy się sobie. Był fizykiem. Wracał z wykładów do domu. Gdy zdjął buty, zauważyłam, że miał w skarpetce ogromną dziurę na pięcie. W ten sposób fizyczne ciało fizyka puściło do mnie oko i odtąd rozmawialiśmy swobodniej. Opowiadał mi o wielorybach, z przejęciem, ale w istocie zajmował się czym innym.
Ciemna materia – tym się zajmował. To coś, o czym wiemy, że jest, ale nie możemy tego dotknąć żadnymi narzędziami. Dowody na jej istnienie wyzierają ewidentnie ze skomplikowanych obliczeń, mówią o niej matematyczne wyniki. Wszystko wskazuje na to, że zapełnia ona wszechświat w trzech czwartych. Nasza materia, jasna, ta, którą znamy i z której składa się nasz kosmos, jest znacznie rzadsza. Czarna zaś mieści się wszędzie, mówi ten człowiek w dziurawej skarpetce, tu koło nas, naokoło. Wygląda przez okno i wskazuje wzrokiem oślepiająco jasne chmury pod nami:
– I tam jest też. Wszędzie. Najgorsze, że nie wiemy, co to jest. I dlaczego.
Chciałam go natychmiast skontaktować z tamtymi klimatologami, którzy lecieli na kongres w Montrealu. Wstałam z miejsca i szukałam ich spojrzeniem, ale oczywiście uświadomiłam sobie natychmiast, że to nie ten samolot.
Mobilność jest realnością
Na lotnisku wielki billboard na przeszklonej ścianie stwierdza wszystkowiedząco:
МОБИЛЬНОСТЬ СТАННВИТСЯ РЕАЛЬНОСТЬЮ
Będziemy się upierać, że to tylko reklama telefonów komórkowych.
Bieguni
W nocy nad światem wschodzi piekło. Pierwsze, co robi – to deformuje przestrzeń; wszystko czyni ciaśniejszym, bardziej masywnym, nieporuszalnym. Gubią się szczegóły, przedmioty tracą swoje twarze, stają się przysadziste i niewyraźne; to dziwne, że za dnia można mówić o nich „piękne” albo „użyteczne”; teraz przypominają niezgrabne bryły, trudno odgadnąć ich przeznaczenie. Lecz w piekle wszystko staje się umowne. Cała ta dzienna różnokształtność, obecność kolorów i odcieni okazuje się zupełnie jałowa – po co to? Czemu ma służyć kremowe obicie fotela, liściasty wzorek tapety, frędzle u zasłon? Jakie ma znaczenie zieleń sukienki przerzuconej przez oparcie krzesła; trudno teraz zrozumieć pełen pożądania wzrok, jakim była omiatana, gdy jeszcze wisiała na wystawie sklepu. Nie ma już guzików, haftek, zatrzasek; palce w ciemności napotykają tylko jakieś wybrzuszenia, szorstkości, grudki twardej materii.
Potem piekło bezlitośnie wyciąga ze snu. Czasem podsuwa jakieś niepokojące obrazy, straszne albo szydercze, na przykład obciętą głowę, ukochane ciało we krwi, ludzkie kości w popiele, o tak, lubi epatować. Ale najczęściej budzi bez żadnych ceregieli – oczy otwierają się na ciemność, teraz zacznie się potok myśli; wzrok, który celuje w czarne nic, jest ich awangardą. Nocny mózg to Penelopa, która w nocy pruje starannie utkany za dnia dywan sensów. Czasem jest to jedna nitka, czasem więcej; skomplikowany wzór rozkłada się na czynniki pierwsze – wątek i osnowę; wątek odpada, zostają proste równoległe linie, kod kreskowy świata.
Wtedy staje się to oczywiste – noc przywraca światu jego naturalny, pierwotny wygląd, nic nie fantazjuje; dzień to ekstrawagancja, światło – to tylko drobny wyjątek, niedopatrzenie, zaburzenie porządku. Świat naprawdę jest ciemny, prawie czarny. Nieruchomy i zimny.
Siada wyprostowana na łóżku, między piersiami łaskocze ją kropla potu, nocna koszula przywiera do ciała jak liniejąca skóra, którą niedługo trzeba będzie zrzucić. Annuszka nasłuchuje w ciemności i słyszy z pokoju Pietii ciche skomlenie. Przez chwilę szuka stopami pantofli, lecz daje za wygraną. Boso biegnie do syna. Obok siebie widzi, jak porusza się mroczny kształt człowieka, z westchnieniem.
– Co? – pyta nieprzytomnie mężczyzna i opada z rezygnacją na poduszkę.
– Nic. Pietia.
Zapala małą lampkę w pokoju dziecka i od razu widzi jego oczy. Są całkiem przytomne, patrzą na nią z ciemnych dolin, jakie na jego twarzy starannie rzeźbi światło. Dotyka jego czoła, instynktownie, jak zwykle. Nie jest gorące, ale lepkie od potu, chłodne. Ostrożnie unosi chłopca do pozycji siedzącej i masuje mu plecy. Głowa Syna opada na jej ramię, Annuszka czuje zapach jego potu, rozpoznaje w nim ból, nauczyła się już tego; Pietia pachnie inaczej, gdy go boli.
– Wytrzymasz do rana? – pyta go szeptem, czule, jednak zaraz zdaje sobie sprawę, jakie to głupie pytanie. Dlaczego miałby wytrzymywać? Po co? Sięga po listek tabletek na stoliku nocnym, wyłuskuje jedną i wkłada chłopcu do ust. Potem jest szklanka z ciepławą wodą. Chłopiec pije, krztusi się, więc po chwili daje mu pić jeszcze raz, tym razem ostrożniej. Zaraz tabletka zacznie działać, układa bezwładne ciało na prawym boku, podciąga mu kolana pod brzuch, ma wrażenie, że tak mu będzie najwygodniej. Kładzie się przy nim na skraju łóżka i przykłada głowę do jego chudych pleców. Słyszy, jak powietrze staje się oddechem, jak przybywa do płuc i wychodzi w noc. Czeka, aż ten proces stanie się rytmiczny, lekki, automatyczny, a potem delikatnie wstaje i na palcach wraca do łóżka. Wolałaby spać w pokoju Pietii, jak do tej pory, dopóki nie wrócił jej mąż. Tak było lepiej, była spokojniejsza, zasypiając i budząc się z twarzą odwróconą do dziecka. Nie rozkładać co wieczór podwójnej małżeńskiej kanapy, niech stoi opuszczona. Ale mąż to mąż.
Wrócił cztery miesiące temu, po dwóch latach. Wrócił w cywilnym ubraniu, w tym samym, w którym wyszedł, teraz już jakoś niemodnym, choć, jak widać, zupełnie nie używanym. Obwąchała je nie pachniało niczym, może lekko wilgocią, tym zapachem bezruchu, zamkniętego na cztery spusty magazynu.
Wrócił inny, od razu to zauważyła, i do tej pory tym innym pozostał. Pierwszej nocy zbadała jego ciało – też było inne, twardsze, większe, bardziej umięśnione, ale dziwnie słabe.
Wymacała bliznę na ramieniu i pod włosami, które wyraźnie się przerzedziły i posiwiały. Dłonie zrobiły się masywne, palce zgrubiały, jakby pracował fizycznie. Położyła je sobie na nagich piersiach, lecz pozostały niezdecydowane. Próbowała ręką skłonić go do miłości, jednak leżał tak cicho, oddychał tak płytko, że poczuła się tym zawstydzona.
Nocami budził się z jakimś gardłowym wściekłym krzykiem, siadał w ciemnościach, a po chwili wstawał i szedł do barku w segmencie, żeby nalać sobie wódki. Potem czuła jego owocowy, jabłkowy oddech. Wtedy ją prosił: „Dotykaj mnie, dotykaj”.
– Powiedz mi, jak tam było, to ci ulży, powiedz – mówiła mu szeptem do ucha, kusiła gorącym oddechem.
Ale nie powiedział.
Gdy ona zajmowała się Pietią, on chodził po mieszkaniu w pasiastej piżamie, pił kawę, istną siekierę, patrząc przez okno na osiedle. Potem zaglądał do pokoju chłopca, czasami kucał przy nim i próbował nawiązać z nim jakiś kontakt. A później włączał telewizor i zaciągał żółte zasłony, tak że światło dnia robiło się chore, gęste, rozgorączkowane. Ubierał się dopiero koło południa, gdy miała przyjść do Pietii pielęgniarka, a i to nie zawsze. Czasami po prostu zamykał drzwi i wtedy dźwięk telewizora się zamazywał, stawał się jątrzącym szmerem, wezwaniem do świata, które straciło jakikolwiek sens.
Pieniądze przychodziły regularnie co miesiąc. Nawet spore – wystarczało na lekarstwa dla Pietii, na nowy, rzadko używany wózek, na pielęgniarkę.
Dziś nie będzie się zajmować chłopcem, dziś ma wychodne. Zaraz przyjedzie teściowa, i nie wiadomo do kogo bardziej przyjedzie – do syna czy do wnuka, o którego z nich będzie się troszczyć z większą czułością. Postawi koło drzwi kraciastą plastikową torbę i wyciągnie z niej nylonową podomkę i klapki, domowy strój. Zajrzy do synka, zapyta go o coś, a on odpowie, nie odrywając wzroku od telewizora: tak lub nie. Nic więcej, nie ma co czekać, więc pójdzie do wnuka. Trzeba go umyć i nakarmić, zmienić przepoconą i zasikaną pościel, dać leki. Potem nastawić pranie i wziąć się do gotowania. Później zabawa z dzieckiem jeżeli jest ładna pogoda, można chłopca wynieść na balkon, choć nie za wiele jest stamtąd do oglądania – bloki jak wielkie szare rafy koralowe wyschniętego morza, zaludnione przez ruchliwe organizmy, oparte o niewyraźny horyzont wielkiego miasta, ogromnej: Moskwy. Lecz chłopiec zawsze przenosi wzrok na niebo, zawisa na podbrzuszu chmur i wędruje z nimi przez jakiś czas do granic pola widzenia.
Annuszka jest wdzięczna teściowej za ten jeden dzień w tygodniu. Wychodząc, całuje ją w miękki aksamitny policzek, przelotnie. Tyle się widzą, zawsze w drzwiach, i zaraz zbiegnie po schodach, im niżej tym bardziej lekka. Ma przed sobą cały dzień. Ale wcale nie poświęci go sobie, lecz załatwi kilka spraw Opłaci rachunki, zrobi zakupy, pójdzie po recepty dla Pietii, na cmentarz i w końcu pojedzie na drugi koniec tego ogromnego nieludzkiego miasta, żeby posiedzieć w mroku i popłakać. Trwa to naprawdę długo, bo wszędzie są korki, więc ściśnięta między ludźmi patrzy przez szyby autobusu na wielkie auta o zaciemnionych szybach, które bez wysiłku, jakimś diabelskim sposobem posuwają się do przodu, mimo że wszystko stoi Patrzy na skwery pełne młodzieży, na przenośne bazary, w których handluje się tanim chińskim towarem.
Zawsze ma przesiadkę na Dworcu Kijewskim i tam, wydobywając się z podziemnych platform, mija wielu ludzi. Nikt jednak nie przyciąga jej uwagi, nikt jej tak nie przeraża jak ta dziwna postać, stojąca przy wyjściu, na tle prowizorycznych płotów, które osłaniają rozkopane fundamenty jakiejś rozpoczętej budowli, płotów obklejonych reklamami tak gęsto, że wydają się krzyczeć.
Ta kobieta chodzi w kółko po pasie nie zagospodarowanej ziemi, między murem a dopiero co położonymi płytami chodnika – w ten sposób świadkuje pochodowi ludzi, jaki ciągnie nieprzerwanie, odbiera tę defiladę zmęczonych, spieszących się przechodniów, którzy najczęściej znajdują się dopiero w połowie podróży z pracy do domu lub odwrotnie; zaraz zmienią środek komunikacji, przesiądą się z metra na autobus.
Jest ubrana inaczej niż wszyscy – ma na sobie mnóstwo rzeczy: spodnie, a na nich kilka spódnic, lecz skomponowanych tak, że jedna wystaje spod drugiej, warstwami; i tak samo góra – składa się z wielkiej liczby koszul, serdaków, kamizelek. A na samym wierzchu szara pikowana fufajka, szczyt wyrafinowanej prostoty, echo dalekiego wschodniego klasztoru czy obozu pracy. Wszystko to razem ma jakiś estetyczny sens, nawet podoba się Annuszce, wydaje się, że kolory są dobrane starannie, ale może nie jest to ludzki wybór, lecz haute couture entropii – blednących barw, strzępienia się i parcenia.
Jednak najdziwniejsza jest głowa – szczelnie owinięta strzępem materiału, dociśniętego czapką uszanką – i zakryta twarz; widać tylko usta, które bezustannie wykrzykują przekleństwa. Ten widok jest tak wstrząsający, że Annuszka nigdy nie stara się zrozumieć, jaka treść zawiera się między przekleństwami. I teraz też mija ją, przyspieszając kroku, boi się, że kobieta mogłaby ją zaczepić, że w potoku wściekłych słów mogłoby się pojawić jej imię.
Jest przyjemna grudniowa pogoda, chodniki są suche, odśnieżone, a buty wygodne. Annuszka nie wsiada do autobusu, lecz przechodzi przez most i teraz maszeruje wzdłuż kilkupasmowej szosy, czując się, jakby szła nabrzeżem wielkiej rzeki pozbawionej mostów. Cieszy ją ten marsz, płakać będzie dopiero w swojej cerkwi, w ciemnym kącie, gdzie zawsze przyklęka i trwa w tej niewygodnej pozycji tak długo, aż straci czucie w nogach, aż osiągnie kolejny etap po drętwieniu, pieczeniu i bólu – wielkie nic. Teraz jednak przekłada torebkę przez ramię i mocno trzyma plastikową torbę, z której sterczą tak samo plastikowe kwiaty na cmentarz. Stara się nie myśleć o niczym, a zwłaszcza o miejscu, z którego wyszła. Zbliża się już do najelegantszej dzielnicy miasta, więc ma na czym zawiesić wzrok – pełno tu sklepów, gdzie smukłe gładkie manekiny obojętnie demonstrują najdroższe ubrania. Annuszka przystaje, żeby przyjrzeć się damskiej torebce wyszytej milionem koralików, ozdobionej tiulem i koronką; istne cudo. W końcu dociera do specjalistycznej apteki, gdzie musi odczekać swoje. Za to dostanie potrzebne leki. Daremne leki, zaledwie uśmierzą objawy.
Na straganie kupuje torebkę pierożków i zjada je, siedząc na ławce na skwerku.
W jej niewielkiej cerkwi jest mnóstwo ludzi, turystów. Młody pop, który zwykle krząta się po świątyni jak kupiec wśród swoich towarów, tym razem jest zajęty – opowiada turystom o historii budowli i ikonostasie. Mówi śpiewnie dobrze wyuczoną lekcję, jego głowa na smukłym, wysokim ciele wystaje ponad tłumek, jego piękna jasna broda przypomina niebywałą aureolę, która zsunęła się z głowy i opadła na piersi. Annuszka wycofuje się rakiem, jakże będzie mogła się modlić i płakać w towarzystwie turystów. Czeka i czeka, ale wchodzi następna grupa i w tej sytuacji Annuszka postanawia znaleźć inne miejsce na swoje łzy – trochę dalej jest kolejna cerkiew, mała i stara, najczęściej zamknięta. Kiedyś tam weszła, ale nie spodobało jej się – odepchnął ją chłód i zapach wilgotnego drewna.
Jednak teraz nie wybrzydza, musi znaleźć miejsce, gdzie mogłaby wreszcie płakać, miejsce zaciszne, ale nie puste; musi tam być wyczuwalna obecność czegoś od niej większego, wielkich rozwartych ramion, drżących od życia. Annuszka musi też czuć na sobie czyjś wzrok, żeby jej płacz był przez kogoś widziany, żeby nie mówiła w próżnię. Mogą to być namalowane na drewnie, zawsze otwarte oczy, których nic nie zmęczy, oczy wieczyście spokojne, niech jej świadkują bez mrugnięcia.
Bierze trzy świeczki i wrzuca monety do puszki.
Pierwsza jest za Pietię, druga za milczącego męża, trzecia za teściową w non-ironowej podomce. Odpala je od innych, nielicznych, jakie się tutaj świecą, i wzrokiem znajduje sobie miejsce po prawej stronie, w ciemnej niszy, tak żeby nie przeszkadzać modlącym się starym kobietom. żegna się z rozmachem trzy razy i ten gest otwiera jej rytuał płaczu.
Lecz gdy podnosi oczy do modlitwy, z mroku wyłania się ku niej inna twarz – wielka twarz mrocznej ikony. To kawał kwadratowej deski zawieszonej wysoko, prawie pod kopułą cerkwi, a na niej proste oblicze Chrystusa, namalowane odcieniami brązu i szarości. Twarz ciemna, na ciemnym tle, bez żadnej aureoli, bez korony; żarzą się tylko oczy wpatrzone wprost w nią, tak jak chciała. Jednak nie o taki wzrok chodziło Annuszce, oczekiwała łagodnych oczu pełnych miłości; ten ją unieruchamia, hipnotyzuje. Kurczy się ciało Annuszki pod tym wzrokiem. On przybył tutaj na chwilę, spływa spod sufitu z daleka, z najgłębszej ciemności – tam jest miejsce Boga, tam się ukrył. Temu Bogu niepotrzebne jest żadne ciało, on ma tylko twarz, z którą teraz ona musi stanąć oko w oko. Wzrok ten jest przenikliwy, wkręca się bolesnym śrubokrętem do wnętrza jej głowy, nawierca dziurę w mózgu. To mogłaby być twarz nie zbawiciela, lecz topielca, który jednak nie umarł, ale schronił się przed wszechobecną śmiercią pod wodą, a teraz za sprawą niepojętych prądów podpływa pod powierzchnię, przytomny, arcyświadomy i mówi: patrz, oto jestem. Jednak ona nie chce go oglądać, spuszcza oczy; nie chce wiedzieć – że Bóg jest słaby i przegrał, wygnano go i ukrywa się po śmietnikach świata, w jego cuchnących czeluściach. Nie ma po co płakać, to nie jest miejsce na łzy. Ten Bóg nie pomoże, ani wesprze, ani doda otuchy, nie oczyści, nie zbawi. Wzrok topielca patrzy w jej czubek głowy, słyszy pomruk, daleki podziemny grzmot, wibrację pod posadzką cerkwi.
To dlatego, że dzisiaj prawie nie spała, prawie nic nie jadła, robi jej się słabo. Łzy nie płyną, zostały po nich wyschnięte koryta.
Podrywa się z miejsca i wychodzi. Idzie sztywno, prosto do metra.
Wydaje się, że czegoś doświadczyła, coś przez nią przeszło, coś naprężyło ją w środku jak strunę, aż wydała czysty dźwięk, niesłyszalny dla nikogo. Ten dźwięk był cichy i przeznaczony dla jej ciała – krótki koncert w kruchej koncertowej muszli. Lecz ona wciąż jeszcze nasłuchuje, cała jej uwaga skierowana jest do środka, do wnętrza, ale słyszy w uszach tylko pulsowanie własnej krwi.
Schody jadą w dół, ma wrażenie, że trwa to nieskończenie długo, jedni w dół, drudzy w górę. Zwykle wzrok prześlizguje się po twarzach innych, lecz teraz oczy Annuszki, porażone tamtym widokiem, są bezradne – zatrzymują się na każdym mijanym człowieku i każda twarz jest jak uderzenie w policzek, mocne, siarczyste. Za chwilę nie będzie już mogła znieść tego widoku, będzie musiała zasłonić sobie oczy jak tamta wariatka sprzed dworca i tak samo jak ona zacznie wykrzykiwać przekleństwa.
– Zmiłuj się, zmiłuj – szepcze i wpija się palcami w poręcz schodów, która porusza się szybciej niż schody; jeżeli Annuszka jej zaraz nie puści upadnie.
Widzi milczące mrowie ludzi, którzy jadą w dół i w górę, ramię w ramię, w tłoku. Każdy z nich sunie jak po lince do swojego miejsca, gdzieś na dalekich peryferiach miasta, na dziesiątym piętrze, gdzie może naciągnąć na głowę kołdrę i zapaść w sen składający się ze strzępków dni i nocy. I właściwie rano ten sen nie mija, strzępki układają się w kolaże, w plamy; niektóre konfiguracje są sprytne – można by powiedzieć: przemyślane.
Widzi kruchość ramion, delikatność powiek, niestałą linię warg, którą łatwo wykrzywia grymas, widzi, jak słabe są dłonie, jak słabe nogi – nie doniosą do żadnego celu. Widzi serca, jak uderzają miarowo, jedne szybciej, drugie wolniej, zwykły mechaniczny ruch, torebki płuc przypominają brudne reklamówki, słyszy szelest oddechów. Ubrania stały się przezroczyste, więc ogląda zaślubiny z entropią. Biedne, brzydkie nasze ciała, materia przeznaczona bez wyjątku na przemiał.
Ruchome schody wiozą te wszystkie istoty wprost do czeluści, do otchłani, oto oczy cerberów w przeszklonych budkach u końca schodów, oto oszukańcze marmury i kolumny, potężne rzeźby demonów – jedne z sierpem, drugie ze snopem zboża. Potężne nogi jak kolumny, ramiona olbrzymów. Traktory – piekielne maszyny ciągną ostre, zębate narzędzia tortur, którymi zadają ziemi nie gojące się rany. Ze wszystkich stron ściśnięte grupy ludzi, ich w panice wznoszone błagalnie ręce, ich usta otwarte do krzyku. To Sąd Ostateczny odbywa się tu, w podziemiach metra, oświetlonego kryształowymi żyrandolami, które rzucają żółte martwe światło. Sędziów wprawdzie nie widać, ale wszędzie czuć ich obecność. Annuszka chce się cofnąć i pobiec w górę pod prąd, ale schody jej nie puszczą, musi zjechać na dół, nic nie będzie jej oszczędzone. Usta podziemnych pociągów otworzą się przed nią z sykiem i wessą ją w siebie mroczne tunele. Ale przecież otchłań jest wszędzie, nawet na górnych piętrach miasta, nawet na dziesiątych i szesnastych piętrach wieżowców, na szczytach iglic, na czubkach anten. Nie ma przed nią ucieczki, czy właśnie nie o tym krzyczała między przekleństwami ta wariatka?
Annuszka zatacza się i opiera ramieniem o mur. Na jej flauszowym płaszczu zostają białe ślady tynku, ściana ją namaściła.
Musi się przesiąść, jest już ciemno, wysiada na chybił trafił, bo przez szyby autobusu nic nie widać, mróz narysował już na nich srebrzyste gałązki – ale zna trasę na pamięć, nie pomyliła się. Jeszcze kilka podwórek – idzie na skróty – i zaraz będzie przed swoim blokiem. Lecz zwalnia, nogi nie chcą jej nieść do celu, stawiają opór, kroki robią się coraz mniejsze. Annuszka staje. Podnosi głowę wysoko i widzi, że w oknach jej mieszkania świecą się światła. Na pewno na nią czekają – więc rusza, ale po chwili znowu staje. Zimny wiatr przenika przez jej płaszcz, rozwiewa jego poły, lodowatymi palcami chwyta ją za uda. Jego pieszczoty są jak żyletki, jak potłuczone szkło. Lecą jej po policzkach łzy z zimna i wiatrowi w to graj, bo już znalazł powód, żeby ją szczypać w twarz. Annuszka rzuca się do przodu, w stronę klatki schodowej, ale tuż przed drzwiami zawraca i stawiając kołnierz, szybkim krokiem wraca tam, skąd przyszła.
Cieplej jest tylko w dużej poczekalni Dworca Kijewskiego albo w toaletach. Stoi niezdecydowana, i gdy przechodzą koło niej patrole (idą zawsze wolnym, luźnym krokiem, ciągnąc lekko nogi, jakby się przechadzali po nadmorskim bulwarze), udaje, że czyta rozkład jazdy; sama nie wie, dlaczego się boi, przecież nie zrobiła nic złego. Zresztą patrole zainteresowane są czym innym – bezbłędnie wyłuskują z tłumu smagłoskórych mężczyzn w skórzanych kurtkach i ich kobiety w chustach.
Wychodzi przed dworzec i widzi z daleka, że ta zakutana wciąż jeszcze tam drepcze, głos ochrypł jej od przekleństw, właściwie to i same przekleństwa nie są już rozpoznawalne. Więc dobrze – po chwili wahania podchodzi do niej spokojnie i staje przed nią. Tamta zacina się tylko na chwilę, widocznie dobrze ją widzi przez materiał, którym ma zakrytą twarz. Annuszka robi jeszcze jeden krok do przodu i stoi teraz tak blisko niej, że czuje jej zapach – kurzu i stęchlizny, starego oleju. Tamta mówi coraz ciszej, w końcu wypada z transu i milknie. Dreptanie zamieniła na kołysanie się, jakby nie mogła się zatrzymać. Stoją naprzeciwko siebie przez chwilę bez ruchu, mijają ich przechodnie, ale obojętnie, ktoś tylko rzuci w ich stronę wzrokiem; spieszą się, ich kolejki odjeżdżają za chwilę.
– Co ty mówisz? – pyta Annuszka.
Zakutana kobieta nieruchomieje, wstrzymuje ze zdumienia oddech, a potem rusza spłoszona w bok, w stronę przejścia przez budowę, nad zamarzłym błotem. Annuszka idzie za nią, nie spuszcza z niej oczu, jest kilka kroków za plecami tamtej, za fufajką, za drobiącymi małe kroczki walonkami. Nie pozwoli jej uciec. Kobieta ogląda się przez ramię i próbuje przyspieszyć kroku, prawie biegnie, lecz Annuszka jest młoda i silna. Ma mocne mięśnie, tyle razy znosiła na sam dół i wózek, i Pietię, tyle razy wnosiła na górę, gdy psuła się winda.
– Ej, ty! – woła od czasu do czasu, ale tamta w ogóle nie reaguje.
Przechodzą przez podwórka między domami, mijają śmietniki i wydeptane skwery. Annuszka nie czuje zmęczenia, gubi tylko torbę z kwiatami na cmentarz, szkoda czasu wracać po nią.
W końcu kobieta kuca i dyszy, nie mogąc złapać tchu. Annuszka zatrzymuje się kilka metrów za nią i czeka, aż wstanie i odwróci się do niej. Przegrała, musi się poddać. I rzeczywiście, tamta patrzy przez ramię i widać jej twarz, ściągnęła zakrycie z oczu. Ma jasnoniebieskie tęczówki; przestraszone, patrzą w buty Annuszki.
– Czego ode mnie chcesz? Dlaczego mnie gonisz?
Annuszka nie odpowiada, czuje się, jakby złowiła wielkie zwierzę, tłustą rybę, wieloryba, z którym teraz nie wie, co zrobić; żal jej tego trofeum. Kobieta się boi, widocznie ze strachu uciekły z ust wszystkie słowa.
– A ty z policji?
– Nie – mówi Annuszka.
– No to czego?
– Chcę wiedzieć, co ty mówisz. Przecież coś mówisz cały czas, widzę cię co tydzień, jak jadę do miasta.
Na to tamta odpowiada już odważniej:
– Nic nie mówię. Zostaw mnie.
Annuszka pochyla się nad nią i wyciąga rękę, żeby pomóc jej wstać, ale ręka zmienia zamiar i głaszcze kobietę w policzek. Jest ciepły, miły, miękki.
– Nie chciałam nic złego.
Tamta najpierw nieruchomieje, zaskoczona dotknięciem, potem jednak, zdaje się, udobruchana tym gestem, gramoli się i wstaje.
– Jestem głodna – mówi. – Chodźmy, tutaj zaraz jest kiosk, są tanie zapiekanki, kupisz mi coś do jedzenia.
Idą w milczeniu ramię w ramię. Przy budce Annuszka kupuje dwie długie bułki z serem i pomidorami, patrząc, żeby tamta jej nie uciekła. Sama nie może jeść. Trzyma zapiekankę przed sobą, jak flet, na którym zaraz zagra zimową melodię. Siadają na murku. Tamta zjada swoją, a potem bierze bez słowa bułkę Annuszki. To stara kobieta, starsza niż teściowa. Policzki ma podrapane zmarszczkami, biegną na ukos od czoła ku brodzie. Gryzie z trudem, bo straciła zęby. Plastry pomidora uciekają jej spomiędzy kromek, łapie je niezdarnie w ostatniej chwili i starannie wsadza na miejsce. Odrywa duże kęsy samymi wargami.
– Nie mogę wrócić do domu – mówi nagle Annuszka i patrzy pod nogi. Jest nawet trochę zaskoczona tym, że powiedziała coś takiego, i dopiero teraz myśli z przerażeniem, co to znaczy. Tamta w odpowiedzi pomrukuje niewyraźnie, ale przełknąwszy kęs, pyta:
– Masz adres?
– Mam – mówi i recytuje: – Kuzniecka 46 przez 78.
– To go po prostu zapomnij – wtrąca kobieta z pełnymi ustami.
Workuta. Urodziła się tutaj pod koniec lat sześćdziesiątych, gdy bloki, które teraz wydają się wiekowe, dopiero powstawały. Pamięta je jako nowe – szorstki tynk, zapach betonu i azbestu, którym wypełniano izolację. Obiecująca gładkość płytek PCV. Jednak w zimnym klimacie wszystko starzeje się szybciej, mróz niszczy spoistą strukturę ścian, spowalnia elektrony w ich nieustannym krążeniu.
Pamięta oślepiającą biel zim. Biel i ostre krawędzie światła na wygnaniu. Taka biel istnieje jedynie po to, żeby stworzyć ramy dla ciemności, tej jest zde cydowanie więcej.
Ojciec był palaczem w wielkiej ciepłowni, matka pracowała w stołówce i dlatego nie powodziło im się najgorzej – zawsze coś przyniosła. Teraz Annuszka myśli, że wszyscy tam cierpieli na jakąś dziwną chorobę, to był wielki, ukryty głęboko w ciele, pod ubraniami, smutek, a może coś więcej niż smutek, jednak nie przychodzi jej do głowy odpowiednie słowo.
Mieszkali na siódmym piętrze ośmiopiętrowego wieżowca, jednego z wielu, ale z czasem, gdy dorastała, górne kondygnacje pustoszały, ludzie wyprowadzali się do bardziej przyjaznych miejscowości, zazwyczaj do Moskwy, wszędzie, byle dalej stąd. Ci, którzy zostawali, przechodzili niżej, zajmowali puste mieszkania na dole, tam gdzie cieplej, bliżej do ludzi, do ziemi. Mieszkać na ósmym piętrze w czasie kilkumiesięcznej polarnej zimy to tak, jakby wisieć u betonowego sklepienia świata w zamarzniętej kropli wody, w środku zimnego piekła. Kiedy ostatnio odwiedziła siostrę i matkę, mieszkały na parterze. Ojciec umarł już dawno temu.
To szczęście, że Annuszka dostała się do dobrej szkoły pedagogicznej w Moskwie; nieszczęście, że jej nie skończyła. Gdyby ją skończyła, byłaby teraz nauczycielką i być może nigdy nie poznałaby mężczyzny, który został jej mężem. Ich geny nie sczepiłyby się w zjadliwą mieszankę, winną temu, że Pietia przyszedł na świat zakażony chorobą, na którą nie ma lekarstwa.
Wiele razy Annuszka próbowała handlować z kim się dało, z Bogiem, z Matką Boską, ze świętą Praskowią Męczennicą, z całym ikonostasem, a nawet z jakimś bliżej nieokreślonym światem, losem. Ja pójdę za Pietię, ja wezmę jego chorobę, ja umrę, niech on wyzdrowieje. Mało tego – dokładała jeszcze na szalę życie innych: swojego milczącego męża (niech go tam zastrzelą) i swoją teściową (niech dostanie wylewu). Ale oczywiście nie było żadnej odpowiedzi na tę ofertę.
Kupuje bilet i zjeżdża na dół. Wciąż jest tłok, ludzie wracają z miasta do łóżek, spać. Niektórzy już przysypiają w wagonach. Ich rozespane oddechy tworzą na szybach mgiełki; można na nich palcem coś narysować, cokolwiek, nieważne, bo i tak zaraz zniknie. Annuszka dociera do końcowej stacji, to Jugo Zapadnaja, wysiada i zatrzymuje się na peronie, żeby po chwili zrozumieć, że pociąg będzie wracał, ten sam. Zajmuje więc swoje miejsce i odtąd jeździ tam i z powrotem, aż po kilku takich kursach zmienia linię na Kolcową. Teraz jeździ w kółko, a około północy dociera do Kijewskiej jak do domu. Tam siedzi na peronie, aż jakaś groźna porządkowa każe jej wyjść, bo już zamykają metro. Wychodzi niechętnie – na dworze mróz jest siarczysty, ale potem znajduje małą knajpę przy dworcu, z telewizorem umieszczonym pod sufitem; przy stolikach siedzi kilku zagubionych podróżnych. Zamawia herbatę z cytryną, jedną, potem drugą; później barszcz, niedobry, wodnisty, i z głową podpartą ręką zapada w krótką drzemkę. Jest szczęśliwa, bo nie ma w głowie żadnej myśli, żadnego zmartwienia, żadnych oczekiwań ani nadziei. Dobry to stan.
Pierwszy pociąg jest jeszcze pusty. Potem na każdej kolejnej stacji dosiada się coraz więcej ludzi, aż w końcu tłok jest tak wielki, że Annuszka stoi wciśnięta między plecy jakichś olbrzymów. Ponieważ nie może dosięgnąć uchwytu, skazana jest na to, że te anonimowe ciała ją podtrzymują. Potem nagle ciżba się przerzedza, na następnej stacji robi się już pusto. Zostaje zaledwie kilka osób. I Annuszka uczy się, że niektórzy ludzie nie wysiadają na końcowych stacjach. Ona sama wysiada i zmienia pociąg. Ale widzi takich przez szyby, znajdują sobie miejsca na końcu wagonu i ustawiają przy nogach swoje reklamówki albo plecaki, zWykle parciane, stare. Drzemią z przymkniętymi oczami albo odwijają z papierów jakieś jedzenie i, żegnając się kilka razy i mamrocząc, z namaszczeniem żują.
Zmienia pociągi, bo boi się, że ktoś mógłby ją zauważyć, że mógłby ją złapać za rękę, potrząsnąć i – co najgorsze – gdzieś zamknąć. Czasem przechodzi tylko na drugą stronę peronu, a czasem go zmienia; wtedy wędruje ruchomymi schodami, tunelami, nigdy nie czytając żadnych napisów, zupełnie wolna. Jedzie na przykład na Czistyje Prudy, przesiada się z Sokolniczeskiej na Kałusko-Ryską i jedzie na Miedwiedkowo i z powrotem na drugi koniec miasta. Zatrzymuje się w toaletach, żeby się oporządzić, żeby wyglądać schludnie, nie dlatego, że ma taką potrzebę (prawdę mówiąc – nie ma), ale żeby przez rozchełstanie nie zostać przyuważoną przez którąś z tych cerberek, co w przeszklonych budkach pilnują ruchomych schodów. Podejrzewa, że one nauczyły się spać z otwartymi oczami. W kiosku kupuje podpaski, mydło, najtańszą pastę do zębów i szczoteczkę. Całe popołudnie przesypia, jeżdżąc linią Kolcową. Wieczorem wydobywa się schodami na powierzchnię, żeby sprawdzić, czy nie spotka przed dworcem zakutanej – ale nie, nie ma jej. Jest zimno, jeszcze zimniej niż wczoraj, więc z ulgą wraca pod ziemię.
Kolejnego dnia zakutana jest na swoim miejscu, kołysze się na sztywnych nogach i wykrzykuje bełkotliwe przekleństwa. Annuszka staje na linii jej wzroku, po drugiej stronie przejścia, ale tamta widocznie jej nie widzi, pogrążona w lamentacjach. Wreszcie Annuszka, korzystając z tego, że przez chwilę robi się pusto, staje na wprost niej.
– Chodź, kupię ci bułkę.
Kobieta nieruchomieje, wyrwana ze swojego transu, rozciera ręce w rękawiczkach, przytupuje tak jak sprzedawczyni na bazarze, która przemarzła na kość. Idą razem pod kiosk. Annuszka naprawdę cieszy się, że ją widzi.
– Jak ty masz na imię? – pyta.
Tamta, zajęta bułką, wzrusza tylko ramionami. Po chwili jednak mimo pełnych ust mówi:
– Galina. .
– A ja Annuszka.
To tyle rozmowy. Na koniec, gdy mróz przegania je z powrotem w stronę dworca, Annuszka pyta jeszcze:
– Galina, gdzie ty śpisz?
Zakutana każe jej przyjść po zamknięciu metra tu pod kiosk.
Cały wieczór Annuszka jeździ tą samą linią i obojętnie przygląda się swojej twarzy, która odbija się w oknie na tle ciemnych ścian podziemnych tuneli. Poznaje już przynajmniej dwóch ludzi. Nie śmiałaby ich zaczepić. Z jednym z nich jechała kilka przystanków – to wysoki, chudy mężczyzna, niestary, może nawet młody, trudno powiedzieć. Jego twarz przykrywa rzadka jasna broda, która sięga mu do piersi. Mężczyzna ma czapkę z daszkiem, zwykłą wytartą leninówkę, długi szary płaszcz z wypchanymi czymś kieszeniami i wyblakły plecak. Do tego wysokie sznurowane buty i wystające z nich ręcznie robione skarpety, które ciasno obejmują nogawki brązowych spodni. Wydaje się nie zwracać na nic uwagi, jest zatopiony w swoich myślach. Z werwą wyskakuje na peron stacji, sprawia wrażenie, że zdąża, do jakiegoś dalekiego, ale konkretnego celu. Annuszka widziała go też dwa razy z peronu; raz spał w jakimś zupełnie pustym składzie, który, zdaje się, jechał już na nocny spoczynek; drugi raz, też drzemiącego, opartego czołem o szybę; jego oddech wyczarował na niej mgiełkę, która zasłaniała mu pół twarzy.
Drugi zapamiętany przez Anuszkę – to starzec. Chodzi z pewnym trudem, ma laskę, czy może lepiej powiedzieć: kostur, gruby kij zakończony zagięciem. Gdy wchodzi do wagonu, musi złapać jedną ręką za drzwi, wtedy najczęściej ktoś mu pomaga. W środku ludzie niechętnie, ale jednak ustępują mu miejsca. Wygląda jak żebrak. Tego Annuszka próbuje upolować, tak jak przedtem upolowała zakutaną. Lecz udaje jej się tylko to, że jedzie z nim przez jakiś czas tym samym wagonem, stoi przed nim mniej więcej pół godziny, tak że zna na pamięć każdy szczegół jego twarzy, jego ubrania. Ale nie śmie go zaczepić. Mężczyzna ma spuszczoną głowę, nie zwraca uwagi na to, co się dzieje wokół. Potem tłum ludzi wracających z pracy zagarnia ją ze sobą. I ona daje się unosić ciepłemu strumieniowi, który składa się z zapachów i dotknięć. Oswabadza się z niego dopiero za bramkami, jakby podziemia wypluły ją niczym obce ciało. Teraz będzie musiała kupić bilet, żeby wrócić, a wie, że lada moment skończą jej się pieniądze.
Dlaczego ich pamięta? Myślę, że dlatego, iż są w jakiś sposób stali, jakby poruszali się inaczej, wolniej. Reszta ludzi jest rzeką, nurtem, wodą, która przepływa z miejsca na miejsce, tworzy wiry i fale, ale każda z tych form jako nietrwała, znika i rzeka o nich zapomina. A ci poruszają się pod prąd, dlatego widać ich tak wyraźnie. Tym samym nie obowiązują ich prawa rzeki. Myślę, że to właśnie tak pociąga Annuszkę.
Po zamknięciu metra czeka przed bocznym wejściem na zakutaną i kiedy już traci nadzieję, tamta wreszcie przychodzi. Oczy ma zasłonięte, od tych warstw ubrań jej postać przypomina beczułkę. Każe Annuszce iść za sobą i ta posłusznie idzie. Jest bardzo zmęczona, prawdę mówiąc, zupełnie nie ma siły i najchętniej przysiadłaby byle gdzie. Przechodzą przez kładkę nad wykopami, mijają blaszane ogrodzenie obklejone plakatami, a potem schodzą w dół do przejścia podziemnego. Po jakimś czasie idą ciasnym korytarzem, jest przyjemnie ciepło. Kobieta wskazuje jej miejsce na podłodze i Annuszka kładzie się, nie rozbierając, a potem natychmiast zapada w sen. I kiedy już zasypia, tak jak zawsze chciała – bez żadnej myśli, głęboko – pod jej powieki powraca na chwilę obrazek, jaki przed chwilą zobaczyła, idąc wąskim korytarzem.
Ciemny pokój, a w nim otwarte drzwi do innego, jasnego. Jest tam stół, a wokół niego siedzą ludzie. Ręce mają położone na blacie, plecy proste. Siedzą i patrzą na siebie w absolutnym milczeniu i bez ruchu. Wydaje jej się, że jedną z tych osób jest mężczyzna w leninówce.
Annuszka śpi twardo. Nic jej nie budzi, żaden szelest, jęk zza ściany, żadne skrzypnięcie łóżka ani telewizor. Śpi, jakby była kawałkiem skały, o którą rozbijają się uporczywe fale, drzewem, które upadło i teraz przykrywa je mech i grzybnia. Tylko tuż przed przebudzeniem ma śmieszny sen – że bawi się kolorową kosmetyczką, narysowane są na niej słoniki i kotki, a ona obraca ją w rękach. A potem nagle wypuszcza ją z rąk, ale kosmetyczka wcale nie spada, wisi między jej dłońmi w powietrzu, i Annuszka odkrywa, że może się nią bawić, wcale jej nie dotykając, że porusza ją siłą woli. Jest to bardzo przyjemne doznanie, wiele w nim radości, jakiej dawno nie czuła, właściwie od dzieciństwa. Budzi się więc w dobrym humorze i teraz widzi, że to wcale nie jest jakiś opuszczony hotel robotniczy, jak wczoraj myślała, lecz zwykła kotłownia. Dlatego tak tu ciepło. A ona śpi na kartonach położonych obok kupy węgla. Na kawałku gazety leży ćwiartka dość czerstwego chleba i spory kawałek natartej ostrą papryką słoniny. Domyśla się, że to od Galiny, ale nie rusza jedzenia, dopóki nie uda jej się załatwić w obskurnej toalecie bez drzwi i umyć ręce.
O, jak to dobrze, jak dobrze – wejść w tłum, który powoli się nagrzewa. Palta i kożuchy wydzielają zapach jakichś domów – tłuszczu, płynu do płukania, słodkich perfum. Annuszka przechodzi przez bramkę i odtąd daje się ponieść pierwszej fali. Tym razem to linia Kalininska. Stoi na peronie, a potem czuje, jak nadjeżdżający pociąg pcha przed sobą ciepłe podziemne powietrze. Drzwi otwierają się i oto już znajduje się w środku, ściśnięta między ciałami, tak że nie musi się trzymać. Gdy pociąg zakręca, poddaje się temu ruchowi, kołysze się niczym trawa wśród innych traw, jest źdźbłem zboża pośród innych źdźbeł. Na kolejnym przystanku jeszcze wsiadają, choć naprawdę już nie można wcisnąć tu ani zapałki. Annuszka przymyka oczy i czuje się tak, jakby była trzymana na rękach, jakby zewsząd obejmowały ją czule i kołysały uspokajająco dobre ręce. Potem nagle na jednej stacji większość ludzi wysiada i trzeba już stać na własnych nogach.
Gdy wagon prawie całkowicie opróżnia się blisko końcowej stacji, znajduje gazetę. Najpierw patrzy na nią dość nieufnie, może w ogóle zapomniała czytać, ale potem bierze ją do ręki i z niepokojem przegląda. Czyta, że jakaś modelka umarła na anoreksję i władze zastanawiają się, czy nie zabronić pokazywania się na wybiegach zbyt chudym dziewczynom. Czyta też o terrorystach – że znowu udaremniono zamach. Mieli w mieszkaniu trotyl i zapalniki. Ze zdezorientowane wieloryby wypływają na plaże i tam umierają. Że policja namierzyła przez Internet szajkę pedofilów, że zapowiada się ochłodzenie. Ze mobilnost' stanowitsa realnostiu.
Coś jest nie tak z tą gazetą, musi być jakaś fałszywa, podrobiona. Każde przeczytane zdanie jest nie do zniesienia, boli. Annuszce oczy napełniają się łzami i teraz duże krople skapują na gazetę. Byle jaki papier natychmiast wciąga je w siebie jak bibuła.
Tam gdzie metro wyjeżdża na powierzchnię, tam Annuszka przykleja twarz do szyby i patrzy. Miasto ma wszystkie odcienie popiołu, od brudnej bieli po czerń. Składa się z prostokątów i nieregularnych brył, z kwadratów i plątaniny prostych. Śledzi wzrokiem linie wysokiego napięcia i kable, potem przenosi wzrok na dachy i liczy anteny. Zamyka oczy. Otwiera i okazuje się, że świat przeskoczył z jednego miejsca w drugie. Tuż przed zmrokiem, gdy kolejny raz odwiedza to samo miejsce, widzi, jak na chwilę, na jakieś kilka minut niskie słońce przebija się zza białych kłębów chmur i oświetla bloki czerwoną poświatą, ale tylko czubki, najwyższe piętra; wygląda to tak, jakby zapłonęły ogromne pochodnie.
Potem siedzi na ławce na peronie pod wielką reklamą. Zjada to, co jej zostało ze śniadania. Myje się w toalecie i wraca na swoje miejsce. Zaraz zaczną się godziny szczytu. Ci, którzy rano jechali w jedną stronę, teraz będą jechać w drugą. Pociąg, który się przed nią zatrzymuje, jest dobrze oświetlony i prawie pusty. Tylko jeden człowiek w całym wagonie – ten mężczyzna w czapce. Stoi wyprostowany jak struna. Gdy pociąg rusza, lekko nim szarpie, a potem znika połknięty przez czarne usta podziemi.
– Kupię ci bułkę – mówi Annuszka do zakutanej i tamta, rozkołysana, znowu nieruchomieje na chwilę, jakby mogła trawić zdania tylko w bezruchu. Potem po chwili rusza w stronę bud.
Stoją oparte o tylną stronę kiosku i jedzą, wcześniej zakutana musiała kilkanaście razy się przeżegnać i skłonić.
Annuszka pyta ją o ludzi, którzy siedzieli wczoraj w kotłowni w milczeniu, i kobieta znowu zastyga bez ruchu, tym razem z kęsem bułki w ustach. Mówi coś bez związku, coś jakby: „Jak to?”. A potem rzuca ze złością.
– Odwal ty się ode mnie, pannico.
I odchodzi. Annuszka jeździ do pierwszej w nocy metrem, a potem, gdy je zamykają i cerberki wyganiają ludzi, kręci się koło miejsca, gdzie – jak się jej wydaje – było wejście do ciepłych kotłowni, ale go nie znajduje. Idzie więc na dworzec i tam, wysupłując ostatnie pieniądze, spędza noc przy kolejnych herbatach i barszczach w plastikowych kubkach, wsparta dzielnie łokciami o laminowaną powierzchnię stołu.
Gdy tylko słyszy zgrzyt otwieranej kraty, kupuje w automacie bilet i zjeżdża na dół. W szybie pociągu widzi, że włosy ma już tłuste, po fryzurze nie został żaden ślad i inni pasażerowie siadają koło niej raczej niechętnie. Czasem przez moment przelatuje jej w panice przez głowę, że może spotka ją jakiś znajomy, ale oni raczej nie jeżdżą tą linią, lecz na wszelki wypadek szuka miejsc w kącie, tuż przy ścianie. Zresztą jakich ona ma znajomych? Listonoszka, kobieta ze sklepu na dole, sąsiad z naprzeciwka; nawet nie wie, jak się nazywają. Ma ochotę zasłonić twarz jak ta zakutana, to właściwie dobry pomysł – położyć sobie zasłonę na oczy, żeby samemu widzieć jak najmniej i być jak najmniej widzialnym. Poszturchują ją, a jej nawet sprawia to przyjemność, że ją ktoś dotyka. Jakaś starsza kobieta, która siada koło niej, wyciąga z reklamówki jabłko i podaje jej z uśmiechem. Gdy na stacji Park Kultury stoi przed budką z pierożkami, młody, krótko ostrzyżony chłopak kupuje jej porcję. Domyśla się więc, że nie wygląda najlepiej. Dziękuje i nie odmawia, choć zostało jej jeszcze parę groszy. Jest świadkiem wielu zdarzeń: jak policja zwija jakiegoś człowieka w skórzanej kurtce. Jak na cały głos kłóci się jakieś małżeństwo, obydwoje pijani. Jak młoda dziewczyna, nastolatka, wsiada do pociągu na Czerkizowskiej i szlocha, powtarzając: mamo, mamo, i właściwie nikt nie ma odwagi jej pomóc, a potem jest już za późno, bo dziewczyna wysiada na Komsomolskiej. Widzi kogoś, jak ucieka, niski smagły mężczyzna, potrącając przechodniów, ale przy schodach utyka w tłumie i tam łapie go dwóch innych, i wykręcają mu ręce. Jak jakaś kobieta przez chwilę lamentuje, że ukradli jej wszystko, wszystko, a potem jej głos dochodzi z coraz większej oddali, cichnie i w końcu milknie. I dwa razy tego dnia widzi sztywnego starca o nieobecnym spojrzeniu, jak przemyka przed nią w rozświetlonym pociągu. Nawet nie wie, że od dawna jest już ciemno, że na górze zapalono już wszystkie latarnie i lampy, które sączą się w mroźne, gęste powietrze żółtym światłem; tego dnia blask słoneczny w ogóle jej umknął. Wychodzi na powierzchnię na Kijewskiej i idzie w stronę tymczasowego przejścia przy rozpoczętej budowie, z nadzieją, że spotka zakutaną.
Kobieta jest na swoim miejscu i robi to, co zwykle – drepcze, zakreślając jakieś kręgi i ósemki, pokrzykując te swoje przekleństwa, podobna do tłumoka zmokniętych szmat. Annuszka stoi przed nią tak długo, aż tamta w końcu ją zauważa i milknie. Potem – choć się nie umawiały – idą obydwie raźnym krokiem, jakby spieszyły się do jakiegoś celu, który – jeśli nie będą zbyt szybkie – umknie im na zawsze, bez słowa. Na moście wiatr uderza w obie kobiety niczym damski bokser.
W kiosku na Arbacie mają pyszne bliny, niedrogo, a ociekają tłuszczem i jeszcze polanę są śmietaną. Zakutana kładzie monety na szklanym spodeczku i dostają ciepłe porcje. Znajdują sobie miejsce, żeby spokojnie zjeść ten smakołyk – na murku. Annuszka jak zahipnotyzowana patrzy na młodych ludzi, którzy mimo zimna obsiedli ławki, grają na gitarze i piją piwo. Bardziej hałasują, niż śpiewają. Przekrzykują się, wygłupiają. Dwie młodziutkie dziewczyny jadą konno; tak, niezwykły to widok, konie są wysokie, zadbane, pewnie prosto z maneżu; jedna z tych amazonek wita młodzież z gitarą, zgrabnie schodzi z siodła i trzymając krótko uzdę, rozmawia z chłopcami. Druga od jakichś zapóźnionych turystów usiłuje wyprosić pieniądze na jedzenie dla konia – tak przynajmniej im mówi – ale oni domyślają się, że chodzi raczej o piwo. Zwierzę nie wygląda, jakby głodowało.
Zakutana, szturcha ją łokciem:
– Jedz.
Ale Annuszka nie może oderwać oczu od tej scenki, patrzy na młodych zachłannie, bliny parują w jej dłoni. Widzi w nich wszystkich swojego Pietię, są w tym samym wieku. Pietia wraca do jej ciała, jakby go nigdy nie wydała na świat. Tkwi tam skulony, ciężki jak kamień, bolesny, pęcznieje w niej, rośnie – chyba musi urodzić go jeszcze raz, tym razem każdym porem skóry, wypocić. Na razie podchodzi jej do gardła, więźnie w płucach i nie wydobędzie się w żaden inny sposób, jak tylko szlochem. O tak, nie zje żadnego blina, jest pełna. Pietia utkwił jej w gardle, choć przecież mógłby tam siedzieć i teraz właśnie wyciągać rękę w górę, trzymając w dłoni puszkę piwa, podawać ją dziewczynie z koniem, odchylać się do tyłu całym ciałem i wybuchać śmiechem. Mógłby się ruszać, pochylić aż do własnych butów, podnieść wysoko ręce, mógłby włożyć stopę w strzemię i zamachnąć się nogą. Usiąść na grzbiecie tego zwierzęcia, przejechać się po ulicy, wyprostowany, uśmiechnięty, z wąsem, który ocienia mu już powoli górną wargę. Mógłby wbiec po schodach i zbiegać po nich jak burza, przecież ma tyle samo lat, co ci chłopcy, a ona, matka, martwiłaby się, że grozi mu dwója z chemii, że nie zda egzaminów na studia i skończy jak jego ojciec, że będzie miał kłopoty ze znalezieniem pracy, a jego żona wcale jej się nie spodoba i dziecko zafundują sobie za wcześnie.
I to ciężkie morze z ołowiu wzbiera w niej nie do wytrzymania, zbiega się z gestem dziewczyny, która chce okiełznać zniecierpliwionego konia – ściąga mu głowę w dół za uzdę, żeby przytrzymać w bezruchu. A gdy koń się wyrywa, ona wali go po grzbiecie szpicrutą i krzyczy.
– Stój, cholero! Stój, dziadu!
Wtedy z dłoni Annuszki wypadają bliny ze śmietaną i kobieta rzuca się na szamoczącą się z koniem dziewczynę z pięściami, i okłada ją na oślep.
– Zostaw go! Zostaw! – świszczy ze ściśniętego gardła.
Dopiero po chwili reagują zaskoczeni chłopcy, próbują odciągnąć oszalałą nagle kobietę w kraciastym płaszczu, ale już spieszy jej z pomocą druga, jakaś zakutana wariatka, cała w szmatach, i obie próbują zabrać lejce z rąk dziewczyny, a ją samą odepchnąć. Dziewczyna piszczy, osłania głowę rękami, nie spodziewała się tego rozwścieczonego ataku. Koń wierzga, parska, wyrywa się dziewczynie i biegnie środkiem Arbatu, przestraszony (dobrze, że o tej porze deptak jest prawie pusty); stuk jego kopyt odbity echem od ścian budynków przywodzi na myśl walki uliczne, strajk, otwierają się okna. Lecz już u wylotu ulicy pojawiają się dwaj policjanci, którzy szli leniwie, rozmawiając o grach komputerowych, przecież nic się nie dzieje, a teraz widzą zamieszanie i w pełnej gotowości, chwytając za pałki, ruszają biegiem.
– Kiwaj się – mówi zakutana. – Ruszaj się.
Siedzą w komisariacie i czekają na swoją kolej, aż spisze ich zeznania niemiły policjant o zaróżowionej twarzy.
– Kiwaj się – i przez te kilka godzin gada jak nakręcona, chyba ze strachu. Adrenalina obudziła zakutanej język. Szepcze jej do samego ucha, tak żeby nikt nie słyszał, ani ten okradziony, ani te dwie młode kurwy o ciemnej karnacji, ani ten ze zranioną głową, który jedną ręką przytrzymuje opatrunek. Annuszka zaś płacze, łzy spływają jej po twarzy bez przerwy i widać, że już niedługo ich zapasy całkiem się opróżnią.
Potem, gdy przychodzi ich kolej, czerwony policjant krzyczy przez ramię do kogoś w drugim pokoju:
– To ta biegunka.
A głos z tamtej strony mu odpowiada:
– Ją wypuść, ale spisz tę drugą, za zakłócanie.
Więc policjant mówi do zakutanej:
– Kobieto, następnym razem wywieziemy za miasto, sto kilometrów, rozumiesz? Sekciarzy tu nie chcemy.
A od Annuszki bierze dokument i zupełnie jakby nie umiał czytać, każe jej powtórzyć imię, otczestwo, nazwisko i adres, podać adres. Annuszka koniuszkami palców dotyka blatu stołu i przymykając oczy, jakby recytowała wiersz, podaje swoje dane. Adres powtarza dwa razy:
– Kuzniecka 46 mieszkania 78.
Wypuszczają jedną po drugiej, w odstępie godziny, najpierw zakutaną, więc gdy wychodzi Annuszka, po tamtej nie ma śladu. Nic dziwnego, jest straszny mróz. Kręci się w okolicy posterunku, nogi ją przynaglają, niosłyby ją tymi szerokimi ulicami gdzieś do źródeł wszystkich ulic, tam gdzie wypływają z pagórkowatych przedmieść, a za nimi otwierają się już inne widoki – wielkiej równiny, która bawi się swoim oddechem. Lecz autobus Annuszki podjeżdża, dobiega do niego w ostatniej chwili.
Ludzie ruszyli już z miejsc i na ulicy panuje poranny ruch, choć słońce jeszcze nie wzeszło. Annuszka długo jedzie autobusem na peryferie, a potem stoi pod blokiem i patrzy w swoje okna, wysoko. Są jeszcze ciemne, ale gdy niebo zaczyna się przejaśniać, widzi, że w kuchni jej mieszkania zapala się światło, i wtedy rusza do wejścia.
Co mówiła zakutana biegunka
Kiwaj się, ruszaj się, ruszaj. Tylko tak mu umkniesz. Ten, kto rządzi światem, nie ma władzy nad ruchem i wie, że nasze ciało w ruchu jest święte, tylko wtedy mu uciekasz, kiedy się poruszasz. On zaś sprawuje rządy nad tym, co nieruchome i zmartwiałe, nad tym, co bezwolne i bezwładne.
Więc ruszaj się, kiwaj, kołysz, idź, biegnij, uciekaj, gdy tylko się zapomnisz i staniesz, pochwycą cię jego wielkie ręce, zamienią cię w kukiełkę, owieje cię jego oddech, cuchnący dymem i spalinami, i wielkimi śmietniskami za miastem. On zamieni twoją barwną duszę w małą płaską duszyczkę, wyciętą z papieru, z gazety, i będzie ci groził ogniem, chorobą i wojną, będzie cię straszył, aż stracisz spokój i przestaniesz spać. Oznaczy cię i wpisze w swoje rejestry, da ci dokument tego upadku. Zajmie ci myśli nieważnymi rzeczami, co kupić, a co sprzedać, gdzie taniej, a gdzie drożej. Będziesz się odtąd martwić drobiazgami – ceną benzyny i jak ona wpłynie na spłatę kredytu. Będziesz przeżywać każdy dzień boleśnie, jakbyś żyła za karę, lecz kto popełnił zbrodnię i jaką, i kiedy, nie dowiesz się nigdy.
Kiedyś, dawno temu, car próbował zreformować świat, ale poniósł klęskę i świat wpadł prosto w objęcia antychrysta. Bóg, ten prawdziwy, ten dobry, został ze świata wygnany, naczynia z boską mocą zostały rozbite, a ona wsiąkła w ziemię i zniknęła w głębinach. Lecz gdy przemawiał szeptem ze swojego ukrycia, usłyszał go pewien sprawiedliwy człowiek, żołnierz o imieniu Eufemiusz, i zapisał sobie te słowa w umyśle. W nocy odrzucił precz karabin, zdjął mundur, odwinął onuce i zsunął buty. Stanął pod niebem nagi, jak go Pan Bóg stworzył, a potem zbiegł w lasy i przyodziawszy wierzchnie okrycie, wędrował od wioski do wioski, głosząc tę mroczną nowinę. Uciekajcie, ruszajcie z domów, idźcie, bieguni, bo tylko w ten sposób można się ustrzec przed pułapkami antychrysta. Jakakolwiek otwarta z nim walka będzie z góry przegrana. Zostawcie to, co posiadacie, porzućcie ziemię i ruszajcie w drogę.
Bo wszystko, co ma swoje stałe miejsce w tym świecie, każde państwo, kościół, rząd ludzki, wszystko, co zachowało formę w tym piekle, jest na jego usługach. Wszystko, co określone, co odtąd-dotąd, co ujęte w rubryki, zapisane w rejestrach, ponumerowane, zewidencjonowane, zaprzysiężone; wszystko, co zgromadzone, wystawione na widok, zaetykietowane. Wszystko, co zatrzymuje: domy, fotele, łóżka, rodziny, ziemia, sianie, sadzenie, doglądanie jak rośnie. Planowanie, czekanie na rezultaty, wykreślanie rozkładów, pilnowanie porządków. Dlatego odchowaj swoje dzieci, skoro je już nieopatrznie urodziłaś, i ruszaj w drogę; pochowaj rodziców, skoro już niebacznie powołali cię do istnienia – i idź. Wynieś się daleko, poza zasięg jego oddechu, poza jego kable i przewody, anteny i fale, niech cię nie namierzą jego czułe instrumenty.
Kto się zatrzyma – skamienieje, kto przystanie, zostanie przyszpilony jak owad, jego serce przebije drewniana igła, jego ręce i stopy będą przedziurawione i przybite do progu i powały.
Tak właśnie zginął ten, który się zbuntował. Został pojmany, a jego ciało przybito do krzyża, unieruchomiono jak owada, na pokaz dla oczu ludzkich i nieludzkich, ale zwłaszcza dla nieludzkich, te bowiem najbardziej lubują się w każdym przedstawieniu; nie dziwota, że je odtwarzają co roku i celebrują, modląc się do martwego ciała.
To dlatego tyrani wszelkiej maści, piekielni słudzy, mają we krwi nienawiść do nomadów – to dlatego prześladują Cyganów i Żydów, to dlatego przymusowo osiedlają wszystkich wolnych ludzi, naznaczają adresem, który dla nas jest wyrokiem.
Chodzi im o zbudowanie zastygłego porządku, o uczynienie upływu czasu pozornym. O to, żeby dni stały się powtarzalne i nie do odróżnienia, o zbudowanie wielkiej machiny, w której każde stworzenie będzie musiało zająć swoje miejsce i wykonywać pozorne ruchy. Instytucje i biura, pieczątki, okólniki, hierarchia i szarże, stopnie, podania i odmowy, paszporty, numery, karty, wyniki wyborów, promocje i zbieranie punktów, kolekcjonowanie, wymienianie jednych rzeczy na drugie.
Przyszpilić świat za pomocą kodów kreskowych, każdej rzeczy dać etykietę, niech będzie wiadomo, co to za towar i ile kosztuje. Niech ten obcy język będzie nieczytelny dla ludzi, niech go czytają maszyny i automaty, niech nocami w wielkich podziemnych sklepach robią sobie odczyty własnej kreskowej poezji.
Ruszaj się, ruszaj. Błogosławiony, który idzie.
Trzeci list Józefiny Soliman do Franciszka I, cesarza
Austrii
Wasza Wysokość milczy, zapewne zajęty ważnymi państwowymi sprawami. Ja jednak nie ustaję w wysiłkach i ponownie zwracam się do Waszej Wysokości o litość. Ostatni list napisałam do Waszej Wysokości ponad dwa lata temu i do tej pory nie doczekałam się odpowiedzi.
Powtarzam więc moją prośbę.
Jestem jedynym dzieckiem Angela Solimana, sługi Waszej Wysokości, zasłużonego dla Cesarstwa dyplomaty, człowieka oświeconego i ogólnie szanowanego. Zwracam się o litość dla mnie, bo nie będę mogła nigdy zaznać spokoju, mając w świadomości fakt, iż mój ojciec, ciało mojego ojca nie dostąpiło do tej pory chrześcijańskiego pochówku, lecz znajduje się – wypchane i spreparowane – jako okaz w Gabinecie Dziwów Natury na dworze Jego Wysokości.
Od urodzin mojego syna trawi mnie choroba, która postępuje. Boję się, że ta sprawa jest tak samo beznadziejna, jak i moja choroba, i nic nie uda mi się wskórać w mojej sprawie. Słowo „wskórać” jest tu jak najbardziej na miejscu, bowiem – pozwolę sobie przypomnieć – mój ojciec po śmierci został oskórowany, a następnie wypchany i teraz stanowi eksponat w kolekcji Waszej Wysokości. Odmówił Wasza Wysokość młodej matce, lecz może nie odmówi – umierającej.
Odwiedziłam to straszne miejsce przed opuszczeniem Wiednia. W międzyczasie bowiem wyszłam za mąż za sługę Waszej Wysokości, Pana von Feuchterslebena, inżyniera wojskowego, jego zaś służba rzuciła na północne rubieże naszego państwa – do Krakowa. Byłam tam i widziałam. Mogę powiedzieć, że odwiedziłam mojego ojca w piekle, gdyż jako katoliczka wierzę, że pozbawiony swojego ciała, nie będzie mógł dostąpić zmartwychwstania na Sądzie Ostatecznym. Ta wiara podpowiada mi też, wbrew temu, co sądzą niektórzy, że ciało jest naszym największym darem, że jest święte.
Odkąd Bóg stał się człowiekiem, ludzkie ciało zostało na zawsze uświęcone i cały świat przybrał kształt pojedynczego człowieka. Nie ma innego dostępu do drugiego człowieka, jak i do świata, jak tylko przez ciało. Gdyby Chrystus nie przyjął ludzkiego ciała, nigdy nie zostalibyśmy zbawieni.
Oskórowano go jak zwierzę, wypchano trawą i ustawiono w towarzystwie innych wypchanych istot ludzkich, wśród szczątków jednorożców, monstrualnych ropuch, dwugłowych płodów pływających w spirytusie i innego dziwactwa. Oglądałam tych, którzy cisną się, żeby zobaczyć na własne oczy Twoją kolekcję, Panie, i widziałam ich wypieki na twarzy, gdy patrzyli na skórę mego ojca. Słyszałam, jak chwalili Cię za rozmach i odwagę.
Kiedy będziesz odwiedzał swoje eksponaty, podejdź i do niego, Panie, do Angela Solimana, Twojego sługi, którego skóra służy Ci także i po śmierci. Te dłonie, które teraz nie dość starannie wypełniono trawą, kiedyś dotykały mnie, brały mnie na ręce; policzek, dziś wysuszony i zapadnięty, muskał moją twarz. To ciało kochało i było kochane, potem zmogły go ataki reumatyzmu. Z tego ramienia Twój medyk puszczał mu krew. Ten ludzki szczątek podpisany imieniem i nazwiskiem mego ojca był kiedyś żywym człowiekiem.
Często zastanawiam się nad tym, każdej nocy nie daje mi to usnąć spokojnie – jaka jest naprawdę przyczyna tak okrutnego potraktowania zwłok mojego świętej pamięci ojca.
I czy to możliwe, aby był nim kolor skóry? Ciemny, czarny? Czy człowiek o białej skórze, który znalazłby się w dzikich krajach, zostałby potraktowany tak samo – wypchany i wystawiony na ciekawy wzrok? Czy wystarczy, żeby drugi człowiek był inny, z wyglądu lub wewnętrznie, w jakikolwiek sposób, żeby przestawały go dotyczyć ogólnie przyjęte prawa i zwyczaje. Czy te prawa zostały pomyślane i stworzone tylko dla takich samych ludzi? Lecz przecież świat jest pełen różnorodności. Wiele mil na południe żyją ludzie różni od tych, którzy osiedli na północy. Na wschodzie zaś żyją ludzie inni od tych na zachodzie. Jaki sens ma prawo, które stanowi reguły tylko dla jednych? Tam gdzie sięgają nasze statki i nasze pieniądze, prawa powinno się przestrzegać dla każdego bez wyjątku. Czy wypchałby Wasza Wysokość swojego dworzanina, jeżeli byłby on biały? Najniżej postawiony człowiek ma prawo do pogrzebu, jeżeli zaś odmawiasz tego mojemu ojcu, to czyżbyś kwestionował jego człowieczeństwo?
Myślę, że tym, którzy nami rządzą, wcale nie zależy na rządzie dusz, choć tak się powszechnie uważa. Dziś to zbyt oderwane i niezrozumiałe pojęcie. Jeżeli Bóg jest – niech mi będzie wybaczona moja gorycz – tym, który nakręcił zegar, Zegarmistrzem albo, zaiste, duchem natury, przejawiającym się w sposób mglisty i zupełnie nieosobowy, pojęcie duszy stało się niewygodne i wstydliwe. Jaki władca chciałby rządzić czymś tak ulotnym i niepewnym? Jaki oświecony władca pragnąłby władzy nad tym, czego istnienie nie zostało udowodnione w laboratoriach.
Nie ma wątpliwości, Wasza Wysokość, że prawdziwa ludzka władza może dotyczyć tylko ludzkiego ciała – i tak się ją właśnie sprawuje. Ustanowienie państw i granic międzypaństwowych każe ludzkiemu ciału pozostawać w jasno określonej przestrzeni; istnienie wiz i paszportów – kontroluje jego naturalną potrzebę ruchu i przemieszczania się. Władca, który ustala podatki – ma wpływ na to, co będą jedli jego poddani, na czym spali i czy odzieją się w len, czy w jedwab. Ustalasz też, Panie, które ciało będzie ważniejsze, a które mniej ważne. Piersi mamki napełnione mlekiem nierówno rozdzielą pokarm. Dziecko z pałacu na wzgórzu będzie ssało do woli, to ze wsi w dolinie – spije resztki. Gdy podpisujesz, Panie, wojenny dekret, tym samym rzucasz tysiące ciał ludzkich w kałuże krwi.
Mieć władzę nad ciałem, to być zaiste królem i życia, i śmierci, to więcej niż być cesarzem największego nawet państwa. Dlatego zwracam się do Ciebie w taki właśnie sposób, jako do dzierżawcy życia i śmierci, tyrana i uzurpatora, i nie proszę, lecz żądam. Oddaj mi ciało mojego ojca, bym mogła je pochować.
Będę Ci towarzyszyć, Panie, jak głos z ciemności, nawet gdy umrę, nie dam Ci spokoju, nie przestanę szeptać.
Józefina Soliman von Feuchtersleben
Rzeczy nie stworzone ludzką ręką
Po wystawie sarir nie dziwi mnie już wystawa rzeczy nie zrobionych ludzką ręką. Należą do nich księgi, które samoistnie rosną w wilgoci w górskich jaskiniach i pozwalają się odnaleźć co jakiś czas ludziom sprawiedliwym; a wtedy przenoszone są uroczyście do świątyń. A także ikony z boską twarzą. Wystarczy zostawić na jakiś czas czystą, zagruntowaną powierzchnię deski i czekać. Czasem w nocy może pojawić się na niej boska twarz, wyjrzeć spod spodu, wypłynąć z najgłębszej ciemności, z samych podmokłych fundamentów świata. Bo może żyjemy w ogromnej camera obscura, tak, zamknięci w ciemnym pudełku, i gdy tylko uda się zrobić w nim mały otwór, gdy tylko jakaś igła przebije się do nas, obraz z zewnątrz wpadnie z promieniem światła i zostawi ślad na wewnętrznej, światłoczułej powierzchni świata.
Mówi się także o pewnym posążku Buddy, że podobno pojawił się sam z siebie, doskonały, zrobiony z najlepszego metalu. Trzeba go było tylko oczyścić z ziemi. Przedstawia on siedzącego Buddę, który wspiera głowę na dłoni. Ten Budda uśmiecha się pod nosem, delikatnie, ciut ironicznie, jak ktoś, kto właśnie usłyszał subtelny dowcip. Żart, którego pointa nie mieści się w ostatnim zdaniu, ale w oddechu opowiadającego.
Czystość krwi
Opowiadała mi pewna wyspiarka z drugiej półkuli, spotkana w hotelu w Pradze:
Ludzie zawsze wlekli za sobą miliony bakterii, wirusów i chorób; nie da się tego zatrzymać. Ale można przynajmniej próbować. Po światowej panice z BSE niektóre państwa wprowadziły nowe regulacje prawne. Ktokolwiek z mieszkańców jej wyspy wyjeżdżał do Europy, nie mógł już nigdy więcej zostać dawcą krwi, można powiedzieć, że według prawa ulegał dożywotniemu skażeniu. I tak właśnie będzie teraz z nią – nigdy nie odda już krwi. To cena tej podróży, nie wliczona w koszty biletu. Utracona czystość. Utracona cześć.
Pytam ją, czy było warto, czy miało sens poświęcenie czystości krwi dla obejrzenia kilku miast, kościołów i muzeów.
Odpowiada z powagą, że za wszystko trzeba zapłacić.
Kunstkamera
Celem pielgrzymki jest inny pielgrzym, tym razem natychmiast rozpoznałam czułą rękę Charlotty. W podłużnym słoju, z wieczkiem, które przypomina rzeźbę, pływał mały płód o zamkniętych oczach, zawieszony na dwóch końskich włosach. Jego małe stopy dotykały zabarwionych na czerwono resztek łożyska. Pokrywała to mała martwa natura morskiego dna – wszystko kojarzy się z morzem, także główny bohater tego przedstawienia – płód. Pochodzimy z wody. Stąd zapewne Charlotta umieściła na łupkowym wieczku muszle, rozgwiazdy, korale i gąbki, a w centralnym miejscu cieszył oko zasuszony konik morski – hippocampus.
I jeszcze jeden preparat zrobił na mnie wrażenie – zachowane w styksowej wodzie bliźnięta syjamskie, a obok, ich wysuszony szkielet. To dowód wielkiej oszczędności materiału – dwa preparaty z jednego podwójnego ciała.
La mano di Constantino
Pierwsza rzecz, jaka rzuciła mi się w oczy po przyjeździe do Wiecznego Miasta, to piękni czarnoskórzy sprzedawcy torebek i portfeli. Kupiłam małą czerwoną portmonetkę, ponieważ poprzednią ukradziono mi w Sztokholmie. Druga rzecz – to stragany pełne pocztówek, na których właściwie można by już poprzestać i spędzić resztę czasu w cieniu na nabrzeżu Tybru, ewentualnie pijąc wino w którejś z małych drogich kafejek. Pocztówki krajobrazowe, z panoramą starych ruin, pocztówki przygotowane z ambicją, żeby na płaskim wycinku przestrzeni pokazać jak najwięcej, powoli są wypierane przez fotografie skupione na detalach. Zapewne jest to dobry pomysł, bo odciąża zmęczone umysły. Świata jest za dużo, lepiej więc skupić się na szczególe, nie na całości.
Oto piękny szczegół fontanny, mały kotek siedzący na rzymskim gzymsie, genitalia Dawida Michała Anioła, ogromna stopa kamiennej rzeźby, wyszczerbiony tors, który natychmiast każe się zastanowić, jaka to twarz należała do tego ciała. Pojedyncze okno w ścianie koloru ochry i w końcu – tak – sama dłoń z palcem wskazującym uniesionym pionowo w niebo, monstrualna, oderwana od jakiejś niebywałej całości tuż przy nadgarstku – dłoń cesarza Konstantyna.
I tak pozostałam już zainfekowana tą pocztówką. Rzeczywiście należy uważać, na co się popatrzy na samym początku! Odtąd już wszędzie widziałam wskazujące coś dłonie, stałam się niewolnicą tego detalu, zawładnął mną.
Półnagi posąg wojownika, zaledwie w paradnym hełmie i z piką w jednej dłoni; druga wskazuje coś w górze. Dwa putta tłustymi paluszkami kierujące uwagę innych, że tam, nad ich głowami – co? I jeszcze więcej, dwie zwijające się ze śmiechu turystki, ich palce, grupa ludzi przed eleganckim hotelem – bo właśnie wychodzili stamtąd Richard Gere i Nicole Kidman, a na placu Świętego Piotra takich wskazujących palców można było widzieć setki.
Na Campo di Fiori zobaczyłam kobietę, która skamieniała z upału przy kurku z wodą, z palcem tuż przy uchu, jakby chciała sobie przypomnieć melodię z lat młodości i już zaczynała słyszeć jej pierwsze tony.
A potem dostrzegłam starego schorowanego mężczyznę na wózku, który popychały dwie dziewczyny. Starzec był sparaliżowany, z nosa wychodziły mu przezroczyste plastikowe rurki i ginęły w czarnym plecaku. Na jego twarzy zastygł wyraz absolutnego przerażenia, a prawa ręka drapieżnym szponiastym palcem wskazywała na coś, co zapewne znajduje się tuż za jego lewym ramieniem.
Mapowanie pustki
James Cook wyruszył na południowe morza, żeby obserwować przejście Wenus ponad tarczą słoneczną.
Wenus objawiła mu nie tylko swoją urodę, ale i ziemię zauważoną już przez Holendra Tasmana. Z jego zapisków żeglarze wiedzieli, że musi gdzieś tu być. Codziennie jej wyglądali i codziennie popełniali te same błędy – brali chmury za ląd. Wieczorami rozmawiali o tajemniczej wyspie – że na pewno będzie piękna, skoro sprawuje nad nią pieczę Wenus, ale musi mieć także i inne pierwszorzędne cechy, jak to ziemia Wenus. Każdy miał o nich własne wyobrażenie.
Pierwszy oficer pochodził z Tahiti; był pewny, że ten ląd będzie jak jego Hawaje – ciepły, tropikalny, zalany słońcem, otoczony długimi, nie kończącymi się plażami, pełen kwiatów, pożytecznych ziół i pięknych kobiet o nagich piersiach. Sam kapitan pochodził z Yorkshire (z czego był bardzo dumny) i właściwie nie miałby nic przeciwko temu, żeby tu było tak jak tam. Zastanawiał się nawet, czy może lądy po drugiej stronie kuli ziemskiej nie łączy jakiś rodzaj korespondencji, planetarna zażyłość, podobieństwo – jeżeli nie oczywiste i trywialne, to na pewno manifestujące się w inny, głębszy sposób. Chłopiec okrętowy, Nils Jung, marzył o górach, żeby ta ziemia była górzysta, żeby sięgały w niebo i miały ośnieżone szczyty, między nimi zaś żeby były żyzne doliny, pełne pasących się owiec, oraz czyste strumienie, w których pływają pstrągi (podobno pochodził z Norwegii).
I to jego oczami zobaczono Nową Zelandię 6 października 1769 roku.
Odtąd „Endeavour” płynął przed siebie, a widok lądu wyłaniał się z chmur, mila po mili. Wieczorami kapitan Cook ze wzruszeniem przenosił go na papier, rysując mapy.
W ciągu kilku lat tego mapowania mieli wiele przygód, które barwnie już opisano. Kiedy ktoś rzucił myśl, że tak niezwykły ląd musi być zamieszkany, następnego dnia ujrzano dym nad buszem. Gdy zaczęto się obawiać przeszkód w zdobywaniu prowiantu na lądzie i wyobrażać sobie walecznych dzikich, jeszcze tego samego ranka pojawili się na lądzie – straszni i przerażający. Mieli wytatuowane twarze, wywalali języki i potrząsali włóczniami. Żeby definitywnie zamanifestować przewagę i od razu ustalić hierarchię, zastrzelono kilku z nich – wtedy odkrywcy zostali zaatakowani.
Nowa Zelandia to był, zdaje się, ostatni ląd, jaki sobie wymyśliliśmy.
Inny Cook
Thomas latem 1841 roku wybrał się piechotą na spotkanie towarzystwa trzeźwości – był bowiem wielkim orędownikiem trzeźwego umysłu – z rodzimego Loughborough do oddalonego o jedenaście mil Leicester. Wraz z nim szło jeszcze kilku innych dżentelmenów. Po drodze, która była długa i męcząca, ów Cook wpadł na pomysł – i aż dziw bierze, że nikt przed nim tego nie wymyślił, to jest właśnie ta słynna prostota genialnych pomysłów – żeby następnym razem wynająć dla wszystkich niezorganizowanych podróżników kurs kolei żelaznej.
Miesiąc później udało mu się przygotować pierwszą wycieczkę dla kilkuset osób (nie wiadomo jednak, czy wszyscy jechali na spotkanie towarzystwa trzeźwości). Tak powstało pierwsze turystyczne biuro podróży.
Oto jest dwóch z tych kucharzy, którzy warzą nam rzeczywistość.
Wieloryby. Utopić się w powietrzu
Wszyscy mieszkańcy australijskich nadmorskich osad wychodzili na brzeg, gdy rozchodziła się wieść, że znowu jakiś zdezorientowany wieloryb wpływał na mielizny. Ludzie ofiarnie pełnili przy nim dyżury, żeby polewać jego delikatną skórę wodą i zachęcać go do powrotu w morze. Starsze panie ubrane jak hipiski utrzymywały, że wiedzą, jak to zrobić. Podobno wystarczy mówić do niego: idź, idź, mój bracie, ewentualnie – moja siostro. I z zamkniętymi oczyma dzielić się z nim swoją energią.
Cały dzień drobne figurki krzątały się po plaży, czekając na przypływ, niechże go woda zabierze z powrotem na głębiny. Zaczepiano sieci do łodzi i próbowano go wypchnąć siłą. Lecz wielkie zwierzę zamieniało się w bezwładny ciężar, w ciało, któremu wcale nie zależy na życiu. Nic dziwnego, że ludzie mówili: „samobójstwo”. Przybyła tu także niewielka grupa aktywistów, którzy uważali, że zwierzętom należy pozwolić umrzeć. Dlaczego akt samobójczy miałby być tylko wątpliwym przywilejem człowieka. Może życie każdej żywej istoty ma swoje określone granice, niewidoczne dla oka, i po ich przekroczeniu wyczerpuje się samo. Niechże zostanie to wzięte pod uwagę w powstającej właśnie w Sydney czy Brisbane Karcie Praw Zwierząt. Drodzy bracia, dajemy wam prawo do dobrowolnej śmierci.
Zjeżdżali do umierającego wieloryba jacyś podejrzani szamani, którzy odprawiali nad nim rytuały, pojawili się fotoamatorzy i łowcy sensacji. Nauczycielka z wiejskiej szkoły przyprowadziła tu swoją klasę i potem dzieci rysowały „Pożegnanie wieloryba”.
Zwykle trwało to kilka dni, umieranie. A przez ten czas mieszkańcy wybrzeża już się zżyli ze spokojną, majestatyczną istotą o nieprzeniknionej woli. Ktoś nadawał jej imię, najczęściej całkiem ludzkie. Pojawiała się lokalna stacja telewizyjna, w umieraniu brał udział cały kraj, a nawet świat – dzięki telewizji satelitarnej. Problem tego osobnika na plaży kończył wszystkie wiadomości na trzech kontynentach. Przy tej okazji puszczano filmy o globalnym ociepleniu i ekologii. W studiach dyskutowali uczeni, a politycy włączyli kwestię ochrony przyrody do swoich programów wyborczych. Dlaczego? Odpowiadali na te pytania ichtiolodzy i ekolodzy, każdy z nich miał swoją teorię.
Zniszczony system echolokacji. Zanieczyszczenia wody. Wybuchy termojądrowe na dnie mórz, do których nie chciało się przyznać żadne państwo. A może wzorem słoni to dobrowolna śmierć? Starość? Rozczarowanie? Mózgi ssaków podatne są na parcie ciemności. Niedawno wszak odkryto, jak niewiele różni się mózg wieloryba od mózgu ludzkiego; a oprócz podobieństw są w nim pewne obszary, których nie ma homo sapiens, w najlepszej, najbardziej rozwiniętej części płatów czołowych.
W końcu śmierć stawała się faktem i martwe ciało należało usunąć z plaży. Odbywało się to już nie tak tłumnie, a właściwie bez świadków. Tylko służby w jaskrawozielonych kurtkach cięły i ładowały ciało na przyczepy, by potem wywieźć je w nieznanym kierunku. Jeżeli istniał jakiś cmentarz dla tych wielorybów, to z pewnością tam.
Billy, orka, utopił się w powietrzu.
Nieutuleni w żalu ludzie.
Ale zdarzało się przecież, że udawało się niektóre z nich uratować. Po wielu wysiłkach i pełnej poświęcenia pracy dziesiątków wolontariuszy, wieloryby brały głęboki wdech i zawracały na otwarty ocean. Widać było, jak radośnie tryskają w niebo te ich słynne fontanny, a potem jak nurkują w głębię oceanu.
Plaża wiwatowała.
Kilka tygodni później odławiano je u wybrzeży Japonii i ich łagodne, piękne ciała zmieniały się w pokarm dla psów.
Strefa Boga
Jest spakowana od kilku dni. Rzeczy leżą w kupkach na dywanie w pokoju. Przechodząc do łóżka, stawia między nimi stopy, brodzi wśród stosików koszulek, majtek, zwiniętych w kłębuszki skarpet, złożonych porządnie w kant spodni oraz kilku książek na drogę, ot, takich tam modnych powieści, których nie miała czasu przeczytać do tej pory. Są i ciepły sweter, i zimowe buty, które kupiła na tę okazję – przecież jedzie w sam środek zimy.
Rzeczy jak to rzeczy – niezgłębione, miękkie wylinki wielorazowego użytku, ochronne futerały dla kruchego pięćdziesięciokilkuletniego ciała, kombinezony przeciw promieniom słonecznym i wzrokowi ciekawskich. Niezbędne w długiej podróży i podczas kilkutygodniowego pobytu daleko, daleko, na krańcach świata. Układała je na podłodze, pomagając sobie listą, którą spisywała całymi dniami w rzadkich wolnych chwilach, wiedząc już, że musi pojechać. Ponieważ danego słowa należy dotrzymać.
Pakując się starannie do swojej czerwonej walizki na kółkach, musiała przyznać uczciwie, że niewiele potrzebuje. Każdego kolejnego roku odkrywała, że jest tego coraz mniej. Odpadały: sukienki, pianki do włosów, lakier do paznokci i wszystkie przyrządy do manikiuru, kolczyki, podróżne żelazko, papierosy. W tym roku uświadomiła sobie, że nie potrzebuje podpasek.
– Nie odwoź mnie – powiedziała do mężczyzny, który odwrócił do niej ledwie przytomną ze snu twarz. – Wezmę taksówkę.
Wierzchem dłoni przesunęła po jego delikatnych bladych powiekach i pocałowała go w policzek.
– Zadzwoń, jak będziesz na miejscu, bo umrę z niepokoju – powiedział niewyraźnie i jego głowa opadła na poduszkę. Miał nocny dyżur w szpitalu, był jakiś wypadek i pacjent zmarł.
Włożyła czarne spodnie i czarną lnianą bluzę. Wciągnęła buty i przerzuciła torebkę przez ramię. Teraz stoi bez ruchu w korytarzu, sama nie wie dlaczego. W jej rodzinie mawiało się, że przed podróżą trzeba koniecznie na minutę usiąść, dawny polski kresowy zwyczaj; ale tutaj, w tym małym przedpokoju nie ma miejsca do siedzenia, żadnego krzesła. Więc stoi i ustawia swój wewnętrzny zegar, formatuje timer, można by rzec, światowo, uzbraja wielkie teraz, ten mięsisty chronometr w ludzkiej postaci, który tyka głucho wraz z jej oddechem. I nagle zbiera się w sobie, łapie walizkę za rączkę, jak dziecko, które się zagapiło, i z impetem otwiera drzwi. I już. Start. Ruszyła.
Śniady taksówkarz starannie ułożył jej torbę w bagażniku. Kilka jego gestów wydało jej się niepotrzebnych, zbyt poufałych, miała wrażenie, że gdy ułożył walizkę w bagażniku, pogłaskał ją delikatnie.
– A więc w podróż? – zapytał z uśmiechem, odsłaniając duże białe zęby.
Potwierdziła. Uśmiechnął się jeszcze szerzej za grzecznym pośrednictwem lusterka.
– Do Europy – rzuciła i taksówkarz z na wpół okrzykiem, na wpół westchnieniem, wyraził podziw.
Jechali szosą przy zatoce, właśnie zaczął się odpływ i woda powoli odsłaniała kamieniste, usiane muszlami dno. Słońce oślepiało, grzało mocno, trzeba było uważać na skórę. Pomyślała teraz z żalem o swoich roślinach w ogrodzie i czy rzeczywiście mąż będzie je podlewał, jak obiecał, o mandarynkach (czy doczekają do jej powrotu – wtedy zrobi z nich konfiturę), o figach, które właśnie zaczęły dojrzewać, i o ziołach wygnanych w najbardziej suche miejsce ogrodu, na kamienie, ale chyba im się tam spodobało, bo estragon wyrósł w tym roku do niebywałych rozmiarów.
Nawet pranie powieszone w ogrodzie przesiąkło jego cierpką i rześką wonią.
– Dziesięć – powiedział taksówkarz. Zapłaciła.
Na lokalnym lotnisku pokazała przy kontuarze bilet i odprawiła bagaż do celu. Sama została z plecakiem i od razu niespiesznie poszła do samolotu, do którego już pakowali się zaspani ludzie, z dziećmi, z psami, z reklamówkami pełnymi prowiantu.
Gdy mały samolot uniósł się w powietrze, żeby przewieźć ją na główne lotnisko – zobaczyła widok tak piękny, że na chwilę ogarnęło ją uniesienie. „Uniesienie”, śmieszne stare słowo, komiczne w tym kontekście, bo naprawdę była uniesiona na wysokość chmur. Wyspy, piaszczyste plaże należały do niej w nie mniejszym stopniu niż jej dłonie i stopy; morze, które zwija się w pieniste rulony przy brzegach, okruchy statków i łodzi, łagodna i falująca linia brzegowa, zielone wnętrza wysp były jej własnością. God's Zone, tak mówili o wyspie jej mieszkańcy. Strefa Boga. Tu się przeprowadził i tutaj zabrał ze sobą całe piękno świata. Teraz rozdaje je każdemu mieszkańcowi za darmo, nie stawiając żadnych warunków.
Na dużym lotnisku poszła do toalety i umyła twarz. Potem długo przyglądała się małej niecierpliwej kolejce do stanowisk darmowego Internetu. Ludzie w podróży zatrzymywali się tu na chwilę, żeby dać znak bliskim i dalekim znajomym: jestem. Pomyślała nawet, że i ona mogłaby podejść do ekranów, wystukać nazwę swojego serwera, potem adres i sprawdzić kto też do niej napisał, ale wie, co tam znajdzie. Nic ciekawego: w sprawie projektu, nad którym teraz pracuje, żarty od koleżanki z Australii, rzadkie maile od dzieci. Nadawca tych, które stały się powodem tej wyprawy, milczał już od jakiegoś czasu.
Zdziwiły ją wszystkie rytuały bezpieczeństwa dawno nie latała. Prześwietlono ją samą i jej plecak, Zabrano jej cążki do paznokci; żałowała, bo były całkiem porządne, używała ich od lat. Urzędnicy fachowym spojrzeniem próbowali ocenić, czy ktoś z pasażerów nie jest w istocie uzbrojoną bombą, zwłaszcza ci o śniadych twarzach albo te dziewczyny w chustach wesołe, rozszczebiotane. Wyglądało na to, że świat, do którego się wybiera, na którego granicy teraz stanęła tuż przed żółtą linią, rządzi się innymi prawami że aż tutaj dochodzi jego ponury wściekły pomruk.
Po odprawie paszportowej zrobiła małe zakupy w bezcłowym sklepie. Znalazła swój gejt – dziewięć, usiadła z twarzą zwróconą do wejścia i próbowała czytać.
Samolot wystartował o czasie, bezboleśnie, więc jeszcze raz zdarzył się cud, że maszyna wielka jak budynek z wdziękiem wyśliznęła się z objęć ziemi i łagodnie poszybowała w górę.
Po plastikowym samolotowym jedzeniu wszyscy zaraz zaczęli zbierać się do snu. Nieliczni ze słuchawkami na uszach oglądali film o fantastycznej podróży dzielnych naukowców, którzy zostali zmniejszeni w jakimś „akceleratorze” do rozmiarów bakterii i teraz podróżowali we wnętrzu ciał pacjenta, patrzyła na ekran bez słuchawek i zachwyciły ją niezwykłe zdjęcia – sceneria jak na dnie morza, karminowe korytarze naczyń krwionośnych, pulsujące zwężenia tętnic, a w nich agresywne limfocyty przypominające przybyszów z kosmosu i łagodne, miseczkowate krwinki, niewinne owieczki. Steward dyskretnie roznosił wodę z plasterkiem cytryny na cały dzbanek. Wypiła kubek.
Gdy padał deszcz, parkowymi ścieżkami płynęła woda, przepłukiwała je i nanosiła delikatny jasny piasek; można było na nim pisać końcem patyka, wstęgi domagały się zapisu. Dało się na nich rysować kratk, do gry w klasy i królewny w bombkowatych sukniach o owadzich taliach, a kilka lat później, rebusy, wyznania, miłosną algebrę tych wszystkich M + B = WM – co znaczyło, że jakiś Marek czy Maciek kocha jakąś Basie czy Bożenę, a WM to wielka miłość. Zawsze tak ma w samolocie – widok z lotu ptaka na całe swoje życie, na poszczególne momenty, o których myślałoby się na ziemi, że są zupełnie zapomniane. Banalny mechanizm flashbacku, mechaniczna reminiscencja.
Gdy dostała e-mail, nie wiedziała od kogo, kto się kryje pod tym imieniem i nazwiskiem i dlaczego zwraca się do niej tak poufale. Ta niepamięć trwała kilkanaście sekund, powinna jej się zawstydzić. List był pozornie – jak to potem stwierdziła – listem bożonarodzeniowym, z życzeniami. Przyszedł w połowie grudnia, gdy zaczynały się pierwsze upały. Ale wyraźnie wykraczał poza przyjęte formułki. Wydał jej się wołaniem z drugiej strony tuby, dalekim, stłumionym, niewyraźnym. Nie wszystko zrozumiała, niektóre zdania ją niepokoiły, na przykład, że „życie wydaje mi się jakimś ohydnym nałogiem, nad którym już dawno straciło się kontrolę. Czy rzucałaś kiedyś palenie?”. Tak, rzucała. I było to trudne.
Dobre kilka dni nosiła się z tym dziwnym listem od człowieka, którego znała ponad trzydzieści lat temu i od tamtej pory nie widziała, którego zupełnie już zapomniała, ale którego przecież kiedyś kochała przez dwa intensywne młodzieńcze lata. Odpisała grzecznie i po przyjacielsku, zupełnie w innym tonie, I wtedy listy zaczęły przychodzić codziennie.
Odebrały jej spokój te maile. Obudziły widocznie śpiący fragment mózgu, w którym przetrzymywała tamte lata podzielone na obrazy, na strzępki dialogów, smużki zapachów. Teraz codziennie, gdy jechała do pracy samochodem, wraz z przekręceniem kluczyka w stacji włączały jej się te nagrania, filmy nakręcone byle jaką kamerą, o wyblakłych kolorach albo wręcz czarno-białe, scenki rodzajowe, momenty, bez porządku i sensu, nie po kolei, z którymi nie wiadomo, co począć. że na przykład wychodzą poza miasto, miasteczko właściwie, na wzgórza, tam gdzie biegnie linia wysokiego napięcia, i odtąd stale ich słowom towarzyszy brzęczenie, jak akord podkreślający wagę tego spaceru, niski jednostajny dźwięk, napięcie, które ani nie rośnie, ani nie opada. Trzymają się za ręce; to czas pierwszych pocałunków, których nie da się inaczej określić jak dziwne.
Ich liceum było starym, chłodnym budynkiem, w którym na dwóch piętrach do szerokich korytarzy przyrastały szeregiem klasy. Wszystkie wyglądały podobnie – trzy rzędy ławek, a naprzeciwko nich biurko nauczyciela. Tablice pokryte ciemnozieloną gumą można było przesuwać z góry na dół. Dyżurny klasowy miał obowiązek przed każdą lekcją zwilżyć gąbkę. Na ścianach wisiały czarno-białe portrety mężczyzn – tylko w gabinecie fizycznym znajdowała się jedna kobieca twarz: Maria Skłodowska-Curie, zaświadczając o istnieniu równości między płciami. Te rzędy twarzy wiszących nad głowami uczniów miały im zapewne przypominać, że jakimś cudem szkoła pozostaje w wielkiej naukowej familii, że mimo swojej prowincjonalności jest spadkobierczynią najlepszej tradycji i należy do świata, w którym wszystko da się opisać, wyjaśnić, udowodnić, wykazać na przykładzie.
W siódmej klasie zaczęła interesować się biologią. Znalazła gdzieś artykuł – może podsunął go jej ojciec – o mitochondriach. że najprawdopodobniej w zamierzchłych czasach, w pierwotnym oceanie były osobnymi istotami, które zostały przechwycone przez inne jednokomórkowce i na resztę dziejów zmuszone do pracy na rzecz żywicieli. To niewolnictwo usankcjonowała ewolucja – i tak oto jesteśmy. Tak to było tam opisane, takimi terminami – „przechwycone”, „zmuszone”, „niewolnictwo”. Prawdę mówiąc, nigdy nie dawało jej to spokoju. Założenie, że na początku była przemoc.
W liceum wiedziała już, że zostanie biologiem, dlatego z zapałem uczyła się biologii i chemii. Na rosyjskim pisała liściki pełne plotek, podawane usłużnie przez kolegów pod ławkami do przyjaciółek. Na polskim nudziła się śmiertelnie, dopóki w dziesiątej klasie nie zakochała się w koledze z równoległej klasy, który miał takie samo imię i nazwisko jak autor maila i którego twarz usiłowała sobie teraz przypomnieć. Dlatego, zdaje się, niewiele się dowiedziała o pozytywizmie i Młodej Polsce.
Jej codzienna podróż jest podróżą wahadłową po wdzięcznie zakrzywionym łuku, osiem kilometrów wybrzeża, tam i z powrotem, z domu do pracy i odwrotnie. Morze jest w tej podróży zawsze obecne i śmiało można powiedzieć, że jej podróż jest podróżą morską.
W pracy jednak przestawała myśleć o mailach, wracała do siebie, a tu nie było miejsca na mgliste wspomnienia. Gdy tylko zjeżdżała z podjazdu pod domem i włączała się do ruchu na szosie, zawsze była lekko podekscytowana – tyle rzeczy czeka na nią w laboratorium i biurze. I oto znajoma bryła niskiego przeszklonego budynku przestawiała jej świadomość, a jej mózg zaczynał pracować wydajniej, był skupiony jak dobrze naoliwiony silnik, niezawodny, taki, który zawsze przywozi do celu.
Brała udział w wielkim programie wymierzonym w szkodniki, przeciwko łasicom i oposom, które sprowadzone nieopatrznie przez człowieka – siały teraz zniszczenie wśród populacji endemicznych gatunków ptaków, żywiąc się głównie ich jajami.
Pracowała w zespole, który testował trutki na te małe ssaki. Truciznę wstrzykiwano do jaj, które jako przynętę rozkładano w specjalnych drewnianych klatkach w lasach i w buszu; musiała być ona szybka, humanitarna i na dodatek błyskawicznie rozkładalna, żeby padłymi zwierzętami nie zatruły się populacje insektów. Krystalicznie czysta trucizna, całkowicie bezpieczna dla świata, wymierzona tylko w szkodnika, w jeden wybrany typ organizmu, samoneutralizująca się po wykonaniu zadania. James Bond ekologii.
Tym się właśnie zajmowała. Stworzyła taką substancję, pracowała nad nią całe siedem lat.
On to skądś wiedział. Na pewno wyczytał w Internecie, wszystko tam jest. Jeśli cię nie ma w Internecie, to tak, jakby cię w ogóle nie było. Musisz tam mieć choć jeden mały wpis, choćby na liście absolwentów twojego liceum. A znalazł ją zapewne w prosty sposób, ponieważ nigdy nie zmieniła nazwiska. Więc na pewno po prostu wpisał jej nazwisko w Google i wyskoczyło kilka stron, i jej artykuły, i plan zajęć rocznych dla studentów, i jej działalność w ekologii. Najpierw myślała, że o to mu chodzi. Więc całkiem prostodusznie wdała się w mailowe dyskusje.
Trudno było spać w tym wielkim, transkontynentalnym samolocie. Nogi cierpły i puchły. Zapadała w krótkie drzemki, które jeszcze bardziej dezorientowały ją w czasie. Czy noc może być tak długa? – dziwi się zagubione ludzkie ciało oderwane od ziemi, od swojego miejsca, w którym słońce wschodzi i zachodzi, a szyszynka, to ukryte trzecie oko, rejestruje uważnie jego ruch po niebie. Wreszcie zaczyna świtać i silniki samolotu zmieniają ton. Z tenoru, do którego już przyzwyczaiło się ucho, przechodzą teraz w niższe rejestry, barytony i basy; wreszcie, szybciej niż myślała, wielka maszyna zgrabnie spływa na ziemię. Gdy rękawem idzie na lotnisko, czuje, jak gorące jest tutaj powietrze, przeciska się szparami, lepkie, wilgotne, płuca buntują się, żeby go zaczerpnąć. Ale na szczęście nie będzie z nim miała do czynienia. Następny samolot odlatuje prawie za sześć godzin, i zamierza spędzić ten czas na lotnisku, śpiąc i drzemiąc, próbując odnaleźć się w czasie. Potem czeka ją następne pół doby lotu.
Często myślała o mężczyźnie, który przysłał jej nieoczekiwanie e-mail. I potem następne, aż zawiązała się korespondencja pełna niedomówień i domysłów. Takich rzeczy nie pisze się wprost, lecz wobec ludzi, z którymi weszło się kiedyś w bliski cielesny związek, obowiązuje w końcu jakiś rodzaj lojalności, tak to rozumiała. Czy dlatego zwrócił się do niej? To oczywiste. Utrata dziewictwa jest „wydarzeniem jednorazowym i nieodwracalnym, nie da się go powtórzyć; przez to staje się jakaś doniosła, czy się tego chce, czy nie chce, bez względu na całą ideologię. Dobrze pamiętała, jak to dokładnie było: krótki, ostry ból, nacięcie, sznyt, aż dziw, że zadany tak łagodnym i tępym narzędziem.
Pamięta też duże szarokremowe bryły budynków przy uniwersytecie, mroczną aptekę z wiecznie zapalonym światłem, bez względu na pogodę i porę roku, i stare brązowe słoje ze starannie opisaną na etykiecie zawartością. Żółte listki tabletek od bólu głowy, ułożone po sześć, wiązane gumką recepturką. Pamięta obły miły kształt aparatów telefonicznych odlewanych z ebonitu, najczęściej czarnego albo mahoniowego – nie miały tarczy, tylko korbki, a ich dźwięk przypominał małe tornado rozkręcane gdzieś w długich tunelach kabli, żeby przywołać pożądany głos.
Dziwi ją, że tak dokładnie to widzi – po raz pierwszy w życiu. Pewnie zaczyna się starzeć, bo to podobno na starość odzywają się te zakamarki w mózgu, które zapisały skrupulatnie wszystko, co się wydarzyło. Do tej pory nie miała czasu zastanawiać się nad takimi starymi sprawami; przeszłość widziała jak rozmazaną smugę. Teraz ten film zwalnia i odkrywa detale – wielki jest ludzki mózg. Przetrwała w nim nawet jej mała brązowa torebka, przedwojenna, po matce, o miękkich ściankach z podgumowanego materiału, ze ślicznym metalowym zameczkiem, który wyglądał jak klejnot. Jej wnętrze było gładkie i chłodne i kiedy włożyło się tam dłoń, miało się wrażenie, że utknęła tam martwa odnoga czasu.
Drugi samolot, ten do Europy, jest jeszcze większy, piętrowy. Lecą w nim wypoczęci, opaleni turyści.
Na półki z bagażem podręcznym usiłują wepchnąć ekscentryczne pamiątki – wysoki bęben pokryty etnicznym wzorkiem, kapelusz z trawy, drewnianego Buddę. Siedzi wciśnięta między dwie kobiety, w samym środku rzędu, w bardzo niewygodnym miejscu. Opiera głowę o siedzenie, ale wie, że nie będzie mogła zasnąć.
Przyjechali na studia z tego samego miasteczka, on studiował filozofię, ona – biologię. Spotykali się codziennie po zajęciach, przestraszeni nieco wielkim miastem, zagubieni. Czasem przemycali się do swoich akademików, raz – teraz sobie przypomina – on nawet wchodził po rynnie na pierwsze piętro. Pamięta też numer pokoju: 321. Ale miasto i uniwersytet trwały tylko rok, zdążyła jeszcze zdać egzaminy – i wyjechali. Ojciec sprzedawał cały swój gabinet za grosze: fotel dentystyczny, metalowe oszklone gabloty, autoklawy i narzędzia. Swoją drogą, ciekawe, gdzie jest teraz cały ten sprzęt? Na wysypisku śmieci? Czy wciąż łuszczy się na nim kremowa farba? Matka sprzedawała meble. Nie było ani rozpaczy, ani smutku, w pozbywaniu się majątku był niepokój, bo to w końcu rozpoczynanie życia na nowo. Oboje byli młodsi niż ona teraz (a wtedy wydawali jej się zupełnie starymi ludźmi), gotowi do podjęcia przygody, wszystko jedno – w Szwecji, w Australii, a może na Madagaskarze, gdziekolwiek, byle dalej od północnego, podgniłego, klaustrofobicznego życia w absurdalnym, nieprzyjaznym komunistycznym państwie z końca lat sześćdziesiątych. Ojciec twierdził, że ten kraj nie nadaje się dla ludzi, choć potem przez resztę życia umierał z tęsknoty. A ona chciała wyjechać, naprawdę tego chciała jak każda dziewiętnastolatka – ruszyć w świat.
Ten kraj nie nadaje się dla ludzi, lecz dla małych ssaków, dla insektów i ciem. Ona śpi. Samolot wisi w czystym, mroźnym powietrzu, które zabija bakterie. Każdy lot nas dezynfekuje. Każda noc nas oczyszcza. Widzi obraz, nie zna jego tytułu, pamięta go z dzieciństwa: młoda kobieta dotyka powiek klęczącego przed nią starca. To jest obraz z biblioteki ojca, wie, gdzie stał album, po prawej na dole, tam gdzie inne albumy. Mogłaby teraz zamknąć oczy i wejść do tego pokoju z oknami na półokrągłym wykuszu, z których widać było ogród. Po prawej, na wysokości twarzy, był czarny ebonitowy kontakt z przełącznikiem, który należało chwycić kciukiem i palcem wskazującym i przekręcić. Stawiał słaby opór, zanim pstryknął. Światło pojawiało się w żyrandolu z pięcioma podłużnymi kielichowatymi kloszami, tworzyły coś w rodzaju wirującego koła. Lecz to światło spod sufitu było słabe i zbyt wysoko, nie lubiła go. Wolała zapalić stojącą lampę z żółtym abażurem, w którym zatopiono – nie wie jak – źdźbła trawy, i usiąść w starym przetartym fotelu. Jako dziecko myślała, że mieszkają w nim boboki, bliżej nieokreślone, straszne stworzenia. Książką, którą teraz rozłożyłaby sobie na kolanach, jest – przypomina sobie – album Malczewskiego. Otwiera się na tej stronie, na której młoda piękna kobieta z kosą spokojnie i z miłością zamyka oczy klęczącemu przed nią starcowi.
Jej taras wychodzi na rozległe błonia, za którymi widnieją lazurowe wody zatoki; przypływ bawi się kolorami, miesza je, werniksuje fale srebrnym połyskiem. Zawsze po obiedzie wieczorem wychodzi na taras – to pozostałość z czasów, gdy jeszcze paliła. Teraz stoi tam i patrzy na ludzi, którzy oddają się mnóstwu uciech i zabaw. Gdyby to namalować – wyszedłby z tego radosny, słoneczny, może nieco infantylny Breugel. Breugel południowy. Ludzie puszczają latawce – jeden ma kształt wielkiej kolorowej ryby, której długie i cienkie płetwy płyną w powietrzu z wdziękiem ryb welonów. Drugi – to miś panda, duży, obły, unosi się nad maleńkimi figurkami ludzi. Trzeci jest dużym białym żaglem, który ciągnie po ziemi niski wózek swojego właściciela. Jaki to można mieć pożytek z latawca! Jaki przydatny jest wiatr. Jaki dobry.
Ludzie bawią się z psami – rzucają im jaskrawe piłeczki. Psy aportują je z nieskończonym entuzjazmem. Maleńkie postaci biegają, jeżdżą rowerami, na wrotkach, grają w rondo, w siatkówkę, w badmintona, ćwiczą jogę. Szosą nieopodal suną kolorowe samochody z przyczepami, a na nich łodzie, katamarany, rowery, ruchome domy. Wieje lekki wiatr, świeci słońce, małe ptaszki awanturują się pod drzewem o jakieś zapomniane okruszki.
Tak to rozumie: życie na planecie rozkręca jakaś potężna siła zawarta w każdym atomie ożywionej materii. To siła, dla której na razie nie ma żadnych fizycznych ewidencji, nie da się jej przyłapać na najdokładniejszych mikroskopowych zdjęciach ani na fotografiach atomowego spektrum. To coś, co polega na rozpychaniu się, parciu do przodu, na nieustannym wychodzeniu poza to, czym jest. To jest silnik, który napędza zmiany, ślepa, potężna energia. Przypisywanie jej celu czy intencji jest nieporozumieniem. Darwin zinterpretował ją jak umiał, ale nie miał racji. Żaden dobór naturalny, żadna walka, żadne zwycięstwo i przystosowanie najsilniejszego. Konkurencja – srencja. Im bardziej doświadczonym biologiem się staje, im dłużej i uważniej przygląda się skomplikowanym układom i powiązaniom w biosystemie, tym bardziej umacnia się w swojej intuicji – wszystko, co żywe, wspomaga się w tym rośnięciu i rozpychaniu, wspiera się na sobie. Żywe organizmy oddają się sobie wzajemnie, pozwalają robić z siebie użytek innym. Jeżeli istnieje rywalizacja, to jest to zjawisko lokalne, zaburzenie równowagi. To prawda, gałęzie drzew przepychają się między sobą do światła, ich korzenie prą na wyścigi do źródeł wody, zwierzęta zjadają się nawzajem, ale jest w tym przerażający dla człowieka rodzaj zgody. Można mieć wrażenie, że uczestniczymy w teatrze wielkiego ciała, jakby te wojny, które prowadzimy, były tylko wojnami domowymi. To – bo jakiego innego słowa użyć? – żyje, ma miliony cech i jakości, tak że wszystko się w nim zawiera i nie ma nic, co mogłoby być spoza, każda śmierć jest częścią życia i, w pewnym sensie – nie ma śmierci. Nie ma pomyłki. Nie ma winnych i niewinnych, nie ma zasług i grzechów, dobrego i złego; ten, kto wymyślił te pojęcia, wprowadził ludzi w błąd.
Wraca do pokoju i czyta jego list, który właśnie przyszedł anonsowany kliknięciem, i przypomina się jej własna rozpacz z powodu tego człowieka-nadawcy, dawno, dawno temu. Rozpacz, że on zostaje, a ona jedzie. Przyszedł wtedy na dworzec, ale nie pamięta go stojącego na peronie, choć wie, że kiedyś pielęgnowała ten obraz; przypomina sobie tylko ruch pociągu i coraz szybciej przesuwające się obrazy zimowej Warszawy, i myśl, która zaczynała się od słów: już nigdy. Teraz to brzmi bardzo sentymentalnie i, prawdę mówiąc, nie rozumie tego bólu. To był dobry ból, jak ból menstruacyjny. Coś się dopełnia – oto finalizuje się jakiś wewnętrzny proces i to, co niepotrzebne, zostaje usunięte na zawsze. Dlatego boli, ale jest to ból oczyszczenia.
Przez jakiś czas pisali do siebie listy; te od niego przychodziły w niebieskich kopertach ze znaczkami koloru razowego chleba. Oczywiście planowali, że kiedyś on dojedzie tam, gdzie znajdzie się ona. Ale – oczywiście – nie dojechał; kto by zresztą wierzył takim zapewnieniom. Powodów było kilka, teraz wydają się niejasne i niezrozumiałe – brak paszportu, polityka, przepastność zim, w których można utknąć jak w szczelinie lodowej, bez możliwości ruchu.
Zaraz po przyjeździe tutaj nawiedzały ją ataki dziwnej tęsknoty. Dziwnej, bo dotyczyła rzeczy zbyt błahych, żeby za nimi tęsknić: wody, która zbiera się w kałuże w zagłębieniach chodnika, neonowych kolorów, jakie zostawia w tej wodzie rozlana benzyna; starych ciężkich i skrzypiących drzwi do ciemnej klatki schodowej. Tęskniła także do fajansowych talerzy z brązowym szlaczkiem i napisem „Społem”, na jakich podawano w studenckim barze leniwe pierogi polanę roztopionym masłem i posypane cukrem. Potem, z czasem, ta tęsknota wsiąkła w nową ziemię jak rozlane mleko, nie pozostał po niej ślad. Dokończyła studia, zrobiła specjalizację. Podróżowała po świecie, wyszła za mąż za człowieka, z którym jest do dziś, i urodziła bliźnięta, które już niedługo będą miały swoje dzieci. Wygląda więc na to, że pamięć to szuflada zawalona papierami – jedne z nich są zupełnie nieważne, to dokumenty rzeczy jednorazowych, owe kwity z pralni i dowody zakupu butów na zimę, opiekacza do grzanek, po którym nie został już w domu żaden ślad. Ale są też inne, wielorazowe, świadectwa nie wydarzeń, lecz całych procesów: książeczka szczepień dziecka, legitymacja studencka z kartkami do połowy wypełnionymi pieczątkami z każdego semestru, świadectwo maturalne, zaświadczenie o ukończeniu kursu kroju i szycia.
W kolejnym liście, jaki od niego dostała, pisał, że wprawdzie jest teraz w szpitalu, ale już wiadomo, że go wypuszczą na święta i już tam nie wróci. Wszystko, co możliwe, już zostało zrobione, zbadane i przewidziane, więc teraz będzie w domu, a mieszka pod Warszawą, na wsi, i że jest śnieg, i wielkie mrozy w całej Europie, i zdarza się nawet, że ludzie zamarzają na śmierć. Podał także nazwę swojej choroby, ale po polsku, tak że zupełnie nie wiedziała, co to jest, nie znała po prostu polskiej nazwy. „Czy pamiętasz, co sobie obiecaliśmy? – pisał. – Czy pamiętasz ostatnią noc przed twoim wyjazdem? Siedzieliśmy w parku na trawniku, było bardzo gorąco, czerwiec, egzaminy już zdane na pięć, miasto nagrzane za dnia oddawało teraz ciepło zmieszane z zapachem betonu, jakby się pociło. Pamiętasz? Przyniosłaś butelkę wódki, ale nie daliśmy rady jej wypić. Obiecaliśmy sobie, że się zobaczymy, że cokolwiek by się działo, to jeszcze się spotkamy. I jeszcze coś – czy to też pamiętasz?”
Oczywiście, że pamięta.
Miał mały scyzoryk w kościanej oprawie i jedno z ostrzy to był korkociąg, którym przed chwilą otworzył butelkę (a butelki były wtedy korkowane i lakowane), a teraz ostrzem korkociągu robi sobie na dłoni, zdaje się, między kciukiem a wskazującym palcem, podłużną rankę, i ona bierze od niego skręcone metalowe ostrze i robi to samo sobie. Potem dotykają się tymi plamami krwi, przykładają zadrapania do siebie. Ten romantyczny młodzieńczy gest nazywa się braterstwem krwi i pochodzi zapewne z jakiegoś modnego wtedy filmu, a może z książek, może z jakiegoś „Winnetou”.
Sprawdza teraz dokładnie swoje dłonie, jedną i drugą, bo nie pamięta, która to mogła być ręka, lewa czy prawa, ale nic nie znajduje. Czas goi nie takie rany.
Oczywiście, że pamięta tamtą czerwcową noc – z wiekiem pamięć zaczyna powoli otwierać swoje hologramowe przepaście, jedne dni wyciągają jak po sznurku drugie, a te – kolejne godziny i minuty. Nieruchome obrazy ruszają, najpierw wolno, powtarzając raz po raz te same momenty i przypomina to wydobywanie z piasku prastarych szkieletów: najpierw widzi się pojedynczą kość, ale już miotełka odsłania inne; w końcu cała skomplikowana struktura zostaje wydobyta na jaw, stawy, połączenia, konstrukcja, na której wspiera się ciało czasu.
Z Polski wyjechali do Szwecji. Był 1970 rok, miała wtedy dziewiętnaście lat. Dwa lata później uznali, że to za blisko, że przez Bałtyk ciągną jakieś fluidy, tęsknoty, miazmaty, jakieś nieprzyjemne powietrze. Ojciec był dobrym dentystą, matka technikiem dentystycznym – takich jak oni przyjmie każdy kraj świata. Liczbę mieszkańców zawsze należy pomnożyć przez liczbę zębów i wtedy łatwo oszacować swoją szansę. A im dalej, tym lepiej.
Odpisała także na ten e-mail, ze zdziwieniem potwierdzając swoją dziwaczną obietnicę. A już następnego dnia rano przyszła odpowiedź od niego, jakby on tam, po drugiej stronie, czekał niecierpliwie, z tekstem schowanym gdzieś na pulpicie, gotowym do załączenia.
„Spróbuj sobie wyobrazić nieustanny ból i z każdym dniem postępujące unieruchomienie. Lecz nawet i to dałoby się znieść, gdyby nie myśl, że nic poza tym bólem nie ma i nie należy się żadne zadośćuczynienie i że każda następna godzina będzie gorsza od poprzedniej, co znaczy, że zmierza się ku jakimś niewyobrażalnym ciemnościom, do jakiegoś piekła zbudowanego z halucynacji, z dziesięcioma kręgami cierpień. I że nie ma po tym żadnego przewodnika, nikt nie prowadzi cię za rękę i nie wyjaśni przyczyn, bo żadne przyczyny nie istnieją, nie ma żadnej kary ani żadnej nagrody”.
I następny list, w którym skarżył się, że pisze z ogromnym trudem i ogólnikami: „Wiesz, że tutaj nie ma mowy o czymś takim. Tradycja nie sprzyja podobnym pomysłom, do tego dochodzi wrodzony brak skłonności do jakiejkolwiek refleksji moich (czy wciąż jeszcze twoich?) rodaków. Zwykle tłumaczy się to bolesną historią, która zawsze była dla nas niełaskawa, wyprowadzała nas w pole – może stąd nazwa kraju? Po największym entuzjazmie przychodziła zawsze zapaść – i stąd ustalił się, jako norma, jakiś poziom lęku i braku zaufania do świata, wiara w zbawczą moc silnych reguł i jednocześnie skłonność do niepodporządkowania się temu, co się samemu wymyśliło.
Moja sytuacja wygląda tak: jestem rozwiedziony i z żoną nie mam kontaktu, opiekuje się mną moja siostra, ale ona nigdy by nie spełniła mojej prośby. Nie mam dzieci i bardzo tego żałuję, właśnie chociażby z takiego powodu trzeba je mieć. Jestem osobą nie lubianą i, niestety, publiczną. Żaden lekarz nie odważy się mi pomóc. W jednej z wielu politycznych awantur zostałem skompromitowany i nie mam już tak zwanego dobrego imienia, wiem to i mam to gdzieś. W szpitalu od czasu do czasu ktoś mnie odwiedzał, ale – podejrzewam – nie z prawdziwej chęci zobaczenia się ze mną czy współczucia (tak myślę), lecz dla może nawet nieuświadomionej do końca satysfakcji. Oto co się z nim stało! – pokiwać głową przy moim łóżku. Rozumiem to uczucie, jest ludzkie. A i ja ze swojej strony nie jestem kryształowo czysty, wiele w życiu namieszałem. Mam jedyną zaletę – zawsze byłem dobrze zorganizowany. Chciałbym to wykorzystać do końca”.
Miała kłopoty ze zrozumieniem wszystkiego, wiele słów zupełnie zapomniała. Nie wiedziała na przykład, co to znaczy „osoba publiczna”, musiała to przemyśleć, teraz już chyba wie. Co to znaczy „namieszać w życiu”. Narobić bałaganu? Zaszkodzić sobie?
Próbowała sobie wyobrazić go, jak pisze ten list, czy siedzi, czy leży, i jak wygląda, czy jest w piżamie, lecz jego postać w jej głowie pozostawała nie wypełnionym konturem, zarysem, przez który patrzyła na wylot, na błonia i zatokę. Po tym długim liście sięgnęła do tekturowych pudełek, gdzie trzymała stare zdjęcia z Polski, i w końcu znalazła go – młody chłopak, grzecznie uczesany, z cieniem młodzieńczego zarostu, w śmiesznych okularach i w jakimś rozciągniętym góralskim swetrze, z ręką blisko twarzy – musiał coś mówić, gdy zrobiono to czarno-białe zdjęcie.
Zdarzenie synchroniczne – kilka godzin później przyszedł list z załączonym zdjęciem. „Niestety pisanie idzie mi coraz gorzej. Spiesz się, proszę. Zobacz sobie, jak wyglądam. Powinnaś wiedzieć, choć to zdjęcie sprzed roku” – masywny mężczyzna, głowa pokryta siwym jeżykiem, gładko wygolony, o miękkich, trochę nieostrych rysach siedzi w jakimś pomieszczeniu, gdzie półki zawalone są papierami; redakcja? Nie ma żadnego najmniejszego podobieństwa między jedną a drugą fotografią, można pomyśleć, że to zupełnie różni ludzie.
Nie wie, co to za choroba. Wklepuje polską nazwę w Google i zaraz sprawa staje się jasna. – Aha! Wieczorem pyta o to męża. Wyjaśnia jej szczegółowo mechanizm choroby, nieuleczalność, postępujące unieruchomienie.
– A dlaczego pytasz? – kończy.
– Tylko tak sobie. Znajomy znajomego to ma – odpowiada wymijająco, a potem, niby mimochodem, sama sobą zaskoczona, wspomina mu o kongresie w Europie, nagły wypadek – zaproszono ją w ostatniej chwili.
Ten ostatni lot doprawdy się już nie liczył, trwał tylko godzinę – z Londynu do Warszawy. Prawie go nie zauważyła. Mnóstwo młodych ludzi, którzy wracali z pracy do domu. Jakie to dziwne uczucie – wszyscy mówili całkiem naturalnie po polsku. Na początku było to dla niej szokujące odkrycie, jakby spotkała starożytnych Greków. Wszyscy ciepło ubrani: czapki, rękawiczki, szaliki, puchowe kurtki, takie, jakie zabiera się na narty – dopiero teraz zrozumiała, co to znaczy, że wylądowała w samym środku zimy.
Wymęczone ciało, podobne do pojedynczego ścięgna, rozciągnięte na łóżku. Kiedy weszła, nie poznał jej, to jasne. Patrzył na nią uważnie, wiedział, że to ona, ale nie rozpoznawał jej, tak jej się przynajmniej wydawało.
– Serwus – powiedziała.
Wtedy uśmiechnął się słabo i zamknął oczy na długi moment.
– Jesteś wielka.
Kobieta, zapewne siostra, o której wspominał, odsunęła się i zrobiła jej miejsce przy łóżku, tak że mogła położyć rękę na jego dłoni, kościstej i zupełnie popielatej; już jego krew niesie popiół zamiast ognia.
– Widzisz – powiedziała jego siostra, zupełnie jak do dziecka – masz gościa. Widzisz, kto przyjechał cię odwiedzić? Proszę, niech pani siada.
Leżał w pokoju, którego okna wychodziły na zaśnieżone podwórko i cztery ogromne sosny, w głębi był płot i droga, a dalej prawdziwe wille; ich architektoniczny przepych ją zaskoczył. Inaczej to zapamiętała. Kolumny, werandy, oświetlone podjazdy. Słyszała rzężenie silnika, któryś z sąsiadów bezskutecznie usiłował zapalić samochód. W powietrzu czuła lekki zapach ognia i dymu z iglastego drewna.
Popatrzył na nią i uśmiechnął się, ale samymi wargami – ich kąciki uniosły się lekko w górę, oczy pozostały poważne. Stojak z kroplówką stał po lewej stronie łóżka. Wenflon tkwił w nabrzmiałej, niebieskawej żyle, bliskiej wyczerpania.
Kiedy jego siostra wyszła, zapytał:
– To ty?
Uśmiechnęła się.
– No, widzisz, przyjechałam – przygotowała sobie to proste zdanie znacznie wcześniej. I wyszło nieźle.
– Dziękuję. Nie wierzyłem – powiedział i przełknął ślinę, jakby miał się rozpłakać.
Przestraszyła się, że będzie teraz świadkiem jakiejś żenującej sceny.
– Daj spokój – powiedziała. – Nie wahałam się ani minuty.
– Pięknie wyglądasz, młodo. Tylko zmieniłaś kolor włosów – próbował zażartować.
Miał spieczone wargi, zobaczyła na stoliku przy łóżku szklankę, a w niej patyczek owinięty gazą.
– Chcesz pić?
Przytaknął.
Umoczyła sączek w wodzie i pochyliła się nad leżącym mężczyzną, poczuła jego zapach – słodkawy, nieprzyjemny. Przymknął oczy, gdy delikatnie zwilżyła mu wargi.
Próbowali rozmawiać, ale im nie wychodziło. On zamykał oczy na kilka chwil i nie wiedziała wtedy, czy czuwa, czy może odpływa gdzieś. Zaczęła od czegoś w rodzaju: pamiętasz jak..., ale to nie chwyciło. Gdy umilkła, dotknął jej ręki i poprosił:
– Opowiadaj coś. Mów do mnie.
– Ile to jeszcze... – szukała słowa – będzie trwało?
Powiedział, że nawet kilka tygodni.
– Co to jest? – spytała, patrząc na kroplówkę.
Znowu się uśmiechnął.
– Trzy w jednym. Obiad, śniadanie i kolacja.
Schabowy z kapustą, szarlotka i piwo na deser.
Cicho powtórzyła za nim: „schabowy”, i to słowo, prawie zapomniane, sprawiło, że poczuła głód.
Wzięła go za rękę i ostrożnie roztarła mu zimne palce. Obce dłonie, obcy człowiek, niczego w nim nie rozpoznawała, obce ciało, obcy głos. Równie dobrze mogłaby to być pomyłka, mogłaby trafić nie do tego domu.
– Naprawdę mnie poznajesz? – spytała go.
– Jasne. Nie zmieniłaś się tak bardzo.
Widziała jednak, że to nieprawda, że wcale jej nie poznał. Może gdyby mieli szansę zostać z sobą dłużej, czas na rozwinięcie tych wszystkich min, gestów, ruchowych nawyków... Tylko po co? Wydawało jej się, że znowu odpłynął na dłuższą chwilę, przymknął oczy i jakby usnął. Nie przeszkadzała mu. Patrzyła na jego popielatą twarz i zapadnięte oczy, na całkiem białe paznokcie, jakby zrobiono je z wosku, ale niedokładnie, bo zacierała się granica między nimi a skórą palców.
Po chwili wrócił, spojrzał na nią, jakby minęła zaledwie sekunda.
– Znalazłem cię w Internecie, już dawno. Czytałem twoje artykuły, ale niewiele z nich rozumiałem. – uśmiechnął się słabo. – Zbyt skomplikowana terminologia.
– Naprawdę czytałeś? – zapytała zdziwiona.
– Musisz być szczęśliwa. Tak przynajmniej wyglądasz.
– Jestem.
– Jak podróż? Ile to godzin?
Opowiedziała mu o przesiadkach i lotniskach. Próbowała policzyć godziny, ale nic się nie zgadzało, bo leciała przecież na zachód i wyglądało na to, że czas się rozrósł. Opisała mu swój dom i widok na zatokę. Mówiła o oposach i o synu, który na rok pojechał do Gwatemali uczyć w wiejskiej szkole angielskiego. O rodzicach, którzy umarli niedawno jedno po drugim, spełnieni, siwowłosi, szepczący między sobą po polsku. O swoim mężu, który robi skomplikowane operacje neurologiczne.
– Zabijasz zwierzęta, prawda? – zapytał nagle.
Spojrzała na niego zaskoczona. Po chwili zrozumiała.
– To bolesne, ale trzeba to robić – odpowiedziała. – Chcesz pić?
Poruszył przecząco głową.
– Dlaczego?
Zrobiła nieokreślony ruch ręką. Zniecierpliwiony. To jasne dlaczego. Dlatego że ludzie sprowadzili na wyspę zwierzęta hodowlane, jakich nigdy nie znał rodzimy ekosystem. Jedne przywieziono bezmyślnie, dawno, ponad dwieście lat temu, inne, wydawałoby się zupełnie niewinne, uciekły. Króliki. Oposy i łasice z hodowli futerkowych. Z przydomowych ogródków wymknęły się rośliny – ostatnio widziała pobocze drogi zarośnięte krwawoczerwonymi pelargoniami. Uciekł czosnek i zdziczał na bezludziu. Jego kwiaty nieco wyblakły, kto wie, może po tysiącach lat stworzy tu jakąś swoją lokalną mutację. Tacy jak ona pracowali ciężko, żeby nie dopuścić do skażenia wyspy resztą świata; żeby z przypadkowych kieszeni nie dostały się na wyspę przypadkowe nasiona, żeby nie przybyły tu na bananowych skórkach żadne obce grzyby, na których miałby się teraz wyłożyć cały ekosystem. A na butach, na ich traperskich podeszwach nie przedostali się jacyś inni niepożądani imigranci bakterie, owady, glony. Trzeba tego pilnować, choć to walka z góry skazana na niepowodzenie. Należy się pogodzić z faktem, że nie będzie już odrębnych ekosystemów. Świat zlał się w jedną breję.
Trzeba się trzymać przepisów celnych. Nie wolno wwozić na wyspę żadnych biologicznych substancji, na nasiona trzeba mieć pozwolenie.
Zauważyła, że słucha jej bardzo uważnie. Ale czy to jest temat na takie spotkanie? – pomyślała, milknąc.
– Mów, opowiadaj – poprosił.
Poprawiła mu piżamę, która rozchyliła się na piersiach i odsłoniła prawie biały kawałek skóry z kilkoma siwymi włosami.
– Zobacz, to jest właśnie mój mąż, a to dzieci – powiedziała i wyciągnęła z torebki portfel, gdzie w przezroczystej przegródce trzymała zdjęcia. Pokazała mu dzieci. Nie mógł poruszyć głową, więc lekko mu ją uniosła. Uśmiechnął się.
– Byłaś już tutaj przedtem?
Pokręciła przecząco głową.
– Ale byłam w Europie, na kongresach naukowych. W sumie trzy razy.
– Nie ciągnęło cię?
Zastanowiła się.
– Tyle się działo w życiu, wiesz, studiowałam, miałam dzieci, pracowałam. Budowaliśmy dom nad oceanem – zaczęła mówić, ale w myślach słyszała głos swego ojca: „...nadaje się dla małych ssaków, dla ciem i insektów...”. – Zapomniałam, po prostu.
– Wiesz, jak to zrobić? – zapytał po dłuższej chwili milczenia.
– Tak – odpowiedziała.
– Kiedy?
– Kiedy zechcesz.
Z trudem odwrócił głowę do okna.
– Jak najszybciej. Jutro?
– Dobrze. Jutro.
– Dziękuję ci – powiedział i popatrzył na nią, jakby jej przed chwilą wyznał miłość.
Gdy wychodziła, obwąchał ją stary przekarmiony pies. Siostra stała na mrozie, na ganku i paliła papierosa.
– Zapali pani?
Zrozumiała, że to zaproszenie do rozmowy i ku swojemu zdziwieniu wzięła jednego. Był cieniutki, mentolowy. Pierwsze zaciągnięcie oszołomiło ją.
– Bierze morfinę w plastrach, dlatego nie jest do końca przytomny – powiedziała kobieta. – A pani z daleka?
Wtedy zdała sobie sprawę, że nie wtajemniczył siostry. Nie wiedziała, co powiedzieć.
– Ach, nie. Pracowaliśmy razem przez jakiś czas – powiedziała bez wahania; i nawet nie spodziewała się, że potrafi kłamać.
– Jestem korespondentką zagraniczną – wymyśliła, żeby wytłumaczyć swój obcy już akcent.
– Bóg jest niesprawiedliwy, niesprawiedliwy i okrutny. żeby tak się męczyć – powiedziała jego siostra z jakimś zaciętym wyrazem twarzy. – Dobrze, że pani go odwiedziła, jest taki samotny. Do południa przychodzi pielęgniarka z przychodni. Mówi, że lepiej byłoby go oddać do hospicjum, ale on nie chce.
Jednocześnie zgasiły papierosy w śniegu, nie wydały nawet syknięcia.
– Wpadnę tu jutro – powiedziała – żeby się pożegnać, bo już wyjeżdżam.
– Jutro? Tak szybko? Tak się cieszył na spotkanie z panią... A pani tylko na dwa dni – kobieta zrobiła ruch, jakby chciała złapać ją za rękę, jakby chciała dorzucić jeszcze: Nie zostawiaj nas.
Musiała przebukować bilety, nie sądziła, że tak szybko to pójdzie. Tego najważniejszego, z Europy do domu, nie udało się już zmienić, więc okazało się, że ma tydzień wolnego. Postanowiła jednak, że tu nie zostanie – lepiej od razu wyjechać, a poza tym czuła się obco w tym śniegu i ciemnościach. Na jutro po południu znalazły się wolne miejsca do Amsterdamu i Londynu; wybrała Amsterdam. Zwiedzi miasto przez ten tydzień.
Zjadła samotnie kolację, a potem przeszła się główną ulicą na Stare Miasto. Oglądała wystawy maleńkich sklepików, były tam głównie pamiątki i biżuteria z bursztynu. Nie podobała się jej. I samo miasto wydało jej się niedotykalne, zbyt duże i zbyt zimne. Ludzie poruszali się po nim zakutani, z twarzami na wpół ukrytymi w kołnierzach i szalach, z ich ust dobywały się obłoczki pary. Na chodnikach leżały kupki zamarzniętego śniegu. Zrezygnowała z odwiedzenia akademików, gdzie kiedyś mieszkała. Prawdę mówiąc, wszystko ją tutaj odpychało. Nagle zadziwił ją ten fenomen – że ludzie tak chętnie odwiedzają miejsca młodości z własnej nieprzymuszonej woli. Ale co mieliby tu znaleźć, w czym się upewniać że w ogóle tu byli? Czy że dobrze zrobili, porzuciwszy je? A może popychała ich nadzieja, że dokładna pamięć dawnych miejsc zadziała jak błyskawiczny zamek i połączy przeszłość z przyszłością w jedną stabilną płaszczyznę, ząbek w ząbek, metalowym szwem.
I widocznie ona odpychała tutejszych ludzi; wcale na nią nie patrzyli, omijali ją wzrokiem. Wyglądało na to, że spełnia się dziecinne marzenie – być niewidzialną. Gadżet z bajek – czapka niewidka, którą wkłada się na głowę i przejściowo znika z oczu innych ludzi.
W ciągu ostatnich lat zrozumiała, że po prostu wystarczy być kobietą w średnim wieku, bez znaków szczególnych, żeby natychmiast stać się niewidzialną. Nie tylko dla mężczyzn, także dla kobiet, ponieważ one również nie posądzają już jej o uczestnictwo w jakichkolwiek zawodach. Nowe zadziwiające doznanie – czuła, jak wzrok innych ludzi przesuwa się po jej twarzy, po policzkach i nosie, nawet ich nie musnąwszy. Ten wzrok przechodził przez jej ciało i pewnie widzieli przez nie reklamy, pejzaże, rozkłady jazdy. O tak, wygląda na to, że stała się przezroczysta, i pomyślała, że w gruncie rzeczy daje to ogromne możliwości, że dopiero uczy się z nich korzystać. W jakiejś dramatycznej sytuacji nikt jej nie zapamięta, świadkowie będą zeznawać: „jakaś kobieta...” i „ktoś tu jeszcze stał...”. Mężczyźni w tej kwestii są bardziej bezwzględni niż kobiety, które czasami jeszcze zwrócą uwagę na kolczyk; ci niczego nie ukrywają, patrzą na nią nie dłużej niż sekundę. Czasami tylko jakieś dziecko z niewiadomych powodów przyssie się do jej oczu, zbada dokładnie i beznamiętnie jej twarz, a potem odwróci swoją – w przyszłość.
Wieczór spędziła w hotelowej saunie, a potem usnęła, za szybko, zmęczona jet-lagiem, nieswoja, jak samotna karta wyjęta ze swojej talii i wmieszana w inną, egzotyczną. Rano obudziła się zbyt wcześnie i ogarnął ją strach. Leżała na plecach, było jeszcze ciemno; przypomniała sobie męża, jak zaspany żegnał się z nią. W panice pomyślała, że już go nigdy nie zobaczy. I wyobraziła sobie, jak zostawia torbę na schodach, zdejmuje ubranie i kładzie się przy nim, tak jak lubi, tuląc się do jego nagich pleców, z nosem przy jego karku. Zadzwoniła do niego – tam był teraz wieczór i on właśnie wrócił ze szpitala. Tylko wspomniała o kongresie. Mówiła o pogodzie, że mroźno, że chyba by nie wytrzymał. Przypominała mu o podlaniu kwiatów w ogrodzie, zwłaszcza estragonu na kamieniach. Dopytywała się, czy ktoś dzwonił z pracy. Potem wzięła prysznic, starannie się umalowała i jako pierwsza zeszła na śniadanie.
Wyciągnęła z kosmetyczki ampułkę, która wyglądała jak próbka perfum. Po drodze kupiła w aptece strzykawkę. Było to dość zabawne, bo zapomniała tego dziwnego słowa: „strzykawka” i powiedziała „zastrzyk”, oba wyrazy brzmiały podobnie.
Jechała przez miasto taksówką i teraz powoli docierało do niej, skąd brało się to poczucie obcości – to było zupełnie inne miasto i w niczym już nie przypominało tamtego, które miała w głowie, nie dałoby się tu o co zaczepić pamięci. Nic nie wydawało jej się znajome. Domy były za ciężkie, przysadziste, ulice za szerokie, drzwi za solidne, inne samochody jechały po innych ulicach, i na dodatek nie tą stroną, do której się przyzwyczaiła. Dlatego nie opuszczało jej wrażenie, że znalazła się po drugiej stronie lustra w nierealnym kraju, gdzie wszystko jest nieprawdziwe, a więc poniekąd wszystko wolno. Nikt nie jest w stanie złapać jej za rękę, przytrzymać. Porusza się po tych zamarzniętych ulicach jak przybysz z innego wymiaru, jak wyższy byt; musiała się jakoś skurczyć w sobie, żeby się tu zmieścić. I jedyne, co ma tutaj do wypełnienia, to ta misja, oczywista i aseptyczna, misja miłości.
Taksówkarz błądził trochę po tym willowym miasteczku, które nazywało się też bajkowo: Zalesię Górne – za górami, za lasami. Kazała mu się zatrzymać za rogiem, przy małym barze, i zapłaciła.
Szybkim krokiem przeszła kilkadziesiąt metrów, a potem z trudem przebrnęła przez nie odśnieżoną znajomą ścieżkę, od furtki do domu. Z poruszonej furtki spadła czapa śniegu i odsłoniła numer domu: jeden.
Otworzyła jej znowu siostra o czerwonych od płaczu oczach.
– Czeka na panią – powiedziała i znikła. – Kazał się nawet ogolić.
Leżał w zmienionej pościeli, przytomny, z głową zwróconą do drzwi – rzeczywiście na nią czekał. Kiedy usiadła przy nim na łóżku i wzięła jego dłonie, zauważyła coś dziwnego: były mokre od potu, także na wierzchu. Uśmiechnęła się do niego.
– No i jak? – zapytała.
– W porządku.
Kłamał. Nie było w porządku.
– Naklej mi ten plaster – powiedział i wskazał wzrokiem płaskie pudełko leżące na stoliku. – Boli. Musimy poczekać, aż zacznie działać. Nie wiedziałem, kiedy przyjdziesz, a chciałem cię zobaczyć przytomny. Nie poznałbym cię. Myślałbym, że może to nie ty? Jesteś taka młoda i piękna.
Pogładziła go po zapadłej skroni. Plaster przywarł jak druga litościwa skóra, w miejscu nad nerkami. Widok kawałka jego ciała, zmaltretowanego i wycieńczonego, wstrząsnął nią. Zagryzła wargi.
– Czy to jakoś poczuję? – zapytał, ale ona powiedziała, żeby się nie martwił.
– Powiedz, co byś chciał. Czy chcesz zostać sam na chwilę?
Pokręcił głową. Jego czoło było suche jak papier.
– Nie będę się spowiadał. Połóż mi tylko dłonie na twarzy – poprosił i uśmiechnął się słabo, jakoś filuternie.
Zrobiła to bez wahania. Poczuła cienką skórę i drobne kości, i wgłębienia gałek ocznych. Czuła pod palcami pulsowanie, drżenie, jakby z napięcia. Czaszka – delikatna ażurowa struktura z kości, doskonała bryła, mocna i krucha jednocześnie. Ścisnęło jej się gardło i to był pierwszy i ostatni raz, kiedy była bliska płaczu. Wiedziała, że taki dotyk niesie mu ulgę, czuła, że koi to podskórne drżenie. W końcu zdjęła ręce, a on leżał nadal z zamkniętymi oczami. Powoli nachyliła się nad nim i pocałowała go w czoło.
– Byłem porządnym człowiekiem – wyszeptał, wpijając się w nią wzrokiem.
Przytaknęła.
Poprosił ją:
– Opowiadaj coś.
Chrząknęła, nieprzygotowana. Ponaglił ją:
– Powiedz, jak tam jest u ciebie.
Więc zaczęła:
– Jest środek lata, dojrzewają cytryny...
Przerwał jej.
– Czy widzisz z okna ocean?
– Tak – powiedziała. – Kiedy jest odpływ, woda zostawia po sobie muszle.
Ale to był oczywiście wybieg, bo nie miał zamiaru słuchać, przez chwilę jego wzrok zmętniał, ale potem powrócił do dawnej ostrości i wtedy popatrzył na nią z bardzo daleka, aż zrozumiała, że już nie należą do tego samego świata. Nie potrafiłaby określić, co tam było – lęk i panika czy może właśnie odwrotnie – ulga. Wyszeptał niewyraźnie jakieś niezdarne podziękowanie czy coś w tym rodzaju, a potem usnął. Wtedy wyjęła z torebki ampułkę i napełniła jej zawartością strzykawkę. Odłączyła kroplówkę od wenflonu i powoli wstrzyknęła krople płynu. Nie stało się nic poza tym, że jego oddech ustał, nagle i naturalnie, jakby to, że przedtem poruszał klatkę piersiową było dziwną anomalią. Przesunęła dłonią po jego twarzy, podłączyła na powrót kroplówkę i wygładziła miejsce na pościeli, gdzie siedziała. Potem wyszła.
Jego siostra znowu stała na ganku i paliła.
– Papierosa?
Tym razem odmówiła.
– Czy jeszcze go pani odwiedzi? – zapytała kobieta. – Tak na panią czekał.
– Wyjeżdżam dzisiaj – oznajmiła i schodząc ze schodów, dodała: – Niech pani na siebie uważa.
Samolot wystartował i jej pamięć się zamknęła.
Nie myślała już o tym. Przestały pojawiać się jakiekolwiek wspomnienia. Spędziła kilka dni w Amsterdamie, który o tej porze roku był wietrzny i zimny i sprowadzał się do kombinacji trzech kolorów: bieli, szarości i czerni, szwendając się po muzeach i nocując w hotelu. Gdy spacerowała po głównej ulicy, natknęła się na wystawę ludzkich okazów anatomicznych. Zaintrygowana, weszła i spędziła tam dwie godziny, przyglądając się zachowanemu nowoczesnymi technikami ludzkiemu ciału we wszystkich możliwych odsłonach. A ponieważ była w dziwnym stanie umysłu i bardzo zmęczona, widziała to przez mgłę, nieuważnie, same kontury. Zobaczyła korzonki nerwów i nasieniowodów przypominające dziwne rośliny, które wymknęły się spod kontroli ogrodnikowi, bulwy, storczyki, koronki i mereżki tkanek, siateczki unerwień, łupki i pręciki, czułki i wąsy, grona, strumyki, fałdki, fale, diuny, kratery, wzniesienia, góry, doliny, płaskowyże, meandry naczyń krwionośnych...
W powietrzu, nad oceanem, znalazła w torebce kolorową reklamę wystawy; widniało na niej ludzkie ciało, bez skóry, upozowane na rzeźbę Rodina: ręka, wsparta na kolanie, podpiera głowę, ciało frasobliwe, prawie myślące, i mimo że pozbawione skóry i twarzy (twarz okazuje się jedną z najbardziej powierzchownych cech ciała), to jednak widać, że oczy ciała są skośne, egzotyczne. Potem w półśnie, pogrążona w dyskretnym, mrocznym pomruku silników, roiła sobie, że niedługo, gdy ta technologia stanieje, każdy będzie mógł sobie pozwolić na plastynację. Ciała bliskich będzie można ustawiać zamiast nagrobka, wraz z napisem: „Tym oto ciałem podróżował przez kilka lat XY. Opuścił je w takim i takim wieku”. Gdy samolot schodził do lądowania, ogarnął ją nagły lęk, panika. Mocno zacisnęła ręce na oparciu.
Gdy wreszcie dotarła zmęczona do swojego kraju, na tę piękną wyspę, i przechodziła przez odprawę celną, urzędnik zadał jej kilka rutynowych pytań: czy tam, gdzie była, miała kontakt ze zwierzętami, czy była na wsi, czy mogła ulec jakiemukolwiek skażeniu biologicznemu.
Ujrzała siebie, jak stoi na ganku i otrzepuje buty ze śniegu, i przekarmionego psa, który biegnąc po schodach, ociera się o jej nogi. A także ręce, które otwierają ampułkę podobną do próbki perfum. Więc spokojnie przytaknęła.
Wtedy kazał jej odejść na bok i tam z powagą umyto jej te ciężkie zimowe buty odkażającym środkiem.
Nie bój się
Pewien młody Serb, którego podwoziłam samochodem w Czechach, miał na imię Nebojsza. Całą drogę opowiadał mi o wojnie, aż zaczęłam żałować, że go zabrałam.
Mówił, że śmierć znaczy miejsca jak pies, który obsikuje swoje terytorium. Niektórzy ludzie wyczuwają to natychmiast, inni po prostu po jakimś czasie czują się nieswojo. Każde zasiedzenie się odkrywa subtelną wszechobecność zmarłych. Powiedział:
– Najpierw Zawsze widzisz to, co żywe, co piękne. Zachwyca cię przyroda, miejscowy kościół z polichromiami, zapachy i tak dalej. Ale im dłużej to trwa, urok tych rzeczy blednie. Zastanawiasz się, kto mieszkał przed tobą w tym domu i pokoju, czyje to rzeczy, kto zadrapał ścianę nad łóżkiem i z jakiego drzewa wycięto parapety. Czyje ręce zbudowały misternie zdobiony kominek i wybrukowały podwórko. I gdzie są teraz. W jakiej postaci. Czyja to myśl poprowadziła ścieżki wokół stawu i kto wpadł na pomysł, żeby posadzić pod oknem wierzbę. Wszystkie domy, aleje, parki, sady, ulice są nasiąknięte śmiercią innych ludzi. Kiedy to poczujesz, coś cię zaczyna ciągnąć gdzie indziej, wydaje ci się, że już czas ruszyć dalej.
Powiedział też, że kiedy się poruszamy, nie ma czasu na takie jałowe medytacje. Dlatego ludziom w podróży wszystko wydaje się nowe i czyste, dziewicze i, w pewnym sensie, nieśmiertelne.
A gdy wysiadł w Mikulcu, powtarzałam sobie jego dziwne imię: Ne-boj-sza. Nie bój się.
Święto Zmarłych
Przewodnik utrzymuje, że trwa trzy dni. Kiedy przypada w środku tygodnia, rząd zaokrągla długość trwania święta i dla szkól oraz urzędów publicznych rozrasta się ono do całego tygodnia. Stacje radiowe nadają bez przerwy muzykę Chopina, gdyż uważa się, że sprzyja skupieniu i poważnej refleksji. Oczekuje się, że każdy mieszkaniec kraju odwiedzi w tym czasie groby swoich zmarłych. Ponieważ państwo w ciągu ostatnich dwudziestu lat przeszło niebywały rozkwit i industrializację, oznacza to, że prawie wszyscy mieszkańcy kilku wielkich nowoczesnych miast opuszczą je i udadzą się na rozległą prowincję. Od miesięcy zarezerwowane są już wszystkie samoloty, pociągi i autobusy. Ci, którzy wcześniej nie mieli dość refleksu, teraz będą zmuszeni pojechać na groby przodków własnymi samochodami. W przeddzień święta trasy wylotowe z miast są już zakorkowane. Ponieważ święto przypada na sierpień, stanie w korku w wysokiej temperaturze nie jest niczym przyjemnym. Dlatego ludzie, przewidując wszelkie niedogodności, mają ze sobą przenośne małe telewizory plazmowe i lodówki podróżne. Jeżeli zamknie się przyciemniane okna i włączy klimatyzację, można przetrzymać te kilka godzin, zwłaszcza w miłym towarzystwie rodziny czy przyjaciół, z podróżnym bufetem. Jest to czas, gdy dzwoni się do znajomych. Dzięki temu, że powszechne w użyciu są już komórki do połączenia wideo, można nadrobić zaległości w kontaktach towarzyskich. Można nawet, stojąc w takim korku, urządzić sobie z kumplami wideokonferencję, poplotkować i poumawiać się na spotkania po powrocie do domu.
Duchom przodków przynosi się dary: specjalnie pieczone w tym celu ciasteczka, owoce, modlitwy spisane na kawałkach materiału.
Ci, którzy zostali w miastach, doświadczają bardzo dziwnych wrażeń: wielkie centra handlowe są zamknięte, a nawet gasi się na ten czas ogromne ekrany z reklamami. Zredukowana zostaje liczba pociągów metra, a niektóre stacje w ogóle wyłącza się z ruchu (na przykład Uniwersytet i Giełda). Zamyka się bary szybkiej obsługi i dyskoteki. Miasto jest tak puste, że w tym roku władze zadecydowały o zatrzymaniu elektronicznie sterowanego systemu fontann miejskich, co ma przynieść dość duże oszczędności.
Ruth
Po śmierci żony mężczyzna zrobił sobie listę miejsc, które nazywają się tak samo jak ona – Ruth.
Znalazł ich całkiem sporo, nie tylko miejscowości, ale strumieni, osad, wzgórz, a nawet wyspę. Powiedział, że robi to przez wzgląd na nią, a poza tym napawa go otuchą, że ona w jakiś bliżej nieokreślony sposób istnieje na świecie, choćby przez swoje imię.
I jeszcze, że kiedy staje u stóp wzgórza zwanego Ruth, ma wrażenie, że ona wcale nie umarła, że jest, tylko inaczej.
Finansuje tę podróż z jej ubezpieczenia.