Stanisław Supłatowicz (Sat-Okh)
Ziemia Słonych Skał
Książka ta nie jest wytworem fantazji, leci opowiada o zdarzeniach rzeczywistych. Opisane w niej wypadki działy się w Kanadzie Północnej przed 1930 rokiem, niektóre zaś z występujących w „Ziemi Słonych Skał” osób żyją po dziś dzień.
Ojciec mój, Wysoki Orzeł, nadał jest naczelnikiem plemienia, pozostaje tam również moja siostra. Natomiast brat mój, Tanto, główny bohater tych wspomnień, już nie żyje. Został zabity przez białych…
Mnie losy rzuciły do Polski, do kraju mojej matki. Nie powróciłem już do Kanady, Polska stalą się moją nową ojczyzną.
Chciałem jednak tej pierwszej oddać sprawiedliwość. Postanowiłem więc opowiedzieć Wam, młodzi przyjaciele, o trudnym i twardym losie Indian.
Mam nadzieję, że dzięki tej książce może trochę lepiej zrozumiecie ich życie, marzenia, ich miłość do puszczy, ich walkę o wolność, której pozostało im tak niewiele, a której tak bardzo im potrzeba.
1958 r.
Słyszę pośród lasów krzyki i wycie przeciągle,
Słyszę pośród lasów bębny i krzyki wojenne.
Lesie — ukryj mnie,
Zacieraj moje ślady,
Daj mi silę niedźwiedzia I zwinność pumy…
Gdyby orzeł uniósł cię w górę, ponad krainę Tolandi, leżącą na południe od rzeki Mackenzie, Jeziora Niedźwiedziego i wielkiego zakrętu Yukonu — zachód przysłoniłby ci wysoki łańcuch Gór Skalistych, a na południe rozwarłyby się przed twymi oczami horyzonty szerokich prerii.
Owe prerie to szlak bizonów ciągnący się od kanadyjskich stanów Alberta i Saskatchewan poprzez obie Dakoty, Nebraskę, Kansas, Oklahomę, aż po kamienisty Teksas.
Pośród owego koła, które zakreślają bieg rzeki Mackenzie i Jezioro Niedźwiedzie, podnóże Gór Skalistych i. pogranicze stepów, a wreszcie wielki zakręt Yukonu — ujrzysz puszczę, wielką i ciemną jak północne morze, z którego fal sterczą kamienne wyspy — samotne bloki granitowych skał.
Skąd wzięły się owe bloki? Opowiadają o tym starzy wojownicy przy ogniskach. Zanim w tej puszczy narodził się pierwszy jej mieszkaniec — Indianin, walczyły o nią dwa duchy: Kanaha, Duch Ciemności, i Nabash-cisa, Duch Światła…
Nieubłagana była to Walka — taka jak całe życie puszczy. Pan Ciemności starał się zdławić jasność, Duch Światła — pokonać cień.
Kanaha-mocarz chwytał granitowe bloki i ciskał je w jeziora, pokrywające wówczas gęsto ten kraj. Siłacz z niego był potężny — który wojownik potrafiłby tak napiąć łuk, by strzała dosięgła czubka bloku? Gdy rzucił, woda jeziora występowała wzbijając się słupem w niebo i pokrywając je ciemnymi chmurami. Wtedy Kanaha tańczył Taniec Zwycięstwa, a od uśmiechu jego stawało się w puszczy jeszcze ciemniej. Nabash-cisa wysyłał swe strzały-błyskawice, które oślepiały Kanahę. Wtedy Kanaha znów chwytał za głazy. Ile razy to czynił, tylekroć nowa skała wyłaniała się z puszczy.
Ale oto Nabash-cisa przeniósł się na południe, w krainę osnutą cienką pajęczyną rzek i strumieni. Nie mógł już ciemny wojownik rzucać głazów do jezior — zaczął spędzać z północnego nieba chmury. Zmęczone długim szlakiem, osłabłe były i uległe słońcu — sprzymierzeńcowi Nabash-cisy. Spłynęły łzami, a słońce zalśniło w spadających na ziemię kroplach. Na północy — tam, skąd przyszły chmury — rozbłysła tęcza. Zapanowała światłość, od której ciemny mocarz Kanaha oślepł, a Nabash-cisa tańczył Taniec Słońca.
Ślepy Kanaha żyje dotąd w górach, gdzie się schronił. Nie wojuje. Tylko gdy usłyszy w swym królestwie ciszy i ciemności czyjeś głosy, strąca w ich kierunku lawinę kamieni…
Gdyby orzeł uniósł cię w górę i powoli popłynął nad puszczą, ujrzałbyś w jej cieniu wielką srebrną sieć rybacką; niezliczoną ilość połączonych ze sobą strumieni, rzek, wodospadów i jezior.
Ale oto ptak zniża się nad jedną ze skał, dotykasz jej stopami. Pożegnaj orła obyczajem tego kraju, unieś w górę prawą dłoń. Odlatuje on w stronę gór.
Ty zaś zejdź ze mną ze skały w samo serce puszczy.
Wokół nas półmrok i cisza. Jeżeli masz dobrą wolę, bądź spokojny: jeśli zrozumiesz puszczę, ona cię też zrozumie. Ale jeżeli nierozważnie zechcesz zakłócić jej spokój, pamiętaj: ona cię zniszczy.
Przyprowadziłem cię do niej, abyś ją poznał. Chciałbym cię nauczyć tego, co sam do niej czuję — szacunku i miłości. Jest ona moim domem, domem mojego ojca, przyjaciół, domem mego plemienia — Szewanezów. Żywi nas i odziewa, cieszy nas swoim pięknem, ale potrafi też uczyć strachu. Patrz, oto z najstarszych olbrzymów drzew, z ich gałęzi spadają aż do ziemi ciemne płaszcze mchu — zielone i brunatne. Kiedy zaś na pień padnie promień słońca, kora zalśni srebrem, jak głowa stuletniego wojownika. Pamiętaj, że puszcza pełna jest duchów, które potrafią być łagodne i przychylne, ale które też, jeśli zmącisz ich spokój, nie okażą litości. Las żyje. Nawet ten, który utkał drobną pajęczynę pomiędzy pniami, zuzi-pająk, ma duszę. Cóż dopiero wielkie drzewa i zwierzęta!
Powtarzam więc: bądź ostrożny i szanuj stare prawa puszczy!
Poznawać ją będziemy wspólnie. Stań się moim towarzyszem i przyjacielem. Spędzimy razem wiele lat, wiele Wielkich i Małych Słońc, nauczę cię naszych pieśni i tańców, poznasz losy naszego plemienia — plemienia wolnych po dziś dzień Indian Szewanezów.
Zaprowadzę cię do mojej wioski. Przyjdziemy do niej po raz pierwszy w Miesiącu Lecącego w Górę Księżyca. Jest to miesiąc śniegów i mrozów. Oglądasz się za siebie? Szukasz orła? Powrócił już do gniazda.
Chodź więc ze mną nad brzeg jednego z jezior.
Pierwsze promienie słońca padają na ośnieżony brzeg jeziora. Jezioro jest pokryte lodem, śnieg trzeszczy pod stopami, Duch Jeziora śpi spokojnie w Miesiącu Lecącego w Górę Księżyca. Nie obudzą go nasze głosy, choć mieszkamy blisko brzegu. Nasze tipi — namioty ze skór — ustawione są półkolem i tworzą szeroką podkowę, otwartą od strony jeziora.
Ramiona owej podkowy obejmują wielki plac, w którego środku tkwi pal totemowy z lipowego drzewa. Rzeźby na palu świadczą o tym, że jest to obóz pokolenia Sowy, ludzi wywodzących się od ptaka, który widzi w nocy.
Na samym szczycie pala czarownik Gorzka Jagoda wyrzeźbił wielką sowę o okrągłych oczach, czerwonym dziobie i szeroko rozpostartych skrzydłach. Poniżej ten sam ptak ma już zamiast skrzydeł ludzkie ręce i nogi, zakończone sowimi jeszcze szponami. Trzecia odmiana jest już całą ludzką postacią o głowie sowy; obejmuje ona figurę nagiego człowieka, wyobrażającą ojca całego plemienia Sowy.
Pierwsze promienie słońca padają skośnie. Ich blask jest czerwony, a długie cienie tipi mają kolor granatowy. Słońce dopiero wzeszło, lecz wioska nie śpi. Na placu przed palem totemowym odbywa się taniec, który rozpoczął się wraz ze wschodem słońca. Prowadzi go czarownik Gorzka Jagoda.
W ostrym świetle czerwonych promieni widzę go wyraźnie. Przypomina stojącego na tylnych nogach skrzydlatego bizona. Na głowie ma bizoni skalp o szeroko rozstawionych rogach. Ich końce — tak jak dziób sowy na totemowym palu — błyszczą czerwienią. Twarz pomalował w niebieskie i żółte pasy. Do szeroko rozpostartych ramion przytwierdził grzechotki z kopyt jelenich, które trzaskają jak tętent karibu pędzącego po kamienistym brzegu rzeki.
Wraz z nim tańczy wojownik obnażony do pasa: Nepemus — Silna Lewa Ręka, wielki myśliwy i tancerz naszego plemienia. Obaj krążą w środku wielkiego koła wojowników, wybijających rytm na bębnach i grzechotkach z żółwich skorup.Rytm jest coraz głośniejszy, szybszy. Ciało Nepemusa, wysmarowane tłuszczem niedźwiedzim, lśni jak brąz. Chwilami wydaje się, że tancerz posiada kilka par nóg, to znów, że jak czapla wiruje na jednej nodze — a za to na szyi, obwieszonej sznurami z pazurów i kłów wilczych, chwieją się trzy głowy…
Tomahawk Nepemusa zadaje ciosy niewidzialnym przeciwnikom. Ręka wojownika jest niezawodna, jego mięśnie twarde jak kły niedźwiedzia. Każdy cios tomahawkiem, świst jego ostrza to Pieśń Śmierci dla wroga. Coraz wyżej wznosi się śpiew wojowników:
Manitou, Manitou,
Daj im silę niedźwiedzia,
By byli odważni jak wilk w ataku.
By męstwo swe wzięli od brata rysia…
Jest to dzień Nanan-cisa, „Oddalenia”, święto przyjmowania małych chłopców do szkoły natury.
Dlatego, gdy nagle słabnie pieśń i zwalnia się rytm tańca, Nepemus kieruje swe kroki w stronę tipi naczelnika plemienia, Leoo-karko-ono-ma, Wysokiego Orła. Nepemus skrada się, stąpa parę kroków, to znów zatrzymuje się. Wznosi w górę tomahawk i tańcząc w miejscu, nasłuchuje odgłosów z wewnątrz namiotu.
W ślad za nim posuwa się krąg wojowników, wśród nich Gorzka Jagoda. Nepemus staje przed wejściem do namiotu. Ale dwóch wojowników z dzidami strojnymi w pióra występuje naprzód i zagradza mu wejście do tipi. Nepemus raz za razem próbuje przedrzeć się do środka namiotu, lecz raz za razem krzyżują się przed nim dzidy wojowników i Nepemus cofa się od wejścia.
Pięciokrotnie krzyżowały się dzidy i tylekroć Nepemus cofał się od namiotu. Znaczyło to, że chłopiec, po którego przyszedł, ukończył pięć lat i że nadszedł nań czas, by rozpoczął życie wśród wojowników, uczył się ich mądrości, poznawał prawa plemienia i puszczy.
Ja byłem tym chłopcem.
Do tego dnia mieszkałem w namiocie rodziców pod opieką matki. Moja matka nosiła imię Ta-wah, Biały Obłok. Miała bowiem jasne włosy — tak jasne, jak żadna z innych kobiet plemienia.
Byłem jej najmłodszym synem. Brat, którego jeszcze nie znałem, i siostra, która wraz z matką dotychczas się mną opiekowała, podobni byli bardziej do ojca. Mieli jak on czarne o stalowym połysku włosy i oczy ciemne niezym oczy braci amuk — bobrów.
Tylko ja właśnie miałem włosy i oczy matki. Może dlatego, że byłem tak do niej podobny, a może dlatego, że po prostu byłem najmłodszy, stałem się jej ulubieńcem. Opiekowała się mną czule i pieściła goręcej niż inne kobiety swych synów.
Do tego dnia — a i przez wiele jeszcze miesięcy — nazywano mnie po prostu Uti-Malutki. Nazywano tak wszystkich małych chłopców. My, mali chłopcy, nie mieliśmy jeszcze imion, które zdobywa się z trudem, często pieczętując zwycięstwo nie tylko potem, lecz i krwią.
Jak każdy Uti — marzyłem o święcie Nanan-cisa, po którym miałem udać się do obozu Młodych Wilków, pod opiekę starych wojowników. Tam razem z innymi chłopcami naszego plemienia będę uczyć się czytania tropów wilczych, zszywania kory brzozowej na kanoe, zastawiania sideł na wydrzych ścieżkach, trafiania strzałą z łuku dzikiej kaczki w jej szybkim locie. Tam poznam prawa puszczy i obowiązki wojownika. Tam stanę się dorosłym.
Chyba mnie rozumiecie. Nie tylko marzyłem, lecz po prostu musiałem marzyć o chwili, w której przed wejściem do naszego namiotu rozlegnie się śpiew wojowników, głos bębnów i hałas grzechotek z żółwich skorup.
Kiedy jednak posłyszałem kroki Nepemusa tuż u wejścia do namiotu, ogarnął mnie strach. Wiedziałem, że rozstaję się z moją matką, że nie ujrzę jej oczu, nie posłyszę głosu przez wiele lat. Nie patrzyłem w jej stronę, aby się po prostu nie rozpłakać takjak Tinahet — Smukła Brzoza — siedząca obok niej siostra.
Kiedy skóra wejściowa rozsunęła się i ujrzałem przed sobą ogromną postać Nepemusa, zapomniałem o tamtych wszystkich marzeniach, o obozie Młodych Wilków i służbie wojownika. Chciałem rzucić się w stronę matki i w jej ramionach ukryć się przed posłem z groźnego, nieznanego świata.
Nepemus nie pozostawił mi jednak czasu ani na płacz, ani na strach, ani na rozpacz. Szarpnął mnie za garnie i oto stałem już między nim a czarownikiem — odebrany matce, jej czułej opiece.
Tak oto stawiałem na udeptanym, trzeszczącym od mrozu śniegu pierwsze kroki nowego życia. Przed oczami mignęły pęki wilczych i niedźwiedzich skalpów i grzechotki z jelenich kopyt, uwieszone na ramionach Gorzkiej Jagody. Stałem twarzą do słońca, zatrząsł mną chłodny dreszcz, chłód sięgał serca.
Wtedy jednak porzuciłem już cały swój strach, wszelką myśl o łzach za matką. Wkroczyłem przecież na nową drogę, na drogę, z której nie zawrócę. Nepemus wskazał mi namiot, w którym miałem czekać do chwili, kiedy wyruszymy w daleką podróż. Obóz Młodych Wilków znajdował się bowiem z dala od wioski.
Byłem w namiocie sam. Nie płakałem. Ale dobrze pamiętam owe samotne godziny. Był w nich lęk i odwaga, niepokój i nadzieja, smutek i radość.
Dobrze także pamiętam Pieśń Pożegnania, którą, zanim Nepemus wkroczył do namiotu rodziców, śpiewała Biały Obłok, moja matka:
Och, Uti, duszo mej duszy,
Odchodzisz w daleką drogę,
By zapomnieć o mnie.
Ale pamiętaj, Uti,
Że silą, że rozumem
Zdobędziesz imię i szacunek zdobędziesz.
Bądź więc dzielny i śmiały,
A krokiem twym niech kieruje Wielki Duch.
Och, Uti, cząstko mego ciała —
Odchodzisz w daleką drogę,
By zapomnieć o mnie…
— Uti, czas.
Głos Nepemusa obudził mnie z głębokiego snu.
Zbliżał się świt. Wioska milczała — tylko my dwaj gotowaliśmy się do dalekiej drogi. Nie trwało to długo. W ciągu kilku minut założyliśmy karpie, rakiety śnieżne, okryliśmy ramiona skórzanymi, derkami i… to wszystko.
Nikt nas nie żegnał. Tylko wychodząc z włoski jeszcze raz spojrzałem na namiot rodziców. Zza zasłony wychyliły się dwie głowy — podniosłem na pożegnanie rękę.
Nepemus szedł przodem. Weszliśmy do paszczy. Las, przywalony śniegiem, stał w wielkiej ciszy. Spod gałązek jałowca śmignął wapoos — królik, biała okrągła kulka, i zniknął w gęstych zaroślach. Nie obejrzałem się. Droga nie była łatwa, choć Nepemus przecięła! ślady pamiętając, że nie idzie za nim wojownik.
Minęła godzina. Śnieg, który ledwo prószył, zaczyna gęstnieć, przesłaniać oczy. Kiedy wreszcie wstaje dzień, zdaje się, że idziemy przez grząskie bagno, a nie śnieżnym tropem. Nogi ważą coraz więcej, coraz wolniej zginają się w kolanach. Z każdym krokiem przybywa mi lat, wkrótce stanę się starcem, którego nogi ważą tyle co skała. Milczę jednak. Muszę wytrwać. Nie będę prosił Nepemusa o odpoczynek.
Ale na skraju wielkiej polany mój wysoki przyjaciel przystaje i patrzy na mnie. Nie umiem ukryć wysilonego oddechu. Nepemus uśmiecha się do mnie lekko:
— Uti będzie teraz podróżował na plecach Nepemusa — mówi.
— May-oo. Dobrze — westchnąłem.
Musiałem chyba usnąć na szerokich plecach Nepemusa. Kiedy otwarłem oczy, minęło już południe. Śnieg przestał padać. Zbliżaliśmy się do wielkiego nukewap — służącego polującym wojownikom namiotu z kory, z którego na szmer ludzkich kroków wybiegł sekusju — gronostaj.
Nepemus zsadza mnie z pleców; potem bierze się do rozpalania ognia. Kiedy zaczyna zbierać drzewo, wiem już, że zatrzymamy się tu przez całą noc. Gromadzi je w namiocie w wysoki stos. Choć jestem Uti, wiadomo mi, że tak należy postępować w puszczy zawsze w miesiącach śniegu i mrozu. Kto o tym zapomina — przestaje żyć.
Ja tymczasem uprzątam nukewap, wyściełam go miękkimi jodłowymi gałązkami. Nepemus wiąże na pobliskiej sośnie kawałek mięsa. To pokarm dla sikorek, przyjaciółek, które zawsze towarzyszą nam w drodze przez puszczę. Potemzapala kaluti — fajeczkę i siada przy ognisku. Słyszę, jak w dali, głuchym echem, niesie się wśród drzew wycie polującego wilka samotnika.
Jestem bardzo zmęczony, mimo że większość drogi spędziłem na plecach opiekuna. Z trudem ściągam mokasyny, okrywam plecy wilczą skórą i siadam przy wojowniku. Nie bardzo chce mi się jeść, nadziewam jednak na strzałę kawałek mięsa i zaczynam go piec nad płomieniem ogniska. Siedzę obok Nepemusa i patrzę w ogień. Jest taki czerwony i złoty, jak ten, który ogrzewał mnie w namiocie rodziców — rozniecała go matka.
Płomień jest wysoki, oświetla wyraźnie twarz Nepemusa, znaczoną dwiema głębokimi bliznami. To ślady po walce z szarym niedźwiedziem, którego skóra wisi w namiocie wojownika. Czy potrafię kiedyś sprostać sile i wściekłości wielkiego niedźwiedzia? Czy potrafię kiedyś stać się wojownikiem tak wielkiego imienia, jak Nepemus? Niczego w tej chwili na świecie bardziej nie pragnę. Jak to osiągnąć? Pieśn Pożegnania mówi: „siłą i rozumem”…
Ze słowami tej pieśni wraca ku mnie pamięć głosu matki. Znowu robi mi się smutno — chociaż marzę teraz o tym, by zostać wojownikiem, który zawiesi w swym namiocie niejedną skórę szarego niedźwiedzia.
Pieśń Pożegnania jest piękna, ale nie wszystkie jej słowa są prawdziwe. Bo choć „odchodzę w daleką drogę”, to jednak nie zapomnę o niej — o Białym Obłoku. Będę o niej pamiętał zawsze, choć jestem już sam i choć od dzisiejszego dnia sam będę musiał szukać sobie miejsca przy ognisku, osłaniać się przed chłodem nocy…
— Co to? — ocknąłem się nagle. — Witaj, Tauha, przyjacielu!
O moje kolana opiera przednie łapy i liże mi twarz duży, szary pies, Tauha, przyjaciel. Przyszedł. Nie zostawił mnie samego. Bratni duch pojął mą samotność — a może sam ją przeżywał. Zapewne matka naprowadziła go na nasz ślad, za którym przybiegł do ukrytego w lesie nukewap.
Objąłem go za szyję i długo całowałem ostry pysk przyjaciela. Zapomniałem nawet o tym, że Nepemus nam się przygląda. I choć mi wstyd przyznać, niejedna łza wsiąkła w gęstą sierść Tauhy — jakbym jeszcze siedział w rodzinnym namiocie i miał prawo się mazać, niczym byle Uti, któremu matka odebrała drewnianą jaszczurkę. Głos Nepemusa był surowy:
— Uti musi spać, musi wypocząć. Jutro ciężki szlak dla młodych nóg.
I znów droga. W puszczy spotyka nas wschód słońca i wycie muhikoons — wilków. Na ten zew Tauha podwija pod siebie ogon, podnosi łeb i odpowiada przeciągłym, jękliwym wyciem. Chwilami wydaje się, jakby głos jego wyrywał się z gardzieli dwóch różnych zwierząt. Najpierw jest to przeciągłe, przenikliwe wycie, nieustannie wznoszące się w górę, napięte jak wysoki głos fletu. Potem — po sekundzie milczenia — w gardzieli psa gotuje się zduszony warkot, zdławiony, wyrwany z głębi trzewi. Czy to w psie odzywa się jego wilcza krew? Czy w wilku — psia? Matkę Tauhy uwiązał ojciec w czasie wilczych godów w lesie, tak jak wszyscy to czynią. Jakiej więc krwi ma Tauha więcej? Na to pytanie mógłby odpowiedzieć tylko Nana-bosho, Duch Zwierząt.
Tauha jest mieszańcem, jak wszystkie nasze psy. Szczekać nie potrafi — tylko wyje jak ojciec wilk. Pokryty ciemną, gęstą wiecznie zjeżoną na grzbiecie sierścią, o szerokiej piersi i silnych nogach, jest prawdziwym wodzem swego rodu — w obroży z kolców jeżozwierza na karku dawał sobie radę z czterema wilkami leśnymi i bardzo byłem z niego dumny. Co go różniło od braci puszczy? Chyba tylko spojrzenie, poczciwe, nieomal kobiece. Ach, tak — jeszcze i to, że nie ssał wody wilczym czy końskim obyczajem, lecz najzwyczajniej, po psiemu, chłeptał ją językiem.
Słońce przebyło już połowę swego szlaku, gdy oczom moim ukazał się dziwny, a zarazem wspaniały widok. Przez chwilę zdawało mi się, że odwiedzam we śnie krainę legend — tak niesamowicie wyglądała ta skała — kamienny olbrzym zwiesiwszy głowę siedział i dumał nad czymś. Splótł na kolanach granitowe ramiona i zastygł w bezruchu.
O czym myślał? Nikt tego nie wie. Nikt nie wie, dlaczego Manitou stworzył skałę tak bardzo przypominającą wojownika. A może po prostu zamienił w skałę jedno ze swych dzieci. Jeżeli tak, to nie zdradzi ono już swej tajemnicy. Pa-pok-kuna, Skała Milczącego Wojownika, nie umie mówić.
Tu czekały nas sanie i przyszły mój przyjaciel Owases — Dziki Zwierz. Gdy nadeszliśmy, siedział pod skałą w pozycji przypominającej Milczącego Wojownika. Różnił się odeń chyba tym, że wyrzekł słowa powitania do Nepemusa. Sam, nieruchomy, wyglądał jak wyciosany z kamienia. Szczupła twarz o wystających kościach policzkowych i głęboko osadzonych oczach przypominała skałę. Nad nią, jak biały mech, widniała siwizna włosów. Gdy stał, lekko garbił plecy, jakby gotując się do skoku. Stąd chyba jego imię: Dziki Zwierz.
Nie traciliśmy czasu — trzeba było ruszać dalej.
Nepemus przecierał ślady — Owases zaś biegł za saniami, które pędziły przez coraz wyraźniej zmieniającą się puszczę. Las rzedniał. Znikły jałowce, krzaki ten-kwe i głogu. Coraz rzadziej błyskała kora sosen, a coraz częściej pojawiał się świerk. Z liściastych drzew widziałem tu już tylko brzozę, schyloną pod ciężarem śniegu niczym słaby człowiek. Brzozy dotykały niemal czubkami ziemi, tworząc czarodziejskie białe łuki, przez które przejeżdżaliśmy. Tylko świerki zachowały dumnie podniesione głowy, schylając za to ciężkie łapy ku dołowi, jakby chciały coś podjąć z ziemi i unieść w górę.
Kończyła się tu równina. Co chwila szlak to wznosił się w górę, to opadał w łagodną kotlinę. Sanie kołysały się łagodnie i zapewne znowu bym usnął, wsłuchany w monotonny głos grzechotki psa przewodnika, gdyby nie zwrócił mej uwagi niepokój Owasesa, który marszcząc ze złością czoło coraz częściej spoglądał w niebo. Nie rozumiałem tego niepokoju. Nie wiedziałem jeszcze, co to naprawdę oznacza, kiedy na niebie jak owego wieczoru, poczyna gromadzić się coraz więcej chmur, niczym ogromne strzały wypuszczone z łuku niewidzialnego strzelca, tworząc coraz szersze, ciemniejsze sklepienie ponad puszczą. Nie wiedziałem, co to znaczy, ponieważ nigdy jeszcze nie znalazłem się sam wobec gęstniejącej zamieci śnieżnej, niesionej północno-zachodnim wiatrem i groźniejszej nieraz niż stado głodnych wilków. Rozumiałem jednak, że Owases bez powodu nie marszczyłby czoła. Nawet w głosie Nepemusa posłyszałem niespokojną nutę, kiedy krzykiem „hrrr, hrrr” poganiał psy.
Pamiętam to jak dziś. Śnieg pada coraz gęściej. Wiatr osypuje z gałęzi drzew białe, wilgotniejące pod północno-zachodnim wiatrem okiście. Coraz cięższy jest szlak dla sań — nie słychać już w zaprzęgu wesołych poszczekiwań, jakie powitały Nepemusa i mnie pod Skałą Milczącego Wojownika. Płozy sań, oblepione śniegiem, stawiają opór z wrogą niemal zaciętością i zapadają się w kotlinach. Na wznoszącym się zboczu coraz oporniej lgną do Wilgotnego śniegu. Milczą zmęczone psy — śnieg nie skrzypi pod nartami Owasesa. Zapada zmrok, ale nie rozkładamy obozowiska. Powoli nikną z mych oczu postacie Nepemusa i Owasesa. Śnieg pada mi na twarz, zalepia oczy, słyszę warczenie Tauhy, który zapewne popędza psy zaprzęgu, chwytając je za uszy. Jest już całkiem ciemno, kiedy skręcamy nagle w bok z głównego szlaku. Teraz już co chwila sanie wznoszą się w górę lub opadają w dół. W końcu w pewnej chwili, na ostrym zakręcie, słyszę pod płozami sań zgrzyt kamieni i jak szarpnięty za kark lecę w wielką zaspę śniegu.
Trudno mi się podnieść, ręce po barki zapadają się w zaspę, szamoczę się w niej jak w złym śnie. Słyszę skowyt i pisk splątanego zaprzęgu, wściekły warkot Tauhy i świst bata.
Kiedy wstałem, Nepemus doprowadził już zaprzęg do porządku. Nade mną pochyla się Owases, tuż przed oczyma widzę jego błyszczące źrenice i zęby — śmieje się ze mnie.
— Wracaj na sanie, Uti — powiedział. — Do obozu pozostaje nam już tylko dwa loty strzały.
Nie śmiałem odpowiedzieć, nie odpowiedziałem nawet uśmiechem. Ale słysząc te słowa byłem naprawdę bardzo szczęśliwy.
Od tej chwili nie byłem już dzieckiem. Stawałem się Muhikoons-sit — Młodym Wilkiem.
Czarne niebo dotknęło szczytów drzew.
Kin-ona-taoo! Wojownicy!
Zbierajcie się już!
Aby wśród odgłosów wielkiego bębna.
Wśród śpiewu i tańców
Powitać Boga Ciemności, Sisiaohe.
Zaczekaj tu — powiedział Owases, gdy stanęliśmy przed niewielkim skórzanym tipi.
Namiot przypominał te, w których mieszkaliśmy w wiosce nad jeziorem. Był jednak mniej strojny w ozdoby i malowidła, był namiotem wioski Wilków.
Wszedłem do wnętrza. Było ciepło i przytulnie. Pod ścianami leżało naręcze wilczych skór, rozścielonych jak posłanie. Usiadłem na nich. Owases odszedł, było cicho, tylko z daleka słyszałem cichy szmer puszczy i poszczekiwanie psa.
Czekałem na brata. Nie widziałem go jeszcze nigdy — odszedł do obozu Wilków na cztery lata przed mym urodzeniem. Jedynie matka często wspominała Tanto, opowiadała o nim, gdy byliśmy sami. Marzyłem wtedy, by kiedyś mówiła i o mnie z tak błyszczącymi oczami, tak dumna i szczęśliwa. I choć w gruncie rzeczy wiedziałem o nim niewiele — nie znałem historii jego łowów, nie słyszałem nawet dokładnie o tym, jak zdobył swe imię — byłem pewien, że jest najdzielniejszym, najzręczniejszym i najmądrzejszym ze wszystkich Młodych Wilków.
Czekałem długo. Na dworze gwiazdy na pewno wskazywały już, że minęła połowa nocy…
Nadszedł krokiem tak cichym, że gdy stanął u wejścia do tipi, nie zauważyłem go w pierwszej chwili.
Dopiero wtedy, kiedy znalazł się w drobnym kręgu światła przygasłego już ogniska, po raz pierwszy ujrzałem brata takim, jaki po dziś dzień pozostał w mej pamięci.
Był wysoki i piękny — gdy wstałem, sięgałem mu zaledwie piersi. Nosił bluzę z wilczych skór wyszywaną u dołu kolorowymi koralikami, futrzane spodnie, nie sięgające kolan mokasyny. Odkryte, wysmarowane tłuszczem włosy lśniły w blasku ognia jak futro foki wynurzonej z wody.
A więc tak wygląda mój starszy brat? Serce mi biło. Czekałem w milczeniu, aż pierwszy się odezwie. On jednak stał przy ognisku patrząc na mnie, nieporuszony i milczący. Dopiero gdy nieśmiało ruchem ręki wskazałem mu miejsce u ognia, usiadł w milczeniu nie spuszczając ze mnie wzroku.
Gdy już przyjrzał mi się, dotknął ręką moich piersi i powiedział:
— Jesteś Uti, syn mojej matki, mój brat…
— Tak.
Dorzucił do ognia kilka drewienek i spytał cichszym nieco głosem:
— Jak się czuje matka?
Chciałem być dojrzałym i nieugiętym wojownikiem. Chciałem zachować spokój, obojętne spojrzenie, obojętną twarz. Ale przecież dopiero wczoraj pożegnałem się z matką, jeszcze wczoraj słyszałem jej głos — i łzy zakręciły mi się w oczach. Odwróciłem twarz od ognia, zacząłem opowiadać o matce, o tym, co mówiła mi o nim samym, jak mnie żegnała, jak wygląda, czy wesoła jest, jakie śpiewa pieśni, jak niebieskie ma oczy i jasne włosy. Na koniec — a nie mówiłem długo, by głos nie zdradził, że jestem jeszcze małym chłopcem, któremu źle i trudno rozstawać się z matką — powiedziałem słowa tylekroć przez nią powtarzane:
— Mieszkasz w jej sercu. Zawsze o tobie myśli.
Nie widziałem twarzy Tanto, bo ogień znów nieco przygasł. Brat nic nie odpowiedział, tylko po chwili wyciągnął rękę nad ognisko i drobne czerwone płomyki zaczęły wić się między jego palcami, oplatając dłoń. Cofnął ją powoli, zebrał włosy z czoła, zaczął mówić:
— Uti, mamy w sobie jednakową krew. Jesteś moim bratem i stawiasz dopiero pierwszy krok na ścieżce mężczyzny. Ja też byłem Uti, kiedy mnie tu przywiózł Owases. Teraz mam już imię. Wiele Wielkich Słońc przeszło od chwili, gdy ostatni raz nazwano mnie Utim.
— Wiem. Nazywasz się Tanto, Żelazne Oko — przytaknąłem.
— Tak — Tanto poważnie skinął głową. — Nazywają mnie Tanto, bo przed moją strzałą jeszcze nikt nie zdołał uciec i moje strzały są strzałami śmierci. Puszcza jest dla mnie tym, czym dla ciebie jeszcze wczoraj było tipi naszej matki. Zanim tu przyszedłem, tak jak i ty nie wiedziałem o niczym.-Nie wiedziałem nawet, że są dobre i złe wiatry, że potrafią przyprowadzić i odpędzić zwierzynę, zatrzeć po niej ślady i w czas uprzedzić ją o myśliwym. A teraz wiatr jest moim przyjacielem i cieszę się, gdy wieje Key-wey-keen, północno-zachodni wiatr myśliwski. Umiem teraz rogiem z kory brzozowej wabić łosia wtedy, gdy łoś zaczyna słuchać głosu swojej krwi…
Słuchałem tego, co mówił starszy brat, tak aby spamiętać każde słowo i ażeby żadne z nich nie umknęło z pamięci. Uczyniłem pierwszy krok na ścieżce mężczyzny. Mój starszy brat rozmawiał ze mną jak równy z równym trzymając mi rękę na ramieniu. Ogień przygasał coraz bardziej, chwilami głos brata nieco przycichał, chwilami nie wiedziałem, czy wszystko to dzieje się naprawdę, czy nie jest może snem, który śni mi się jeszcze w namiocie mojej matki nad jeziorem.
Nagle drgnąłem, zasłona u wejścia tipi zafalowała gwałtownie, ujrzałem łeb Tauhy i wielki pies, pies przyjaciel, jednym skokiem rzucił się do moich kolan. Brat roześmiał się.
— Odszukał cię. Boi się o ciebie. Mówiłeś mu, że się boisz podróży do wioski Wilków?
Śmiałem się także. Brat nie kpił ze mnie. Jego śmiech był tak przyjazny i wesoły jak radość Tauhy. Byłem szczęśliwy — mimo wszystko szczęśliwy, że nie jestem tu sam, że mam brata przy sobie, że odnalazł mnie Tauha, dobry, stary, mądry pies.
I tak zaczęło się nowe życie.
Szybko, bardzo szybko biegną dni w obozie Młodych Wilków. Trudno pochwycić te chwile, spamiętać je dobrze, kiedy wpierw spada z gałęzi puchowa czapa śniegu, strącona pierwszym wiosennym wiatrem — kiedy — potem ta sama gałąź rozkwita pierwszym wiosennym pąkiem. Kiedy pąk pęka, by błysnąć kwiatem.
Czas mijał wśród ćwiczeń, wędrówek po puszczy, polowań. I jak z biegiem lat pokrywa się malowidłami skóra bizona, obrazująca historię plemienia, tak rosło nasze doświadczenie. Każda wyprawa, każdy myśliwski szlak uczył czegoś nowego, bólu albo radości, odkrywał głupotę lub dawał mądrość.
Było nas wielu takich jak ja, ledwo co oderwanych od namiotu matek. Ale każdy chciał być już mężczyzną dojrzałym i sławnym wojownikiem, każdy chciał przewodzić reszcie. Każdy więc pragnął okazać się mądrzejszym, silniejszym i bystrzejszym niż pozostali.
Najbardziej ze wszystkich polubiłem starszego nieco ode mnie chłopca z rodu Sowy. Nazywałem go Kuku-kuru-too, Skaczącą Sową, gdyż skakał najdalej i najwyżej z nas wszystkich. Staliśmy się prawdziwymi przyjaciółmi, ale przyjaźń nasza zaczęła się w dziwny sposób.
Gdy pojawiłem się w osadzie, Sowa był już przywódcą najmłodszych Wilków. Wyglądał zresztą na wodza. Był wysoki, miał długie mocne nogi, nie obcinane nigdy włosy okalały mu głowę gęstym wieńcem i czasami trudno było pochwycić błysk oczu pod czarnym pasmem włosów. Poza tym był silniejszy i wytrzymalszy od wielu innych.
Nazajutrz po przybyciu, szukając brata, wyszedłem o świcie na Plac Wielkiego Ogniska, wokół którego kręgiem stały obozowe namioty. Od razu spotkałem tu kilku chłopców, którzy bez słowa a szybko otoczyli mnie wpatrując się w mą głowę. Nie wiedziałem, o co im chodzi, i czując, że uparcie przyglądają się mym włosom, stałem w milczeniu, trochę zły, a trochę niespokojny. Z innych stron podchodzili nowi trzymając w rękach łuki. W końcu najwyższy z nich — a był to właśnie Skacząca Sowa — wystąpił przed otaczający mnie krąg i powiedział ostrym, wysokim głosem:
— Uti, zmyj farbę ze swoich włosów. Wyglądasz jak starzec. Jeżeli chcesz zostać z nami, musisz mieć włosy takie jak my — i przeciągnął ręką po własnych czarnych, błyszczących od niedźwiedziego tłuszczu warkoczykach.
W wiosce moje jaśniejsze niż u innych dzieci włosy nie były niczym dziwnym. U nas wiedziano, że matka jest obca, że nie jest córką indiańską. Tu jednak nikt o tym nie wiedział. Zrozumiałem, dlaczego Skacząca Sowa i inni pomyśleli, iż pofarbowałem swoje włosy po to, aby upodobnić się do starych, doświadczonych wojowników, których włosy z biegiem lat nabierały koloru kory brzozowej. Ale postanowiłem niczego nie tłumaczyć. Pogardliwe miny chłopców obudziły we mnie złość. Wzruszyłem ramionami patrząc w oczy Skaczącej Sowy:
— Jeżeli chcesz, to sam sobie zmyj własne włosy. Ja swoich nie maluję.
— Nie zmyjesz?
— Nie.
I wtedy na znak Skaczącej Sowy chłopcy rzucili się na mnie. Szarpałem się, wyrywałem, kopałem na wszystkie strony. Gryzłem nawet, aby się uwolnić. Ale dziesiątki rąk chwyciło mnie i wlokło nad brzeg pół zamarzniętej rzeki. Cała obrona nie zdała się na nic. Po chwili moja głowa znalazła się w wodzie, a Skacząca Sowa i inni poczęli ją szorować, nacierać piaskiem, szarpać za włosy. Zachłystywałem się wodą, a łzy wściekłości i bólu napływały mi do oczu.
Wreszcie puścili mnie.
Podrapana skóra piekła, z rozbitego czoła spływała krew, która mieszając się z wodą zaczęła na mnie zamarzać. Dopiero teraz poczułem mróz. Bluza wisiała na mnie w strzępach, odsłaniając podrapane piersi i ramiona, cały byłem przemoczony. Rozejrzałem się po twarzach stojących wokół mnie chłopców i choć dusiła mnie jeszcze złość, zachciało mi się nagle śmiać — takie bezradne widniało na nich rozczarowanie: zrozumieli, że nie farbowałem włosów.
Ale złość była silniejsza od chęci śmiechu. A ból jeszcze ją podniecał. Nie mogłem przebaczyć, jeśli miałem zachować wobec nich swoją godność. Skrzywdzili mnie — i teraz jeden powinien za to zapłacić, ten, za którego przyczyną wszystko się stało. Tym bardziej że Skacząca Sowa stał tuż przede mną, a jego głupia mirta i bezmiernie zdziwione oczy jeszcze bardziej pobudziły mój gniew. Zaciskając pięści, spokojnym jednak głosem powiedziałem do niego:
— Uti z rodu Sowy! Obraziłeś mnie nie wierząc moim słowom. Niech uszy twoje dobrze słuchają, co powie ci syn Wysokiego Orła.
Podniósł dłoń na znak, że uważnie słucha.
— W obecności tych Młodych Wilków — ciągnąłem — będę z tobą walczył. Jeżeli cię pokonam, przeprosisz mnie.
Znów podniósł dłoń na znak, że się zgadza.
Jeden z chłopców pobiegł do namiotu po tłuszcz niedźwiedzi, my zaś rozebraliśmy się do pasa, przygotowując się do walki. Mróz był taki, że każdy krok trzaskał, jakby się chodziło po wyschłym chruście. Nie ogrzałem się jeszcze po przymusowej kąpieli i byłem pewien, że krew moja przemienia się w lód. Każda chwila ciągnęła się bez końca, niczym noc zimowa w czasie marszu.
Nareszcie… Zgrabiałymi rękami natarłem grudką tłuszczu piersi i ramiona. To samo robił mój przeciwnik, ale z równą jak ja niezdarnością. Widać i jego mróz nie oszczędzał.
Wśród ciszy, jaka zapanowała, poczęliśmy krążyć wokół siebie. Pierwszy uderzył Skacząca Sowa, lecz źle obliczył skok — pośliznął się i padając podciął mi nogi. Runęliśmy obaj w śnieg. Trudno powiedzieć, który z nas brał górę nad przeciwnikiem. Skacząca Sowa był wprawdzie wyższy i silniejszy, ale walczył w poczuciu winy, a mnie gniew siły podwajał.
W pewnej jednak chwili zacząłem ulegać i kiedy już bliski byłem klęski, poczułem — nagle, że coś unosi mnie w górę i odrywa od przeciwnika. Oto obaj znaleźliśmy się pod pachami Owasesa, który skierował swe kroki ku namiotowi.
Niedługą chwilę potem siedziałem na skórach wewnątrz tipi i powoli rozcierałem plecy. To samo czynił siedzący naprzeciw mnie Skacząca Sowa. Patrzyliśmy na siebie spode łba jako niedawni wrogowie. Tylko że teraz już bez takiej złości i raczej z odcieniem współczucia, bo zarówno na jego, jak i na moich plecach coraz wyraźniej występowały ślady skórzanego rzemienia Owasesa. Pierwszy przerwałem milczenie:
— Powiem ci, że tam nad rzeką myślałem już, że nie wytrzymam z zimna. Chciałem nakładać z powrotem futro.
Sowa spojrzał na mnie uważnie. To, co powiedziałem, powiedziałem spokojnie i bez złości. Wstał i podszedł do mnie.
— I ja tak samo — zaczął nieśmiało, wyciągając do mnie rękę.
Od tych słów zaczęła się nasza przyjaźń. Najsilniejsza ze wszystkich przyjaźni. Rosła podczas wspólnych wypraw myśliwskich, podchodów przez puszcze i góry, przez długie miesiące wspólnych lat.
Przez otwór tipi widać było różowiejące niebo nad szczytami świerków. Nadszedł już Miesiąc Pękających Pąków. Czas wstawać — po wschodzie słońca upolować można więcej zwierzyny niż w ciągu całego dnia.
Zerwałem się więc z posłania i popędziłem nad rzekę.
W nocy męczył mnie Nanabun — Duch Snów: leżałem związany w jaskini, a nade mną schylał się, rycząc i szczerząc kły, czarny, ziejący ogniem niedźwiedź. To był bardzo niedobry sen. Wieczorem miałem rozpalone ciało i bolała mnie głowa. Owases powiedział, że musiała mnie ugryźć mała mucha keowakes — mała mucha keowakes sprowadza swym żądłem gorączkę i złe sny.
Teraz biegłem ku rzece jak co ranka, ale byłem jeszcze słaby. Nogi moje załamywały się, jakby ziemia usłana była miękkim puchem dzikich gęsi. Głowę miałem pustą i napęczniałą, wydawało mi się, że przelewa się w niej ciężka woda. A ciało moje postarzało się przez noc o wiele Wielkich Słońc i teraz musiałem pozbyć się słabości, zanim wyruszymy w puszczę. Najlepszym zaś lekarstwem na słabość jest fala rzeczna.
Skoczyłem»do wody. Ciało moje przeszyły tysiące ostrych kolców. Rzeka w Miesiącu Pękających Pąków niesie jeszcze sporo zimnego lodu. Ciepło kwitnących łąk i zieleniejącej puszczy jeszcze tu nie dociera. Nawet łoś nie wchodzi na szeroki nurt i gdy pływa, trzyma się jeszcze brzegu.
Moje ręce tną spokojną poranną falę, woda orzeźwia twarz i chłodzi czoło. Z każdym ruchem ubywa mi lat i staję się coraz młodszy, zdrowszy i silniejszy. Powrotna droga do tipi jest już gładka i twarda. Biegnący za mną Tauha skomle i szczeka — skomle trochę żałośnie, że tak szybko przed nim uciekam. Znów był na włóczędze po lesie, ma zapadłe boki i zeszłoroczne igliwie w gęstych kudłach. Niezbyt się widać udało nocne polowanie i teraz brak mu ochoty do wyścigów.
Gdy pierwsze promienie wstającego słońca przebijają wierzchołki świerków, uzbrojeni w noże i łuki wyruszamy do puszczy. Za wyniosłą, przygarbioną sylwetką Owasesa podąża czterech chłopców — Skacząca Sowa i oprócz mnie dwóch jeszcze Utich bez imienia. Jestem z nich najniższy i idę z tyłu. Trzeba dobrze wyciągać nogi, by trafić stopami na ślady Owasesa. Musimy przecież chodzić tak jak wojownicy i pozostawić na ścieżkach tylko jeden ślad.
Wyszliśmy na szeroką polanę otoczoną z wszech stron przez zakręt rzeki. Porosłe krzakami skały broniły dostępu od strony puszczy. Tu Owases zatrzymał się.
— Przyjrzyjcie się tej skale. Gdy cała ukaże się w słońcu, macie być na polanie. Teraz wyruszycie do puszczy po tamtej stronie rzeki na łowy.
Oczywiście pobiegliśmy razem we dwójkę ze Skaczącą Sową. W miejscu, gdzie zakręt rzeki był najostrzejszy, postanowiliśmy przeprawić się na drugi brzeg. Tu nurt miał najmniejszą szerokość. Spięliśmy ubrania paskami, by umocować je na głowie, łuki i kołczany ze strzałami przewiesiliśmy przez plecy. Sowa pierwszy był gotów i pierwszy skoczył z brzegu do wody. Nurt porwał go i skrył za zakrętem. Skoczyłem za nim.
Tym razem nie czułem już zimna. Całą uwagę skupiłem na tym, by nie zamoczyć ubrania i nie dać się zbytnio znieść przez prąd. Nurt był silny. Nad sterczącymi z wody skałami przelatywały bryzgi pian. Trzeba było uważnie płynąć nurtem, by nie natknąć się na skałę. Tymczasem źle umocowane ubranie przeszkadzało mi coraz bardziej i prąd znosił mnie w dół rzeki. Mimo wszystko byłem jeszcze dość słaby i prąd zniósłby mnie zbytnio w dół, gdyby Skacząca Sowa nie wyciągnął ku mnie z przeciwnego brzegu długiej gałęzi. Tu jednak drogi nasze musiały się rozejść. Polować kazano nam samotnie.
Na oznaczone miejsce stawiłem się pierwszy, ale z pustymi rękami. Rozglądałem się dość niepewnie, ale ujrzawszy dwóch następnych Uti uspokoiłem się nieco. Powiodło im się nie inaczej niż mnie. Mieli w kołczanach tyle samo strzał co przed wyruszeniem do puszczy. Niełatwo jest niedoświadczonemu Uti podejść zwierzynę. Nana-bosho, Duch Zwierząt, sprzymierzony z górnym wiatrem, często potrafi uprzedzić jelenia o myśliwym, zanim cięciwa łuku zdąży wydać cichy świst.
Owases siedział nieporuszony na skale, zapatrzony w jej podnóże. Był nieruchomy niczym Skała Milczącego Wojownika. Siedliśmy wokół niego nie przerywając milczenia.
— Patrzcie uważnie! — przerwał wreszcie ciszę Owases.
Spojrzeliśmy za jego wyciągniętą dłonią i po przeciwległej stronie ujrzeliśmy nadchodzącego Skaczącą Sowę. Szedł zgięty, dźwigając coś na plecach.
— Patrzcie uważnie, Uti! — powtórzył Owases — wasz brat ubił górską kozę. Trzeba mieć bystre oko i długie nogi, by móc zawiesić czaszkę kozicy w swoim tipi.
Na dany znak zerwaliśmy się i popędziliśmy w stronę rzeki zrzucając po drodze ubranie. Po chwili pomagaliśmy Skaczącej Sowie przepłynąć przez rzekę razem z jego zdobyczą. Koza była piękna i rosła. Miała nie mniej niż dwa lata. W lewym jej boku koło serca pozostały ślady po dwóch strzałach, ślady tak bliskie siebie, jakby strzały wypuszczał ze swego łuku szybki i doświadczony myśliwiec.
Skacząca Sowa był poważny i obojętny. Tak poważny i obojętny, jak Owases, który nie pochwalił go nawet jednym słowem. Ale oczy mego przyjaciela błyszczały i oddech był szybki z dumy — nawet my trzej, którym się nie powiodło, też byliśmy dumni.
Słońce schodziło już na drugą połowę swego szlaku, gdy wkraczaliśmy do obozu. Tym razem pierwszy szedł Sowa dźwigając na plecach swą zdobycz.
Była to pierwsza ubita przezeń koza, a stary obyczaj nakazywał, by chłopak, który upoluje po raz pierwszy kozę, sam wniósł ją do obozu, sam oprawił i zaprosił w końcu przyjaciół na wieczorną ucztę.
Po powrocie z łowów zbieramy się na polanie opodal obozu. Gdy już tam jesteśmy, przyjeżdża na koniu Owases, a za nim biegnie luzem drugi mustang. Każdy z Młodych Wilków musi bowiem opanować sztukę władania bronią i ujeżdżania konia tak doskonale, jak nauczył się oddychać, mówić, chodzić i jeść. Niełatwa to nauka, której udziela nam Owases, a która musi stać się tak naturalna, jak oddech czy słowo. Tym bardziej trudno mi ją opanować, że jeszcze niezupełnie zgoiło się biodro, odarte ze skóry po pierwszym upadku z konia, i jeszcze drętwieją ręce, zmęczone wczorajszym ćwiczeniem rzutu tomahawkiem.
Na dany przez Owasesa znak skaczę na luzaka. Teraz, kiedy już jestem na koniu, nie wolno mi dać się dopędzić goniącemu za mną Owasesowi. Wiem, że gdy mnie dopędzi, na plecy moje spadnie niejeden cios skórzanego rzemienia. A ramię ma Owases nielekkie. Gdy uda mi się jednak okrążyć polanę bez jednego uderzenia, będzie to próba zwycięska.
Podbiegając do konia chwytam rękami za rzemienną przepaskę opasującą jego grzbiet i kładę się na wyciągniętej szyi.
Pędzę przed siebie — koń sam wymija porastające z rzadka polanę drzewa. Z tyłu tętent kopyt konia Owasesa. Oglądam się. Dzielą mnie od niego tylko dwie końskie długości. Owases właśnie odchyla do tyłu rękę z rzemieniem i przegina się lekko w moją stronę. Czuję, że za chwilę grozi mi piekąca nagroda za złą jazdę. Nachylam się więc jeszcze bardziej nad szyją mego mustanga i wpijam pięty w jego żebra. Mijamy już blisko połowę drogi — Owases zostaje nieco w tyle, lecz po chwili znowu zaczyna się niebezpiecznie, coraz niebezpieczniej przybliżać. Zziajany oddech jego konia słyszę tuż nad uchem, a do grupki stojącej na skraju polany chłopców pozostaje jeszcze cały lot strzały.
Kiedy jednak słyszę nad sobą ostry świst rzemienia, udaje mi się szarpnąć konia za grzywę, tak że uskakując w bok odbiega on od kierunku pogoni, ja zaś, przytrzymując się rękami skórzanego pasa, ześlizguję się na brzuch koński. Rzemień przelatuje nad głową, a rozpędzony koń Owasesa przemyka obok.
Udało mi się to po raz pierwszy. Nim Owases zawrócił, byłem przy chłopcach. Po raz pierwszy wygrałem.
Po lekcjach jazdy rozpoczynają się próby zręczności w obchodzeniu się z bronią. Oto Skacząca Sowa pędzi w pełnym galopie w stronę drzewa, na którym wymalowano koło wielkości ludzkiej głowy. Pęd wiatru odsłania twarz przyjaciela, z wysokiego czoła odgarnia włosy splecione w drobne warkoczyki. Oczy przyjaciela wpatrzone są w koło, w uniesionej ręce trzyma nóż — a mijając drzewo wyprostowuje się i nagłym ruchem ramienia ciska nożem w stronę celu. Pióra, zdobiące rękojeść noża, wydają cichy gwizd, ostrze głucho uderza o korę. Sowa ogląda się, twarz mu nieco gaśnie — nóż ugrzązł poza kołem. Owases wyciąga go i podaje innemu. Ja zaś nie wiem, czy bardziej smucić się porażką przyjaciela, czy bardziej cieszyć się tym, że tylko ja dzisiaj zdołałem trafić trzykrotnie w sam środek celu.
Gdy wracamy do obozu, cienie nasze są już długości wysokiego buka, a puszcza czai się w wieczornej ciszy. Idziemy zmęczeni, ale weseli. Ręka boli od ćwiczeń nożem i tomahawkiem, drżą nogi od ściskania końskiego grzbietu. A choć kilku z nas ma ślady rzemienia na plecach po próbie jazdy i choć tylko mnie udało się dziś trafić trzykrotnie nożem w środek celu — wiemy jednak, że Owases jest zadowolony ze swoich uczniów. Ze o wiele bardziej niż przed trzema miesiącami musi trudzić się, by dopędzić kogoś z nas podczas próby jazdy, i że nikt już z najmłodszych jego uczniów nie chybia drzewa, choć chybia samego celu, nie dziurawi ani nożem, ani tomahawkiem przestraszonego powietrza.
. Dziś Owases po raz pierwszy od wielu dni nie zganił nikogo z nas — a to u niego równa się wielkiej pochwale.Gdy niebo na zachodzie ciemnieje, a księżyc nabiera blasku, zbieramy się wokół ogniska. Nad ogniskiem, w chłodnym dymie, wędzi się mięso łosia i rozpłatanego jesiotra. Skacząca Sowa podaje Owasesowi serce ubitej przez siebie kozy, nauczyciel zaś dzieli je na cztery części i podaje każdemu z nas:
— Jedzcie, Uti, serce białej kozy i proście jej ducha, by nie gniewał się na was. Gdy wyrośniecie na wojowników, obyście jedli serca niedźwiedzie, a czaszki ich oby często zdobiły wasze namioty.
Niebo jest wysokie, dym pachnie gorzko, a serce kozicy jest najlepszą cząstką świata i najlepszym przysmakiem. Uczta nasza jest najweselszą ucztą od wielu miesięcy, choć siedzimy wokół ogniska w milczącej powadze. Każdy z nas patrzy w przyszłe lata i widzi siebie wielkim myśliwym, o którego czynach śpiewają przy ognisku pieśni. Milczy Owases — milczymy i my.
A ja śpiewam sobie w duchu pieśń o tym, że będę kiedyś jak Nepemus, że będę miał jak on surową i znaczoną bliznami po niedźwiedzich pazurach twarz, że jak Nepemus toczyć będę z szarym niedźwiedziem walkę wręcz — i zwyciężę. Będzie to piękna walka. Naprzeciw mnie stanie wielki szary niedźwiedź, o wielkiej wściekłości i wielkich kłach i pazurach — a ja będę miał swoją dzielność i swój nóż. Ostrze noża krótsze jest i słabsze od każdego z niedźwiedzich pazurów. Ostrze noża można złamać na drewnianej gałęzi — a niedźwiedź swoimi pazurami potrafi łupać skałę. Aleja zwyciężę niedźwiedzia i postawię mu nogę na karku. Zabiorę mu jego imię — i nie będą mnie już nazywać Uti, chłopcem bez imienia, ale będą mnie zwać Szarym Niedźwiedziem, Długim Kłem albo Ostrym Pazurem.
Pragnąłbym w namiocie złożyć zmęczone ciało.
I odpocząć choć przez jedną noc.
Prowadźcie mnie, stopy, w kierunku namiotu,
Gdzie odwiedzi mnie słodki Nanabun — Duch Snów.
Odsuń derkę wejściową i poproś mnie na spoczynek
Do swego namiotu, kochany mój bracie.
Promienie słońca tworzą na trawie derkę o wzorze, jakiego nie utka najzręczniejsza kobieta. Nad łąką pochyla się wysoka skała, podobna do skulonego starca, drzemiącego z twarzą złożoną na kolanach.
Skałę okrąża szeroka rzeka — skręca tu gwałtownie i powolnym nurtem wpływa w puszczę. Przy samej skale nurt rzeczny wyrwał głębię, po której woda płynie przezroczystą, pełną podwodnych wirów falą.
To było nasze ulubione miejsce. Tu spotykaliśmy się — ja, Tanto i Skacząca Sowa. Tu Tanto uczył nas pływać i skakać ze skały.
Kiedy słońce zachodzi, woda wokół skały podobna jest do srebrnej łąki. Gdy pierwszy raz przyszedłem tu nocą, by zawrzeć z rzeką i Duchem Wód braterstwo krwi, noc była cicha jak spokojny sen. Przyszedłem tu sam — sam jeden chciałem sprzymierzyć się z rzeką. Stanąwszy na skale witałem uniesioną ręką księżyc, puszczę i odbijające się w wodzie wierzchołki drzew.
Na znak przymierza zaciąłem się w rękę i czerwona kropla krwi spadła w łagodny nurt. A potem skoczyłem w srebrną głębię.
Nie jestem już w takiej chwili człowiekiem. Jestem rybą, najbliższym sprzymierzeńcem i przyjacielem Ducha Wód. Rozgarniam rękami chłodną wodę, płynę w dół, potem naprzeciw nurtu, potem nagłym skrętem, jak ryba przestraszona cienia wielkiego ptaka, rzucam się w bok, by otrzeć się o porosły wodorostami blok skały. Kiedy zaś odbijam się od dna, przepływające nade mną ryby świecą łuskami jak świetliki w puszczy — tylko że ich blask też jest zamglony i tajemniczy, choć przyjazny, jak cały świat mojego nowego sprzymierzeńca, Ducha Wód.
Potem wypływam. Bardzo jestem mały wobec ogromu nawisłej nade mną skalnej postaci. A jednak czuję się wielkim, kiedy siadam na skalnej krawędzi. I choć już znowu jestem małym chłopcem, zawarłem nowe braterstwo. Milczymy wszyscy czterej — księżyc, Duch Skały, Duch Wód i ja.
Pod koniec Miesiąca Jagód, kiedy kończył się pogodny dzień, a my zmęczeni całodzienną nauką odpoczywaliśmy jak co dzień na Skale Milczącego Wojownika, od strony wielkich równin dobiegł nas odgłos końskiego galopu. Z początku był cichy. Mogło się wydawać, że to zmęczenie szumi nam w uszach. Pierwszy zerwał się Tanto — potem usłyszeliśmy i my coraz bliższy i wyraźniejszy tętent. Patrzyliśmy na siebie z niepokojem. Z tamtej strony, od strony naszej wioski, bardzo rzadko dawał się słyszeć pogłos końskiego galopu. Nikomu z nas nie wolno było jeździć w tamtym kierunku, a mieszkańcy wioski tylko w najważniejszych sprawach odwiedzali osadę Młodych Wilków. Któż więc mógł to być?
Tanto pierwszy zeskoczył ze skały. Pobiegliśmy z Sową za nim.
Przed namiotem Owasesa stał rosły, czarny koń, okryty pianą. Jeszcze niespokojny, tańczył i bijąc kopytami ziemię, podnosząc w górę łeb z nastawionymi uszami, rżał. Uchwyciłem Tanto za łokieć, serce zabiło mi niespokojnie — to był wierzchowiec naszego ojca. Śledziłem za wzrokiem Tanto i wraz z nim zacząłem iść w stronę wysokiego, starego buku. W cieniu drzewa stał nasz ojciec. Stał milczący, wysoki, odziany tylko w spodnie z frędzlami, używane jedynie na łowy lub do walki. Pierś miał odkrytą, widniały na niej blizny i szeroki ślad niedźwiedzich pazurów.
Tanto, Sowa i ja stanęliśmy tuż przed nim. Nie wolno się było odezwać, póki ojciec pierwszy nie przemówi. Staliśmy więc nieruchomo i bez słowa — choć tak bardzo pragnąłem rzucić się ojcu na szyję, przytulić się do niego, usłyszeć jego głos. Nie widziałem go przecież przez cały okres Wielkiego Słońca.
Ojciec przypatrywał się nam uważnie i bez uśmiechu. W końcu zbliżył się, położył dłoń na ramieniu Tanto, a mnie pogładził po włosach. Na moment osłabłem. Serce podeszło do gardła, a do oczu napłynęły łzy. Było mi bardzo smutno, a równocześnie rosła we mnie złość na siebie, że jeszcze ciągle nie umiem być wojownikiem i że plącze się we mnie jeszcze dusza dziewczyny. Na szczęście ojciec nie przyjrzał mi się uważnie. Widać było, że choć nas obejmuje, myślami jest daleko. Że myślom tym brak spokoju. Nawet Skacząca Sowa rozumiał to dobrze, bo spojrzawszy nań bokiem widziałem, że oczy ma przestraszone i lekko drżą mu ręce. Ojciec kazał nam usiąść, sam siadł obok i zapalił swą małą fajeczkę. To, co mówił, mówił W naszej obecności, ale chyba nie do nas, Patrzył ponad nasze głowy i nie zwracał twarzy nawet ku Tanto, który był przecież prawie młodym wojownikiem. Mówił tak, jakby po prostu chciał słyszeć własne myśli.
— Kiedy byłem takim chłopcem jak ty, mój Uti, i jak Uti z rodu Sowy, nasze plemię przywędrowało w te strony. Kiedy byłem takim chłopcem jak wy, nasze plemię przybyło nad tę rzekę, by wieść życie spokojne. By żyć daleko od osad Okimow — białych ludzi. Wiele Wielkich Słońc przechodziło nad naszą wioską, a w wiosce panował spokój. Słychać było wesołe pieśni i wojownicy tańczyli tańce zwycięskich łowców.
Chcę, aby moi synowie stali się jak najprędzej wojownikami i swoim ramieniem wspierali moje ramię. Biali ludzie znów przypomnieli sobie o naszych wioskach i słońce coraz bardziej zachodzi dla nas poza złe chmury. Okimow znowu odnaleźli drogę do mego tipi i trudno będzie ich z tej ścieżki zawrócić, trudno będzie polować w wolnym lesie i wędrować przez naszą puszczę…
Nie rozumiałem tego, co mówił ojciec, nie rozumiał tego także Sowa. Jeden Tanto wpatrywał się uważnie w twarz ojca, jakby pojął każde słowo i pochwycił te myśli, których ojciec nawet na głos nie wypowiedział. Drżałem lekko, ale nie dlatego, że słońce już dotknęło tarczą drzew na zachodzie i nad ziemią ciągnął wieczorny chłód. Chociaż byłem przy ojcu, przy bracie i przyjacielu, wydawało mi się chwilami, że jestem sam i zdany na łaskę bezlitosnych wrogów.
Tuż po zachodzie słońca powrócił z puszczy Owases. Ojciec przywitał się z naszym nauczycielem bez słowa i bez słowa weszji razem do namiotu. Już po chwili z głębi tipi zaczęły dobiegać krótkie urywane głosy bębna. Był to znak zwołujący wszystkich mężczyzn na naradę. Wtedy Tanto pochwycił mnie i Sowę za ramiona:
— U Owasesa będzie narada wojowników. Jeżeli nie, będziecie hałaśliwi jak dzikie prosięta, zabiorę was z sobą pod namiot, żebyśmy mogli podsłuchać, co starsi powiedzą na naradzie.
Sowa i ja nie śmieliśmy się nawet odezwać, tylko pochwyciliśmy go za ręce gorączkowo, kiwając głowami, błagając go wzrokiem, by zechciał dotrzymać obietnicy.
Słońce już zaszło i wokół namiotu gęstniał mrok, mrok wielkich drzew. Czekaliśmy długie chwile, aż wszyscy wojownicy zejdą się do tipi Owasesa, czekaliśmy ukryci za najbliższą kępą krzaków, nie odzywając się nawet szeptem, bojąc się głośniej odetchnąć.
Dopiero kiedy ostatni z wojowników wszedł do namiotu, poczęliśmy śladem Tanto prześlizgiwać się z kamienia na kamień, bacząc, by nie wejść poza obręb najgłębszego, rzucanego przez sosny cienia. Na trzydzieści kroków przed namiotem legliśmy w wysokiej trawie. Ale wtedy, jak na rozkaz czarownika, komary przypomniały sobie o nas i karząc za zuchwałość cięły niczym grzechotniki. Nie mogłem w pewnej chwili wytrzymać ich ataku i dałem znak Sowie, by ułamał kawałek gałęzi jałowca do oganiania się przed nimi. Sowa był równie głupi, jak ja, i w ciszy wieczornej trzask łamanej gałęzi rozległ się niczym grzmot. Tanto poczęstował nas obu mokasynem, ale na szczęście nikt ze starszych nie zwrócił uwagi na trzask gałęzi.
Czas dłużył się coraz bardziej. Tanto porzucił nas i popełznął przodem. Mieliśmy czekać na jego znak — nie dawał go jednak. Chwilami wydawało mi się, że niedługo już nastanie świt i słońce odkryje nas tutaj schowanych w jałowcu. W końcu wychyliłem głowę zza krzaka, by spojrzeć na namiot Owasesa. W namiocie lśniło już ognisko i w tej samej chwili rozległo się gdzieś obok rechotanie nocnej ropuchy. Był to znak brata, że mamy czołgać się w kierunku namiotu.
Znalazłem się może w połowie drogi, gdy księżyc wyszedł zza chmur i swym blaskiem oświetlił wszystko dokoła. W tym zaś samym momencie rozchyliła się skóra wejściowa namiotu i w jego progu stanął ojciec. Zesztywniałem. Zapragnąłem nagle zapaść się pod ziemię lub stać się niewidocznym jak Manitou. Ojciec stał wprawdzie bokiem do nas, bałem się jednak nań spojrzeć, by własnym wzrokiem nie przyciągnąć jego spojrzenia, tak jak polujący wilk czy polujący myśliwy nie wpatruje się nigdy w swą ofiarę, by nie wyczuwała jego obecności.
Chwilami serce moje ustawało, bo mogłem przysiąc, że ojciec patrzy wprost na mnie. Że za chwilę podejdzie i podniesie w górę jak małego królika. Na szczęście to tylko mój strach miał małe serce. Ojciec nie dostrzegł mnie. Zagwizdał cichutko. Odpowiedziało mu rżenie, a potem odgłos lekkiego galopu. Koń przebiegł o kilka metrów ode mnie i stanął przy ojcu. Po chwili księżyc znów zaszedł za chmury i w zgęstniałym mroku błysnęło ognisko spoza uchylonej zasłony, na tle zaś jego czerwonego blasku mignęła postać wchodzącego do tipi ojca.
Teraz dopiero osłabłem. Przez cały ten czas leżałem z naprężonymi do bólu mięśniami. Szczęki miałem tak zaciśnięte, że podczołgawszy się do Tanto nie mogłem ich rozewrzeć. Tanto błysnął nade mną oczami jak zły ryś.
— Zachowujesz się jak jeżozwierz, który pędzi tam, gdzie go oczy poniosą, bez porozumienia z głową. Oczy twoje są ślepe jak u wilczego szczenięcia, a w głowie twej mieszkają wiewiórki. — Wyzwiska brata były tak ciche, że ledwie mnie dochodziły. — Jak mogłeś wychodzić zza kamienia, gdy księżyc w tym samym czasie chciał obejrzeć świat? Babą będziesz, a nie wojownikiem…
Milczałem z pokorą.
Znaleźliśmy się w końcu pod samym namiotem, po przeciwległej stronie od wejścia. Z górnego otworu wąską smugą dobywał się dym.
Z zewnątrz dobiegał nas szmer cichej rozmowy. Przez małą szparę można było dojrzeć wnętrze tipi. Przy ognisku siedziało zaledwie pięciu wojowników: Owases zwrócony do nas plecami, obok niego po obu stronach Tanone — Złamany Nóż, brat Owasesa, i stary wojownik Gichy-wape, Wielkie Skrzydło. Ojciec mój wraz z czarownikiem Gorzką Jagodą siedzieli naprzeciw nas. Kilku innych wojowników przysiadło poza kręgiem światła.
Czarownik przybrany był w wilczy kołpak i cienko szlifowane rogi bizona, chwiejące się przy każdym ruchu głową. Z szyi zwieszał mu się sznur niedźwiedzich kłów, ramiona miał okryte przybraną piórami skórą czarnego niedźwiedzia.
Ogarnął mnie przeraźliwy lęk. Z tyłu słyszałem, jak Skaczącej Sowie dzwoniły ze strachu zęby. Tanto przytrzymał mu szczękę i pogroził pięścią. Sowa tchnął mi w ucho:
— Skąd tu się wziął Gorzka Jagoda? Czyje oczy go u nas widziały? Istotnie — skąd mógł się wziąć? Od miesiąca przebywał w wiosce nad jeziorem. Nie widzieliśmy go ani przed przybyciem ojca, ani jak wchodził do tipi Owasesa. Drżeliśmy ze strachu. Nawet Tanto oddychał szybciej niż zwykle. Nie mogłem oderwać oczu od postaci Gorzkiej Jagody. Byłem pewien, że widzi nas, że wie o nas, że za chwilę na jego rozkaz duchy zmarłych ukarzą nas za zuchwałość. Przytuliłem się do Sowy czekając na cios. Tanto widząc, co się z nami dzieje, odepchnął nas nieco do tyłu. Posłyszeliśmy jeszcze głos ojca:
— Słuchajcie mnie, wielcy mężowie, a uszy wasze niech będą szeroko otwarte. Cztery Małe Słońca temu przybył do nas biały człowiek z mówiącym papierem. Papier każe opuścić nam nasze tereny i zamieszkać w rezerwatach. Tak chce naczelnik białych, Wap-nap-ao.
Dalszych słów nie dosłyszałem. Tym bardziej że już po chwili Tanto znowu ostrym ruchem ręki kazał nam się cofnąć. Zaledwie kilka słów dotarło do naszych uszu. Nie umieliśmy jednak pojąć ich znaczenia.
Tanto pozostał przy namiocie i na pewno wiedział wszystko, o czym mówią wojownicy. Ogarniał mnie coraz większy niepokój, bo widziałem, jak Tanto kilkakrotnie zacisnął pięści, a raz nawet chwycił za rękojeść noża zawieszonego u pasa. Znowu głos ojca powtórzył kilkakroć imię Wap-nap-ao potem ozwał się głos Owasesa i głos Gorzkiej Jagody. Przygłuchy Wielkie Skrzydło mówił głośniej niż inni i słyszeliśmy dokładnie jego słowa, kiedy rzekł, że nad wioski naszego plemienia znowu, jak za dni jego młodości, nadciągają czarne chmury. Potem znów odezwał się ojciec, ale właśnie wtedy Tanto kazał nam się cofnąć i sam szedł naszym śladem. Gdy wróciliśmy w cień sosen, pochwyciłem go za rękę.
— Tanto — prosiłem — o czym mówili wojownicy? Tanto pochylił się ku nam:
— To, o czym mówili, nie było przeznaczone ani dla mnie, ani dla was. Ja nie pamiętam, o czym mówili.
— Tanto…
— Nie pamiętam — powtórzył i odszedł.
Wróciliśmy z Sową do naszego tipi. Dopiero tutaj Sowa nabrał nieco odwagi. Prędzej niż ja wyzbył się strachu i smutku, toteż zaczął się na mnie złościć:
— Jesteś Uti i będziesz Uti, a w twojej głowie naprawdę mieszkają wiewiórki. Nie umiesz nic wymyślić, żeby twój brat przemówił? Nie umiesz?
Rzeczywiście, nie umiałem. Nie wiedziałem, w jaki sposób można by wydobyć coś z brata. Tanto widział rozmowę. My zaś tylko słyszeliśmy urywki słów, których przecież bez gestu, bez ruchu dłoni i tak pojąć nie można. Tanto poznał całą treść przemówienia ojca i widział, jaki znak uczynił czarownik, a to właśnie mogło być najważniejsze. Ale Tanto nas odpędził, a sam też wycofał się jeszcze przed końcem narady. Widocznie uznał, że ani my, ani nawet on nie ma prawa znać wszystkich myśli starszych. Czułem żal do Tanto, ale tylko żal. Zapewne wiedział, co robi. Natomiast Sowa zaczął mnie złościć.
— A w twojej głowie biegają tchórze! — krzyknąłem. — Byłeś wraz ze mną i sam mogłeś spytać. Jesteś trochę starszy i brat łatwiej by cię posłuchał.
Ku mojemu zdumieniu Sowa jednak nie chciał się dalej kłócić. Zapewne i on był bardziej niespokojny niż zły i tylko gniewem chciał ów niepokój przed sobą i przede mną ukryć. Siedzieliśmy długo przy ognisku, rozmyślając nad tym, jak ochronić wioskę od czarnych chmur i dlaczego, kiedy mówi się o białych ludziach, plemieniu naszemu grozić mają czarne chmury?
Ale i tak nic nie wiedzieliśmy i niczego nie umieliśmy wymyślić. Oczy zaczęły się kleić. Dorzuciłem więc na ogień trochę świeżego jałowca, by przegnać komary, które znów sobie o nas przypomniały, i ułożyliśmy się na spoczynek.
Z pierwszego snu wyrwał nas jednak nagły głos bębna, wysoki świst piszczałki. Skoczyliśmy na równe nogi. Wybiegliśmy z namiotu na Plac Wielkiego Ogniska.
Błyskały tu płomienie trzech ognisk, wokół których zebrali się już wszyscy dorośli wojownicy obozu. Rozbrzmiewała powolna na razie muzyka — powolna jak zapowiedź, jak sygnał wywoławczy. Dddniły bębny, świstały piszczałki z piór orlich i flety cisowe, skrzeczały grzechotki z żółwich skorup, oplecione raciczkami jeleni.
Nagle na polanę wbiegł w podskokach wojownik umalowany, w czarne i żółte pasy. Nogi jego zdobiły również malowane gwiazdy i półksiężyce oraz uwieszone u kolan i kostek końskie ogony. Biodra opinała przepaska obszyta piórami kruka… Wojownik wyobrażał noc.
W ślad za nim z ciemności wypadł ogromnym skokiem drugi tancerz — dzień. Świecił pióropuszem z białych piór orlich, twarz pokrył barwami powitalnymi, białą i niebieską, jasne miał mokasyny i nogi przybrane białymi piórami sów.
Tak rozpoczął się taniec o walce Dnia z Nocą — taniec na cześć przybyłego do osady wodza.
Patrzyliśmy szeroko rozwartymi oczami, bębny biły coraz szybciej i coraz szybciej biły nasze serca. Patrząc na walkę Dnia z Nocą poczęliśmy się kołysać w kolanach, wybijać stopami takt, przed oczami migały białe pióra orła i czarne pióra kruka, ręce same unosiły się w górę, a piszczałki i flety świstały nad głowami jak chmury lecących strzał.
Przyjdźcie, podniebne orły,
Przyjdźcie i siądźcie niziutko,
A polem wejdźcie w głąb tego namiotu,
Proszę was o to — wejdźcie,
Zbliżcie się do nas, orły,
Zamieszkajcie w namiotach naszych.
Kiedy kończy się lato, wawa, dzika gęś, wyrusza na południe. Nad puszczą zaczyna śpiewać Key-wey-keen, północno-zachodni wiatr. Potem znów śnieg przygina ku ziemi białe brzozy, mróz skuwa lodem jezioro. W zimie słychać głos wilczych stad, które wyją do lecącego w górę księżyca, zwołują się na łowy, śpiewają Pieśni Śmierci samotnym łosiom i jeleniom.
My uczymy się wtedy sztuki zakładania sideł, łowienia ryb w przeręblach, samotnych wędrówek przez śnieżną puszczę, prowadzenia psich zaprzęgów. Ale nie tylko dni pędzą szybko — pędzą tygodnie i miesiące. Trudno je objąć pamięcią, nie da się opowiedzieć o wszystkim.
Oto słychać nad puszczą krzyk powracających gęsi. Brat Mokwe, niedźwiedź, wstaje z zimowego legowiska. Jego samica wyprowadza małe na ciepły blask słońca. Bracia bobry znów ukazują okrągłe głowy nad rozlewiskiem wokół swych tam.
Znowu Młode Wilki rozpoczną naukę jazdy konnej i budowy łodzi. Szybki nurt wiosennej fali niesie brzozowe kanoe, jak wiatr. Potem rzeka się uspokaja — jest lato. Płyniemy na mielizny, gdzie w gorącym słońcu lata wygrzewają się tłuste szczupaki.
Już nie jesteśmy tak całkiem mali i bezbronni, jak w pierwszym miesiącu po przybyciu do obozu. Owases oszczędza słów. Nie zawsze oszczędza pasa. Ale hojnie i zawsze rozdaje nam swą wiedzę. Wie też, że najlepszym nauczycielem bywa potrzeba i konieczność. W pierwszym i drugim roku pobytu w obozie rozdziela nam jeszcze żywność. Ale w trzecim i czwartym zaprowadza nowy zwyczaj: kto nie potrafi upolować sobie zwierzyny, ten… nie je. Takie próby trwają wpierw tydzień, potem dwa, trzy…
I oto w piątym roku szkoły natury, od początku Miesiąca Jagód aż po pierwszy śnieg, zdani już jesteśmy tylko na własny oszczep i łuk, na spryt tropiciela i bystrość myśliwskich oczu. Ale nikt nie jest w swych próbach samotny. Niektórzy chłopcy są lepszymi tropicielami, innym znów nawet ptak nie umknie spod strzały, inni jeszcze umieją wabić zwierzynę lub odkrywać nowe łowiska ryb. Każdy więc pomaga każdemu — a własnoręcznie upolowany królik smakuje tysiąckroć lepiej niż ofiarowana przez starszych szynka niedźwiedzia.
Jakże szybko pędzi czas. Oto znów wyją wilki i dmie nad przysypanymi śniegiem namiotami zimowy północny wiatr, i znów śpiewa szumem wody pierwsza wiosenna odwilż.
Nie jestem już małym chłopcem — nie muszę włazić na kamień, by z niego dopiero dostać się na grzbiet koński. Na małych Uti, przybywających do obozu, patrzymy z góry — tak jak Tanto niegdyś na nas patrzył. Tanto jest już prawie wojownikiem… Jak szybko w mej pamięci biegną owe lata!
Znowu minął Miesiąc Kwitnących Drzew. Nad jeziorami rozkrzyczały się wodne ptaki. Słońce było coraz gorętsze, coraz dłużej pozostawało nad puszczą i rosła jego droga ze wschodu na zachód. Trwał Miesiąc Jagód — r październik.
W miesiącu tym — jak co roku — o wiele więcej czasu spędzaliśmy w puszczy niż w obozie. A im dłużej ktoś z nas pozostawał samotny w lesie, tym większe spotykało go uznanie ze strony nauczyciela. Las był już naszym drugim domem, coraz dokładniej odkrywał swe ścieżki i tajemnice.
Pod koniec Miesiąca Jagód wytropiłem w pobliżu Grzmiących Dołów legowisko szarego niedźwiedzia, u podnóża ostrych skał odkryliśmy ze Skaczącą Sową kilka legowisk wilczych. Umieliśmy już wyczytać ze śladów, czy przechodził ścieżką człowiek, jak prędko szedł, jakiego był wzrostu, chory czy zdrowy, czy należało w nim widzieć przyjaciela czy wroga.
Las stał się już nam przyjaznym, starym bratem, żywicielem i domem. Z niego czerpaliśmy swą mądrość — wiedzę o życiu, sztukę życia. Mohe-koos — wilk był nam przyjacielem, choć mógł stać się wrogiem, tak samojak niedźwiedź, łasica czy jeleń. Drzewa chroniły nas przed ulewnymi deszczami, a my prosiliśmy dusze drzew o danie nam kory na kanoe czy gałęzi na łuk.
Po zabiciu niedźwiedzia nie porzucaliśmy na ziemi jego czaszki, lecz zawieszaliśmy ją na gałęzi, ozdabialiśmy koralikami, piórkami, do środka zaś sypaliśmy tytoń jako ofiarę dla ducha niedźwiedzia. Ciało zabitego bobra wraca do rzeki, gdyż żywiołem jego jest woda.Po zabiciu zaś jelenia myśliwi kładą go tak, by głowa zwrócona była w kierunku Key-wey-keen, wiatru północno-zachodniego, przed pyskiem zaś stawiają mu naczynie zjadłem i wtedy rozpoczyna się taniec: myśliwi naśladują bieg jelenia, jego skoki, potem krok myśliwych, scenę ucieczki, ataku i śmierci. Na koniec podchodzą do zabitego zwierza, gładzą go i dziękują, że dał się zabić.
— Odpoczywaj, starszy bracie — śpiewają.
A czarownik przybrany w jelenią skórę z rogami na głowie powiada tak:
— Przyniosłeś nam swoje rogi, i za to ci dziękujemy. Dałeś nam swoją skórę, i za to ci dziękujemy. Mięsem swym napełniłeś nasze żołądki, krwią swoją nasze żyły, i za to bądź szczęśliwy w Krainie Wiecznego Spokoju, gdzie cię spotkamy po śmierci. O wielki, mądry starszy bracie, wybacz, że musieliśmy cię zabić.
— Wybacz, starszy bracie — powtarzają wojownicy.
Nigdy nie zabijaliśmy bez potrzeby. Uczyliśmy się, że Indianin ma prawo polować tylko wtedy, gdy grozi mu głód, że nie wolno też wyruszać mu na polowanie, jeżeli w przeddzień prześnił zły sen lub zabronił mu łowów czarownik. W puszczy bowiem są też wrogowie — złe duchy albo złośliwe i nieprzyjazne małe leśne duszki, sprowadzające ze zwierzęcych śladów w boczne ścieżki, na fałszywe tropy, na moczary i bagna.
Toteż kiedy przyszło nam spędzić noc w puszczy, nie obawialiśmy się ani zwierząt, ani burzy, ani wiatru czy ciemności. Wystarczyło jednak, byśmy posłyszeli jakiś odgłos, którego nikt z nas nie umiał sobie wytłumaczyć — by noc stawała się nagle piekłem, i to nie tylko dla małych chłopców. Kuliliśmy się przy ognisku, drżąc ze strachu, bo zdawało się nam, że widzimy w ciemnościach nieprzyjazne ludziom, drzewom i zwierzętom złe duchy, sługi Kanahy: szkielety bez głów, pędzące jelenie o wyżartych wnętrznościach, siedzącego na grzbiecie jelenia ślepego rysia, który w kłach trzyma płaczące dziecko.
Były takie chwile, kiedy zdawało się nam, iż zmory krążą wokół nas w zawrotnym pędzie, że każdy z nas widzi je własnymi oczami i że nic już nas uratować nie zdoła. Noc mijała bez snu — o świcie zaś opuszczaliśmy groźne miejsce, by nigdy już do niegodnie powrócić.
Ale Miesiąc Jagód był pięknym miesiącem. Był też naszym miesiącem. Zabawy trwały całymi dniami — trudno zresztą było w nich oddzielić radość od nauki i zabawę od trudu.
Owases, Złamany Nóż czy Wielkie Skrzydło opowiadali o starych czasach, o walkach i wojnach między plemionami. Potem więc prowadziliśmy ze sobą potyczki i wojny naśladując z dziejów dawnych dni to wszystko, o czym chętnie wspominali starcy. Dzieliliśmy się zwykle na dwa oddziały złożone z samych Uti, chłopców bez imienia. Każdy z nas malował na twarzy i piersiach barwy wojenne — i jak wyruszający na ścieżkę wojenną wojownik smarował swe ciało tłuszczem dla ochrony przed owadami. Starsi chłopcy pokpiwali nieco z nas, chętnie więc i za zgodą Owasesa uciekaliśmy z obozu na kilka dni, by toczyć swe potyczki i wojny „między plemionami”.
Było wśród nas dwóch wodzów, Skacząca Sowa — i ja. Kiedy dziś przymykam oczy, dobrze widzę polanę pod Skałą Milczącego Wojownika, na której zbieramy się przed wyprawą, słyszę głosy naszej narady, widzę twarze moich wojowników lśniące czerwoną, żółtą i czarną farbą.
Przed nami rzeka. Za rzeką puszcza, w którą wyruszył wczoraj Skacząca Sowa ze swoim oddziałem. Jego na rozkaz Owasesa mieliśmy dzisiaj wyśledzić.
Wiedzieliśmy, że wszedł do puszczy w stronie północnej. Zbyt dobrze jednak znałem swego przyjaciela, by sądzić, że uda się w tym kierunku, w którym zniknął jego oddział. Należało też strzec się wywiadowców, których rozważny mój przyjaciel na pewno pozostawił na skraju puszczy, by śledzili nasze poruszenia.
Przepłynąwszy rzekę ruszyliśmy śladem oddziału Skaczącej Sowy. Posuwaliśmy się gęsiego. Gdy tylko weszliśmy w las, wysłałem pięciu swoich, by starali się odnaleźć tropy wywiadowców — sam zaś z resztą oddziału ruszyłem wielkim łukiem w stronę południową.
Tauhę oczywiście pozostawiłem w obozie. Nie chciałem, by węch psa pomógł nam w naszej walce — nie wolno zresztą było posługiwać się czymkolwiek innym niż własnym wzrokiem, węchem i własną mądrością.
Szliśmy bez słowa. Ubrani byliśmy tak jak wojownicy na ścieżce wojennej — mieliśmy tylko przepaski biodrowe lub spodnie myśliwskie. Zjedzenia wzięliśmy tylko pemmikan, mięso starte na proszek, nieśliśmy drewniane tomahawki, dzidy o stępionych ostrzach i strzały z drewnianymi grotami. Na wypadek polowania każdy z nas otrzymał jednak od Owasesa po trzy ostre strzały do kołczanu.
Przeszedłszy spory kawał drogi, kiedy wczesne słońce zaczęło się już wznosić na szczyty drzew, zatrzymałem swój oddział, by czekać na wywiadowców. Mijały długie chwile ciszy i milczenia — trwaliśmy w bezruchu. Koło nas przebiegła łasica. Zza krzaka jagód wystawił długie uszy królik. Nikt nie drgnął nawet, nie sięgnął po strzałę. Czekaliśmy. Szybciej, niż myślałem, rozległo się kilkakrotne cmokanie wiewiórki, coraz bliższe i coraz cichsze. Poznaliśmy — tak, to jeden z naszych wywiadowców przyszedł z wieścią o wykryciu wyraźnych śladów przeciwnika.
Czyżby Sowa był tak nieostrożny, że nie zatarł swego tropu? A może zlekceważył nas?
Po krótkiej naradzie postanowiliśmy rozbić się na dwie grupy. Ja z częścią chłopców miałem udać się w kierunku odkrytych śladów — drugą grupę objął Uti ze szczepu Kapotów, z zadaniem dalszego posuwania się ku południowi. Sygnałem naszym miał być pisk orlicy zwołującej swe małe.
Wywiadowca szybko doprowadził nas na miejsce odkrytych tropów. Był to teren na pół kamienisty, przecięty dużymi jarami, zasypany złomami skał. Drzewa rosły tu nisko, a korony ich tak pozrastały się z sobą, że trudno było dostrzec błękit nieba. Strumienie płynęły tu w wiecznym cieniu, na ich brzegu odkryć było można ślady soboli i rysi. Wywiadowca wskazał odciśnięty kilkakrotnie w miękkiej ziemi między kamieniami ślad mokasynów. Przechodziło tędy trzech chłopców. To było wyraźne jak słońce na niebie i jasne jak woda rzeczna w blasku tego słońca.
Cóż to za wywiadowcy, co szli na wyprawę tak spokojnie i tak nie kryjąc swych śladów, jak stare kobiety, kiedy idą wyprać derki nad brzegiem jeziora? Cóż to za wywiadowcy, którzy mogli przejść po kamieniach i nie pozostawić żadnych śladów, a pozostawili wyraźny trop mokasynów odbity w wilgotnym mchu?
Patrząc na trop zacząłem się cicho śmiać. To była zbyt jawna gra, by mogła się udać i wciągnąć mnie w pułapkę. Ale szybko przestałem się śmiać: przecież odkrytym śladem poszło czterech moich wywiadowców i gotowi dać się wciągnąć w zastawione przez Skaczącą Sowę sidła. Ruszyłem więc tropem wraz z jednym z Utich, każąc reszcie posuwać się za nami w odległości lotu strzały.
Wkrótce dotarliśmy do dość płytkiego, lecz gęsto porosłego drzewami i krzakami wąwozu. Oba ślady — ślady chłopców Sowy i moich czterech wywiadowców — wiodły prosto w głąb. Cofnąłem się do swego oddziału, coraz bardziej niespokojny o tamtych czterech — wąwóz wyglądał jak pułapka na rysia. Wietrzyłem niebezpieczeństwo. Kazałem w największej ciszy okrążyć cały wąwóz i powoli zbadać każde drzewo i każdy jego krzak.
— Jeśli wąwóz będzie pusty, każdy da znak piskiem orlicy.
Zostałem sam z jednym tylko wywiadowcą. Reszta rozbiegła się cicho jak cienie w południe. Chwile dłużyły się nieznośnie — gnębił mnie los wywiadowców, którzy poszli niebezpiecznym śladem, niczym dzieci za głosem matki. Brała mnie na nich złość. Może jeszcze rozmawiali! A może, jak najmłodsi Uti, mruczeli sobie piosenki o tłustym mleku albo białej wędzonej rybie?
W końcu odezwał się pisk orlicy, jeden, drugi trzeci… A więc mogliśmy wejść bezpiecznie w głąb wąwozu. Stał tu cień głęboki niczym woda w mrocznym stawie.
W połowie wąwozu wiedziałem już wszystko. Serce biło mi z gniewu i złości. Na samym środku ścieżki było pełno zdeptanych śladów. Pod najbliższym krzakiem odnalazłem złamany trzonek tomahawka. Jeden z chłopców pochwycił go z głośnym sapnięciem: Uff!
— Poznajesz? — spytałem.
— Tak. To mego brata.
A ów brat był właśnie jednym z tych czterech wywiadowców, którzy jak małe myszy dali zaskoczyć się Skaczącej Sowie. Wszystkie ślady były wyraźne, tak wyraźne, jakby okoliczna trawa, mech i krzaki opowiedziały nam na głos całą historię, która tu się wydarzyła.
Skacząca Sowa otoczył po prostu cały wąwóz, w którego środek zawiodły naszych chłopców jak za rączkę, jak na sznurku wyraźne a zdradzieckie ślady. No i krótka była to walka; gdy weszli w zasadzkę, spadł na nich jak wrona na kurczęta i wziął bez trudu do niewoli.
Co czynić dalej?
Od miejsca śladów po bitwie trop nagle zaczął wikłać się tracić. Już nie był tak wyraźny, uważnie trzeba było schylać się nad ziemią, by odnaleźć głębiej wciśnięty ślad stopy. Prowadził w stronę rzeki i tu ginął. Rozesłałem dwóch chłopców w dół i w górę nurtu, za każdym z nich posuwał się mały ubezpieczający oddziałek. Poszukiwania nie były łatwe, dopiero wtedy, gdy słońce znalazło się już w zenicie, przybiegł jeden z wysłanych niosąc pióro. Należało do jednego ze schwytanych przez Sowę chłopców. Odkryliśmy więc dalszy trop.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu spojrzeliśmy na siebie bez gniewu i złości. Nie omyliłem się — choć Skacząca Sowa zniknął w stronie północnej, to jednak teraz wyraźnie prowadziły jego ślady ku południowi. Dostaliśmy jednak gorzką nauczkę. Teraz już trzeba było posuwać się naprzód najostro-żniej, jak we wrogiej puszczy, jak wobec śmiertelnego niebezpieczeństwa. Wokół wywiadowcy, dążącego głównym tropem, szeroko rozrzuciłem cały, w każdej chwili gotowy do walki oddział. Szliśmy bardzo powoli, ale bez chwili przerwy i w największej ciszy. Nie wolno było zatrzymywać się ani po to, by ugasić pragnienie, ani dla żadnej innej boskiej czy ludzkiej przyczyny. Trzeby było odpłacić za naiwność tamtych.
Ślady wiodły w stronę Czerwonego Kanionu, graniczącego z południowo-wschodnim skrajem lasu. Weszliśmy w Kanion jak cienie. Od tej chwili trzeba było już pełzać pod jego ścianami w gromadzącym się mroku. Szybko zbliżał się wieczór.
Wreszcie zabiło mi radośnie serce — oto przed mymi oczami otworzył się widok na niewielkie jezioro. Na południowym jego brzegu płonęło wysokie i jasne ognisko. Tak więc jak ja okazałem się zbyt pewnym siebie przywódcą w pierwszym okresie dnia, tak teraz Sowa zbyt zaufał swej mądrości i bezpieczeństwu paląc jasny ogień i nie kryjąc niczego.
Weszliśmy w nadbrzeżne krzaki czekając nocy.
Sowa miał jednak sprzymierzeńców. Były nimi komary, jakiś ptak kołyszący się niespokojnie nad naszymi głowami, kilka nocnych ropuch skaczących ciężko wokół nas. Drżałem, że krzyk nocnego ptaka i rechotanie żab obudzą czujność tamtych, ale na szczęście Sowa ufał już sobie bez miary. Wystawił straże tylko od północnej strony, my zaś zaczęliśmy powoli posuwać się brzegiem jeziora, tak by dotrzeć do obozowiska od odkrytej strony południowej.
Wiedziałem, że nie wolno nam od razu zaczynać bitwy. Brakło mi czterech wojowników. Uwolnić ich będzie trudno. Ale im trudniej będzie osiągnąć zwycięstwo, tym piękniejszy będzie jego smak. Musieliśmy wpierw wyswobodzić wywiadowców i potem dopiero zaskoczyć obóz nieprzyjaciela.
Sowa nie był przezorny. Obozował zbyt blisko grupy wysokich drzew, których dolne gałęzie sięgały skraju lasu i opadały tak nisko, że dotknąć ich można było rękami. Poza tym nie umieścił jeńców w samym środku obozowiska, lecz niedbale pozostawił ich poza kręgiem światła, blisko kępy zarośli.
Kiedy płomień strzelał wyżej, widziałem wyraźnie całą czwórkę leżącą obok siebie, pod strażą obróconego do nich chłopca, jednego z najmłodszych Uti.
Niepokoiła mnie tylko jedna sprawa — nie widziałem przy ognisku Skaczącej Sowy. To mogło być niebezpieczne.
Nie można było jednak dłużej czekać. Na jasny księżyc nadchodziła właśnie szeroka ławica chmur. Plan miałem prosty, tak prosty, że winien był przynieść powodzenie.
Zdecydowałem się sam podejść do jeńców. Zastępstwo w dowodzeniu postanowiłem przekazać chłopcu z rodu Kapotów. Był on bystrym i chytrym chłopcem. Mogłem ufać, że nie zezwoli na żadną nieostrożność. Obawiać się mogłem z jego strony tylko jednej rzeczy — że będzie zbyt ostrożny. Wytłumaczyłem mu swój plan w kilku zdaniach:
— Idę do jeńców — szeptałem. — Będę się starał rozciąć ich więzy, żeby byli gotowi do ataku wraz z nami. Ty wejdź na najbliższą przy ognisku sosnę i bacz. Jeśli ujrzysz, że mi coś grozi, daj znać krzykiem puchacza. Jeśli napadną na mnie, niech cały oddział od razu rusza do ataku. Jeśli zaś ujrzysz mnie już przy jeńcach, niech cały oddział przygotuje się do napadu z dwóch stron: od strony brzegu i tej kępy drzew.
Słyszałem jego nieco zdyszany oddech. Chciał coś powiedzieć, czułem, że się waha — ale w końcu tylko skinął głową.
— May-oo, dobrze — odrzekł cichutko i zaczął wspinać się na drzewo. Sowa miał przeklętych sprzymierzeńców. Były nimi oczywiście komary. Znęcone widokiem ognia, a równocześnie odpędzane od obozu Sowy przez dym, na mnie chciały sobie powetować swój zawód. Miałem jednak nadzieję, że dobrze dają się we znaki także jeńcom — że wobec tego moi „wywiadowcy” nie leżą zbyt spokojnie i że strażnik zdążył się już przyzwyczaić do ich niespokojnych ruchów. Mogło to ułatwić zadanie.
Los mi sprzyjał. Księżyc przesłonił chmury. Ognisko przygasło. Na skraju lasu, nieco dalej niż ja się znajdowałem, słychać było krzątanie dwóch czy trzech zbierających chrust chłopców Sowy. Komary cięły bezlitośnie, ja jednak nie mogłem powstrzymać się od bezgłośnego śmiechu. Nazbyt byli pewni swego bezpieczeństwa.
Niewiele jednak brakło do tego, bym poniósł jeszcze jedną porażkę. Gdy mijałem właśnie odkrytą polankę między grupą sosen, skąd śledził moją drogę zastępca, a kępą krzaków, przy której leżeli jeńcy, posłyszałem krzyk puchacza. Przylgnąłem do ziemi. Byłem o krok od zwycięstwa — od jeńców dzielił mnie tylko gęsty krzak jałowca. I właśnie w tej chwili przebiegł obok mnie Sowa niosąc wielką naręcz gałęzi do ogniska. Na szczęście niósł ich tyle, że przesłoniły mu trochę twarz i nie mógł mnie spostrzec. Rzecz się powtarzała — czułem, że zarówno jego, jak i moje triumfy będą raczej owocem cudzej nierozwagi niż własnych zasług.
Była to chyba najcięższa godzina. Płomień ogniska buchnął wysoko. W moją stronę nie płynął dym, który odpędziłby choć jednego najmniejszego komara — płynął za to zapach pieczonego nad ogniem królika i już nie wiadomo było, co gorsze, czy grożący odkryciem wysoki jasny płomień, czy komary, czy zapach mięsa, który przypominał o tym, że przez cały dzień nie tknąłem jedzenia.
Najtrudniej jest czekać. Przymknąłem oczy, ażeby ich blask mnie nie zdradził. Chwile mijały tak opornie, jakby rozciągały się na całe miesiące. Leżałem nieruchomy, jak brat mohekoos — wilk, z niezmierną cierpliwością oczekujący swojej godziny.
Na szczęście, oddział Sowy kończył już ucztę, płomień ogniska znów przygasł, zacieśniał się wokół niego krąg cieni, nie cichła jednak rozmowa. Chłopcy, wzorem starych wojowników, chełpili się jeszcze ciągle swoimi czynami, opowiadali, który z nich pierwszy wpadł na mych wywiadowców, który z nich którego powalił, który najbardziej mógł się szczycić chytrością lisa, dzikością wilka, szybkością jelenia. Widziałem ich dokładnie i znów chciało mi się śmiać. Jeden Skacząca Sowa milczał. Ale milczał z taką dumą, że przez chwilę nawet zrobiło mi się go żal — czy za godzinę będzie nadal taki dumny?
Wreszcie przyszedł mój czas. Wstrzymując oddech wcisnąłem się niezmiernie powoli w kępę jałowców. Nie był to zabieg przyjemny, ale igły kłuły słabiej niż komary. Przy ognisku niczego nie zauważono. Nikt nie drgnął nawet, gdy pod mym łokciem trzasła gałązka, w moich uszach wybuchająca niczym huk piorunu. Poruszył się natomiast najbliżej leżący mnie jeniec i muszę przyznać, że tym razem wykazał nieco większą rozwagę niż w wąwozie klęski. Widocznie przeczul, że gałązka trzasnęła pod stopą czy ręką przyjaciela, i udając, że ogania się od komarów, przysunął się z lekka w moją stronę. Wystarczyło sięgnąć dłonią, by dotknąć nożem jego spętanych na plecach rąk. Czekałem jednak jeszcze, aż pierwszym chłopcom przy ognisku zaczną opadać głowy na piersi, aż żar ognia zblednie i przygaśnie w popiele.
Na koniec wyciągnąłem rękę z nożem. Pęta puściły łatwo. Nóż pozostał w wolnych dłoniach mojego Uti. Zacząłem się cofać.
Kiedy wróciłem pod sosnę, oddział był gotów do ataku. Prowadziłem grupę mającą natrzeć wzdłuż brzegu jeziora.
Wierzcie mi, wspaniała była to chwila, kiedy wreszcie z wojennym, lecącym ponad las, jezioro i kanion krzykiem, z wzniesionymi w górę dzidami i tomahawkami runęliśmy na senny, niczego złego nie oczekujący już oddział Sowy!
Ciężka była walka i obaj z Sową przez dobry miesiąc wspominaliśmy nasze spotkanie przy każdym ruchu. Skończyła się dopiero przed świtem — a dopiero po wschodzie słońca mój oddział wyłapał ostatnich zbiegłych do lasu wrogów. Słodkie było zwycięstwo, choć przy porannej kąpieli, wspólnej już kąpieli zwycięzców i zwyciężonych, ślady po ciosach tomahawków i dzid piekły bardziej niż ukąszenia stu tysięcy komarów.
Najwspanialsza zaś była poranna pieczeń z królików, które na naszą cześć musieli złowić zwyciężeni.
Za tę przygodę chwalił mnie Owases i nawet Tanto, choć i tym razem nie dał się ubłagać i nie zdradził ani słowa z podsłuchanej przez siebie nocnej narady wojowników. Była to tylko jednak mała chmurka na jasnym niebie chwały, w której blasku chodziłem przez pełne dwa dni po powrocie do obozu, przez te dwa dni, pod koniec których spotkało mnie jeszcze większe szczęście.
Oto drugiego dnia, kiedy w wiosce rozpaliliśmy już wieczorne ogniska, by upiec upolowanego przez Złamanego Noża jelenia, na Plac Wielkiego Ogniska wjechał w pędzie jeden z młodszych wojowników naszego szczepu. Poznałem go od rażu — był to Żółty Mokasyn. Przybył cały pokryty szaroczerwonym kurzem wielkiej równiny, prowadząc ze sobą luzaka. My, młodsi, od razu okrążyliśmy go przyglądając się z ciekawością koniom. On zaś — miast spytać o któregoś z dojrzałych wojowników — zwrócił się wprost do nas:
— Jestem Żółty Mokasyn — powiedział. — Przysłał mnie tu Wysoki Orzeł, abym odszukał jego najmłodszego syna.
Serce zabiło mi gwałtownie. Wystąpiłem z kręgu chłopców i podnosząc dłoń do góry odezwałem się:
— Ja jestem Uti, syn Wysokiego Orła. Z czym przysłał mój ojciec wielkiego wojownika, Żółtego Mokasyna?
Byłem wprawdzie małym chłopcem, ale moje słowa na pewno spodobały się przybyszowi. Uśmiechnął się lekko i pochylił ku mnie.
— Żółty Mokasyn — mówił — nie żałował swego konia i gnał do obozu Młodych Wilków przez dzień i przez noc, aby synowi Wysokiego Orła przekazać ojcowski podarunek.
I wtedy, w tej szczęśliwej chwili, rzucił wodze luzaka w moje ręce! To był mój koń! Mój pierwszy koń!
Żółty Mokasyn odjechał już w stronę namiotu Owasesa, a ja ciągle jeszcze stałem nieruchomo, dzierżąc wodze mustanga w swojej dłoni i dławiąc w gardle zarówno chęć do śmiechu, jak do płaczu i krzyku z radości. Stojący wokół mnie rówieśnicy też milczeli w nabożnym zdumieniu.
Mój koń! Był to zwykły mustang indiański. Nic w nim nie było pięknego — nic takiego, co by mogło porwać ludzkie oczy pięknością linii i rysunku. Ale dla mnie to był najwspanialszy koń świata. Wydał mi się nie koniem, lecz ptakiem ściglejszym, bystrzejszym i wytrzymalszym niż wszystkie, jakie dotychczas widziałem. Istotnie — nie był zbyt piękny. Zwiesił nisko duży, ciężki łeb i stał spokojnie na krótkich, silnych nogach o kolanach nieco zwróconych ku środkowi. Ale każdy znawca indiańskich koni potrafiłby go docenić. Pod długą sierścią rysowały się silne mięśnie wytrzymałego szybkobiegacza, szeroka pierś świadczyła o regularności oddechu, a długi tułów o łagodnym, falistym galopie.Oczywiście zapomnieliśmy o naszych ogniskach. Wiodłem konia ku rzece, a za mną wszyscy Uti, bardziej zachwyceni niż zazdrośni, szli, by pomóc mi w kąpieli wierzchowca. Wiedzieli bowiem, że choć to mnie ofiarował go ojciec, jednak żadnemu z nich nie odmówię, jeśli zechce wypróbować mego konia. Mustang był spokojny i łagodny. Stał w wodzie rżąc z cicha, gdy masowaliśmy go miękkimi gałązkami wierzby. Miał wielkie, mądre oczy i aksamitne chrapy. Tuliłem do nich twarz tak czule, jak tuliłem niegdyś policzek do matczynej ręki. To był nasz koń!
Gdy wysechł, poczęliśmy go stroić wplatając w grzywę i ogon najpiękniejsze, jakie każdy z nas miał, pióra. I wkrótce nasz koń był strojniejszy niż konie wszystkich wojowników z osady Młodych Wilków — przypominał bardziej wierzchowca jakiegoś wielkiego wodza niż jedynego konia wielu małych Uti.
Szybko sprawdziliśmy, co on umie. Ojciec zadbał o to, by dać w nasze ręce mądrego przyjaciela. Koń był ujeżdżony, znakomicie, nie mieliśmy żadnego kłopotu z dosiadaniem go. Na gwizd kładł się na ziemi, potem znowu na gwizd podnosił się, zmieniał krok i kierunek za delikatnym dotknięciem dłoni, galop miał miękki i długi, a na jego grzbiecie mieściło się bez najmniejszego trudu aż trzech znakomitych jeźdźców z wioski Młodych Wilków.
Właśnie zachodziło słońce, gdy na strojnym koniu, otoczony przez rówieśników, w blasku czerwonych i złotych promieni podjechałem pod namiot Tanto, by przed bratem pochwalić się swą dumą i radością. Tanto obejrzał dokładnie konia kiwając z uznaniem głową, potem dosiadł go i zmieniając krok do galopu okrążył Plac Wielkiego Ogniska. Osadził go przed nami w pełnym biegu, tak że rozwierzgane kopyta ujrzeliśmy tuż nad głową.
Tanto uśmiechnął się.
— Dobry koń — rzekł. — Szanuj go, a będziesz miał w nim przyjaciela, który ciebie uszanować potrafi.
Zniknął na chwilę we wnętrzu namiotu i wyniósł skórę wilczą oraz parę strzemion. Narzucił je na grzbiet mego konia. O, jakże byłem bogaty!
— Przyjmij ten dar — mówi Tanto — od swego brata i niech ci Wielki Duch pomoże w twoim młodym życiu. Jutro, nim słońce wzejdzie nad czubki drzew — wskazał na buki po wschodniej stronie — bądź u mnie, a tymczasem niech koń twój się pasie razem z końmi innych wojowników.
Na długo przed oznaczoną porą byłem u brata. Z kilku namiotów dym unosił się w niebo cienką a prostą smugą, obfita rosa i spływająca ku rzece mgła zapowiadały jasną pogodę. Wysoki krzyk ptaków niósł się w czystym powietrzu od strony lasów. Lekki wiatr pachniał żywicą i leśnymi ziołami.
A ja byłem szczęśliwy. Dobry stał się dla mnie Miesiąc Jagód. Odniosłem zwycięstwo nad jeziorem u Czerwonego Kanionu. Pochwalili mnie Owases i Tanto. Ojciec przysłał wspaniałego konia, a dziś po raz pierwszy mój starszy brat miał mnie zabrać ze sobą do puszczy. Czekając nań biegałem wkoło namiotu jak młody pies, krzycząc o łowach, na które się wybieram, wymachując z radością rękami. Biegałem tak nieprzytomnie, że wpadłem na wojownika Czarną Rękę, który wracał z nocnych łowów i niósł na ramieniu dziką kozę. Wpadłem nań tak gwałtownie, że omal nie zbiłem go z nóg i od razu przekonałem się, że Czarna Ręka ma bardzo ciężką rękę. Zabolało, ale ani wojownik, ani ja nie utraciliśmy z tego powodu humoru.
Czarna Ręka uśmiechnął się nawet:
— Wielki z ciebie myśliwy, Uti. Radziłbym ci jednak zabrać z sobą broń. Zwierzęta wracają teraz z nocnych łowów do legowisk i co zrobisz, kiedy spotkasz wilka samotnika?
— Nie przelęknę się, Czarna Ręko. A zresztą jedzie ze mną do lasu Tanto, mój brat. I zbyt wielkim jest on myśliwym, aby obawiać się mohekoos.
— Tanto jest dzielnym młodzieńcem — przyznał Czarna Ręka. — Ale i największy myśliwy nie wie o wszystkim i największy myśliwy nie uczy się na własnych błędach. Bo każdy wielki błąd jest zarazem błędem ostatnim. Kto zrobi błąd, zatańczy Taniec Śmierci na północnym niebie. Tam — wskazał szare pasmo widnokręgu. — Obyśmy się spotkali tam jak najpóźniej. Młody Wilku.
Czarna Ręka odszedł mrucząc jeszcze coś do siebie, a ja oczywiście nie wierzyłem jego słowom. Był to zbyt piękny dzień, by wysłuchiwać słów rozwagi. Nadal biegałem wokół namiotu brata, śpiewając piosenkę o wszystkim, co zdarzyło się w ostatnich dniach, o drodze przez puszczę, zwycięskiej bitwie i polowaniu, które nas czeka.
Widok Tanto trochę mnie rozczarował. Brat prócz siekiery i noża myśliwskiego nie miał żadnej broni, a mnie dał tylko worek z koźlej skóry. Z tego zaś, że nie wziął żadnych zapasów, wywnioskowałem, że nie czeka nas żadna wielka wyprawa, że udajemy się w niedaleką bardzo drogę. Nie wypadało mi pytać, choć ciekawość męczyła nieznośnie, ale gdy wioska skryła się za drzewami, Tanto sam odezwał się:
— Znalazłem pszczoły. Idziemy po miód dla mego brata i jego przyjaciół.Teraz rozczarowanie walczyło o lepsze z radością. Marzyłem wprawdzie o jakichś wielkich łowach na jelenia, białą kozę czy nawet niedźwiedzia, ale z drugiej strony nic lepszego ponad ciemne plastry miodu nie można było w puszczy znaleźć. Szybko więc pogodziłem się z tym, że jeszcze dzisiaj nie będę wraz z Tanto polował jak wielki myśliwiec, i tylko przełykałem ślinę myśląc o smaku i zapachu, który na nas czeka w leśnej barci. I raz tylko przeszedł mnie dreszcz na wspomnienie, jak smakuje żądło leśnego ludku, kiedy broni swego miodu. Myśląc o tym szedłem tropem brata, rozglądając się pilnie dokoła. Wreszcie znalazłem to, czego szukałem: krzak kwanoni, gęsto porosły ciemnymi, podłużnymi jagodami. Tanto usiadł na ziemi, ja zaś zacząłem zrywać jagody. Gdy zebrałem ich dostateczną ilość, obaj natarliśmy ciało ich czerwonym, przenikliwie pachnącym sokiem, którego woń skuteczniej broni przed pszczołami niż jałowcowy dym.
Szliśmy północną ścieżką i w miejscu, w którym piorun złamał i spalił starą sosnę, skręciliśmy ku wschodowi w gęsty, niezbyt wysoki las o bogatym podszyciu.
Tu już trzeba było iść ostrożniej i przezorniej niż ścieżką. Weszliśmy bowiem w kraj braci drapieżników, które, choć słońce już wzeszło, ciągle jeszcze mogły wracać z łowów do swych legowisk. Trzeba było omijać stopą suche gałązki i liście, dbać, by nie potrącić cienkich pni młodych drzew, iść pod wiatr, aby — zanim zdąży nas zwietrzyć jakikolwiek zwierz — spostrzec go od razu.
Po tym, jak brat się wokół rozląda, zrozumiałem, że zbliżamy się do celu. Minęliśmy mały strumień, wijący się bez szmeru wśród obrosłych mchem kamieni, potem krzaki kwitnących jagód i zagajnik ciasno splątanych ze sobą grabów. Gdy wyszliśmy zeń, posłyszałem nagle trzask rozłupywanej gałęzi. Tanto zaś pochwycił mnie za ramię i ścisnął je tak, że omal nie krzyknąłem. Chwilę potem posłyszałem wściekły huk pszczelego roju, jakieś ciche pomruki i głośne mlaskanie.
Brat dobrze wiedział, kto zdążył nas uprzedzić. Ciągnąc mnie za ramię począł się cofać. Ale w tym samym momencie i ja zauważyłem stojącego przy niskim dębie brunatnego niedźwiedzia z plastrem miodu w łapach.
Po dziś dzień ze wstydem wspominam, że utraciłem wtedy spokój, rozsądek i rozwagę — wyrwałem się z dłoni Tanto i runąłem do ślepej, opętanej ucieczki. Przerażone oczy mało widzą. Potknąłem się o suchy korzeń i padłem jak długi z krzykiem strachu. Za swymi plecami posłyszałem krótki, zły poryk niedźwiedzia. Musiał to być nieprzyjazny ludziom samotnik, którego już i tak podrażniły pszczoły.
Brat poderwał mnie z ziemi i pognaliśmy w stronę wyższych drzew. Za nami trzaskały gałęzie pod łapami pędzącego niedźwiedzia. Wiedzieliśmy dobrze, że nawet najszybszy bieg nas nie uratuje i jeśli nie zdążymy schronić się na wysokie drzewo, zatańczymy dziś Taniec Śmierci na północnym niebie. Na szczęście Tanto zdołał pochwycić dolną gałąź wielkiego grabu, wspiął się na nią błyskawicznie i podał mi rękę. Sapanie niedźwiedzia słyszałem tuż za sobą. Krzyczałem coś, brat poderwał mnie w górę jak rybak podrywa małą płotkę, chwyciłem palcami za gałąź i tylko poczułem, że coś uderza mnie w stopy, zrywa mokasyn. Brakło czasu na to, by zastanawiać się, a nawet rozumieć, co się stało. Pięliśmy się w górę, bo niedźwiedź nie zaprzestał pogoni. Lazł za nami, ustał dopiero wtedy, kiedy cieńsze gałęzie poczęły się pod nim uginać. Przystanął rycząc, szczerząc kły, próbując potrząsać konarami, na które schowaliśmy się.
Był to stary samotnik, o futrze poznaczonym wielu bliznami, z rozerwanym prawym uchem, o wściekłych oczkach nabiegłych krwią.
Wspiąłem się najwyżej, jak mogłem. Drżałem trzymając się kurczowo gałęzi. Tanto jednak odzyskał już oddech i spokój. Ułamał sporą gałąź i począł bić nią napastnika po nosie.
Zuchwałość Tanto dodała mi odwagi. Zacząłem więc też rzucać w niedźwiedzia małymi gałązkami i krzyczeć:
— O, Mokwe, niedźwiedziu, kosmaty bracie! Odejdź stąd, bo cię zabijemy i duch twój będzie musiał łazić po drzewach jak czerwona wiewiórka. A to przecież wstyd dla takiego wojownika jak ty.
A Tanto:
— O, Mokwe, niedźwiedziu, zły bracie! Mam już jedną skórę w swym namiocie, większą i czarniejszą niż twoja. Ale idą chłody zimowe i szukam drugiej skóry do swego namiotu. Jeśli więc chcesz zachować swe futro, odejdź i zostaw nas w spokoju!
Niedźwiedź przekonawszy się, że nie zdoła nas dosięgnąć, cofnął się powoli, zlazł z drzewa. Krzyczałem w upojeniu na przemian pochwały, groźby i wyzwiska. Ale znów umilkłem. Chytry wróg wpierw począł wyrywać korzenie, a potem próbował obalić drzewo napierając na nie cielskiem. Tanto nie ustawał w obelgach i rzucaniu gałęzi. Drzewo chwiało się, mimo że pień był gruby.
Na koniec niedźwiedź znudził się daremnymi próbami, ryknął jeszcze kilka razy coraz leniwiej i ciszej, w końcu opadł na cztery łapy, ziewnął i powoli odszedł w gąszcz młodych grabów. Słuchaliśmy, w napiętym milczeniu. Odgłos łamanych gałęzi cichł w coraz większym oddaleniu. Tanto roześmiał się i gdy w lesie znów zapadła łagodna cisza upalnego południa, bez szmeru zsunął się na ziemię, a ja poszedłem w jego ślad.
Nie zdążyliśmy jednak ujść pięciu nawet kroków, gdy z przeciwnej niż dotychczas strony, z tej samej, z której przedtem nadeszliśmy, wypadł w strasznym milczeniu ten sam niedźwiedź. Na szczęście Tanto ujrzał go od razu. Wrzasnąłem — osłabły mi kolana, byłem pewien, że nic już mnie nie uratuje. Ale brat zdążył podrzucić mnie na gałąź i sam ptasim skokiem umknął sprzed samych kłów zwierzęcia. Nie wystarczyło mi już odwagi — wspominając przestrogi Czanej Ręki, przestrogi o tym, że pierwszy błąd myśliwca bywa błędem ostatnim, utraciłem wiarę w ratunek, nawet wiarę w przezorność i mądrość mego brata.
Jemu zresztą oczy aż zbielały z wściekłości — wpierw rzucił siekierą, chwilę potem nożem. Ale trzonek tomahawka zawadził o gałąź i chybił celu, nóż zaś, miast trafić w samą wzniesioną ku nam paszczę, ośliznął się tylko po kłach, kalecząc uniesione wargi, i przebił przednią łapę.
Zerwała się burza — samotnik szalał, jego ryk niósł się nad lasem jak huk sierpniowych piorunów. Młode drzewka, wyrywane z korzeniami, latały na wszystkie strony, wyrzucana do góry potężnymi łapami ziemia sięgała nas, zasypywała oczy i usta. Dostałem małym kamykiem prosto w górną wargę i poczułem na ustach smak krwi.
Las wokół zamarł. Nic poza trzaskiem drzew łamanych przez szarego brata i poza jego rykiem nie było słychać. Mała pliszka, która przysiadła obok mnie na gałęzi, tak odrętwiała z przestrachu, że mogłem ją wziąć w dłoń.
Podnóże naszego drzewa wyglądało tak, jakby stoczyło tu bitwę stu wojowników. W zielonym mchu widniały czarne plamy zdartej darni, w powietrzu wciąż latały gałęzie, grudki ziemi i kudły niedźwiedzia wydarte przezeń samego w gniewnym szale. Nawet Tanto umilkł i patrzył na samotnika wzrokiem, który bardziej przypominał moje spojrzenie — spojrzenie przestraszonego Uti — niż wzrok dojrzałego myśliwca.
Cienie drzew znów zaczęły padać skośnie. Nie wiem, nie pamiętam, ile czasu mogło minąć od chwili, gdy ponownie schroniliśmy się na drzewo. Zaciśnięte na gałęziach palce drętwiały, przed oczami migały mi ciemne płatki.
Nagle ożyłem: Tanto prostując się i przykładając dłonie do ust wydał przenikliwy, wysoki, głośny okrzyk. Niedźwiedź zaś umilkł i unosząc pysk w górę, tracąc prawie cały swój gniew, począł nieufnie węszyć. Jeszcze na chwilę legł u stóp naszego drzewa liżąc zranioną łapę i węsząc wokoło.
I wtedy usłyszałem i ja: jakby dalekie parskanie koni i tupot kopyt po miękkim poszyciu. Tanto znów zaczął wołać ostrzegając przed niebezpieczeństwem.
Ale niedźwiedź uznał widocznie, że jemu grozi większe — po chwili zerwał się i cichym, szybkim truchtem przepadł w głębi lasu.
Uratowali nas Owases i Wielkie Skrzydło. Żaden z nich nie przemówił ani słowa, ale Tanto opowiadając, co się stało, pochylał głowę i patrzył w ziemię tak samo, jak czyniłem to ja, kiedy przyszło tłumaczyć się z jakiegoś chłopięcego głupstwa.
Wracaliśmy do wioski idąc śladem Owasesa. Kiedy weszliśmy już na wiodącą do obozu ścieżkę i kiedy wróciła mi cała odwaga, przemówiłem swobodnym głosem:
— Myślę sobie, bracie, że największy nawet myśliwy nie wie o wszystkim i największy myśliwy nie uczy się na własnych błędach, bo kto zrobi błąd, już doń nie powraca, tylko tańczy Taniec Śmierci na północnym niebie. Dlaczego nie wziąłeś łuku, mądry bracie?
Ale tym razem mądrość Czarnej Ręki obróciła się przeciw mnie. Nie w porę wypowiedziałem jego słowa. Tanto miał jeszcze cięższą rękę niż Owases i Czarna Ręka — sponiewierał mnie prawdziwie po bratersku.
Nauczyłem się więc drugiej prawdy — że z cudzych błędów też nie należy się natrząsać nie w porę.
A swoją drogą od tego dnia ani ja, ani, co ważniejsze, sam Tanto nie wychodziliśmy do puszczy bez łuków i ostrych strzał w kołczanie.
Pośród lasu słyszę cichy chód zwierzęcy,
W powietrzu widzę klucze dzikich gęsi.
Na podwodnym szlaku
Tropić będę ławice ryb,
Co jak strzały mego łuku
Migają w cichej głębinie.
O, wielkim będę myśliwym,
A strzały moje będą niosły śmierć.
Tego wieczoru długo nie mogłem usnąć. Niewiele opowiedziałem z naszej przygody nawet Skaczącej Sowie, ale dziwnym cudem wielu chłopców wiedziało o niej Więcej, niż mógłby sobie tego życzyć Tanto, a także i ja.
Doszło nawet do tego, że pobiłem się z jednym Utim z rodu Jeleni, który zaczął śpiewać piosenkę o dwóch wielkich myśliwych, co złowili w puszczy. własny strach. Wpierw więc nie pozwalał usnąć jeszcze świeży wstyd — potem zaś z każdego pierwszego snu wychylała się ku mnie bliska, ziejąca ogniem i dymem paszcza niedźwiedzia, a w głowie dudnił jego ryk.
Za którymś razem zerwałem się na nogi, bo choć rozwarłem szeroko oczy, ów ryk nie umilkł. Zamarło mi serce i dopiero po długiej chwili zrozumiałem, że to huk dalekiej burzy. Brzegi skóry jeleniej u wejścia do namiotu wyraźnie odcinały się od rozjaśnionego błyskawicami nieba.
Odchyliłem zasłonę. Grzmoty ucichły i tylko nowe sine błyskawice drżały i miotały się na niebie niczym skrzydła ptaka, gdy dosięgnie go strzała myśliwego. Burza obchodziła nas dalekim łukiem, nad czarną puszczą mknęły stada obłoków, jak stada duchów, jak pieniąca się fala wodospadów. Nie mogłem od nich oderwać wzroku. Nad osadą płynął szybki, czysty wiatr. Rósł we mnie spokój, poczułem wielkie znużenie i ciszę… Obraz błyskawic wciąż jeszcze unosił się nad puszczą, był już jednak tak cichy i spokojny jak lot łabędzia odlatującego od błotnistych traw.
Wracając do namiotu posłyszałem nagle u samego wejścia ciche skomlenie. Był to Tauha. Wpierw ucieszyłem się, bo już od trzech dni przepadł w puszczy. Nie było w tym nic wprawdzie dziwnego, bo latem nie karmi się psów, jedzą, co same upolują, ale zawsze przyjemnie jest znów ujrzeć psa przyjaciela. Kiedy jednak pochyliłem się nad nim, odeszła mnie cała radość. Nos psa był suchy i gorący. Dyszał ciężko, cały drżał. — Co ci jest, Tauha? — krzyknąłem.
Nawet nie podniósł głowy. Próbował wprawdzie wstać, kiedy-ukląkłem przy nim i uniosłem jego wielki łeb, ale zaraz załamały się pod nim przednie łapy. Znów opadł na ziemię skomląc bezradnie jak małe, głodne szczenię.
Nikogo przy nas nie było, więc po prostu się rozpłakałem. Mój Tauha, wielki groźny wilk, przed którym uciekały siwe muhikoons, skomlał niczym ślepe szczenię. A my przecież zawsze bardziej baliśmy się chorób niż najgroźniejszych zwierząt — chorób niesionych przez złe duchy, żywiące się padliną i zgniłą wodą bagien.
Nie ocierając łez pobiegłem do namiotu i wyniosłem własną wilczą skórę. Rozesłałem ją przy boku psa. Cały jego brzuch ubrany był suchymi liśćmi i igliwiem. Zapewne osłabły od choroby, czołgał się przez długą drogę chcąc dobrnąć do namiotu swego pana. Ułożyłem psa na skórze, podciągnąłem pod dogasające ognisko, rzuciłem nań naręcz świeżych gałęzi jałowcowych, których dym niesie zdrowie. A potem? Poteni postanowiłem dokonać najodważniejszego czynu, na jaki zdobyć się może mały Uti: pójść bez wezwania do czarownika, do Gorzkiej Jagody.
Nikt z nas jeszcze nie był u niego. Niezależnie od tego, czy przebywał u nas, czy w wiosce nad jeziorem, ze strachem omijaliśmy namiot szamana. Nawet wojownicy niechętnie podchodzili do jego tipi, wiedząc, iż Gorzka Jagoda w każdej chwili, gdy tylko zechce, może przemienić się w wilka, żmiję, niedźwiedzia lub zniknąć sprzed oczu jak porwana wiatrem mgła znad jeziora.
Szedłem w stronę jego namiotu, a strach pętał mi stopy i kolana. Ilekroć jednak chciałem się cofnąć, powracał ku mnie obraz przyjaciela, kazał iść naprzód nawet wbrew strachowi.
Cały obóz spał. Noc znów była cicha, księżyc zaszedł. Stanąłem u wejścia do namiotu Gorzkiej Jagody, pierwszy raz tak blisko, że mogłem dotknąć dłonią wejściowej zasłony. W nocnym mroku, w mdłym blasku gwiazd, malowane na nim postacie, ni to ludzie, ni to zwierzęta, wyciągały ku mnie pazury i paszcze. Z dzioba ptaka-burzy, wiszącego nad wejściem, biegły ku mnie błyskawice, nad moją głową pochylały się zawieszone u wejścia dzidy. Osadzone na ich grotach czaszki niedźwiedzie świeciły wypełnionymi próchnem oczodołami.
Nie — nie mogłem zdobyć się na to, by dotknąć zasłony. Już chciałem się cofnąć, kiedy nagle zasłona drgnęła i stanął nade mną Gorzka Jagoda błyskając białkami oczu. Krzyknąłem. On zaś nachylił się i patrzył uważnie. W końcu rzekł:
— Czekałem na ciebie, mój synu.
Nie mogłem przemówić, odetchnąć głębiej, poruszyć się nawet. Marzyłem o ucieczce, ale wszystko we mnie zamarło. Gorzka Jagoda skinął głową. Skąd Gorzka Jagoda wiedział o mojej obecności?
— Wiedziałem, że przyjdziesz — powtórzył i urwał, jakby czekając na moje słowa.
Przemogłem się więc.
— Mój Tauha — szepnąłem — mój Tauha…
— Wiem — Gorzka Jagoda wyprostował się nade mną straszny i ogromny — wiem, twój Tauha jest chory.
Wybuchnąłem znowu płaczem.
— Ojcze — mówiłem — ojcze… Nie daj, ojcze, aby go wieczna ciemność ogarnęła.
— Idź do swego namiotu i czekaj na mnie. Odegnam od niego Ducha Śmierci.
Kiedy zniknął w tipi, popędziłem z powrotem do psa, a nogom moim pędu dodawał zarówno strach przed Gorzką Jagodą, jak i radość, że zechciał wysłuchać mej prośby.
Tauha leżał nadal na skórze, opadł na bok, z rozchylonej paszczy wysunął język. Ukląkłem przy nim opowiadając szybko i bezładnie, że wszystko już będzie dobrze, że przyjdzie Gorzka Jagoda i uleczy go, będziemy jeszcze biegać razem po puszczy, na łowy, będziemy tropić jelenia, wilka i szarego niedźwiedzia.
Ale Tauha nie słyszał, co mówię, dyszał coraz szybciej i coraz płyciej… Choć był jednym z najczujniejszych psów obozu, nie drgnął nawet, gdy czarownik pochylił się nad nim.
Gorzka Jagoda zaczął go obmacywać. Obejrzał dokładnie oczy, otworzył paszczę, wyciągnął język oglądając go uważnie, nagniótł brzuch. Gdy Tauha jęknął pod uciskiem wielkich dłoni, czarownik skinął głową i począł coś do siebie szeptać. Nie śmiałem się poruszyć. Patrzyłem w nabożnym strachu, jak Gorzka Jagoda rozsypał na dłoni szczyptę przyniesionych ze sobą ziół, utarł je na proch, a następnie zawinął w cienki płat mięsa ugniatając go na niewielki wałek. Potem zaczął opiekać mięso nad ogniem, nucąc cichą piosenkę w nieznanym języku. Gdy skurczyło się w ogniu, wokół zaś rozeszła się dziwna i przenikliwa woń, Gorzka Jagoda urwał swą piosenkę i wsadził gałkę mięsa pomiędzy szczęki Tauhy, przytrzymując je mocno, póki pies nie połknął leku.
Na koniec zgarnął ogień w inne miejsce i ułożył Tauhę na gorącym popiele.
Mijały długie chwile, obaj czekaliśmy bez ruchu. We mnie rosła wdzięczność coraz głębsza. Tauha przestał skomleć, oddech jego uspokajał się, powoli zapadał w sen.
Gdy usnął, czarownik uniósł się i położył rękę na moim ramieniu.
— Musisz, synku, nakarmić go jutro świeżą wątrobą króliczą.
— May-oo, dobrze — odrzekłem. Odszedł.
Po nocnej burzy ranek był czysty jak woda górskiego strumienia. Dobre duchy sprzyjały mi. Nie było wiatru — łatwo będzie podejść do nor króliczych. Skacząca Sowa chciał mi towarzyszyć, ale nie zgodziłem się: wiedziałem, że to ja, i tylko ja, mogę uratować swego przyjaciela, że tylko zdobyta przeze mnie królicza wątroba przyniesie mu zdrowie. Tak kazał Gorzka Jagoda.
Najwięcej nor króliczych znajdowało się u podnóża Skał Skaczącej Kozy. Skierowałem się więc w ich stronę niosąc łuk i pięć ostrych strzał.
Przy pierwszym słońcu byłem już u podnóża skalnych zboczy Skaczącej Kozy.
Minąłem dwa strumienie o wodzie zimnej jak lód, potem małe jeziorko o czarnej wodzie i wreszcie znalazłem się przed zboczem, na którym najczęściej można było spotkać stada królików. Tu przystanąłem, złożyłem łuk i strzały na ziemi, a zwracając się twarzą w stronę wielkiej puszczy począłem modlić się do Nana-bosho, Ducha Lasów i opiekuna zwierząt:
— O, Nana-bosho! Pozwól mi zabić w swej krainie białego zdrowego królika, wypuść na mój szlak jedno małe zwierzątko. Jest mi ono potrzebne, by uratować wielkiego i mądrego psa, mojego przyjaciela Tauhę. Bądź dziś dla mnie łaskawy, łaskawszy niż kiedykolwiek, o wielki Nana-bosho! Skieruj moje kroki na szlak króliczy, skieruj kroki królicze na szlak mojej strzały!
Nieprędko jednak posłyszał Duch Lasów moje słowa.
Słońce wznosiło się coraz wyżej, a ja wciąż bezradnie krążyłem wśród wielkich bloków skalnych. Zamierałem na długie chwile w bezruchu, przeszukując wzrokiem każdy najmniejszy nawet kawałek wielkiego zbocza Skał Skaczącej Kozy, powtarzałem nieustannie w duchu modlitwy do Nana-bosho. Czas jednak mijał daremnie. Co gorsza, zerwał się lekki wiatr i musiałem okrążyć zbocze, aby znaleźć się od strony podwietrznej. Traciłem już nadzieję myśląc, że Nana-bosho nie chce mnie wysłuchać, że więcej ceni sobie życie jednego tchórzliwego królika niż dzielność mego Tauhy. Ale właśnie wtedy, gdy już bliski byłem zwątpienia, nagle, na odległość dwu lotów strzały ode mnie, zza wielkiego bloku kamienia wyskoczył królik. Rozejrzał się trochę nieprzytomnie, jakby pijany blaskiem słońca, powoli pokicał w stronę najbliższego krzaka i ukrył się w jego cieniu.
Musiałem go podejść szerokim łukiem, by w każdej chwili znaleźć się od strony wiatru. Na szczęście i słońce świeciło z mojej strony, sprzyjając memu wzrokowi, a oślepiając wzrok zwierzęcia.
Przypadłem ku ziemi i zacząłem się podkradać. Wolno, cal po calu, posuwałem się naprzód. Nie unosiłem się w górę, choć ostre krzemienie kaleczyły mi pierś i łokcie. Wiedziałem, że mogę wygrać tylko wytrwałością, i choć każdy krok dłużył się niepomiernie, choć bałem się, że królik umknie spod krzaka i przepadnie w swej norze, nie wolno mi się byłeo śpieszyć, póki nie zbliżę się na odległość pewnego strzału. Na koniec dotarłem do niskiego krzaka jałowca, który osłaniał mnie przed wzrokiem zwierzątka, ostrożnie więc podniosłem się, przyklęknąłem na kolano, powoli naciągnąłem łuk.
I w tym samym momencie królik rzucił się szaleńczym skokiem w bok. Uczynił to jednak o ułamek sekundy za późno. Ja zaś, również na ułamek sekundy, osłupiałem. Nie przewidziałem bowiem, że oprócz mnie na królika poluje także ktoś inny.
Oto ogromna szara kula spadła na szary grzbiet zwierzątka. Patrzyłem w osłupieniu, jak ogromny orzeł skalny, wczepiwszy szpony w boki przeraźliwie krzyczącego królika, szerokim uderzeniem skrzydeł unosi w powietrze swoją zdobycz.
Łuk jednak był napięty, strzała na cięciwie. Ogarnęła mnie wściekłość na rabusia unoszącego wytropionego przez mnie królika. Jeszcze jedno uderzenie skrzydeł, drugie, trzecie… — i cięciwa mego łuku zaśpiewała wysokim tonem. Nim orzeł wzniósł się na bezpieczną wysokość, pomknęła za nim strzała. Tracąc oddech ze wzburzenia i nagłej radości ujrzałem, jak dosięgała go i utknęła pod prawym skrzydłem. Wielki ptak zatrzepotał skrzydłami, jeszcze trochę, ostatkiem sił wzbił się nieco w górę, ale już po chwili zaczął powoli na rozpiętych skrzydłach opadać ku ziemi.
Podbiegłem do niego. Żył jeszcze i gotował się do walki. Stroszył pióra.
Prawe skrzydło zwisało mu bezwładnie, ale bił drugim z całą mocą. nie ustępował mi, wyciągał dziób w moją stronę, wściekle sycząc, prawie tak wielki jak ja. W pierwszej chwili cofnąłem się przed nim. on zaś, nieustraszony, groźny i zły. nacierał dziobem i zdrowym skrzydłem. Musiałem uważać — jeden cios ogromnego dzioba wystarczyłby, by zgruchotać kość dłoni. Sięgnąłem po tomahawk.
Walka trwała krótko. Ze szponów martwego ptaka wydarłem królika, którego nie trzeba było nawet dobijać, i zarzuciłem na ramiona podwójną zdobycze Orzeł był bardzo ciężki. Skrzydła rozłożyły się na boki, ogon wlókł się po ziemi. Jak wyglądaliśmy? Chyba tak. jakby wielki ptak trzymając mnie w szponach kierował mymi krokami. Gdy ujrzałem nasz wspólny cień, przeraziłem się — przypominał takie postacie, jakie widniały na naszym totemowym palu. Cień ogromnego człowieka-ptaka.
Dzień był upalny i z trudem dowlokłem się do obozu. Sil dodawała mi radość i duma z nie przewidywanego zwycięstwa. Równocześnie jednak tlił się gdzieś na dnie duszy żal, że tak wspaniałego, tak wielkiego i groźnego wojownika jak ów orzeł dosięgła strzała małego chłopca, który jeszcze się niczemu i nikomu nie zasłużył. Miałem wciąż w oczach obraz rannego ptaka, który do ostatniej chwili walczył, nie kulił skrzydeł, nie chował pod nie głowy.
Zapomniałem jednak o wszystkim, gdy u wejścia do obozu powitał mnie radosny krzyk przyjaciół. Wybiegli na me spotkanie krzycząc i śmiejąc się. Ujrzałem ich okrągłe ze zdziwienia i zazdrości oczy. Oczywiście — zwyczajem dojrzałych, wracających ze zdobyczą z łowów wojowników — nie zwracałem uwagi na dziecięcy wrzask małych Uti, którzy jeszcze nigdy nie upolowali skalnego orła.
Szedłem wprost pod namiot Owasesa.
Krzyk chłopców wywabił starego wojownika z namiotu.
Złożyłem ptaka u jego stóp. Pochylił się nad orłem, zaczął uważnie oglądać jego skrzydła. Dopiero gdy ujrzał moją strzałę, zwrócił ku mnie twarz i chwilę uważnie patrzył. Wszyscy umilkli, on zaś wyciągnął strzałę z tułowia ptaka i wręczając mi ją rzekł:
— Uti, dokonałeś pierwszego męskiego czynu. Idź, nakarm swego psa, jak kazał Gorzka Jagoda, a potem przyjdź do mnie.
Tauha czuł się już o wiele lepiej. Gorzka Jagoda byt wielkim czarownikiem. Jego zaklęcia i zioła miały moc uzdrawiającą. Zapomniałem o tym, że przed chwilą dokonałem swego pierwszego męskiego czynu, i ujrzawszy Tauhę, który na mój widok podniósł się na nogi, omal nie rozbeczałem się jak dziewczyna. Pies witał mnie skomleniem, szedł ku mnie zataczając się na osłabłych łapach. Zawróciłem go do legowiska. Śmiejąc się i opowiadając mu o swych łowach szybko oprawiłem królika i wyciąłem wątrobę.
Tauha rzucił się na nią jak zdrowy głodny pies. Widocznie nic już mu nie dolegało. Razem z ulgą, z radością, że będzie już na pewno zdrów, ogarnął mnie teraz gniew na przyjaciela. Gdy skończył swą ucztę i popił ją wodą z przygotowanymi ziołami, stanąłem nad nim ujmując się pod boki.
— Tauha — mówiłem — jesteś wielkim i mądrym psem, ale byłeś słaby i głupi. Co uczyniłeś, że opadły cię złe duchy choroby? Czy zżarłeś padlinę, czy chore zwierzę? Twój nos cię nie ostrzegł, nie umiałeś panować nad głodem? Ja dokonałem dziś pierwszego męskiego czynu i teraz masz mnie słuchać. Nie pozwalam ci więcej polować, Tauha.
Tauha nie docenił jednak ani mego zwycięstwa nad orłem, ani nie wziął zbyt poważnie moich słów. Pysk opadł mu na przednie łapy i, jeszcze nim wypowiedziałem ostatnie zdanie — spał. Nie miałem mu tego zbytnio za złe. Dzień był piękny, świat był piękny, czekała mnie nagroda ze strony Owasesa. Szedłem przez plac w kierunku jego namiotu, starając się nie zerkać na boki i skryć radość rozpalającą się we mnie coraz szerzej, jak płomień zeschłego jałowca.
Owases czekał na mnie u wejścia do namiotu. Ujął mnie przyjaźnie za ramię i wprowadził do środka. Byłem tu po raz pierwszy i z nabożeństwem rozglądałem się dokoła — namiot pełen był niedźwiedzich, wilczych i jelenich czaszek, pięknej starej broni, tomahawków o rzeźbionych rękojeściach, sczerniałych od starości łuków, dzid zdobionych piórami, skór lśniących i gładkich, czarodziejskich znaków chroniących przed złymi duchami.
Na rozkaz nauczyciela usiadłem na jednej ze skór niedźwiedzich, on przysiadł naprzeciw mnie, podłożył pod plecy miękkie oparcie i rozpalił małą fajeczkę. W końcu podniósł rękę na znak, bym rozpoczął swą opowieść.
Wojownicy szanują swoje słowa. Nie usłuchałem więc natychmiast rozkazu i nie zacząłem trzepać językiem jak wracające znad rzeki dziewczęta. Przymknąwszy oczy przypominałem sobie podchodzenie królika, nagły atak orła, bieg swojej strzały.
W końcu zacząłem mówić — ale wpierw zacząłem wychwalać, jak wypadało gościowi w namiocie Owasesa, jego własne, wielkie myśliwskie czyny, czaszki zabitych zwierząt, jego sławną walkę z szarym niedźwiedziem, jego mądrość nauczyciela. Stary słuchał z opuszczonymi powiekami bez ruchu, bez słowa, chwilami mogło się wydawać, że śpi, gdyby nie to, że dym z fajeczki nieustannie wznosił się drobnymi kłębkami. Podniósł powieki dopiero wtedy, gdy zacząłem opowiadać o chwili, w której dojrzałem swego królika na zboczu Skał Skaczącej Kozy, i od tego momentu nie odwrócił na chwilę nawet oczu, choć czasami słowa więzły mi w gardle. Jeśli nawet bym chciał cokolwiek dodać, cokolwiek przesadzić, dać do zrozumienia, że właśnie nie na królika, lecz na orła polowałem, nie potrafiłbym tego uczynić. Nie mogłem oderwać wzroku od czarnych, lśniących źrenic Owasesa. Mówiłem coraz cichszym głosem, słowa padały coraz wolniej. Gdy skończyłem, czułem się słaby i znużony jak po długiej drodze bez jedzenia i napoju — cały mój wielki męski czyn wydawał mi się teraz błahostką niegodną uwagi. Ale Owases wstał i na jego twarzy ujrzałem rzadkiego gościa — uśmiech. Pochylił się ku mnie, położył rękę na moich wspartych o kolana dłoniach.
— Moje oczy — rzekł — są szczęśliwe, że mogą patrzeć na dzielnego syna Leoo-karko-ono-ma.
Serce moje śpiewało triumfalną pieśń.
— Ojciec mój — odparłem z dumą — pochodził z rodu Tecumseha.
— Tecumseh — skinął głową Owases — był wielkim wojownikiem. Był największym z wodzów naszego plemienia. Tak jak Pontiac, prowadził wojowników do zwycięskich bitew, myśliwców na wielkie łowy, starców na mądre narady. Jego głosu słuchały wszystkie plemiona i kiedy żył, cień klęski nie padał na ścieżki wojowników, a szczęście było gościem każdego szczepu. Kiedy zginął, w każdym namiocie śpiewano o nim żałobne pieśni.
I tu nagle Owases, który nigdy bez potrzeby nie uczynił szybszego kroku, nie skrzywił warg i nie podniósł głosu, zerwał się nagle i zacisnął pięści. Jego głos dudnił teraz jak echo nadchodzącej burzy.
— Tecumseha, dziada twojego ojca, zabili biali. Z jego skóry uczynili sobie pasy do ostrzenia noży. Jego ciała nie pozwolili pochować w Dolinie Śmierci, aby duch wielkiego wodza nie odnalazł drogi do Krainy Wiecznego Spokoju. Zaprosili go na wielką naradę, aby wypalić z nim fajkę pokoju, a on zamiast słowa pokoju spotkał śmierć.
Nie śmiałem się odezwać, nie śmiałem nawet szepnąć. Ale gniew Owasesa i mnie podnosił włosy na głowie, biegł szybkimi dreszczami po plecach. Wojownik umilkł dysząc ciężko, w końcu usiadł naprzeciw mnie i powiedział zmęczonym głosem:
— Tecumseh jest w Krainie Wiecznego Spokoju. Z dumą zawsze patrzył na twego ojca. Dziś pierwszy raz patrzy na ciebie. Dla naszych plemion nastały dni bez słońca. Białych jest więcej niż liści w puszczy. Silniejsi są od nas, wszystkich plemion i szczepów. Ale każdy chłopiec, który wstępuje na ścieżki mężczyzny, to nowa kropla krwi w naszych żyłach. Uczyniłeś dzisiaj to. Niech twoja stopa nigdy nie zbłądzi na ścieżce wojowników.
Nikt jeszcze i nigdy nie powiedział mi takich słów. Powinienem był być szczęśliwy. Nie byłem jednak.
Tego dnia nie chciałem już słuchać niczyjego głosu. Nawet głosu Skaczącej Sowy, nawet szczekania Tauhy. Uciekłem z osady, by skryć się przy Skale Milczącego Wojownika. Wspiąłem się na jej ścianę, przysiadłem na wysokiej półce tuż nad wodną głębią. Patrzyłem na puszczę, wierzchołki drzew pochylały się pod stopami nadchodzącego północnego wiatru. Oto była moja puszcza, mój przyjaciel i mój dom.
Kiedyś przez jej ścieżki przebiegał dziad mego ojca, wielki Tecumseh. Na echo jego głosu szare niedźwiedzie kuliły się niczym małe szczenięta i bledli najgroźniejsi wrogowie. Jak zginął Tecumseh? Widziałem przed swymi oczami ugodzonego strzałą wielkiego orła, który unosi w górę zakrzywiony dziób i nie chyli głowy przed ciosem. Łzy piekły mi oczy. Północny wiatr pędził niskie czarne chmury, słońce opadło za puszczę.
Dopiero w pełnym zmroku posłyszałem gdzieś blisko siebie uparte hukanie puszczyka, głos, jakim często przywoływaliśmy się ze Skaczącą Sową. Zsunąłem się ze skały i z mroku wyskoczył ku mnie cień przyjaciela.
— Czemu mój brat nosi smutek na sercu? — szeptał Sowa gorąco. — Czy Sowa przestał już być twym przyjacielem?
Nie umiałem zachować się jak mężczyzna. Pochwyciłem go w ramiona. Umilkł zdumiony. Ja zaś tłumaczyłem szybkimi słowami:
— Nie, Sowo. Jesteś dla mnie tym, czy dla orła powietrze. Uszy moje są zawsze otwarte, gdy do mnie mówisz, Sowo. Ale dziś słońce dla mnie nie świeci, choć zabiłem wielkiego orła. Jestem smutny, Sowo.
Przyjaciel chwilę jeszcze milczał, łagodnie zdjął moje dłonie ze swych ramion. Widziałem, że się uśmiechnął.
— Owases — powiedział — pozwolił nam w nagrodę wyjechać dziś nocą na ryby. Porzuć swój smutek.
Czy opowiedzieć mu o Tecumsehu? Nie. Niech przynajmniej jego myśli nie mąci gorycz i gniew, które są słabe jak ramiona małych chłopców. Skinąłem więc tylko głową i pobiegłem za nim.
A zresztą — wiosenny deszcz, dziewczęcy płacz i chłopięcy smutek są krótsze od lotu jaskółki. Kiedy dobiegliśmy do brzegu rzeki, na którym leżały kanoe, nasze czółna, śmiałem się już jak Sowa i chełpiłem się swym porannym zwycięstwem. Sowa przyniósł nasze łuki i strzały, mały zapas jedzenia, mogliśmy więc od razu wyruszyć. Owases pozwolił wziąć nawet swoje własne kanoe. Zepchnęliśmy je więc na spokojny przybrzeżny nurt.
Płynęliśmy pod prąd, szybko pracując wiosłami, trzymając się wewnętrznej strony zakrętu. Tu trzeba było szczególnie uważać, bo szybka fala mogła znieść nas pod przeciwległy brzeg, na ostre skały. Pracowaliśmy więc uparcie i w milczeniu, póki nie minęliśmy zakrętu rzeki i póki czółno nie poczęło ciąć swym dziobem cichej tafli szeroko rozlanej znów rzeki.
Wysoki las schodził tu do samych brzegów. Mijaliśmy wydeptane w gęstym poszyciu ścieżki wodopojów. W nocnej ciszy słyszeliśmy czasem szelest przebiegających przez przybrzeżne zarośla zwierząt. Nasze wiosła cięły wodę bez szmćru, nietrudno więc było rozróżnić biegnący tuż przy ziemi lisi krok, nieco szybszy i głośniejszy bieg wilka czy ciężki tupot łosich racic. Tuż za jednym z zakrętów trafiliśmy na całą rodzinę szopów-praczy, małych śmiesznych zwierzątek, które każdy kęs swojej strawy uważnie płuczą przed jedzeniem w wodzie. Spłoszył je dopiero nasz głośny śmiech.
Płynęliśmy długo, uważnie omijając wiry i głazy sterczące z rzeki niczym ogromne grzyby z mchu. Rzeka pojaśniała, gwiazdy wyszły zza chmur, północny wiatr odszedł już dawno na południe.
Do celu, do Jeziora Białej Wydry, dotarliśmy dopiero o tej porze, kiedy wschodnia strona nieba rozjaśniła się takim blaskiem, jakim lśniły niebieskie oczy mojej matki.
Gdy wzeszło słońce, na które czekaliśmy — bo chwila wschodu słońca to najlepsza chwila łowów — w wodzie zatliły się iskry, gęstsze niż gwiazdy na sierpniowym niebie. Płynęliśmy w stronę piaszczystych ławic, gdzie we wczesnym słońcu wygrzewają się tłuste, wielkie szczupaki.
Nagle Sowa odrzucił wiosło i porwał za łuk. Poszedłem za jego wzrokiem — brzegiem szła do wodopoju rodzina jeleni. Przodem kroczył wielki jak przybrzeżna skała, rogaty byk — słońce zapalało białe płomyki na jego rogach. Kroczył tupiąc racicami, nie. dbając o hałas, jaki sprawia, dumny, niczym wielki wódz.
Za nim dążyła łania, o której bok wspierał się młodziutki jelonek, drepczący na drżących, chudych, załamujących się w kolanach nóżkach.
Pochwyciłem Sowę za ramię.
— Połóż łuk — szepnąłem.
— Co?!
— Połóż, powiadam ci.
Jeleń przystanął. Patrzył w naszą stronę. Ustawił się tak, by przesłonić swym ciałem łanię i jelonka.
— Połóż łuk — powtarzałem.
Sowa spojrzał na mnie uważnie, potem wzruszył ramionami i rzucił łuk na dno łodzi.
Odpływaliśmy coraz dalej. Jeleń pochylił głowę nad wodą — jelonek beknął, jakby zaśmiała się mała dziewczynka.
— I tak było za daleko na strzał — powiedziałem obojętnie, ale Sowa, zły, że nie dałem mu spróbować mocy swego łuku, nie odwrócił nawet głowy.
Słońce wyszło już znad wierzchołków drzew, gdy dopływaliśmy do pierwszej mielizny. Z chwilą jednak gdy cień naszego kanoe zawadził o ławicę ryb, zerwała się ona tak nagle, że woda wokół łodzi aż zakipiała. Podpłynęliśmy jak nieostrożne dzieci! Trzeba było cofnąć łódź na głębię.
Woda powoli uspokajała się. Mijały długie chwile oczekiwania, a ciepły blask słońca znowu wabił ryby na mieliznę. Ich srebrne grzbiety lśniły pod wodą jak ostrza noży.
Dopiero gdy spokojne już i pewne siebie tłuste szczupaki znowu zamarły w bezruchu, poczęliśmy delikatnymi uderzeniami wioseł okrążać mieliznę tak, by tym razem nie zawadzić już o nią cieniem łodzi. Wreszcie zbliżyliśmy się na dogodną do strzału odległość.
Tego dnia nie miałem zbytniej ochoty na łowy. Sowa za to szalał. Każda jego strzała wypływała na powierzchnię wody wraz z nadzianą na nią rybą. Gdy przyszedł czas powrotu, całe dno łodzi pełne było wielkich i tłustych szczupaków. Sowa miał szczęśliwą rękę tego dnia.
Namiot, w którym mieszkaliśmy z Sową, był za mały, aby urządzić ucztę ze złowionych szczupaków. Tuż przed zmierzchem rozpaliliśmy za namiotem wielkie ognisko, wokół którego zebrały się najmłodsze Wilki osady. Szczupaki były wielkie i tłuste. Zapach pieczonych ryb znęcił do ogniska nie tylko młode Wilczęta, ale i wszystkie psy z całej osady.
Piekliśmy ryby na wolnym ogniu, wbite na leszczynowe pręty lub strzały, a Skacząca Sowa opow:adał o drodze na jezioro, o ławicach ryb, o jeleniu przy wodopoju — chełpił się swym połowem. Miał zresztą prawo ku temu, bo rzadko udawało się młodym chłopcom złowić na Jeziorze Białej Wydry tyle wielkich ryb.
Mnie zapytywano o mego orła. Nie byłem jednak skłonny ani do układania pieśni na ten temat, ani do opowiadań zbyt szczegółowych. Wybrałem sobie wielkiego tłustego szczupaka i w milczeniu oddawałem się rozkoszy dobrze zasłużonego odpoczynku, łakomstwa i lenistwa.
Ponad szczyty świerków wytoczył się wąski sierp księżyca, gdy nagle ponad całą naszą osadą zagrzmiał głos bębnów. Zerwaliśmy się na równe nogi. Był to głos uroczysty — niskie basowe dudnienie, jakie w tej chwili słyszeliśmy, odzywało się zazwyczaj na początek jakichś uroczystości łowieckich czy wojennych tańców. Oczywiście, nikomu już nie chciało się myśleć o rybach. Połową mego szczupaka zajął się Tauha, my zaś popędziliśmy w stronę Placu Wielkiego Ogniska.
Płonęło już. Obok niego, na okrągłym kamieniu, leżał olbrzymi bęben myśliwski, wyciągany na plac dopiero wtedy, kiedy Gorzka Jagoda miał tańczyć na cześć Wielkich Duchów lub bogów.
Wokół ogniska stali wszyscy wojownicy osady przybrani w najuroczystsze swe stroje — w pióropusze z orlich i sowich piór, w kurty i spodnie z wyszytymi na nich znakami rodowymi i totemowymi. My, mali chłopcy, stanęliśmy za ich plecami drżący z niecierpliwości, czekając na chwilę, kiedy ukaże się naszym oczom Gorzka Jagoda, kiedy wkroczy na plac, groźny i tajemniczy.
Wojownicy śpiewali Pieśń Piór:
O, wielcy wojownicy,
Słuchajcie głosu orlich piór,
Jak śpiewają o męstwie,
Słuchajcie głosu orlich piór,
Jak śpiewają o locie wielkiego ptaka.
Słuchajcie, jak śpiewa pióro sowy
A krok nasz niech będzie lekki I cichy jak jej lot.
O, wojownicy”
Słuchajcie Pieśni Piór.
Pieśń rozpoczęta niskimi wpierw i cichymi głosami niosła się coraz wyżej, brzmiała coraz silniej. Słuchaliśmy pieśni o piórach orła i sowy, jaskółki i dzikich gęsi, łabędzi i jastrzębi.
Gdy pieśń umilkła, w nagłej chwili ciszy odezwał się pisk polującego orła i oto w krąg wojowników wbiegł czarownik Gorzka Jagoda. Tym razem był od stóp do głów przybrany w ptasie pióra. Wraz z jego pierwszym krokiem wybuchły bębny i piszczałki krótkim wielkim krzykiem i znów umilkły.
Gdy ujrzałem Gorzką Jagodę, zabiło mi serce, utraciłem na chwilę oddech. Gorzka Jagoda miał przyczepione do ramion wielkie skrzydła upolowanego przeze mnie orła. Przez głowę przemknęła mi myśl, jeszcze nieśmiała, ale już pełna nadziei. Nie mnie jednemu przemknęła ona przez głowę, bo i Skacząca Sowa, ujrzawszy skrzydła u ramion czarownika, pochwycił mnie za dłoń i mocno uścisnął. Nie zamieniliśmy jednak ani słowa. Żaden mężczyzna nie powinien wypowiadać na głos swych nadziei, póki się nie spełnią.
Wcisnęliśmy się do pierwszego kręgu wojowników. Tuż koło nas przebiegał Gorzka Jagoda krążąc jak ogromny ptak wokół ogniska. Znów nastała cisza — słychać w niej było tylko świst piór u ramion Gorzkiej Jagody, jego szybki oddech i trzask płonących w ognisku gałęzi.
W końcu, jakby wzbijając się na skrzydłach, czarownik wskoczył na olbrzymi bęben, którego dopadło ośmiu wojowników. Zaczęli oni obracać lewą ręką bęben, prawą zaś wybijać takt tańczącemu czarownikowi. Zaciskałem dłonie na piersiach — Gorzka Jagoda tańczył taniec polującego orła. To powoli ważył się na rozpiętych skrzydłach, to szybko wirował wkoło, czasem znów, złożywszy skrzydła, padał szybko na kolana, by w chwilę potem znów poderwać się wysokim skokiem i znów zataczać tak szerokie koła, jak czynią to wielkie orły skalne.
Głos bębnów wzmagał się raz po raz, opadał na chwilę, by znów przybierać na szybkości i sile. W jego coraz śpieszniejszy rytm zaczął wpadać nowy dźwięk — wysoki, rwący uszy świst piszczałki.
I wtedy z kręgu wojowników wyskoczył pomocnik Gorzkiej Jagody. Niebieski Koń. Pochwyciłem skaczącą Sowę za rękę, spojrzeliśmy na siebie. Niebieski Koń miał pod kolanami uwiązane łapy królicze, wzdłuż twarzy zaś, tuż koło uszu, zwieszały mu się z pióropusza dwa pęki króliczych słuchów.
A więc był to taniec orła polującego na królika.
Gorzka Jagoda wciąż krążył na wielkim bębnie. Coraz to wzmagał się tupot jego stóp. Głosy piszczałek przebijały noc. Płomień ogniska buchał coraz wyżej…
I oto w pewnej chwili „orzeł” Gorzka Jagoda rzucił się na „królika” Niebieskiego Konia. A wtedy? Wtedy zrozumiałem, że moja nadzieja zostanie spełniona. W tej właśnie chwili spośród kręgu wojowników wypadła długa tępa strzała i ugrzęzła między piórami czarownika. Orzeł-czarownik padł.
Nastała wielka cisza. Tylko dalekie echo przyniosło nam z powrotem dudnienie bębnów. Nikt nie śmiał się poruszyć, nikt nie śmiał nawet odetchnąć. Zdawało się, że nawet czerwone języki płomieni zamarły w bezruchu. A kiedy ostry świst piszczałki znów rozerwał ciszę i znów ożyły bębny, czarownik wstał, wzniósł twarz w stronę księżyca i wyrzucił ku górze ręce z krzykiem:
— Sat-okh!
— Saat-ookh! Saat-ookh!
Wszyscy powtórzyli zawołanie czarownika. Imię to poniosło się po raz pierwszy nad osadą, polaną, rzeką i lasem.
Czarownik zaś po raz ostatni zawirował. A potem podbiegł do mnie — chwycił mnie za rękę, wciągnął w środek koła.
— Sat-okh! Sat-okh! Sat-okh! — coraz prędzej krzyczeli wojownicy, coraz ostrzej świstały piszczałki, coraz głośniej biły bębny.
A mnie ogarnęła radość i duma — bo oto czarownik wielki, Gorzka Jagoda, odtańczył przed całą osadą historię mojego zwycięstwa nad orłem i nadał mi imię. Nazywałem się Sat-okh, Długie Pióro. Już nikt nie nazwie mnie Uti-Maleńki!
Mam imię!
Zacząłem tańczyć taniec zwycięstwa i radości.
Dopiero gdy zabrakło mi tchu, gdy po jednym ze skoków padłem na kolana i ciężko było się podnieść, a ktoś pochylił się nade mną i pomógł wstać — dopiero wtedy zauważyłem, że w kręgu wykrzykujących po raz pierwszy moje imię wojowników znalazł się też Wysoki Orzeł, mój ojciec, wnuk wielkiego Tecumseha.
Manitou, Manitou, Manitou,
Słaby jestem, tyś mocny, jam powolny.
Manitou, Manitou,
Użycz mi pomocy.
W dwa dni po otrzymaniu przeze mnie imienia, gdy słońce stało w najwyższym punkcie swego szlaku, a my, Młode Wilki, skończyliśmy właśnie swą codzienną naukę z Owasesem, dobiegł nas ze wzgórza kilkakrotny krzyk świstaka. To wartownik obozu dawał znać o zbliżaniu się obcego jeźdźca. Popędziliśmy w stronę bramy, a po chwili już na ścieżce zatętniły końskie kopyta.
Po malowidłach i przybraniu konia poznaliśmy, że obcy przybywa z jednego z najdalej wysuniętych na południe szczepów plemienia. Koń zarył się kopytami tuż koło naszej grupki, wznosząc kłąb kurzu, a jeździec zsunął się ciężko z jego grzbietu. Wzniósł na znak powitania prawą rękę, dopiero potem zbliżył się ku nam. Czekaliśmy, aż przemówi.
— Prowadźcie mnie do wodza, Młode Wilki — odezwał się schrypłym głosem — chcę widzieć Wysokiego Orła.
Wystąpiłem do przodu.
— Wysoki Orzeł jest jeszcze w osadzie. Jestem jego synem. Idź za mną — odpowiedziałem wiodąc przybysza w stronę namiotu Owasesa, gdzie zawsze zatrzymywał się ojciec na czas pobytu w obozie.
Idąc za mną młody wojownik dyszał ciężko, na całej jego postaci osiadł grubą warstwą kurz, wargi miał suche i spękane, krok sztywny jak u człowieka, który długie godziny spędził na koniu. Chwilami nawef zataczał się lekko, a ramiona wyprostował dopiero przed wejściem do namiotu.
Był to mężczyzna lat około trzydziestu, wysoki i szczupły. Związane na czubku włosy tworzyły pęk, w którym tkwiły dwa sowie pióra. Po obnażonych piersiach i ramionach spływały wąskie strugi potu żłobiąc w kurzu kanaliki o ciemnych brzegach. Ile dni spędził w siodle? Co go tak gnało?
Ojciec siedział w namiocie Owasesa wraz z gospodarzem i Tanto. Gdy posłaniec wszedł do tipi, ojciec widząc, że chwieje się na nogach, wskazał mu natychmiast miejsce obok siebie i wręczył zapaloną fajkę. Gość zaciągnął się chciwie, chciał przemówić, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Stanąłem u wejścia, bez ruchu, bez słowa, modląc się, by mnie nie odpędzono.
Żaden z dorosłych nie okazywał po sobie niczego. Ale wyraźnie widziałem, że niepokoją ich nagłe odwiedziny. Szczególnie Owases mrużył oczy i pochylał głowę w sposób, który świadczy o tym, że w myślach jego nie-panuje spokój.
— Jakie wieści przynosisz? — spytał ojciec przybysza. Obcy uniósł głowę.
— Szczep Tanów musiał powrócić dó głównego obozu plemienia. Na tereny szczepu Tanów wkroczył Wap-nap-ao z oddziałem uzbrojonych białych z Królewskiej Konnej.
A więc znów usłyszałem imię Wap-nap-ao i znów wypowiedziano je przyciszonym i pełnym nienawiści głosem. Cóż oznaczało owo imię? Kim był ten, który je nosił?
Przybysz mówił dalej:
— Wap-nap-ao kieruje się w stronę głównego obozu i niesie ze sobą papier nakazujący plemieniu udanie się do rezerwatu. Nasi Wywiadowcy widzieli już Wąp-nap-ao przy placówce Tłustego Handlarza, gdzie ludzie Królewskiej Konnej rozkładają zwykle swe obozy.
Ojciec wstał.
— Idź, posil się i odpocznij — powiedział do gościa ze szczepu Tanów, a potem dał znak bratu — wezwij Gorzką Jagodę, niech — zwoła wszystkich na Plac Wielkiego Ogniska.
Po chwili głos wielkiego bębna zaczął zwoływać wszystkich mieszkańców obozu na naradę. Takiego rytmu bębna jeszcze nie znaliśmy. Musiał powtarzać groźne jednak hasła, bo tym razem wojownicy nie szli na naradę krokiem dostojnym i pełnym powagi, lecz biegli niczym na głos wojennego alarmu. Nawet spętane pasące się wokół namiotu konie zaczęły kręcić się niespokojnie, strzyc uszami i rozdymać chrapy.
Wraz z innymi chłopcami przysiedliśmy w pewnym oddaleniu od Wielkiego Ogniska, bo nam nie tylko nie wolno było brać udziału w naradzie, ale nawet przysłuchiwać się jej. Siedzieliśmy patrząc w milczeniu na krąg starszych, którym przewodniczyli ojciec i Gorzka Jagoda. Wpierw długo mówił Zerwany Rzemień ze szczepu Tanów, potem ojciec, potem Wielkie Skrzydło. Któryś z młodszych krzyknął coś przenikliwym głosem, ale nie zrozumieliśmy jego słów. Ujrzeliśmy tylko, jak kilku innych młodych wznosi po jego okrzyku noże w górę. Potem znów przemówił ojciec. Młodzi wojownicy pochylili głowy. W końcu raz jeszcze przemówił Gorzka Jagoda.
Wzeszedł już księżyc, zapłonęło ognisko, a narada wciąż jeszcze trwała. Siedziałem przytulony do Sowy. Wieczór nie był chłodny, okryliśmy się skórą niedźwiedzia, a jednak przebiegały nas dreszcze jak od mroźnego wiatru.
Wreszcie rozległ się świst orlej piszczałki zwołującej młodzież. Narada się skończyła. Podeszliśmy ku stojącym nieruchomo wojownikom i ojciec przemówił do nas:
— Słuchajcie uważnie moich słów, Młode Wilki. Do naszej puszczy, na nasze prerie wstąpił obcy człowiek ze swymi wojownikami. Obcy człowiek chce odebrać nam las i równiny i chce, byśmy poszli w inną stronę do takiego lasu, który nazywa się rezerwat i z którego nie wolno wychodzić, jak z pułapki. Ale nasze plemię jest plemieniem wolnych Szewanezów i takim pozostanie. Białych jest zbyt wielu, by z nimi walczyć. Mają taką siłę, jakiej my nie mamy. Mają taką broń, jakiej u nas nie znają, a na miejsce jednego zabitego pojawi się dziesięciu innych. Wy powrócicie do głównego obozu i wraz z kobietami i dziećmi udacie się na Ziemię Słonych Skał. Poprowadzi was Owases. Wojownicy pozostaną ze mną. Wyruszycie przed świtem. Skończyłem.
Nikt z nas, młodych chłopców, nie zrozumiał wiele ze słów ojca. Po raz pierwszy w swym życiu usłyszeliśmy słowo „rezerwat”. Po raz pierwszy dowiedzieliśmy się, że może istnieć las, który nie pozwala żyć, który nie jest domem wolnych plemion. Nie rozumieliśmy tego wszystkiego. Nie wiedzieliśmy, co to oznacza — ani Skacząca Sowa, ani ja, ani bliźniacy ze szczepu Kapotów. Zbyt mało jeszcze wiedzieliśmy o białych ludziach poza tym. co śpiewano o bitwach naszych ojców i dziadów, poza tym, co słyszałem od Owasesa o Tecumsehu, poza tym, że byli to obcy, nieznani i groźni wrogowie.
Musiałem, zą wszelką cenę musiałem jeszcze tego wieczoru pomówić z bratem, z Tanto. On na pewno potrafi wiele wytłumaczyć. Był świadkiem narady w namiocie Owasesa, kiedy to po raz pierwszy padło imię Wap-nap-ao. On na pewno rozumie, czym grozi obce słowo „rezerwat”, i potrafi wytłumaczyć, dlaczego nasze wielkie i potężne plemię, które ma tylu dzielnych wojowników, nie może rozpocząć walki z plemieniami białych ludzi, z wojownikami, o których wiedzieliśmy, że rzadko ukazują się w naszej puszczy i pochodzą ze szczepu zwanego Królewska Konna.
Musiałem porozmawiać z bratem. Spakowaliśmy wraz ze Skaczącą Sową nasze juki najszybciej, jak umieliśmy, potem pobiegliśmy w stronę namiotu Tanto.
Na szczęście był sam. Kiedy podszedłem do niego, uśmiechnął się nawet. To mnie ośmieliło.
— Tanto, bracie — prosiłem — powiedz mnie i Sowie, kim jest Wap-nap-ao, dlaczego nie możemy walczyć z białymi, dlaczego pędzą nas do zamkniętego lasu, kim są biali? Tanto, przed dwoma dniami zdobyłem imię. Powiedz nam to wszystko, żebyśmy nie byli jak niemowlęta, dla których świat nie jest większy od matczynej piersi.
Brat w pierwszej chwili się żachnął, mruknął coś, że nie pora, że czas zbierać namioty. Ale w końcu uległ.
Nie chcąc, by zastali nas w namiocie mieszkający z nim dwaj inni młodzi wojownicy, wyprowadził nas nad rzekę, do zakrętu pod Skałą Milczącego Wojownika.
Była już głęboka noc. Fala lśniła w blasku księżyca jak rybia łuska. Z daleka dobiegł nas głos wilka samotnika. Tanto mówił:
— Na wiele pokoleń zanim urodził się dziad ojca, Wielki Tecumseh, plemiona nasze zamieszkiwały całą ziemię, na której żyjemy, całą ziemię, którą biali nazywają Ameryką, od morza do morza, od północnych śniegów po wielkie góry w południowej stronie.
Żadnemu z naszych plemion nie brakło lasów na łowy, ścieżek na wędrówki, szerokich równin, na których pasły się stada bizonów. Kiedy jedno plemię spotykało się z drugim, kiedy walczyły o tereny łowieckie, walka była szlachetna, bez kłamstwa i zdrady. Dlatego, gdy przybyli na naszą ziemię biali ludzie, nie powitaliśmy ich strzałami ani ciosem siekiery.
Ale im spodobała się nasza ziemia. Przybywało ich coraz więcej. Zaczęli budować swoje osady, zabierać nam nasze lasy i równiny. Kiedy wzrośli w siłę, przestali być pokorni i łagodni. Zaczęli nas zabijać bez litości. Mieli broń, jakiej nie znaliśmy. Coraz większa była ich potęga. Korzystali ze starych waśni między plemionami, jedno nasyłali na drugie, a potem zabijali zwycięzców. Zabijali każdego napotkanego Indianina. Dla nich był dobry tylko nieżywy Indianin. Za każdą śmierć jednego z gospodarzy naszej ziemi płacili swoim wojownikom wysoką cenę. Zdzierali z głów skalpy, za które ich wodzowie dawali nagrody. Największą nagrodę dawali za skalp wojownika, ale płacili też za skalpy kobiet i dzieci. Kiedy broniliśmy się, ich wojska wyruszały przeciw plemionom i wybijały je tak, jak stado wilków morduje w zimie rodzinę jeleni. I wtedy już, kiedy żył wielki Tecumseh, byli tysiąckroć od nas silniejsi. Pod wodzą Tecumseha plemiona nasze poszły do ostatniej wielkiej bitwy z białymi i bitwę tę przegrały. A Tecumseh zginął, kiedy poszedł układać się z wodzami białych o ratunek ocalałych kobiet i dzieci. Od tego czasu staliśmy się tak słabi, a biali tak silni, że przestali już nas nawet mordować, przestali płacić nagrody za skalpy. Ale ciągle im jeszcze mało naszej ziemi i naszych lasów. Wybrali najgorsze, najbardziej wyzbyte ze zwierzyny puszcze i najuboższe w ryby rzeki i przeznaczyli je wolnym plemionom nie pytając, czy chcą tam żyć, czy starczy dla nich pożywienia. Nazwali ten kraj rezerwatem i zapędzają tam wszystkie szczepy, wszystkie pozostałe jeszcze przy życiu swobodne rody. W rezerwacie panuje głód, szerzą się przywleczone przez białych choroby, chłopcy umierają plując krwią, zanim który zdąży zdobyć swe imię. A wojownicy Królewskiej Konnej gnają tych, co jeszcze na wolności, do rezerwatów, jak zwierzęta w-zasadzkę, pod opiekę Ken-Manitou, Ducha Śmierci.
Tanto umilkł na chwilę, my jednak nie odezwaliśmy się ani słowem. W rzece plusnęła ryba. Zaszumiały skrzydła wielkiej sowy.
Tanto mówił dalej:
— Jesteśmy ostatnim z wolnych plemion, którego ludziom z Królewskiej Konnej nie udało się zapędzić do rezerwatu. Od kiedy ojciec nasz jest wodzem, a trwa to dłużej, niż ty i ja mamy lat, ściga go rozkaz białych wodzów, żeby przysiągł im posłuszeństwo i udał się wraz ze swym plemieniem do rezerwatu. Ale ojciec powiedział, że póki żyje, nie usłucha rozkazu i nikomu posłuszeństwa nie przysięgnie. Ojciec mówił, że urodził się wolny i że wolny urodził się jego ród, jego szczep i jego plemię. I od tego czasu, kiedy jest wodzem, tropią nas ludzie z Królewskiej Konnej. Zbyt małym jesteśmy plemieniem, żeby białym opłacało się wysyłać przeciw nam wielkie wojska. Ale tropią nas bez przerwy. Czasem uda się nawet na kilka lat zmylić pogoń, przepaść w puszczy, umknąć oczom białych wodzów. Niektórzy biali myśliwi i niektórzy kupcy, tak jak Tłusty Handlarz, są naszymi przyjaciółmi i nie donoszą Królewskiej Konnej o naszych obozach i wioskach. Ale co jakiś czas musimy przenosić się z miejsca na miejsce i mylić trop. I właśnie teraz trafili na nasze iślady znowu. Prowadzi ich Wap-nap-ao. Jest to człowiek nasłany przez króla białych ludzi, mieszkającego za wielką słoną wodą. A sam Wap-nap-ao, Biała Żmija, jest małym wodzem z Królewskiej Konnej. Obiecano mu wielką nagrodę, jeśli pochwyci nasze plemię i zapędzi do rezerwatu w południowym stanie Alberta. Już raz na nas polował, kiedy byłem dwuletnim Uti. Ale wtedy dosięgła go strzała Wielkiego Skrzydła i myśleliśmy, że zginął. Udało się nam zgubić ślad. I od kiedy się urodziłeś, plemię żyło w spokoju. A teraz Wap-nap-ao znowu powrócił. I znowu musimy ruszyć w drogę…
Gdy niebo na wschodzie stało się niebieskie, a ostatnie gwiazdy opadły za puszczę, zerwaliśmy się do drogi. Cały nasz dobytek spoczywał na „travois”, noszach z tyczek namiotowych, umieszczonych na grzbiecie konia, drugim zaś końcem wlokących się po ziemi. Nawet psy ciągnęły swoje nosze — marsz miał być szybki.
Po zasypaniu ognisk, postępując jeden za drugim, wyruszyliśmy w ślad za Owasesem — ku głównemu obozowi.
O przyjdźcie, duchy z dalekich dolin.
Przyjdźcie i wskażcie mi mój nowy szlak.
O przyjdźcie, duchy, bo wiatr mówi o śmierci
I każdy liść mi szepcze o niej.
Przyjdźcie więc, duchy, i wskażcie mi
Słoneczną drogę do Krainy Wielkiego Spokoju.
Szlak nasz ciągnął się już drugi dzień. Szliśmy przez puszczę pośpiesznym marszem, z rzadka tylko zatrzymując się dla posiłku, a nocleg, choć zaczął się późną nocą, skończył się na długo przed świtem. Od rana coraz wyraźniej słyszeliśmy niosące się z różnych stron dalekie echa bębnów, zwołujących wszystkie szczepy naszego plemienia w Dolinę Rwącego Potoku. Byliśmy już blisko owej doliny.
Kiedy minęliśmy granicę puszczy, otworzył się przed nami widok na skalne górskie zbocza. Wielkie skały pochylały się ku nam, jakby wyciągając w stronę naszych głów szare kamienne pięści. Ścieżka wiła się szerokimi, wstępującymi w górę zakosami i wreszcie około południa, gdy słońce już ostro paliło znużone ramiona i raziło oczy, otworzyła się przed nami wąska czeluść w skraju skalnej doliny.
Tu zaczynał się kanion wiodący w stronę Rwącego Potoku.
Mogło się wydawać, że jakiś olbrzymi wojownif. rozpłatał w tym miejscu skałę tomahawkiem na pół, żłobiąc w niej głęboką, ziejącą mrokiem rysę. Wstąpiliśmy w nią jak w krainę cienia. Kamienne ściany po obu stronach rosły wraz z każdym stąpnięciem. Wpierw były naszego wzrostu, potem wysokości dorosłego wojownika, a po kilkuset już krokach wybiegły w górę tak, że ledwo mogliśmy wysoko w górze ujrzeć wąski skrawek nieba. Panował tu chłód i ciemność, ze ścian ściekała woda, zbierając się w małe jeziorka. Znużone konie poczęły gasić pragnienie. My też pochylaliśmy się nad parzącą chłodem taflą.
Wreszcie między dwiema skalnymi ścianami zajaśniało światło doliny. Miała może pół mili szerokości. Środkiem jej płynęła rzeka, żywiąc swą wilgocią bujne łąki wzdłuż obu brzegów. Dolina biegła z północy na południe, a otaczające ją ściany skalne zdawały się nie mieć najmniejszej nawet rysy. Tylko na wprost nas, po przeciwległym brzegu rzeki, z szerokiej szczeliny wypływał szeroki potok. Tędy wiodła droga do właściwej doliny, gdzie miały zebrać się szczepy naszego plemienia — Kapotów, Tanów, Wikminczów i Sampiczów.
Bród znajdował się nieco w górę rzeki. O tej porze roku woda nie sięgała nawet końskich brzuchów, przebyliśmy go więc z łatwością, wstępując na ogromną łąkę, porosłą trawami i szałwią, której ostry zapach unosił się w całej okolicy.
Wjechaliśmy w drugi kanion. Strumień po prawej i ściana po lewej ręce wciąż biegły na południe. Dopiero po godzinie marszu kanion skierował się na wschód, a skalna ściana z lewej strony niespodzianie urwała się tworząc ostry kąt z inną, biegnącą ku północy.
Staliśmy na brzegu polany, za którą roztaczał się las o tak gęsto splatających swe korony drzewach, że u ich stóp panował wieczny cień.
Właśnie na polanie przed tym lasem znajdował się główny obóz plemienia Szewanezów.
Nazajutrz wieczorem przybyli wojownicy pod wodzą ojca. Ponieważ Królewska Konna nie ruszyła jeszcze w pochód, ojciec i wojownicy odeszli z osady Młodych Wilków wielkim łukiem w przeciwnym niż główny obóz kierunku. Chcieli bowiem odwieść napastników jak najdalej od głównego obozu. Dopiero wczoraj wieczorem zawrócili ku nam, nie pozostawiając za sobą już śladów, by zebrać większą ilość wojowników i albo stanąć do walki, albo zwodzić ich przez miesiące fałszywym tropem.
Powracającego z wojownikami wodza nie witały tym razem śpiewy ani tańce radości. Wszyscy trzymali się osobno — osobno wojownicy wszystkich szczepów, umalowani już w wojenne barwy, osobno kobiety i dzieci, zgromadzone przy tabunie jucznych koni, osobno my, Młode Wilki, którym Owases nie zezwolił jeszcze na powitanie z matkami i rodzinami. Cały obóz milczał. Zwinięto kwieciste barwne tipi kobiet, nawet małe dzieci bawiły się w milczeniu.
Wkrótce po powrocie ojca i wojowników na obozowy plac wyszedł Gorzka Jagoda i usypał z kolorowego piasku figury białych ludzi, pokrywając je szamańskimi znakami i łącząc je ze sobą rysunkiem Wap-nap-ao, Białej Żmii.
Wszystkie szczepy otaczały go szerokim kręgiem. W pierwszym rzędzie stanęli umalowani do wojennych tańców wojownicy. Za ich plecami tłoczyła się młodzież, kobiety, z których niejedna miała zapłakane oczy, małe dzieci i starcy o trzęsących się głowach.
Kiedy z kręgu wojowników wystąpił mój ojciec, Gorzka Jagoda w całkowitej ciszy, to krzycząc jak orzeł, to znów sycząc jak wąż, rozpoczął wokół figur z kolorowego piasku swój taniec. Nie znałem jeszcze takiego tańca. To czaił się przez dłuższą chwilę, to znów rzucał się do przodu skokiem przypominającym skoki kuny. Wpierw okrążył figury trzykrotnie, a potem rzucił się na nie. Gorączkowymi ruchami zgarnął piasek i wreszcie rozrzucił jego garście jak popiół na cztery strony świata.
Wtedy rzekł do ojca wysokim, prawie kobiecym, nie swoim głosem:
— Prowadź wojowników przeciw białym. Niech rozpoczną walkę. Mówią mi duchy naszych ojców, że pomogą wam w zwycięstwie.
Ale ojciec mój milczał. Widziałem jego twarz wyraźnie i wydawało mi się, choć po słowach Gorzkiej Jagody nie drgnęła mu nawet brew, że w oczach zapaliły się ognie strasznego gniewu.
Gorzka Jagoda postąpił krok znowu w stronę ojca i znowu zaczął powtarzać:
— Prowadź swoich wojowników przeciw białym… Duchy naszych ojców i ojców naszych ojców…
Ale wtedy stała się rzecz, której nikt nie przewidział.
Oto ojciec uniósł dłoń w górę i przerwał czarownikowi. Tak nie zdarzyło się nigdy. Dlaczego ojciec to uczynił, właśnie wtedy, kiedy przez usta czarownika duchy wzywały go do rozpoczęcia zwycięskiej walki? Nikt widocznie tego nie pojmował, gdyż nawet szeregi wojowników poruszyły się niespokojnie.
Ojciec zaś rzekł:
— Nie, Gorzka Jagodo, nie wysyłasz nas na zwycięstwo. Rada wojowników powiedziała inaczej. Nie staniemy do otwartej bitwy. Nie duchy nam pomogą, ale siła własnych ramion i przebiegłość lisa. — I tu byłem pewien, że w głosie ojca drgnęła weselsza nuta. — A jeśli chcesz iść z nami tam, gdzie grozi niebezpieczeństwo walki, ucieszysz nasze serca, bo twoje ramię równie się nam przyda, jak twoje czary i rozmowy z duchami.
Struchlałem. Zdaje się, że struchleli i inni, bo w zapadłej ciszy nie słychać było nawet ludzkich oddechów. Oto po raz pierwszy wódz plemienia wystąpił przeciw głosowi mówiących przez usta czarownika duchów. A przecież Gorzka Jagoda, pan życia i śmierci, mógł nań zesłać jedną swą myśl, jednym ruchem ręki uderzenie pioruna. Wielki musiał być gniew ojca, że duchy przez usta czarownika przemówiły inaczej, niż postanowiła rada wojowników. Stali naprzeciw siebie, ojciec i szaman, nadal milcząc i patrząc sobie w oczy.
Mój strach przemienił się w gniew — w każdej chwili byłem gotów skoczyć na porrloc ojcu, nawet przeciw duchom i piorunom. Miałem przecież już imię!
Ale Gorzka Jagoda ustąpił przed wolą ojca. Uniósł dłoń w górę i rzekł:
— Masz przebiegłość lisa, mądrość sowy i siłę niedźwiedzia. Będzie tak, wodzu, jak rozkażesz.
Ojciec z uśmiechem skłonił głowę. Na czas wojenny rada wojowników i on decydowali o wszystkim. Mieli teraz głos silniejszy niż duchy i większą niż one mądrość. Gorzka Jagoda ustąpił. Powoli cofnął się poza krąg wojowników.
Wtedy na znak ojca podłożono ogień pod wielki przygotowany do wojennych tańców stos. Płomień, szybko buchając w górę, oświetlił obnażone do pasa torsy wojowników, lśnił na ostrzach noży i tomahawków, odbijał się w źrenicach. Przy ognisku stał ojciec, sięgający ziemi pióropusz chwiał mu się na ramionach, błyskały umieszczone na skroniach, cienko opiłowa-ne rogi bizona. Piersi, pomalowane w poprzeczne żółte i czerwone pasy, zdawały się być jednym wielkim płomieniem.
Znów uniósł dłoń w górę, a na ten znak ozwały się bębny, piszczałki i flety. Powolny zrazu ich rytm coraz to wciągał któregoś wojownika w szeroki taneczny krąg. Rozpoczynał się taniec wojenny.
Oto wojownicy wyruszają w długi i daleki marsz, oto podkradają się do obozu wroga i czają się w ciemnościach, naciągają łuki, gotują do rzutu dzidy i siekiery. Potem wszystko zamiera w oczekiwaniu na rozkaz wodza, a kiedy wznosi się nad dolinę straszliwy wojenny okrzyk, bębny, flety i piszczałki wpadają w szalony rytm, a wojownicy ruszają do ataku i rozpoczyna się walka. Dźwiękły już cięciwy łuków, pobiegły w noc niosąc śmierć strzały, wzleciały dzidy i tomahawki, a teraz trwa walka pierś o pierś, błyskają ciosy noża, na uderzenia odpowiada uderzenie, na skok — skok, okrzyk wojenny burzy spokój gwiazd i toczy się głośniej niż grzmot między skalnymi ścianami doliny.
Wreszcie spośród kobiet występuje najstarsza kobieta plemienia i zaczyna zawodzić pieśń wojenną, sławiąc w niej odwagę i czyny swych synów. Po każdej strofce pieśni zatrzymuje się krąg tańczących wojowników, w który wplątaliśmy się nawet już my, chłopcy, i wszyscy wyrzucamy w górę ramiona wołając trzykrotnie:
— O, Manitou! Tinghaw-susima! Tinghaw-susima! Tinghaw-susima!
— O, Manitou! Pomóż zwyciężyć! Pomóż zwyciężyć! Pomóż zwyciężyć!
I znowu rozpoczyna się taniec szybki jak śmiertelna walka, i znów zawodzi stara Indianka swą pieśń o dzielnych wojownikach, którzy dokonali wielkich czynów, a dziś spoczywają w Krainie Wiecznego Spokoju.
Świtało, gdy przygasł płomień ogniska, gdy ustał taniec i śpiew. W całkowitym już milczeniu wojownicy, podzieleni na dwa oddziały — pieszy i konny — odeszli w cień kanionu niknąc w nim bezszelestnie jak duchy nocy.
Wczesnym rankiem długi szereg jucznych koni wyruszył na północ. Nie było już wśród nas żadnego wojownika, tylko my, Młode Wilki, mieliśmy broń i byliśmy jedyną strażą uciekającego przed białymi pochodu starców, kobiet i dzieci. Przed wyruszeniem w drogę Owases zapowiedział, że możemy od dziś widywać się i rozmawiać z rodzinami.
Zezwolenie to podziałało na nas wszystkich jak uderzenie iskry w nagą skórę. Od razu wszyscy chcieli rozjechać się wzdłuż pochodu, odnaleźć swe matki, które już wczoraj pozdrawiały nas z daleka ruchami rąk, spojrzeniem i uśmiechem. Chcieliśmy dotknąć ich rąk i z bliska usłyszeć głos, poczuć ich dłonie na włosach. Ale wstrzymał nas lekki uśmiech i kpiący wzrok starego wojownika. Dlatego w pierwszej połowie dnia pozwoliliśmy wpierw rozjechać się wzdłuż pochodu najmłodszym. Dopiero gdy oni wrócili, ruszyliśmy galopem do przodu.
Wiedziałem, że matka znajduje się gdzieś na czele pochodu. Pognałem konia tak, że kilkakrotnie potknął się w galopie. Posłyszałem krzyk kilku dziewcząt, ich złośliwy śmiech i kpiny. Matki jednak nie dostrzegłem nigdzie. A przecież rankiem wyraźnie widziałem jej wysoką sylwetkę właśnie gdzieś w czołowej grupie pochodu. Onieśmielony kpinami dziewcząt raz jeszcze wyprzedziłem całą czołówkę, którą prowadził jeden ze starców, ogromny zgarbiony mężczyzna, jadący na niewielkim koniku, tak małym, że stopy jeźdźca niemal wlokły się po ziemi:
Tuż za starcem, wiodącym pochód, jechało dwóch innych — głuchy Wielkie Oko ze szczepu Tanów i sławny niegdyś wojownik Czarny Niedźwiedź, który właśnie w walce z niedźwiedziem już na progu późnej starości utracił lewą rękę po łokieć. Za nim ciągnęło kilka jucznych koni, wiozących na noszach zwinięte namioty. Dalej już rozwijał się korowód kobiet, dzieci, młodych dziewcząt.
Juczne konie postępowały powoli, dźwigając wielkie toboły, na których siedziały, chwiejąc się w takt końskich kroków, oswajane przez dzieci sroki, kawki i wrony.
Oto przejeżdża mała dziewczynka z naszego szczepu trzymając na ręku dwa obłaskawione bobry. Na ramieniu idącej obok starszej jej siostry siedzi ruda wiewiórka pfzykrywszy się puszystym ogonem. O kilka kroków dalej kroczy czteroletni chyba malec, który nawet we mnie, Młodym Wilku, chłopcu, który zdobył już imię, budzi lekką zazdrość — prowadzi na długim rzemieniu kilkakroć większego od siebie brunatnego niedźwiedzia. Zwierzę kroczy z leniwą powagą, z nosem tuż u ramienia swego pana, kołysząc się jak pień drzewny na spokojnej rzecznej fali.
A teraz zbliża się większa grupa kobiet i wreszcie widzę — widzę jasną twarz, splecione po obu stronach włosy koloru słońca, spotykam spojrzenie o;czu niebieskich jak niebo w północnej stronie. To matka!
Popędziłem w jej stronę i spiąłem konia tak gwałtownie, że kilka kobiet krzyknęło coś ze strachu czy gniewu, a mój wierzchowiec, stając dęba, omal nie przewalił się na grzbiet. Nim jednak zdążył osiąść, zsunąłem się na ziemię i podbiegłem do wyciągającej ramiona matki.
Bardzo była piękna moja matka, żona słynnego wodza plemienia Szewanezów. Inna niż inne kobiety, biała i jasna — zwano ją przecież Białym Obłokiem — wysoka i smukła w swej sukni z cienkiej jeleniej skóry, bogato wyszywanej w znaki i barwy plemienne, ze złotymi naramiennikami na zdobionych frędzlami rękawach. Śmiała się niskim głosem i wołała moje imię. Po raz pierwszy usłyszałem swe męskie imię wypowiedziane głosem matki:
— Sat-okh! Wiedziałam, że przyjedziesz, Sat-okh!
Nie wypada chłopcu, który ma imię, zbyt czule witać się z matką. Ona jednak porwała mnie w ramiona, tak jak to czyniła za wszystkich dawnych lat. Musiałem bardzo uważać, aby nie zaszkliły mi się oczy, i nie mogłem, po prostu nie mogłem wymówić ani jednego słowa.
— Niedługo już staniesz się mężczyzną — mówiła matka. — Właściwie już jesteś prawie mężczyzną. Masz imię… takie piękne imię. Czekałam na ciebie, Sat-okh.
Mimo woli wstrzymałem pochód. Okrążyły nas inne kobiety mówiąc coś szybko jedna przez drugą, śmiejąc się, wykrzykując — jak to kobiety — wiele niepotrzebnych zachwytów i mało potrzebnych słów. Skończyło się na tym, że jeden z prowadzących pochód starców zauważył całe to zamieszanie, wstrzymał konia, jakby chcąc zawrócić, krzyknął coś niezrozumiale, pogroził mi nawet pięścią.
Natychmiast znalazłem się na koniu, kobiety umilkły, wszyscy znów ruszyli w drogę. Jechałem tuż koło matki, co chwila spoglądając na nią. Milczałem jednak, nie wiedząc, co mówić, o czym opowiadać. Sama przecież powiedziała, że jestem już prawie mężczyzną — nie mogłem więc jak dziecko mówić o tym, że dawno jej nie widziałem, że bardzo za nią tęskniłem, że jest ona ciągle sercem mojego serca. Jako mężczyzna powinienem był zachować surowość i powagę. Ale przecież nie umiałem powstrzymać uśmiechu. O czym zaś opowiadać? O wielkim, wielkim orle ustrzelonym na zboczu Skał Skaczącej Kozy? O wyprawach na Jezioro Białej Wydry? O naukach Owasesa? Tyle było do opowiadania, że w końcu nie opowiedziałem o niczym.
Matka za to mówiła dużo, swym szybkim, niskim głosem, w którym ciągle słyszało się jaśniejsze nutki, jakby echo śmiechu czy płaczu. Mówiła o tym, że bardzo jej było mnie brak, że czekała na tę chwilę, kiedy mnie wreszcie ujrzy, że opowiadał jej o mnie ojciec i że ojciec zadowolony był ze swego syna, kiedy zdobyłem swe imię i kiedy Owases opowiedział mu, jak dobre czynię postępy w nauce w obozie Młodych Wilków.
— A Tanto? — pytała. — Czy Tanto był dobry dla ciebie? Czy opiekował się tobą?
— Tanto — odpowiedziałem — jest dobrym bratem i będzie wielkim wojownikiem. Mówią o nim, że jest najdzielniejszym z młodych myśliwców, matko.
Matka umilkła. Miała niespokojne oczy. Smutek przeleciał przez nie jak cień chmury. Zrozumiałem. Przecież i ojciec, i Tanto byli teraz na drodze, na której spotykać mogli nie tylko ludzi z Królewskiej Konnej, ale także kule z ich strzelb.
W tej samej sytuacji podjechały do nas dwie młode dziewczyny. Ubrane były podobnie jak matka, na głowach jednak miały opaski oznaczające, że nie posiadają jeszcze mężów. Pierwszą z nich poznałem od razu — była to moja siostra Tinahet, Smukła Brzoza. Drugą też chyba pamiętałem: jej duże, głęboko osadzone oczy, pociągłą twarz i szybki uśmiech. Tak, to była przyjaciółka siostry — Tinglit, Brzozowy Listek.
Witały mnie uśmiechami. Ja jednak nigdy jeszcze nie rozmawiałem z młodymi kobietami — nie bardzo więc wiedziałem, jak je przywitać i co do nich mówić. Podniosłem dłoń na powitanie, powiedziałem: „Bądźcie zdrowe” i… to było wszystko.
Tinahet pogłaskała mnie z lekka po ramieniu, a Tinglit pochyliwszy się ku niej szeptała coś śmiejąc się cicho. W ogóle wszystkie trzy uśmiechały się, patrzyły na mnie, ja czułem, że na nic mi się tu nie zdają nauki Owasesa i polowanie w puszczy — że krew uderza mi do policzków i nic ciekawego ani matce, ani dziewczętom powiedzieć nie potrafię.
W końcu, żeby jakoś przerwać coraz głupsze milczenie, wziąłem ido ręki lasso, które miałem umocowane przy prawym kolanie…
— To lasso mam od ciebie, Tinahet… — zacząłem niepewnie. Siostra od razu skinęła głową.
— Tak, braciszku. Sama ci je plotłam z końskiego włosia. Chciałani, by mój brat miał jak najmocniejsze lasso, więc trzykrotnie moczyłam je w gorącym tłuszczu bobrowym.
I znowu zaległo milczenie.
Ciążyło mi nieznośnie. Bardzo było szczęśliwe spotkanie z matką, z siostrą i nawet z Tinglit, która — przypomniałem sobie teraz dobrze — nieraz przynosiła do naszego namiotu słodkie plastry miodu. Ale nie umiałem z nimi rozmawiać i choć nie chciałem się jeszcze z nimi rozstać, to jednak powściągałem z lekka konia, by pozostać nieco w tyle.
Ale Tinglit nie zamierzała pozostawić mnie w spokoju. Ona również powściągnęła wodze swego konia i zrównała się ze mną. Wtedy oparła rękę na szyi mego wierzchowca i poważniejąc nagle spytała:
— Gdzie jest Tanto?
— Tanto? — uśmiechnąłem się dumnie. — Tanto został wyróżniony przez Radę Starszych i dopuszczono go na wspólną ścieżkę ze starszymi. Tanto jest dzielnym, młodym wojownikiem.
— Opowiedz mi o nim. Wzruszyłem ramionami.
— Przecież nie jest twoim bratem. Dlaczego mam ci opowiadać?
— Jesteś… — zaczęła gwałtownie, jakby z gniewem, ale nagle swoim zwyczajem roześmiała się. — Przecież możesz to uczynić.
Uparłem się.
— Powiedz: dlaczego?
Tinglit znowu spoważniała. Przechyliła się ku mnie i z bliska ujrzałem jej wielkie oczy, czarne jak głębia rzeczna, na której dnie pełgają jaśniejsze płomyki.
Mówiła tak:
— Chcę, żebyś mi o nim opowiadał, bo moje myśli zawsze krążą koło niego, jak czajki wokół gniazd. Prosiłam bogów, by wrócił do wioski i żebym mogła spojrzeć w jego oczy jak w jezioro, nad którym rozkładamy nasz obóz. A teraz, kiedy byłam pewna, że Manitou wysłuchał mej prośby, twój brat, o którym zawsze myślę, odszedł z wojownikami.
Mówiła to głosem szybkim, cichym, lecz ostrym. Nie rozumiałem, o czym mówi, ale pojąłem, że mówi o sprawach bardzo dla niej ważnych.
— I matka, i siostra, i ja — odrzekłem z powagą — jesteśmy dumni, że Tanto został dopuszczony na ścieżkę dojrzałych wojowników. Jest on silniejszy od wielu silnych łowców, a mądry jak wojownicy z Rady Starszych. Kiedy wychodzi w puszczę, kłaniają mu się niedźwiedzie i jelenie. Drzewa ustępują mu z drogi. Nie boi się orłów ani skał. A nawet niedźwiedzie… — tu jednak przypomniawszy sobie pewną wyprawę po miód dzikich pszczół urwałem pieśń pochwalną i zły sam na siebie powiedziałem ostro: — Dlaczego jednak mam młodej dziewczynie opowiadać o dzielnym wojowniku?
Oczy Tinglit błysnęły, jakbym ją uderzył. W końcu roześmiała się, wzruszyła ramionami.
— Głupi jesteś, mój Sat-okhu — szepnęła i popędziwszy konia podjechała do mojej siostry.
I znowu dziewczęcym zwyczajem zaczęły coś szybko szeptać przeplatając słowa śmiechem, a śmiech ruchami tak szybkimi i niedorzecznymi jak lot kawki.
Byłem zły. Jak śmiała? Bardzo byłem zły. Ale… ale równocześnie wiedziałem, że czegoś nie wiem. Ostatecznie Tinglit nie była nie tylko z naszej rodziny, ale nawet z naszego rodu. Czegóż więc mogła chcieć od mego brata? I dlaczego jej myśli krążą wokół niego jak czajki wokół gniazda?
Czułem się tak, jakbym spotkał w puszczy trop nie znanego mi zwierzęcia albo znalazł pióro nieznanego ptaka.
Pochód nasz posuwał się pośród skał coraz większych. Słońce minęło zenit i wkrótce wjechaliśmy na niewielką polanę usianą głazami, polanę o marnej, pożółkłej trawie. Ponieważ starcy prowadzący pochód zatrzymali się, by rozłożyć obóz, zawróciłem ku swoim, ku Młodym Wilkom.
Postój nie trwał długo. Najwięcej kłopotów czyniły dzieci rozbiegające się wśród głazów. Ciągle słychać było krzyk nawołujących je matek. Śmieszyło to nas bardzo — zabawialiśmy się nawet w polowanie na tłustego malca ze szczepu Tanów, który za główny cel swego życia uważał, jak się zdaje, nieustanne ginięcie z oczu swej matce, jeszcze okrąglejszej niż on, nieustannie jazgoczącej wysokim głosem młodej kobiecie.
Malec zresztą był sprytny. Jak mądry świstak przepadał między skałami, co chwila przyczajając się w jakimś załomie. Wreszcie matka zabrała się do pasa, nad obozem podniósł się wielki wrzask i tak zakończyliśmy swe jedyne łowy na tej polanie.
Byłem jednak markotny. Gnębiła mnie sprzeczka z Tinglit. Już nawet nie jej obraźliwe słowa, ale sama przyczyna, dla której popadła w gniew. A że przywykliśmy, Młode Wilki, z każdą trudną sprawą udawać się-do Owasesa, na moje zaś wątpliwości nie umiał odpowiedzieć ani Skacząca Sowa, ani bliźniacy z rodu Kapotów, ani dwóch jeszcze innych Uti — udałem się w końcu wraz z Sową na poszukiwanie nauczyciela.
Pochód gotował się znów do drogi, znaleźliśmy więc Owasesa przy koniach. Stary wojownik sprawdzał skóry, którymi okryliśmy końskie kopyta na czas ciężkiej drogi po kamiennym szlaku. Czekaliśmy, aż skończy.
Gdy ruszyliśmy w pochód, z pierwszym końskim krokiem spytał, czego chcemy od niego.
Bardzo właściwie było trudno to wyjaśnić. W krótkich jednak słowach powtórzyłem mu rozmowę z Tinglit i na moment znów ogarnęła mnie wściekłość, bo nawet Owases, wiecznie surowy Owases, nie umiał powstrzymać uśmiechu, kiedy zakończyłem swą opowieść pytaniem:
— Dlaczego-nazwała mnie głupim, ojcze? I skąd te pytania, ta przyjaźń obcej dziewczyny do mego brata?
Na szczęście Owases nie kpił ze mnie.
— Młodym dziewczętom — rzekł — łatwo spada głupie słowo z ust. Ale i ty nie byłeś mądry. Bywa tak, że obca dziewczyna ma prawo pytać o młodego mężczyznę. Czyni to wtedy, kiedy czuje wielką przyjaźń do niego i kiedy chce go wybrać sobie na męża. Taka przyjaźń łączy mężczyznę z kobietą i każdy wojownik umie ją szanować. Tinglit chce być takim przyjacielem twego brata, jakim jest twoja matka dla twego ojca. Dlatego pytała o niego.
Zrobiło mi się bardzo przykro i naprawdę zrozumiałem gniew dziewczyny. Nie wiedziałem, co powiedzieć, ale wtedy Sowa spytał Owasesa:
— A czy ty, ojcze, miałeś kobietę-przyjaciela?
— Tak.
— Czy opowiesz o niej?
— Nie.
Milczeliśmy. Naprzeciw naszych oczu, wysoko ponad doliną, we wstającym powiewie górskiego wiatru wisiały dwa górskie jastrzębie. Owinięte skórą kopyta końskie cicho stukały po kamienistym szlaku.
— Jestem waszym nauczycielem — zaczął znów Owases. — Nie opowiem wam o kobiecie, o którą pyta Uti z rodu Sowy. Ale nauczyciel winien na pytania odpowiadać. Dlatego powtórzę wam opowieść, którą często śpiewają kobiety, choć jej jeszcze nie słyszeliście, a którą wiele razy ja właśnie słyszałem z ust tej, o którą pytał Sowa.
A oto opowieść Owasesa:
— Nad brzegiem szerokiej rzeki stoi młoda dziewczyna, Szamakh — Piękna. Włosy jej są jak skrzydło czarnego ptaka, czoło jak tarcza księżyca, oczy jak gwiazdy wieczorne.
Jest najpiękniejszą dziewczyną plemienia. Dwaj młodzi wodzowie, dwaj wielcy wojownicy, stoją u jej ramion. Każdy z nich chce ją wziąć do swego namiotu. Chce to uczynić Czerwony Lis, wielki jak skała i silniejszy od bizona. Chce to uczynić Idaho — Olbrzym, przed którego strzałą nie umknie jaskółka, a pod którego nożem giną szare niedźwiedzie.
Czerwony Lis przybył do niej od strony Wielkich Równin. Idaho zszedł z wysokich, lśniących śniegiem gór.
Czerwony Lis w drodze do niej zajeździł dziesięć koni i sam jeden pokonał całe stado wilków.
Idaho, śpiesząc ku rzece, nad którą mieszkała dziewczyna, przeszedł przez burze śnieżne i walczył z szarym niedźwiedziem.
Gdy się spotkali u Stóp Pięknej, skierowali przeciw sobie łuki i błysnęły długie noże. Ona jednak powstrzymała ich ramiona. Tym, na którego czekała, był Idaho. Ale prawa wolnego plemienia nie pozwalały jej wybrać męża spośród dwóch wielkich wojowników bez próby.
Powstrzymała ich strzały i noże.
„Nie chcę — mówiła — wkraczać do namiotu męża poprzez strumień krwi. Dosyć krwi płynie przez nasze smutne ziemie, od kiedy weszli na nie biali.
Oto rzeka — mówiła. — Nie walczcie więc ze sobą, ale z jej wodami. Patrzcie, wodzowie, ty, Czerwony Lisie, i ty, Idaho. Tego ranka ujrzałam na drugim brzegu rzeki krzak czerwonej jagody. Jego gałęzie zwieszają się nad wodą i błyszczą piękniej niż krople krwi. Kto pierwszy z was przyniesie mi gałązkę na zaręczynowy wieniec, ten wprowadzi mnie do swego namiotu”.
I wtedy dała znak. I obaj wodzowie rzucili się w fale wielkiej rzeki. I wtedy także Piękna zapłakała kryjąc twarz w czarnych włosach, bo znów obudziła się w jej sercu miłość do Idaho i zabiło ono silnie nadzieją i strachem — pragnęła, by on właśnie pierwszy zerwał gałązkę czerwonych jagód na cześć tej miłości.
Patrzyła, jak nad wodą płyną rude kity wpięte w pióropusz Czerwpncgo Lisa i jak powiewa nad falą biały pióropusz Idaho. Słuchała biegu szybkich fal i ich uderzeń o brzeg. Słuchała biegu własnego serca.
Biały pióropusz pierwszy błysnął przy krzaku czerwonych jagód i wtedy Piękna zaczęła wołać ponad rzeczną falą:
„O, wspaniały Idaho! O, wielki Idaho, wracaj do mnie! Wracaj jak orzeł do gniazda! Ciebie wybieram, o tobie śpiewałam pieśni”.
Ale Idaho coraz wolniej i coraz słabiej uderzał w fale rękami. A koło niego błyska nie tylko rudy ogon Lisa, lecz także fala czerwieni się krwią. Czerwieni się bardziej niż grona czerwonych jagód. A w barku górskiego wodza tkwi nóż Czerwonego Lisa. Wyrwał on z rąk Idaho gałązkę jagód i wzniósł ponad swą głowę. Wtedy Piękna schyliła się ponad brzegiem, opuściła do wody swe czarne, długie, warkocze, wyciągnęła dłoń ku powracającym.
Pierwszy podpłynął Czerwony Lis. Wtedy zawołała:
„Idź po wodzie, wodzu! Podejdź do mnie! Kłaniam się tobie! Podaj mi gałązkę jagód i podaj mi swój nóż, abym mogła ją przyciąć na wieniec”.; A kiedy Czerwony Lis podał jej wraz z gałązką nóż, czerwony jeszcze od krwi Idaho, obróciła go przeciw zdrajcy. Jej ręka miała wielką siłę, siłę miłości. I ugodziła podwakroć Czerwonego Lisa, i zepchnęła go na głęboką wodę.”
— Wtedy rzuciła swe długie warkocze ku wyciągniętym dłoniom Idaho i podała mu je jak dłonie na ratunek. Kiedy zaś klęknął osłabły na brzegu u jej stóp, przepasała jego skronie wieńcem z czerwonych jagód.
Od tego dnia nad namiotem Idaho i Szamakh krążyły dzikie gołębie śpiewając pieśni o miłości.
Owases umilkł. Milczeliśmy też i my. Konie szły krokiem spokojnym — jak zawsze o wieczornej porze ścichł gwar wijącego się wzdłuż doliny pochodu. Owases popędził nieco swego konia, my jednak nadal pozostaliśmy z tyłu.
Nie wiedzieliśmy, o czym mówić. Dotychczas o kobietach, o dziewczętach zwykliśmy myśleć pogardliwie, wyśmiewać ich gadatliwość, kpić z ich niewiedzy o wszystkich męskich sprawach. A oto tym razem sam Owases powtórzył nam pieśń, w której po raz pierwszy usłyszeliśmy o dziewczynie, po raz pierwszy przekonaliśmy się, że i kobieta może być bohaterem pieśni.
Wjeżdżaliśmy już na Ziemię Słonych Skał. Była to ziemia okrutna i groźna, leżąca wśród wielkich grani górskich. Środkiem jej płynął zaledwie jeden cichy strumień, nad którego brzegiem z rzadka rosły niskie skaiiowa-ciałe sosny o powykręcanych konarach i igłach pokrytych słonym kurzem.
Słony szary pył-był tu wszędzie — pokrywał skały i rudą skąpą trawę. Lekki wiatr unosił go w powietrze przesłaniając słońce. Z rzadka tu można było ujrzeć czarnego królika lub błyszczące oczy świstaka — jedynych mieszkańców tej krainy, którą omijali ludzie i zwierzęta, w której trudno było żyć i ciężko oddychać, którą szczególnie w okresie upałów musiał omijać człowiek, bo inaczej wysychał w oczach, kaszlał, pluł krwią, umierał — sól zżerała płuca.
Patrzyliśmy na Ziemię Słonych Skał niespokojnymi oczami. Ale równocześnie w pamięci wciąż jeszcze powracał obraz pochylonej naci wielką rzeką Pięknej. Jak wyglądała? Jak brzmiał jej głos?
Sowa zapewne też myślał o tym. Był poważny, poważniejszy niż kiedykolwiek. W końcu zwrócił ku mnie głowę.
— Twoja siostra Tinahet — powiedział nieśmiało — jest bardzo ładna. Tinahet? Lubiłem ją. Lubiłem jej wesoły głos i piosenki, które śpiewała, wolałem jednak jasne oczy i słoneczne włosy matki.
Ale matka była piękna jak matka — na pewno inaczej niż żona Idaho. I wtedy przypomniałem sobie ogromne czarne oczy Tinglit z pełgającymi na ich dnie jaśniejszymi płomykami, jej głos, jej uśmiech.
Potrząsnąłem głową.
— Sowo — rzekłem — Tinglit jest o wiele piękniejsza.
Dolina Słonych Skał miała trzy wyjścia, jednak tylko jedno z nich nadawało się do przejścia z końmi i dziećmi. Rozłożyliśmy obóz właśnie u stóp tej przełęczy.
W dolinie panowała cisza. Obóz nasz nie był wesołym obozem. Nie rozpalaliśmy wielkich i trzaskających wesoło ognisk, nie słyszało się śpiewu kobiet i dziewcząt pracujących przy tkaniu derek z sierści karibu lub jelenia.
Owases rozkazał wieść życie zwyczajne. Już na drugi dzień zebrał Młode Wilki do nauki rzucania tomahawkiem i już na drugi dzień po przybyciu tutaj kobiety wróciły do swych Zwykłych zajęć. Wszystko jednak działo się w milczeniu, bez śpiewów i pieśni, które zawsze towarzyszyły Szewanezom.
My, chłopcy, często wypuszczaliśmy się w stronę wielkiego kanionu i dawnego obozu, wyglądając, czy nie wracają wojownicy. Na nas też spadł obowiązek zaopatrywania wszystkich w żywność.
Ziemia Słonych Skał była schronieniem skrytym i bezpiecznym — Owases twierdził, że nigdy jeszcze nie odnalazła do niej drogi stopa białego człowieka. Była to jednak ziemia uboga. Całymi dniami, nieraz do późnej nocy, uganialiśmy się po okolicznych wertepach i zboczach gór, polując na wszystko co jadalne — króliki i świstaki, wiewiórki, szopy, jeżozwierze… Zdobywaliśmy mięsa, ile tylko mogliśmy. Ale ciągle było go za mało. Tym bardziej że Owases zabronił kobietom naruszać zapasy suszonego i tartego mięsa. Co gorsza, okolica była też bardzo uboga w jagody, grzyby i korzenie jadalne. Choć więc nie zaczął się jeszcze głód, to jednak skończyła się sytość.
Mijał dzień za dniem. Kończył się Miesiąc Czerwonych Liści i Dużej Rosy, a wojownicy ciągle jeszcze nie powracali.
Nieraz obaj z Sową stawaliśmy na skalnych zboczach prosząc Wielkiego Ducha, by pozwolił nam choć raz jeden upolować w tej surowej dolinie dużego jelenia czy łosia. Przyrzekaliśmy za to pójść na Świętą Górę i przesiedzieć tam na cześć Manitou pięć dni i pięć nocy bez jedzenia, bez picia.
Na nic jednak nie zdały się ani prośby, ani przyrzeczenia. Nie spotkaliśmy jelenia. Nie spotkaliśmy łosia.
Wreszcie dziewiętnastego dnia pobytu w Dolinie Słonych Skał strażują-cy chłopiec ze szczepu Tanów okrzyknął przybycie jednego z naszych wojowników. Było to w porze południowej, w chwili kiedy kobiety przygotowywały strawę.
Wybiegliśmy naprzeciw posłańca. Był to Żółty Mokasyn, który niegdyś przywiódł mi do obozu Młodych Wilków konia, a którego ojciec wysyłał zwykle jako swego gońca.
Koń Żółtego Mokasyna był zgoniony niemal śmiertelnie. Sam wojownik wyglądał jak człowiek, który przez wiele dni nie tknął jadła ni napoju. Powitaliśmy go radosnym okrzykiem. On jednak przejechał koło nas, jakby nas nie dojrzał, nie uniósł nawet dłoni w górę.
Przemówił dopiero wtedy, gdy dojechał do ogniska, przy którym siedział Owases i trzech starców plemienia.
— Wojownicy — mówił niezmiernie znużonym głosem — przybędą wieczorną porą. Kazano, by kobiety przygotowały łyko i próchno z kory dębowej, a także wiele gorącej wody. Mamy rannych.
Wszyscy słuchali w wielkim milczeniu. Jeden ze starców mruczał coś niewyraźnie, czego nikt nie mógł zrozumieć. Głuchy Wielkie Oko wstał i patrzył w natężeniu na wargi Żółtego Mokasyna, aby zrozumieć, co ten mówi. Żółty Mokasyn jednak tak był znużony, że nie mógł mówić głośno — właściwie szeptał.
— Czy są zabici? — spytał Owases.
Jego ostry głos poderwał Żółtego Mokasyna. Znów wyprostował się, przemówił wyraźnie i głośno:
— Nie ma zabitych, są tylko ranni.
Owases kazał mu podać jedzenie i wodę. Nikt nic nie mówił. Nad plemieniem zawisła groźba nieszczęścia.
Kiedy słońce znikło już za szczytami skały, a w dolinie począł gromadzić się cień coraz głębszy, znowu rozległ się krzyk wartownika. W głębi doliny ukazał się powracający oddział prowadzony przez ojca. Nie wybiegliśmy tym razem naprzeciw. Całe plemię zebrało się na obozowym placu oczekując w milczeniu swych ojców i braci.
Tamci przyśpieszyli bieg zmęczonych koni. Pomimo wymalowanych na twarzach barw zwycięstwa ani oni, ani my nie wznieśliśmy okrzyku radości. Między końmi na rozpostartych derkach leżeli ranni. Gdy oddział przystanął, skoczyliśmy pomagać kobietom w przenoszeniu ich do namiotów pod opiekę starców i czarownika. Mieli dziwne rany — jak gdyby orzeł wyszarpał im kawałki ciała. Były to ślady broni palnej białych.
Dopiero gdy wszyscy ranni znaleźli się w swych namiotach, Owases zezwolił Młodym Wilkom rozejść się do swych rodzin, aby powitać ojców i braci. Ja wracałem do naszego namiotu powoli, wahającym się krokiem. Byłem bardzo dumny z ojca, który powiódł oddział do zwycięstwa, i z brata, który choć nie przeszedł jeszcze wtajemniczenia, został już dopuszczony do walki wraz ze starszymi.
Przed chwilą pomagałem przynieść do namiotu Szybką Strzałę — ojca tłustego malca, który tak nieustannie przepadał swojej matce, krzykliwej i wesołej kobiecie o okrągłej jak księżyc twarzy. Teraz nie krzyczała, nie śmiała się — malec zaś przykucnął w rogu tipi, wtulony w futro swego niedźwiadka.
Szybka Strzała miał na plecach ranę tak wielką, jak dwie złożone razem dłonie. Kula trafiła go od przodu — Szybka Strzała nie odwrócił się do wrogów plecami. Wylatujący jednak z ciała pocisk wyrwał płat mięsa, jak uderzenie niedźwiedziej łapy.
. Szybka Strzała nie jęczał. Oczy miał wpółprzymknięte. Tylko bardzo szybko oddychał, a po twarzy spływał mu grubymi kroplami pot. Żona płakała bez głosu. Oczy tłustego, Uti błyszczały jak oczy przerażonego zwierzątka.
Dopiero przed samym namiotem zacząłem biec, krzyknąłem radośnie, rzuciłem się w ramiona ojca, potem uścisnąłem brata. Zmęczeni byli i milczący. Milczała też Tinahet, zajęta przygotowywaniem posiłku. Mówiła tylko matka. Mówiła o tym, jak czekaliśmy na ich powrót, jak chłopcy polowali, a kobiety zbierały jagody i grzyby, jak bez przerwy dolina pełna była krzyku kobiet poszukujących swych małych Uti. Jej niski głos brzmiał jak śpiew gołębia. Mówiła jednak o sprawach nieważnych, wiedziałem, dobrze, że krąży wokół nie wypowiedzianych pytań. Nie wypadało bowiem ani jej, ani siostrze, ani mnie zadawać jakichkolwiek pytań o przebieg wyprawy, jeśli ojciec nie chciał sam o niej opowiedzieć. Czułem jednak, jak cisną się jej na usta, jak pogląda to na Tinahet, to na mnie, to na Tanto. szukając pomocy, czekając na podpowiedzenie najważniejszego słowa.
W końcu postanowiła.
— Czy Tanto — spytała — czy Tanto zasłużył na to, by nadal chodzić ścieżką wojowników?
Tanto nawet nie drgnął, za to ojciec spojrzał ze zdziwieniem i niezadowoleniem na matkę. Wiadomo było u nas w rodzinie, że matka zawsze inaczej postępuje niż pozostałe kobiety plemienia, prawdziwe Indianki. Wiedzieliśmy też, że niektóre kobiety, które próbowały naśladować jej postępowanie, ostro były karcone przez swych mężów. Ojciec nigdy nie podnosił na matkę głosu. Ale mimo to, ilekroć postępowała wbrew starym obyczajom plemienia, nie mógł powstrzymać odruchu cichego gniewu.
Matka jednak, ośmielona już, już pełna uśmiechu, powtórzyła swe pytanie:
— A więc, czy Tanto…
— Tanto — przerwał niby surowo ojciec — Tanto zasłużył sobie na przychylność najlepszych wojowników. To wszystko.
Tanto udawał, że go to wszystko nie dotyczy, że bardziej interesuje się przygotowaną przez Tinahet wątrobą króliczą niż czymkolwiek innym na świecie. Nie mógł jednak powstrzymać się od tego, by nie rzucić szybkiego spojrzenia na matkę i na mnie, by nie unieść dumnie głowy. A ja? Ja zapomniałem już o Szybkiej Strzale. I teraz już tylko zazdrościłem bratu, zazdrościłem mu jak nigdy i niczego w życiu. To, że ojciec pochwalił go wobec kobiet głosem pełnym powagi i surowości, warte było wszystkiego. Nawet cierpienia. Może nawet i więcej.
Marzyłem o tym, by jak najprędzej skończył się posiłek, by odciągnąć brata na bok — wypytać o wszystko i dokładnie. Byłem pewien, że pochwała ojca rozwiąże mu usta, że przynajmniej ja dowiem się o całej historii wyprawy. Nie przewidziałem jednak jednej sprawy. Po prostu nie przewidziałem tego, że… uchyli się zasłona i że nie pytana, nie proszona wejdzie tu Tinglit.
Bo Tinglit rzeczywiście weszła. Była podobnie jak matka i Tinahet odświętnie ubrana w suknię z cienko wyprawionej reniferowej skóry, wyszytej lśniącymi kolorowymi koralikami. W warkocze powpinała jaskrawe kwiaty leśne, czoło jej okalała przepaska z białego końskiego włosia. I choć psuła mi wszystkie plany, choć po jednym spojrzeniu brata wiedziałem, że Tanto już jest dla mnie stracony, nie mogłem się na nią gniewać. Od razu przypomniałem sobie Piękną. Tinglit rzeczywiście była jak młoda wiosna.
Mój wzrok musiał być aż nazbyt wymowny, bo Tinahet nie wytrzymała i parsknęła śmiechem:
— Sat-okh, braciszku. Patrzysz na Tinglit jak niedźwiedź w plaster miodu! Oblała mnie łuna wstydu i gniewu, bo nawet ojciec parsknął grubym śmiechem…
— Sat-okh, Sat-okh — śmiał się — uważaj. Do takiego miodu przylepić się łatwo. Ale odczepić się trudno nawet wojownikowi.
Tu już wstyd przeważył. Zapomniałem o wszelkiej ostrożności.
— Mnie to nie grozi! — krzyknąłem wskazując na Tanto. — Nie do mnie się przyklej Brzozowy Listek! To nie ó mnie wypytują się piękne dziewczęta! Spojrzenia Tanto i obu dziewcząt były ostre jak strzały. Nawet matka popatrzyła na mnie z wyrzutem. Mimo woli dotknąłem sprawy poważniejszej, niż mogłem przypuszczać. Teraz i Tinglit, i Tanto płonęli rumieńcem. Ojciec spoważniał i zaczął przyglądać się im z uwagą. W końcu spytał, a głos jego brzmiał surowo i nieprzyjemnie:
— Tanto.
— Tak, ojcze.
— Czy widywałeś się z tą dziewczyną ostatnio?
— Tak, ojcze.
Teraz dopiero struchlałem.
Stare prawa plemienia nie pozwalają będącemu przed wtajemniczeniem młodemu wojownikowi widywać się z żadną kobietą przez trzy odmiany księżyca. Do wtajemniczenia młody wojownik winien przystąpić czysty jak woda potoku. To, że Tanto teraz przyznał się do widywania z Tinglit, groziło mu przesunięciem wtajemniczenia na długi czas i wstydem wobec całego plemienia. Straciłem oddech, nawet matka pobladła.
Ojciec zaś jakby nie zrozumiał słów Tanto.
— Pytam, czy widywałeś się z nią — powtórzył. Tanto pochylił głowę.
— Tylko… tylko z daleka, ojcze.
W namiocie nastała cisza. Wszystko to była moja wina! Moja wina. Przeze mnie Tanto mogła spotkać wielka krzywda, a Tinglit wielki wstyd. Cóż z tego, że się widywali? To była ta przyjaźń, o której opowiadał Owases. Taka, jak oomiędzy Piękną a Idaho.
Co postanowi ojciec?
Wszyscy już zapomnieli o mnie. Patrzyli tylko na jego twarz. Ojciec wstał, podszedł do ogniska, zapalił fajkę, w końcu stanął przed Tinglit i przyglądał się jej przez długą chwilę. Dziewczyna nawet nie drgnęła, opuściła w dół swe wielkie czarne oczy — z jasnymi płomykami na dnie — i tylko ciemne policzki coraz bardziej i silniej podbiegały czerwienią. Matka też wstała, uczyniła jakiś gest, jakby chciała coś powiedzieć. Ale ojciec powstrzymał ją ruchem ręki i zwrócił się do Tanto:
— Powiedziałem tutaj twojej matce, twojej siostrze i twemu bratu, że zasłużyłeś na pochwałę wojowników. Przyznałeś, że widywałeś tę dziewczynę. Widywałeś ją z daleka?
— Tak, ojcze.
— Nie mówiliście ze sobą?
— Nie, ojcze.
— Nie dotykaliście się?
— Nie, ojcze.
Odetchnąłem głęboko, jakby przemknęło mi nad głową wielkie niebezpieczeństwo. Twarz ojca nieco złagodniała. Skinął głową.
— Wobec tego przebaczam ci. Za dwadzieścia dni odbędzie się Święto Wtajemniczenia i dlatego ci przebaczam. Przejdziesz wtedy wtajemniczenie i zostaniesz mężczyzną. Dzisiaj pójdziesz na tydzień między skały i z dala od ludzi proś Wielkiego Ducha, aby pomógł ci przetrwać próbę krwi. Ty zaś, dziewczyno — powiedział do Tinglit — odejdź stąd.
Zwrócił się do wyjścia namiotu. Ale tuż przed progiem jeszcze na chwilę przystanął i… uśmiechnął się do Tinglit.
— Jeśli zechcesz… jeśli zechcecie oboje, powrócisz do namiotu. Ale już do namiotu tego wojownika — dodał wskazując Tanto i wyszedł śmiejąc się prawie nagłos.
Tak oto wpierw stałem się sprawcą nieszczęścia, a potem właśnie dzięki mnie, o wiele wcześniej niż Tanto i Tinglit mogli o tym w ogóle marzyć, ojciec zgodził się, by Tinglit weszła do namiotu jego syna. Stałem się więc sprawcą radości. Tanto po wyjściu dziewczyny przeciągnął mnie raz i drugi pasem po ramionach — ale to była udana złość. A matka po prostu ucałowała. Jednak Tinahet nie chciała się do mnie odzywać. Ale zapowiedziałem jej, że napuszczę dójej sukien czerwonych mrówek. Wtedy Tanto jeszcze raz rzucił się na mnie i zaczęliśmy się tłuc. Zwyciężył mnie od razu, ale w jego głosie była radość, a w uderzeniach tylko zabawa.
Ojciec jednak wydał przecież rozkaz nakazujący bratu ruszyć od razu w drogę. Matka z siostrą wyszły, by przygotować mu konia. Ja zaś pomagałem mu przejrzeć strzały, oczyścić nóż, przygotować paradny strój — i w końcu zgodził się na to, bym go odprowadził kawałek. Czuł się szczęśliwy. Oto za dwadzieścia już dni miał zostać wojownikiem. Ojciec zaś pochwalił go, dał zezwolenie na małżeństwo. Należało skoreystać z radości brata. Toteż gdy ruszyliśmy w drogę, spytałem nieśmiało:
— Opowiesz mi, Tanto?
— O czym? — udawał jeszcze, że nie rozumie.
— O… o wyprawie, o bitwie.
— Ojciec zabronił.
— Tanto!
Odprowadzałem go w głąb doliny, w stronę Czarnych Skał. Tanto jechał na swym małym niespokojnym mustangu patrząc w jaśniejącą nad nami tarczę księżyca. Raz i drugi chciałem przerwać jego zamyślenie, ponowićpytanie, ale zabrakło mi odwagi. W końcu jednak on sam zatrzymał konia.
Przysiedliśmy na ogromnym czarnym głazie, wśród wielkiej ciszy nocnej, płynącej ponad chmurami.
Na pierwsze słowo brata czekałem długo. W końcu zaczął opowiadać:
— Zapamiętaj sobie, że biali z Królewskiej Konnej nie są ślepi ani głusi. Mówię ci to, ponieważ zanim wszedłem na ścieżkę wojenną, myślałem, że tak jest. Myślałem, że wystarczy dzielność naszych wojowników, aby Wap-nap-ao i jego ludzie stali się małymi dziećmi, uciekającymi z płaczem przed plemieniem Szewanezów. Nie wiedziałem, Sat-okh, że kula jest szybsza od strzały, że ich konie są równie silne jak nasze, że ich oczy są dość bystre, by wypatrzyć cel i ślad na drogach puszczy.
Ojciec chciał, żeby zaprowadzić ich daleko w puszczę, w stronę mokrych bagien, tam gdzie ścieżka często kończy się na dnie błota i gdzie nawet łosie częściej znajdują śmierć niż drogę. Ale Wap-nap-ao nie darmo nosi imię Białej Zmii. Jest jadowity jak żmija i chytry jak żmija. Kiedy ruszyliśmy w stronę bagien, on nie poszedł naszym śladem, tylko rozstawił straże na tych drogach, którymi mogliśmy wracać. I kiedy zawróciliśmy od bagien, Sat-okh, ja zostałem wysłany naprzód jako zwiadowca. Natrafiłem na jedną z tych straży. Wtedy zabiłem człowieka.
— Zabiłeś go?
— Tak. Słyszałeś, że ojciec mnie dziś pochwalił. Wielkie Skrzydło i Złamany Nóż chwalili mnie także, za to, że tamten nie zdążył nawet krzyknąć. Zdobyłem jego broń. Wiedziałem, że robię to po to, aby obronić wolność plemienia, aby nie zapędzono nas do rezerwatu, gdzie będą umierać dzieci i kobiety, a głód wytrąci wojownikom łuki z rąk. Nienawidziłem tego człowieka z Królewskiej Konnej. Ale moje serce, Sat-okh, nie jest spokojne. Nie jest dobrze zabijać człowieka. Nawet jeśli jest wrogiem.
— Jesteś wojownikiem, Tanto — wybuchnąłem.
— Jestem — powiedział ostro — jestem i będę. I nikt nigdy nie powie, że odwróciłem się do wrogów plecami. Ale śmierć przyciąga śmierć. Zabiłem jednego. Ale nic zgubiliśmy śladu, nie ulecieliśmy w powietrze. Wap-nap-ao poszedł naszym tropem. Szedł nim przez wiele dni. Nie zgubił go ani w falach wielkiej rzeki, ani w krainie jezior, ani na równinie. I wtedy zrozumieliśmy,” że śmierć przyciąga śmierć i że musimy stanąć do walki. Nie mogliśmy tego uczynić ani w puszczy, ani na równinie, ponieważ ich broń jest o tyle silniejsza od naszych łuków, o ile silniejszy jest cios niedźwiedzia od rogów jelonka. I musieliśmy zawrócić w stronę gór, choć w ten sposób naprowadzaliśmy białych na ślad całego plemienia Ale tylko góry mogły być naszym sprzymierzeńcem.
Ominęliśmy wejście do Ziemi Słonych Skał. Poszliśmy w Góry Sowie do Kanionu Szepczących Skał. Nie kryliśmy naszego tropu, ale tylko dlatego, że gnał nas pośpiech, bo kończyły się już zapasy, bo musieliśmy wracać do was. Na Radzie Starszych Niebieski Ptak powiedział: „Białych może zatrzymać tylko ich własna krew. Wap-nap-ao nie zgubi już naszego tropu, ale przez krew swoją nie od razu przejdzie. Będzie czekał, będzie Zwoływał nowych wojowników. Przez ten czas odmieni się miesiąc, może nawet dwa. A my może potrafimy wyprowadzić całe plemię w inną, bezpieczniejszą stronę. Kiedy spadnie śnieg, psy Wap-nap-ao stracą węch i zgubią ślad. Może powrócą dopiero na wiosnę. A my wtedy będziemy już daleko”. Rada Starszych zgodziła się, że tylko krew zatrzyma ludzi z Królewskiej Konnej.
Czekaliśmy na nich w Kanionie Szepczących Skał. Konie popędzono w głąb doliny, a my czekaliśmy na wysokich skałach ponad nurtem krętej rzeki i ponad biegnącą wzdłuż niej drogą. Czekaliśmy przez całą noc do zimowego świtu. Nad rzeką płynęła mgła. Czekaliśmy do tej chwili, kiedy stojący na straży Żółty Mokasyn zaczął szczekać jak głodny szakal, któremu nocą nie powiodły się łowy. To był znak, że idą biali. Kiedy ich ujrzałem, znowu ha chwilę przestałem być wojownikiem. Miałem serce małego Uti. Nie bałem się o siebie. Ale kiedy widziałem tych ludzi na dużych, tłustych koniach, z błyszczącymi w pierwszym słońcu strzelbami, rozumiałem, że jeśli nawet zabijemy ich, to przyjdą nowi. Że będą biec śladem plemienia, jak wilki gonią zimą jeleni trop, że potrafią przejść przez krew. Ale potem ojciec wychylił się zza skały i podniósł rękę. Poleciały pierwsze nasze strzały. Wtedy zabiłem drugiego człowieka. Moja strzała ugrzęzła w karku białego człowieka, zamykającego pochód. Sześć razy podnosił ojciec rękę, sześć razy biegły w dół strzały z naszych łuków. Biali nie mieli schronienia, ale ich kule także odnajdywały swój cel. Biali strzelają z broni, która czyni wielki huk, większy niż bicie piorunów. Ten huk zbudził Ducha Gór, zbudził drzemiące kamienie, które zaczęły zbiegać ze stoków i spadać na ludzi Wap-nap-ao. Wtedy Wap-nap-ao, wielki człowiek o czerwonych włosach, kazał im zawrócić. Goniłem go swymi strzałami, ale zawiodły mnie. Osłabła cięciwa. Uciekli. Uciekli niedaleko. My już nie mogliśmy ich dosięgnąć, a oni obsypywali obie ściany kanionu swymi kulami przez cały dzień. Przez cały dzień czekaliśmy, słysząc, jak pękają wokół nas, jak warczą po kamieniach, i nic nie mogliśmy uczynić. Byliśmy wszyscy wojownikami, którzy nie znają strachu, a przecież nie mogliśmy nic uczynić. Nasza broń była niedołężna i słaba jak ręce starców. Drzemiące skały usuwały się z gór, ale nie groziły już im, tylko nam. Strąciły w dolinę Złamanego Noża. Dostał się w ich niewolę, a my nie mogliśmy się ruszyć, póki nie minął dzień, najdłuższy z dni, jakie kiedykolwiek przeżyłem.
Biali cofnęli się. Nie przeszli przez własną krew. Miną może dwie odmiany księżyca, zanim Wap-nap-ao wróci, by szukać naszych śladów w górach. Umalowaliśmy twarze barwami zwycięstwa. Zwyciężyliśmy. To było wielkie zwycięstwo, Sat-okh. Tak powiedział ojciec. Tak mówili wszyscy starzy wojownicy. Twój brat jest dumny, że jego nóż nie próżnował, że jego strzały śpiewały Pieśń Śmierci. Ale śmierć przyciąga śmierć. Nasze plemię jest ostatnim plemieniem wolnych ludzi, które nie złożyło przysięgi białemu królowi. W Kanionie Milczących Skał malowaliśmy twarze barwami zwycięstwa i śpiewaliśmy pieśń zwycięstwa, ale białych jest więcej niż gwiazd na sierpniowym niebie. Czy rozumiesz, Sat-okh?
— Rozumiem.
Pożegnałem brata o tej porze, kiedy już pojaśniała wschodnia strona nieba. A zbliżając się do obozu posłyszałem pieśń, jaką nieczęsto śpiewają kobiety w czas pokoju.
Była to Pieśń Śmierci.
W ciągu nocy umarł Szybka Strzała, ojciec tłustego malca, który tak chętnie chował się między skały, mąż krzykliwej i wesołej kobiety.
Wstające słońce leżało długą świetlistą smugą na fali strumienia. To była Droga Słońca. Patrzyłem na nią uważnie i długo, bo sam kiedyś na nią wstąpię. Jest to droga, którą do Krainy Wiecznego Spokoju odchodzą dusze wielkich skał, wojowników, wielkich zwierząt, niedźwiedzi, jeleni i łosi, dusze starych, wielkich drzew.
Kiedy na wodzie kładzie się księżyc i odbija swój słaby blask w fali rzeki lub jeziora, wtedy Drogą Księżyca odchodzą dusze kobiet, małych dzieci, krzaków, kwiatów, jagód i małych zwierzątek. Ale na stopy mężczyzn promień księżycowy jest zbyt słaby. Mógłby się pod nimi ugiąć i załamać. My odchodzimy Drogą Słońca — taką, jaka właśnie teraz lśni przed mymi oczami, a jaką dziś o samym świcie odszedł od nas Szybka Strzała.
Kiedy słońce przeszło swą ścieżkę przez całe niebo i znów rzuciło świetlistą drogę na falę płynącego doliną strumienia, do pierwszej Pieśni Śmierci śpiewanej przez kobietę z rodu Jeleni dołączyła się pieśń druga: Drogą Słońca odszedł tego dnia drugi wojownik z plemienia wolnych Szewanezów.
O nadejdźcie, ciemności, i otoczcie nas.
Niech blask światła nie razi już naszych oczu.
Niech umilkną glosy żyjącego świata.
Gdyż dusze nasze spragnione są spokoju.
Tej nocy nie mogłem usnąć. Byłem bardzo znużony, a jednak nie mogłem usnąć. Ponad całą doliną płynęła nieustająca Pieśń Śmierci. Przykryłem głowę skórą, zatykałem uszy. A jednak pieśń dobiegała zewsząd, hamowała bieg serca, mówiła, że śmierć przyciąga śmierć.
. Wraz z głosem pieśni przyszły widziadła — nieznani wojownicy. Ich nagie piersi pokryte były ranami wielkimi jak złożone dłonie. Usta krzyczące coś w ciszy. Ręce łaknące czegoś, czego nie mogą dosięgnąć. Ramiona i plecy tak naprężone z wysiłku, że aż spływające krwią. Patrzące na to twarze białych, twarze uśmiechnięte i blade, liczne jak gwiazdy na niebie sierpniowym. W ich ciemnych oczodołach błyskały źrenice, jak ślepia rysi lub wilków. Zbliżali się ku mnie coraz bardziej. Pełne ich było niebo, pełna ziemia, nachylały się nade mną ich oczy wilków, oczy rysiów, oczy sów… Zacząłem krzyczeć, wybiegłem z krzykiem przed namiot.
Tu oprzytomniałem, noc była chłodna i czysta, ale nie była to noc, która mogła cieszyć serce i odpędzić złe widziadła. Dudnienie bębnów i śpiew znów ogarnęły mnie szeroką falą. Chwilami ponad śpiew unosił się wysoki głos fletu, wibrował w powietrzu jak zbłąkany ptak i ginął razem z dymem ognisk ponad szczytami skał. Na środku placu siedziały wokół zabitych wojowników wszystkie kobiety plemienia. Noc przechylała się już ku świtowi, ogniska dogorywały rzucając słaby tylko błysk na ciała zabitych. Obie wdowy obcięły już swe warkocze, ich głowy były białe od popiołu, który sypały na swe włosy-:
Gruby chłopiec siedział przy swym ojcu nie płacząc. Oczy miał szeroko otwarte, błyszczące i nieruchome. I teraz już nie miał twarzy Uti. Kiedy spotkałem jego wzrok, drgnęło mi serce, bo to były oczy Szybkiej Strzały. A więc nie odszedł on całkiem — Część jego duszy pozostała w tym małym tłustym Uti, który kiedyś, podobnie jak ojciec, podniesie topór na niedźwiedzia, ażeby zdobyć mięso dla swego rodu, i który, gdy zajdzie potrzeba, zagrodzi drogę białym do swojej wioski.
Rano od strony leśnej doliny ukazało się czterech wojowników i czarownik. Nieśli na barkach przygotowane w nocy pod kierunkiem szamana nosze, na których Szybka Strzała i drugi zmarły wojownik mieli odbyć swą ostatnią drogę do groty u podnóża Kensketu — Skały Zmarłych.
Na widok wojowników żony zabitych zaczęły przebierać swych mężów do ostatniej drogi, śpiewając im cicho:
O sławny mój mężu!
Zakładam ci mokasyny ze skóry karibu, aby krok twój był lekki i miękki abyś szybko zaszedł do Wielkiej Krainy Spokoju. Maluję twoją twarz barwami miłości i przyjaźni, bo Giche Manitou wypali z tobą świętą fajkę.
Bluza ta będzie przypominała ci zawsze o wielkich twych czynach na” ziemi. Żyj szczęśliwie obok Wielkiego Ducha, a orle pióra niech ci śpiewają o chwale twego życia…
Gorzka Jagoda obchodził krąg stojących wokół wojowników i Młodych Wilków, by wybrać orszak, który odprowadzi obu zmarłych na miejsce pożegnania. W pochodzie tym mieli bowiem iść ojcowie i synowie najstarsi i najmłodsi z tych, którzy mają już swe imiona — aby każdy umiał odnaleźć drogę do Groty Milczących Wojowników, jeśli nawet sam jeden miałby pozostać na ziemi.
Pochód prowadził mój ojciec. Ja zaś byłem najmłodszym z tych, których wybrał Gorzka Jagoda.
Wyruszyliśmy wczesnym rankiem. Przodem szedł wojownik przybrany w czarne pióra. Prowadził nas jednostajnym, powolnym głosem niesionego przez siebie bębna. Tuż za nim postępowało dwóch innych z drewnianymi grzechotkami, a przyczepione U ich kostek końskie ogony zacierały na ścieżce ślad mokasynów, tak jak zaciera swój ślad każdy brat śmierci.
Szliśmy bez słów, bez rozmów i pieśni, wsłuchani w odgłos bębna i grzechotek. Ci, którzy należeli do rodu zabitych, pomazali twarze sadzami i poranili sobie nożami piersi, krew swą ofiarowując duszom umarłych…
Zdążaliśmy do wnętrza Słonych Skał. Dokoła panowała pustka. Tu już była ziemia milczenia, suszy i głodu. Czasem tylko pośród krzaków przesunie się z wolna szakal, a nad skałą przeleci ciężko sęp. To jedyni mieszkańcy serca Słota i Skały. Dalej już ciągną się tylko długie łańcuchy gór, pokryte wiecznym śniegiem. Żaden ptak nie przeleci przez puste niebo nad nimi, żaden szmer żyjącego stworzenia nie przerwie ich milczenia.
Pod sam wieczór stanęliśmy przed dwiema ciemnymi skałami, broniącymi wejścia do ostatniego wąwozu całej wielkiej doliny. Strzegły go też ułożone pod skałami niedźwiedzie czaszki. Każdy z orszaku wkładał do ich wnętrza ofiarną szczyptę tytoniu, prosząc duchów niedźwiedzi, by broniły żywych przed złymi duchami. Tu orszak się zatrzymał.
Malowaliśmy swe ciała w powitalne barwy plemienne, a wszyscy wojownicy wypalili kalumet — fajkę pokoju, wydmuchując święty dym w niebo, ziemię i cztery strony świata.
Zapewniwszy sobie przychylność duchów mogliśmy już wyruszyć w dalszą drogę. Wiodła ona przez wąwóz, w którym coraz częściej natrafialiśmy na wyschłe od słońca i deszczu szkielety zwierząt. Ktokolwiek bowiem zbłądził pomiędzy ścianami ostatniego wąwozu Doliny Słonych Skał, nie odnalazł wyjścia — musiał zginąć z braku wody i pożywienia. Były tu tylko kamienie i słony pył. Kusketa — skały mówiące o śmierci. Oto przepaść dzieląca dwie ostatnie części wąwozu.
Za nami Czarne Skały — Kusketa. Przed nami, za przepaścią — Kensket, Skały Zmarłych.
Ojciec doszedłszy do brzegu urwiska wzniósł ręce w górę i zwracając twarz ku zmarłym zaczął śpiewać jedyną pieśń, jaką kiedykolwiek słyszał ten wąwóz, pieśń, którą się śpiewa tylko tutaj, u progu Kensket:
O nadejdźcie, ciemności, i otoczcie nas.
Niech blask światła nieyazi już naszych oczu.
Niech umilkną glosy żyjącego świata,
Gdyż dusze nasze spragnione są spokoju.
O przyjdźcie, ciemności, i wejdźcie w nasze serca,
Zasłońcie przed nami wioski, rzeki, jeziora.
Pragniemy wiecznego spokoju.
Pragniemy wiecznego spokoju.
Prowadź nas, Wielki Duchu,
Do swej milczącej krainy.
Pragniemy wiecznego spokoju,
Pragniemy wiecznego spokoju.
Ojcowskiej pieśni nie odpowiedziało żadne echo. Trwała tu cisza ogromna, cisza krainy zmarłych.
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Milczały już bęben i grzechotki. Pochód kroczył niemal bezszelestnie wąską, zawieszoną tuż nad przepaścią ścieżką. Kiedy ścieżka przeszła w szeroką platformę, rozłożyliśmy się na spoczynek.Do Groty Milczących Wojowników było już niedaleko. Musieliśmy jednak przeczekać tu całą noc, bo zmarłych odwiedzać wolno dopiero o świcie.
Wejście do groty zasłaniały wielkie głazy.
Szliśmy niskim skalnym korytarzem. Słaby blask wczesnego świtu szybko zniknął za plecami, kroczyliśmy w pełnej ciemności i nawet ja musiałem pochylać głowę by nie zawadzić o strop.
Wreszcie skończył się korytarz i zapaliliśmy łuczywa. Ich płomień nie drgał nawet — tak ciche i nieruchome było tu powietrze. Staliśmy na progu groty tak wielkiej, że światło pochodni nie sięgało jej ścian. Ściany i sklepienia stanowiła ciemność, czarniejsza niż wszystkie bezchmurne noce. Staliśmy bez ruchu — tylko niosący nosze wojownicy złożyli zmarłych na ziemi układając obok nich cały ich ziemski dobytek: broń, pożywienie, stroje. Oto do wielkiego oddziału Milczących Wojowników przybyło dwu nowych braci.
Płomienie pochodni nie sięgały ściany ani sklepienia, ale wydobyły z mroku dziesiątki tych synów plemienia Szewanezów, których dusze dawno już odeszły Drogą Słońca. Wszyscy oni tańczyli niegdyś tańce wojenne, pędzili konno po równinach, przemykali się z łukiem przez puszczę. Teraz siedzą tu nie poruszeni od lat. od dziesiątków, może nawet setek lat — tak jak usadowili ich ci, co ich tu przynieśli, a którzy zapewne sami też śpią obok nich.
Oto przy palu totemowym siedzi dwóch wojowników — wódzi czarownik. Siedzą wspierając dłonie»na podkulonych kolanach, z twarzami zwróconymi ku wejściu groty, a więc w stronę północno-zachodniego wiatru. Ciała ich zdobią bogate ubiory o żywych jeszcze i wyrazistych barwach, głowa wodza przybrana jest długim, białym pióropuszem opadającym na ziemię niczym skrzydła zabitego orła. Przed każdym z nich broń, kalumet, naczynia z żywnością.
Za nimi — inni. Większość z nich siedzi wspierając ręce na kolanach, z pochylonymi w dół twarzami. Ale niektórych, szczególnie wielkich, pozostawiono tu w takich pozach, w jakich pochwyciła ich śmierć. Są tacy, którzy siedzą na koniach, innych złożono w ich łodziach, w kanoe z kory brzozowej…
Wszystkie te ciała ludzkie i zwierzęce wyschły w ciągu długich lat, przemieniły się w kamień, stały się kamiennymi głazami wśród kamiennych skał. Płomień odbija się na ich włosach, strojach i broni drobnym migotliwym blaskiem. Wszystko pokrywają przezroczyste kryształki soli. Wszystko tu wysycha i przenika solą — taka jest ta ziemia i skały, taka jest Grota Milczących Wojowników.
Na ścianach groty spisana jest historia plemienia, historia wielkich i sławnych czynów, jego walk, łowów, wędrówek.
Ojciec obchodząc grotę niesie blask swej pochodni wzdłuż ścian pokrytych tajemniczymi znakami. Każdy z tych rysunków i malowideł to jeden dzień historii Szewanezów. Ale i te znaki, jak dawno zmarli wojownicy, przestały już do nas przemawiać. Ich język umilkł w ciągu wieków — zagubiono go w czasach bezlitosnych walk z białymi, w czasach kiedy wodzowie i czarownicy ginęli tak szybko, że brakło im czasu na przekazanie języka znaków swym następcom, swym synom. I prawie nikt już z plemienia nie potrafi ich odczytać. Nawet Gorzka Jagoda i ojciec znają tylko niektóre.
Czy i my zamilkniemy, tak że kiedyś syn mojego syna lub wnuk mojego wnuka nie potrafi odczytać znaków, którymi ja tu pożegnam swego ojca?
Daj mi silę Michy-Mokwe, górskiego niedźwiedzia,
Daj mi zwinność sekusju-gronostaja,
A wysławiać będę Twoje imię
W pieśniach i tańcach. Wielki Duchu!
Pozwól mi zostać mężczyzną,
Daj mi sławę wojownika…
Dzisiejszego ranka ozwały się bębny. Wołały już od świtu na wszystkie cztery strony świata. Głosiły, że plemię Szewanezów wróciło do swojej puszczy nad jezioro, że wielcy wojownicy plemienia odpędzili Wap-nap-ao i ludzi z Królewskiej Konnej, że znowu są wolni. Ogłaszały Święto Wtajemniczenia i wielką naradę wodzów.
Oto zbliża się okres łowów. Po białych zaginął ślad. Niedługo zaś powieje Key-wey-keen, północno-zachodni wiatr, dający znak o nadchodzącej zimie. Pora wyznaczyć poszczególnym szczepom tereny łowieckie, przygotować zapasy futer i mięsa. Nadchodzą dni pracy i sytości. Rada wodzów wyznacza młodzieńców, którzy po ukończeniu łowów odbędą próbę krwi — wtajemniczenie.
Bębny biły od świtu do wieczora zwołując wszystkie szczepy na wielkie święto. Key-wey-keen niósł ich głos szeroko, giął wierzchołki świerków. Nad puszczą wisiał nieruchomo szary jastrząb. Wreszcie zatrzepotał skrzydłami i powoli, jak gdyby spływał w dół łagodnym wodospadem, zginął za ścianą lasu.
Słońce poszło jego śladem. Poczęło opadać coraz niżej, prześwietliło sosny i buki, świerki i jodły. Jego wieczorne promienie obudziły brunatnego niedźwiedzia, ostrzegły stadko jeleni przed rysiem. Wreszcie opadło na jezioro, napiło się srebrnej wody, pozdrowiło ostatnim swym blaskiem szare wilki i ścieląc Drogę Słońca znikło na zachodzie — w stronie Krainy Wiecznego Spokoju.
Potem ukazał się księżyc — zwycięzca słońca. Ale jego zwycięstwo nie będzie długie, przed świtem znów zniknie, wyparty przez ostre jak strzały naszych łuków słoneczne promienie. Wieczorem znowu zaś powróci — niepokonany.
Jak twierdzi Owases, walka ta trwa już od wieków i najstarsi ojcowie rjajstarszych wojowników nie pamiętali nigdy jej początku. Opowiadano tylko, że słońce i księżyc, dwaj młodzi bracia zrodzeni przez ziemię, spotkali we wczesnej swej młodości na wspólnej ścieżce horkohanos — jutrzenkę. Zakochali się w niej. I od tej właśnie pory nieustannie walczą ze sobą o kobietę-gwiazdę, która skradła im serca.
Czasem słońce wschodzi czerwono. Wtedy wojownicy powiadają: „Dusze zmarłych idą na wojnę z wodzem słońcem”. Czasem księżyc pokazuje się tylko w połowię. Wtedy szepcze czarownik: „Słońce odrąbało księżycowi tomahawkiem połowę tarczy — biada nam!” A gdy słońce wstaje blade wioski nasze są wesołe. Oznacza to bowiem, że słońce zostało w bitwie zranione, że utraciło wiele krwi i że wobec tego zbierze duchy naszych dziadów, by wyruszyć z nimi na wielkie łowy, by wzmocnić się i nabrać siły. A przecież duchy naszych zmarłych lepiej niż ktokolwiek inny pomogą nam w łowach.
Północno-zachodni wiatr niesie szeroko ponad puszczę głos bębnów — słuchają go księżyc i puszcza, niedźwiedź, jeleń i ryś, słuchają go wszyscy Szewanezi.
Od wczesnego zmroku poczęły przybijać do brzegu jeziora małe i większe kanoe. Wojownicy w milczeniu wyciągali na piaszczysty brzeg lekkie brzozowe łodzie, ich kobiety rozkładały skórzane tipi. Od strony lądu niosło się echo końskich kopyt. To przybywali jeźdźcy z równin. Oni też szybko i w milczeniu rozkładali swe namioty. Obóz był coraz większy, ludzi wciąż przybywało, ale noc przed wielkim świętem jest nocą milczenia. Umilkł już głos bębnów i czasem tylko gdzieniegdzie zarżał koń lub stuknęła głośniej siekierka ścinająca gałęzie na ogniska.
Rano brzeg jeziora wyglądał jak polana leśna, barwna od kwiecistych tipi. Pośrodku obozu na obszernym placu wznosił się wielki namiot pomalowany na czerwono, z godłami totemowymi wszystkich naszych szczepów. To sza-ssa-tipi, w którym odbywa się próba krwi.
Z Tauhą i Sową już od świtu włóczyłem się po obozowisku. Przybyły wszystkie szczepy Tanów, Kapotów, Wikminczów i Sampiczów, stawili się także wojownicy Siwaszów, którzy podobnie jak my nie chcieli służyć białym i przyłączyli się do naszego plemienia. Byli niżsi od naszych mężczyzn, mieli silnie wystające kości policzkowe i lekki zarost na górnej wardze. Nie nosili pióropuszów, tylko wielkie czapki z lisiej skóry, z których po obu stronach twarzy spadały im na ramiona lisie ogony. Przyjmowaliśmy ich jak braci, chociaż dawniej — jak mówił Owases — nasze okrzyki wojenne nieraz zakłócały spokojny sen Siwaszów.
O wschodzie słońca rozpoczęły się pierwsze tańce. Nie była to jeszcze właściwa uroczystość, na placu już jednak zebrała się prawie cała osada, ażeby przyglądać się popisom wojowników.
Oto wyskakuje z tłumu wysoki mężczyzna, okryty końską skórą, to Ut-nacz — Odważny Ptak, ze szczepu Wikminczów. Wypada wielkim skokiem na sam środek placu, a potem zaczyna się skradać lekkim krokiem pumy. Przystanął — w ręku zamigotał nóż jak promień księżyca w zwierciadle wody.
Z przeciwnej zaś strony występuje, krocząc ciężko, okryty niedźwiedzią skórą wojownik — przyjaciel Odważnego Ptaka.
Oto dwaj wojownicy — niedźwiedź i myśliwy — poczynają krążyć wokół siebie, badając swe siły. Odważny Ptak, pochylony nisko ku ziemi, to zwalnia, to przyśpiesza kroku, coraz to obiega bliższym lub dalszym krokiem wielkiego, wspiętego na tylne łapy niedźwiedzia. Nagle Odważny Ptak, wyczekawszy właściwą chwilę, rzuca się do przodu niczym gronostaj. Przez chwilę zdawało się, że zginie od ciosu wzniesionej w górę łapy, ale uniknął jej niskim skokiem i po raz. pierwszy wbił nóż w brunatne futro. Wielki Mokwe zaryczał, zachwiał się, chciał ogarnąć napastnika łapami — ale ten znów jest w bezpiecznej odległości, znów krąży dokoła niego czekając chwili dogodnej do następnego skoku.
I oto znowu szmer uznania przebiega wśród patrzących. Utnacz znów rzuca się do przodu, znów ginie między łapami niedźwiedzia.
Walka toczy się w milczeniu. Słychać tylko głośne oddechy. Niedźwiedź chce pochylić pysk, ale Utnacz podtrzymuje głową jego dolną szczękę, by nie dać się schwycić od góry kłami. Zwarli się piersią w pierś. Zwierz próbuje rozszarpać pazurami przednich łap plecy myśliwego, lecz chroni je płaszcz z podwójnej grubej końskiej skóry.
Wreszcie wojownik, obejmując niedźwiedzia obiema rękami, wbija mu z tyłu nóż w serce. I błyskawicznie odskakuje, cały zlany potem, zdyszany i blady. Niedźwiedź stoi jeszcze chwilę na tylnych łapach, potem zwala się ciężko na ziemię.
Tak opowiedział Utnacz swym tańcem o walce stoczonej z Michy-Mo-kwe…
Tego ranka Tanto i sześciu innych młodzieńców rozpoczęli swój ostatni trzydniowy okres przygotowawczy przed próbą wtajemniczenia, przed chwilą, w której Wejdą na ścieżkę mężczyzny-wojownika. Przebywali w osobnych namiotach, stojących ną skraju obozu, przez Całe trzy dni wznosili modły do Wielkiego Manitou, by użyczył im odwagi i męstwa, zręczności i siły, pogardy na ból i cierpienie, które przejdą na progu swych męskich dni. Wreszcie trzeciego dnia nastała pora na właściwe święto. Wraz z samym świtem rozhuczały się bębny i rozkrzyczały grzechotki, wszyscy stroili się odświętnie, nawet my, młodzi chłopcy, wdziewaliśmy kaftany z białych jelenich skór, zdobione frędzlami na piersiach i rękawach, wyszyte we wzory z barwnych koralików.
Tego dnia Tanto i sześciu jego rówieśników wyszli ze swych namiotów. Od południa do wieczora nikt poza nimi nie wstępował na Plac Wielkiego Ogniska. Tylko oni mieli prawo do popisu zręczności i siły. To było ich święto, święto Thanu-tuk-hau — Święto Wtajemniczenia.
Na wielkim placu dudniły kopyta koni wspinanych niecierpliwą ręką, błyszczały ostrza rzucanych do celu tomahawków i noży, furczały pierzaste strzały. Kiedy ustawał jeden, zaczynał drugi. Prześlizgiwali się w pełnym galopie pod końskimi brzuchami, przeskakiwali z wierzchowca na wierzchowca, zwieszeni u końskiego boku strzelali z łuków lub skryci pod końskim brzuchem — tak że głową dosięgali niemal ziemi — rzucali nożami w zawieszony na drzewie płat mięsa.
Oto Tanto, nasz Tanto, już po raz szósty zawraca galopując po placu — i oto szósty już nóż trafia w cel.
Tanto jest najpiękniejszy i najzręczniejszy z nich wszystkich. Świadczy o tym szmer uznania, który częściej niż u innych wita jego popisy, mówi mi o tym Sowa i przytakują bliźniacy ze szczepu Kapotów, widać to po wzroku ojca i Owasesa, a przede wszystkim po oczach Tinglit.
W końcu huczący jak grzmot wielki bęben przerywa popisy młodzieży. Obwieszcza on, że wojownicy, młodzież i Młode Wilki mają zebrać się w czerwonym namiocie, w szassa-tipi, aby stać się świadkami wtajemniczenia siedmiu Szewanezów.
Była to pierwsza uroczystość wtajemniczenia, którą miałem ujrzeć. Tym zaś ważniejsza, że przechodził ją dziś nasz Tanto.
Byłem tak przejęty, jakbym sam miał przejść próbę krwi — oczywiście stałem bez ruchu i z obojętną twarzą, ale serce podchodziło mi do gardła tak jak wtedy, kiedy ujrzałem na drodze swej strzały wielkiego orła i kiedy stanąłem po raz pierwszy na progu namiotu Gorzkiej Jagody.
Był w tym strach i radość, nieokreślona nadzieja i niepokój o brata. Ciągle jeszcze nie wiedziałem, gdzie jest Tanto. Musiałem ostro zaciskać szczęki, aby nie ukazać drżenia warg i hamować zbyt szybki oddech. Zresztą i Sowa, który podobnie jak ja po raz pierwszy przekroczył próg szassa-tipi, również wpatrywał się rozszerzonymi oczami w pal totemowy i stojącego pod nim czarownika — a widziałem wyraźnie, jak chwilami przebiega przez skórę przyjaciela niespokojny dreszcz.
Gorzka Jagoda był skromniej niż zwykle przybrany. Miał na sobie tylko przepaskę z orlidh piór, na plecach skórę bizona, głowę zaś okrył skalpem bizona z rogami. Ale jego surową starczą twarz ścięły dziś szczególnie ostre i groźne zmarszczki i nigdy jeszcze tak przenikliwie nie błyszczały jego źrenice. Tak chyba właśnie wygląda twarz Kanahy, pana ciemności, złego ducha.
Nagle umilkł głos huczącego na dworze wielkiego bębna i w progu namiotu ukazali się ojciec i brat.
Nagi Tanto stał jakby w małym przejrzystym obłoku. To ojciec tuż przed wtajemniczeniem zaczął okadzać go dymem kenkeniku, nucąc pieśń ojców wiodących syna na wtajemniczenie:
Oby dym Wielkiego Ducha
Dal twemu ciału
Odwagę i silę,
Żebyś nie dbał o ból.
Żebyś był mężny.
A więc idź,
Idź i tańcz, śpiewaj,
A wstąpisz na ścieżkę wojowników.
Gdy ojciec umilkł, natychmiast ozwały się bębny wojowników, piszczałki orle i grzechotki. Tanto szedł powolnym krokiem w stronę czekającego nań czarownika. Nie widziałem jego twarzy, choć szedł prosto na mnie w pełnym blasku ognia. Nie widziałem go, choć patrzyłem nań szeroko rozwartymi oczami.
Czarownik tańczył wokół Tanto jak zły ptak, w krzyku bębnów i piszczałek, wśród wrzasku grzechotek. W jego ręku błyszczał długi i cienki nóż o lśniącej rękojeści.
Wreszcie brat stanął tuż przed palem totemowym.
Wtedy Gorzka Jagoda szybkim ruchem naciągnął bratu skórę na piersi i uderzył nożem. Ostrze przebiło skórę Tanto. Po klindze zaczęły spływać krople krwi. Wytrzeszczałem oczy aż do bólu, by dojrzeć, czy twarz brata nie drgnie, czy nie przymknął powiek przed ciosem, widziałem tylko jego mglistą sylwetkę. Bębny, piszczałki i grzechotki nie milkły. Oznaczało to, że Tanto godnie przechodzi próbę wtajemniczenia.
Wreszcie, gdy czarownik odskoczył na chwilę od niego, jak zły ptak od ofiary, mój wzrok przejaśnił się wreszcie. Widziałem już wyraźnie, jak Gorzka Jagoda przewleka cienkie skórzane rzemienie przez przebitą na piersiach skórę, drugi zaś ich koniec wiąże do pala totemowego. Widziałem, widziałem już wyraźnie, że nie drżą nawet powieki brata, że stoi tak spokojnie, tak obojętnie, jak orzeł skalny na brzegu swego gniazda. Gorzka Jagoda zaś nachylił się ku jego nogom i przebijając skórę łydek kościanymi haczykami przyczepiał do nóg Tanto święte czaszki niedźwiedzie.
Wtedy znów umilkł hałas, znów w progu ukazały się dwie postacie. To naczelnik szczepu Tanów wprowadzał na wtajemniczenie swego syna Paipu-sziu — Małego Puchacza. Po chwili Paipusziu stał już obok Tanto, podobnie jak brat nie okazując śladu lęku czy bólu przed uderzeniem noża i kościanych haczyków.
Ci dwaj mieli zacząć uroczystości jako najmłodsi z wszystkich przechodzących tego dnia próbę krwi Szewanezów.
Źle pamiętam ich taniec, zgubiłem gdzieś w niepokoju owego wieczoru wspomnienie twarzy ojca, groźną postać Gorzkiej Jagody, sylwetki Tanto i Paipusziu. Jak przez gęstą mgłę widzę tylko, że to zbliżają się, tp odchodzą od totemowego pala, czuję zapach igliwia, którym wysypana jest ziemia, uścisk palców przyjaciela na ramieniu, nieruchome cienie na ścianach namiotu. Wyraźne jest tylko jedno — słowa i melodia śpiewanych przez młodzieńców pieśni.
Manitou, daj, by droga przez stepy i lasy
Była dla nas zawsze otwarta.
Spraw, by silniejsze stało się nasze ramię,
A oko bystrzejsze.
Daj nam silę brata niedźwiedzia,
Byśmy byli śmiali jak wilki,
Zwinni jak puma w ataku.
I oto znów przejaśnia się obraz. Widzę, jak Tanto szybkim, drobnym krokiem podbiega do pala. Jak przez moment obaj młodzi stoją niemal nieruchomo, by wreszcie nagłym skokiem do tyłu zerwać więzy z palem. Cienkie rzemienie rozrywają skórę na ich piersi. Krew spływa szerokim strumieniem, grzechoczą czaszki niedźwiedzie odrywane od nóg, a hałas grzechotek nasila się tak, że nie słychać własnych myśli. Wreszcie Gorzka Jagoda unosi dłoń i w namiocie drży cisza. Tanto i Paipusziu wybiegają przed namiot, słyszę ich trzykrotny okrzyk: krzyk orła zwycięzcy. Są już mężczyznami. Przed nimi już tylko droga wojowników i łowców, droga mężczyzn i starców — i wreszcie… Droga Słońca.
Nana-bosho — Wielki Duchu Puszczy!
Pomóż nam i nakarm nas.
Spraw, byśmy nie znali braku mięsa,
A dzieci nasze i kobiety
Nie cierpiały głodu.
Wskaż nam tropy zwierząt —
O, Nana-bosho — Wielki Duchu Lasów!
Nastała jesień — pora babiego lata i wielkich łowów. Lasy zmieniły barwę, pożółkły, sczerwieniały. Szeroki oddech Key-wey-keenu porywał liście z gałęzi. Małe pająki rozpoczęły podróż po puszczy na srebrnych swych nitkach. Coraz częściej odbijało się o pnie przeciągłe echo zwołujących się stad wilczych. Na wszystkich leśnych ścieżkach szeleściły pod stopami liście. Wojownicy mówili: „Siostra Key-wey-keenu, zima Unatis, tka dla matki ziemi derkę w kolorowe wzory. Matka nie zmarznie pod śniegiem”.
Był to miesiąc północno-zachodniego wiatru. Co wieczór przy wschodzie księżyca zaczynały się tańce i śpiewy na cześć Wielkiego Ducha, by pomógł w łowach i strzegł przed kłami drapieżnych braci. Trwały one zresztą krótko, bo co dnia przed świtem wioska pustoszała. Mężczyźni opuszczali ją ginąc wśród leśnych cieniów. Czasami budził mnie szmer ich kanoe, ciągniętych po piasku wybrzeża, plusk wioseł. Nasz namiot stał blisko rzeki.
Las pachniał opadłymi liśćmi. Ich zapach niósł niepokój wielkich łowów. Psy biegały z rozdętymi nozdrzami i ostrym warkotem w gardle. Tauha znikał co noc, biegał za dalekim głosem wilczycy. Po czystym niebie przeciągały klucze ptaków ciągnących na południe.
Tylko kobiety nie ruszały się w tych dniach poza obóz, pracowitsze i bardziej skupione niż kiedykolwiek. Przygotowywały ramy do naciągania skór, noże do ich oczyszczania, budowały klatki do wędzenia mięsa, znosiły z pobliskich źródeł kawały soli i łupały je na mączkę.
— Zapamiętajcie sobie, kiedy obudzi was przed świtem krzyk dzikich gęsi, nie wahajcie się, wyruszajcie od razu na łowy.
Tak mawiał zawsze Owases. Teraz powtarzam to ja, potem powtarzać to będą mój syn i wnuk. Głos dzikich gęsi obiecuje dobre łowy.
On to właśnie obudził mnie i Sowę tego dnia, kiedy… ale opowiem po kolei.
Obudził nas głos wśród ciszy. Wojownicy musieli wyjść już z obozu, a kobiety nie rozpoczęły jeszcze swej pracy. Daleki, drżący ptasi krzyk wyrwał ze snu zarówno Sowę jak i mnie. Poderwaliśmy się szybko na posłaniach. Od razu odeszła nas senność.
— Słyszysz — szepnął Sowa — gęsi krzyczą.
— Słyszę.
— Idziemy?
— Tak.
Poszliśmy naprzeciw północno-wschodniego wiatru. Był chłodny. Piło się go jak wodę z górskiego strumienia. Szliśmy pod wiatr, aby nie mógł nas zwietrzyć żaden z czujnych, czujniejszych w tym miesiącu niż kiedykolwiek, leśnych mieszkańców. My także zresztą kroczyliśmy w skupieniu, uważnie rozlądając się dokoła. I to nie tylko dlatego, by nie spłoszyć zwierzyny, ale by samemu się nią nie stać. Musieliśmy być uważni, bo od bitwy z Królewską Konną minął zaledwie miesiąc, wiedzieliśmy, że Wap-nap-ao nie zapomniał o nas. Ze powróci na dawny trop.
Na pierwszy odgłos bębna każdy, kto tylko znajdował się w puszczy, miał jak najszybciej wracać do obozu. W czasie łowów pozostawał przecież niemal całkowicie bezbronny. Idąc zaś przez puszczę należało bacznie śledzić zachowanie się małych stworzonek i ptaszków leśnych, naszych przyjaciół. Nikt lepiej niż one nie potrafi przestrzec przed obcym w puszczy.
Czy będzie towarzyszyć nam dziś szczęście? Wybraliśmy kierunek, w którym — sądząc po śladach — nie udali się dziś dorośli myśliwi. Droga wiodła młodym dość lasem, który wyrósł na miejscu dawnego pogorzeliska.
Szliśmy w milczeniu, wypatrując tropu jakiegoś większego zwierzęcia, ale i co chwila odrywając wzrok od ziemi. Czy nie wyjrzy zza pobliskiego pnia wielki człowiek o białej twarzy, czy nie zasyczy Biała Żmija, czy nie krzyknie ostrym głosem mały ptak wołając o niebezpieczeństwie?
Pochylaliśmy się pod wiotkimi gałązkami drzew, omijaliśmy stopą szeleszczące zwiędłe liście.
Gdy minąwszy młody las znowu weszliśmy pomiędzy grube omszałe pnie, Sowa nagle zatrzymał sięxw pół kroku.
Spojrzeliśmy na siebie. Key-wey-keen przyniósł ochrypłe beczenie jelenia. Słuchaliśmy. Po długiej chwili, gdzieś z prawej strony, dobiegł nas głębszy, wyraźniejszy głos. Musiał to być stary, wielki byk, groźny dla rywali.
Nikt nie odpowiedział na wyzwanie. Czy mam pójść za jego głosem?Trudno było postanowić. Głos brzmiał stosunkowo blisko, i to w tej stronie, w której wiatr mógł ostrzec jelenia przed nami. Bez słowa porozumiewaliśmy się wzrokiem: idziemy nadal prosto w stronę Okh-wan-as, w stronę Długiego Jeziora.
Las stawał się coraz bardziej podmokły, dymił oparem, wiatr niósł strzępy białej mgły, przelatującej nad nami jak duchy ptaków.
Postanowiliśmy dobrze — idący przodem Sowa pochylił się nagle. Naszą drogą przebiegł trop łosia. Po kilkunastu krokach ujrzeliśmy odchody zwierzęcia. Były jeszcze ciepłe, zwierz przechodził przed chwilą. Należało ruszyć jak najszybciej i jak najciszej.
Teraz ja prowadziłem. Zatrzymaliśmy się przed małą polanką, małym prześwitem w gęstej puszczy. Ziemia tu uginała się pod stopą. Rozglądaliśmy się niespokojnie, ale wokół trwała cisza. Wiewiórka siedziała na gałązce i łuskała szyszkę, dalej dwie pliszki z czerwonymi brzuszkami nudno plotkowały ze sobą. Nic nie wskazywało na to, by łoś leżał gdzieś w pobliżu. A łosie, wiedzieliśmy przecież, bardzo często zawracają ze swej drogi, robią koło i na spoczynek kładą się w pobliżu swych dawnych śladów. Są swymi własnymi strażnikami.
Na szczęście trafiliśmy wśród mokradeł na wąską piaszczystą łachę, wiodącą do samego jeziora. Tu już ziemia nie zapiszczy pod stopą, nie pluśnie wodą. Na piasku znów ślad łosia.
I oto słyszymy jego głos. Jest już po długiej drodze, po długiej wędrówce za towarzyszką godów. Ryk rwie się co chwila, zamiera zniechęconym stęknięciem i po chwili łoś znów zaczyna z tej samej nuty. Ponawia wyzwanie. Milknie. Nasłuchuje. W chwilach milczenia musimy przystawać w bezruchu. Kiedy znów wznosi się uparty głos, biegniemy, nie dbając o ciszę. Ryk dolatuje wciąż z tego samego miejsca. Jesteśmy coraz bliżej.
Taki głos mają tylko młode, silne łosie. Ufne w swą potęgę. Nie znające goryczy klęski.
Przystanęliśmy — bo znów trwa cisza. Nikt mu nie odpowiada. Spojrzeliśmy na siebie — co robić? Starać się podejść do niego czy zwabić go bliżej? Przygotowaliśmy już łuki. Naśliniliśmy pióra na bełcie — czy łoś nie usłyszy głośniejszego bicia naszych serc?
Byk znów zaczął ryczeć, ciągle z tego samego miejsca. Podeszliśmy jeszcze kilkanaście kroków i tu zatrzymała nas stara brzoza o grubej korze. Widocznie duch leśny ustawił ją na naszej drodze i on już teraz postanawiał za nas: podchodzić czy wabić.
Objęliśmy pień drzewa rękami, szeptaliśmy wprost w korę: „O siostro brzozo, daj nam swej kory. Zrobimy z niej róg, aby przywołać nim wielkiego łosia. Daj nam swej kory, a za to napoimy się jego krwią i będziemy o tobie pamiętać”.
Sowa lepiej umiał wabić ode mnie. On więc naciął dwa pasy w poprzek i wzdłuż, ściągnął bezszelestnie korę z pnia, błyskawicznie skręcił ją w róg i przyłożył do ust.
Znów zabrzmiał ryk łosia. Ale tym razem, gdy ucichł, nie odpowiedziało mu już tylko echo i milczenie. Oto pobiegł ku niemu niski bek klempy, miłosny odzew łoszy. Twarz Sowy poczerwieniała z wysiłku, a ja skinąłem głową, tak jak to zwykle czynił Owases, kiedy chciał kogoś pochwalić. Istotnie było za co. Sowa umiał wabić jak dojrzały myśliwiec.
Udało się! Gdy tylko ucichł róg Sowy, od jeziora pobiegł ku nam zwycięski głos łosia, dumny już teraz i radosny. Idę — odpowiedział — idę.
Skoczyliśmy za drzewa. Ja skryłem się za grubym pniem sosny, Sowa po drugiej stronie piaszczystego pasma w gęstych krzakach osiki.
Wiatr wpierw przyniósł jeszcze jedno głuche stęknięcie. Potem zaczęła dudnić ziemia, trzaskały gałęzie, chlupotało bagno pod wielkimi kopytami.
I wreszcie na samym skraju piaszczystej drogi wychylił się z krzaków potężny łeb, uwieńczony szeroko rozłożonymi łopatami rogów — wychylił się o niepełny lot strzały ode mnie.
Zwierz stał nad swym własnym tropem. Powoli pochylił łeb — chwytał dolny wiatr. Wreszcie szyja wygięła mu się ku górze i z rozchylonego pyska zerwał się znowu ryk, długo drgał na białej pianie oddechu.
Tym jednak razem łosza milczała. Jego zaś wzrok padł na plątaninę korzeni najbliższego świerka, przypominającego nastawioną do walki koronę łosich rogów. Drgnął, pochylił czoło. Grzbiet wygiąłjak napięty łuk… i skoczył.
Pochylony wieniec z głuchym łoskotem wbił się w ziemię. Buchnęły w górę drzewne odłamki i grudki piasku. Łoś zachwiał się i zatoczył w bok. Stał na rozkraczonych badylach chwiejąc łbem, wplątany w rogi korzeń kołysał się śmiesznie.
Byk powoli przychodził do siebie, leniwie strząsnął piasek, podniósł łeb, rozdął nozdrza do nowego okrzyku… Dłużej nie mogłem czekać. — O Wielki Duchu, pomóż mi! — szepnąłem.
Wyskoczyłem na ścieżkę. Łoś znajdował się między, mną a splątanymi drzewami. Przed nim otwierała się droga do jeziora, lecz tam czekał już Sowa z dzidą w ręku. By cofnąć się z powrotem, łoś musiał zrobić prawie pełny obrót.
Wyskakując zza pnia uprzedziłem go — jak nakazują obyczaje myśliwych — okrzykiem. Okrzyk trafił weń jak cios. Drgnął, sprężył się do skoku — ale zdążył zrobić tylko pół obrotu, bo w tej właśnie chwili strzała z mego łuku ugrzęzła w jego boku po bełt. Po raz ostatni usłyszeliśmy jego ryk. W niosącym się szeroko głosie drgał ból i męka chwil ostatecznych.
Rzucił się rozpaczliwym skokiem. Wiedział już, że ściga się z samą śmiercią. Ale teraz zastąpił mu drogę Sowa, wbił dzidę w drugi bok zwierza. Mimo to ucieczka trwała nadal, piasek bryzgał spod kopyt…
Cisnąłem łuk, Wyciągając w biegu nóż, dognałem łosia na samym już skraju piaszczystej wydmy i lasu. Zdążyłem uczepić się lewą ręką rogów i zawisłem na nich. Nóż miękko wszedł w tchawicę. Z rozciętej szyi buchnęła krew. Zdążyłem jeszcze odskoczyć, nim nasz pierwszy łoś zwalił się ciężko na przednie łapy.
Zginął od razu. Śmierć dognała go skokami Młodych Wilków.
Tańczyliśmy taniec zwycięstwa, a potem dziękowaliśmy mu, że dał się zabić, że ofiarował nam swe mięso. Prosiliśmy go też długo i serdecznie o przebaczenie, prosiliśmy o przebaczenie jego ducha. By w dobrej pamięci zachował Młodych Wilków z plemienia Szewanezów, by pamiętał o tym, że jest czas wielkich łowów i że plemię musi zebrać pożywienie na zimę. Życzyliśmy mu szczęścia w Krainie Wiecznego Spokoju, żegnaliśmy go wiedząc, że już dziś o wieczornej porze odejdzie od owej krainy Drogą Słońca, na zachód, poprzez fale Długiego Jeziora.
Jeszcze nigdy nie pochwalił nas Owases tak jak tego dnia, a inni chłopcy mimo najusilniejszych starań nie umieli ukryć swej zazdrości. Owases wysłał aż dziesięciu Młodych Wilków po naszą zdobycz. Żal mi było tylko, że nie mogę odnaleźć Tanto i pochwalić się przed nim swym zwycięstwem.
Tego też dnia Owases pozwolił nam wypłynąć jego własnym kanoe na Zielone Jezioro, gdzie były legowiska dzikich kaczek.
Kanoe Owasesa uchodziło za najściglejsze ze wszystkich łódek osady. Zbudował mu je chyba sam Duch Wodny. Wiosłując bez wysiłku i bez trudu, lecieliśmy prawie nad niską falą Zielonego Jeziora, śmigaliśmy pod gałęziami nawisłych nad brzegiem drzew. W ciemnym zwierciadle wody odbijało się niebo i chmury. Płynęliśmy jakby przez niebo — i oto wokół nas, w głębi jeziora, ujrzeliśmy przeciągający klucz dzikich gęsi. Smutnym głosem żegnały nasze strony, ciągnęły wysoko wraz z Key-wey-keenem.
Dążyliśmy pod porosły osiką brzeg. Tu już trzeba było płynąć bez szelestu. Zbliżaliśmy się do szuwarów, z których dolatywał nas gwar gadatliwych dzikich kaczek. Wyjęliśmy wiosła z wody, ledwo dostrzegalny nurt pchał już nas sam w stronę szuwarów; sięgnęliśmy do kołczanów po strzały…
Ale dzień ten nie miał skończyć się wesołą ucztą z kaczych udek i skrzydeł, bo nagle w spokojny szmer wody i pogwar ptasich głosów wdarł się szybki, drżący głos bębna. Dudnił natarczywie, jednostajnie niskim dźwiękiem. Gdy milkł na krótką chwilę, wpierw odpowiadało mu echo, a potem jeszcze słabszy niż echo szmer — głos bębnów z innych dalekich osad.
Natychmiast porzuciliśmy wszelką myśl o polowaniu. Wbiliśmy wiosła w gładką falę i nigdy jeszcze droga nie wydawała się tak długa, a wspaniałe czółno Owasesa tak ciężkie. Zdawało się, że stoimy w miejscu przyklejeni do powierzchni wody, że tuż zza przybrzeżnych drzew wyciągają się obce ręce, że wyglądają spoza nich obce, białe twarze. Jezioro nagle umilkło, przerażone pluskiem naszych wioseł.
Do brzegu przybiliśmy tak szybko, że dziób łodzi wyskoczył aż na piaszczystą wydmę. Popędziliśmy na plac, przed namiot czarownika.
Gorzka Jagoda siedział przed swym namiotem z bębnem pomiędzy kolanami. Cała osada skupiła się wokół niego. Co chwila na brzeg wyskakiwało nowe czółno, z lasu wybiegali powracający myśliwcy.
Nasz bęben odzywał się teraz-rzadko… Gorzka Jagoda bowiem po pierwszych sygnałach teraz głównie słuchał wieści niesionych przez inne bębny od południowej strony. Pochylał nisko głowę, nie mogliśmy dojrzeć jego spojrzenia, ale dłonie wsparte o brzeg bębna drżały lekko, lecz. nieustannie.
Wreszcie przez otaczający go tłum przepchnął się ojciec i dopiero wtedy Gorzka Jagoda podniósł głowę. Na wzrok ojca — wzrok ponury i pytający — odpowiedział tylko jednym skinieniem głowy. Wszyscy patrzyli na nich w napięciu, mało kto bowiem rozumiał mowę bębnów. Nikt jeszcze nie wiedział, co nam przynoszą ich sygnały, choć właściwie nie mogło być to nic innego, jak tylko zapowiedź nowego nieszczęścia.
Nikt jednak nie ośmielił się zadać pytania głośno. Dopiero matka podeszła do ojca. Dotknęła lekko dłonią jego ramienia.
Ojciec zwrócił twarz w stronę południa i powiedział jedno tylko słowo:
— Biali!
Potem spojrzał na matkę. W ostrym świetle jesiennego południa lśniły jej jasne włosy, biała skóra, oczy jak niebo. Wszyscy na nią patrzyli. Ojciec miał w oczach rozpacz i gniew. Powtórzył:
— Biali!
Matka opuściła głowę. Odwróciła się, bez słowa odeszła w stronę swego namiotu.
Rozejrzałem się wokół siebie, bo to była prawda: ogarnął mnie tak przeraźliwy strach, jaki napada człowieka tylko w złym śnie. Ja także miałem jaśniejszą skórę i jaśniejsze włosy niż wszyscy inni. Jakże ich, białych, teraz nienawidziłem i jak bardzo kochałem moją matkę. Nie wiedziałem, czy uciec stąd, czy od razu zginąć, czy rzucić się do biegu przez rzekę, jezioro czy las, dopaść Wap-nap-ao i wbić mu w tchawicę nóż, jak w szyję wielkiego łosia. Ale byłem wśród swoich. Powiedział mi o tym uścisk gorącej, suchej dłoni Sowy.
W tej samej chwili ucichł głos bębnów z południa. Wtedy ojciec powiedział:
— Niech bęben Gorzkiej Jagody przywoła wszystkich wodzów szczepu na naradę, niech nie czekają ani chwili.
Narada odbyła się jeszcze przed zachodem słońca. Postanowiono, że nie będziemy walczyć. Postanowiono, że na spotkanie ludzi Wap-nap-ao udadzą się trzej wojownicy — Owases, Tanone i Tanto, który będzie gońcem posłów. Być może biali zechcą posłów ukarać za bitwę w Kanionie Milczących Skał. Tak mówił Niebieski Ptak i przed tym ostrzegał Wielkie Skrzydło. Większość jednak wojowników z Rady Starszych uznała, że Wap-nap-ao nie postąpi w ten sposób, albowiem nie tylko myśmy złamali prawo walcząc z Królewską Konną, ale i oni złamali prawo, od pierwszej, chwili posyłając przeciw Sze-wanezom kule, raniąc wielu, przyczyniając się do śmierci dwóch wojowników.
Bębny z południa mówiły, że Wap-nap-ao pragnie narady. Dla bezpieczeństwa Rada Starszych postanowiła nie wysyłać najznaczniejszych wodzów, dostatecznie jednak doświadczonych i mądrych wojowników, by nie dali się okłamać Białej Żmii.
Tej nocy żadna z dziewcząt nie śpiewała w wiosce nad jeziorem.
Manitou! Duchu o wielkim sercu,
Roztaczasz władzę nad światem —
Pokieruj więc moją dłonią,
By nie zadrżała. Aby wróg
Pozostawił w stepie swe kości.
Zabierz z mej duszy litość i strach.
Manitou!
Pozwól szakalom ograbić z ciała mych wrogów.
Tego dnia wioska przybrała odświętny wygląd. Wodzowie przywdziali pióropusze, najbogatsze stroje, wojownicy znaczyli czerwoną farbą blizny po ranach, mówiące o dzielności i męstwie. Każdy z nich wpinał we włosy taką ilość orlich piór, jaką ilością wielkich czynów mógł wsławić historię swego życia.
My, Młode Wilki, tak jak wszyscy pomalowaliśmy twarze w biało-niebie-skie pasy, w barwy powitalne. We włosy wpinaliśmy też pióra, tylko że sowie. Krążyliśmy wokół wojowników starając się pochwycić rzucane skąpo słowa, męcząc się własną niewiedzą i niepokojem, którego nawet starsi nie umieli ukryć. Tym bowiem razem — choć mężczyźni i chłopcy malowali się w barwy powitalne i stroili w najbardziej odświętne stroje — czekaliśmy na gości bez pieśni i uśmiechu. Czekaliśmy z nienawiścią. Kobiety znikły w namiotach, żadna dziewczyna nie wplotła w swe warkocze kolorowych rzemyków.
Do wioski bowiem mieli przybyć wysłannicy białych. O to prosił Wap-nap-ao naszych posłów, aby móc porozumieć się z całą Radą Starszych, i Rada Starszych zezwoliła na to. Każdego gościa — nawet wroga — należało witać podług obyczajów wolnego plemienia. Dlatego wojownicy i Młode Wilki przybrali stroje odświętne.
Gorzkie to jednak miało być święto.
Nigdy jeszcze za mego życia nie gościliśmy w wiosce białych z Królewskiej Konnej. Po raz pierwszy miałem ujrzeć mężów o bladej skórze, tak jak i Sowa, i inni moi rówieśnicy. Byliśmy bardziej niespokojni niż przed spotkaniem z szarym niedźwiedziem. Wiedzieliśmy, że białych jest więcej niż ziaren piasku w rzece i liści na drzewach puszczy. Nie umieliśmy pozbyć się swego niepokoju, tym bardziej że ojciec wydał rozkazy, które całemu powitaniu od pierwszej chwili nadały groźne znaczenie. Były jak rozkazy przed bitwą. Miały chronić przed przebiegłością białych, przed ich zawsze zbyt ciekawymi oczami — dlatego połowę namiotów zwinięto, połowę tabunu koni wyprowadzono za skalne załomy do Doliny Słonej Ziemi. W pozostałych namiotach nakazano się ukryć wszystkim kobietom i dziewczętom, część zaś wojowników odeszła wraz z końmi. Tylko wszystkie Młode Wilki pozostały, kazano im nawet kręcić się wokół białych przez cały czas. „Im więcej widać małych chłopców — powiedział na radzie Owases — tym bardziej bezbronni wydają się wojownicy plemienia”.
Wodzowie ośmiu naszych szczepów przybyli już i wypoczywali w przeznaczonych dla nich namiotach. Kobiety kończyły przygotowania do uczty na przyjęcie obcych. Z uciętych u szczytu brzózek zwisały uwiązane za tylne nogi zabite młode jelenie. Brzózki zwieszały się łukiem nad ogniskiem — w miarę jednak jak mięso dopiekało się i stawało się coraz lżejsze, brzózki prostowały się unosząc pieczeń w górę. Dziewczęta wędziły na drewnianych drabinkach wielkie jesiotry o białym mięsie. Jakaż wspaniała byłaby to uczta, gdyby miało się ją odbyć z prawdziwymi przyjaciółmi! Bo w końcu — nawet myśl o Wap-nap-ao nie mogła przytłumić całej piękności snujących się nad osadą zapachów soczystej pieczeni i wędzonych ryb.
Koło południa usłyszeliśmy tętent konia. Do wioski wpadł na spienionym mustangu Żółty Mokasyn. Przed namiotem ojca gwałtownie ściągnął cugle i nie zsiadając z konia wykrzyknął:
— Wap-nap-ao umakhanaucz! Biała Żmija już nadchodzi! Potem ściągnął cugle, aż tańczący koń wspiął się na tylne nogi, i skręciwszy go w miejscu, pomknął z powrotem.
A więc mieliśmy ujrzeć za chwilę posłów białych ludzi z Królewskiej Konnej, a przede wszystkim mieliśmy ujrzeć największego wroga naszego plemienia, samego Wap-nap-ao. Imieniem tego człowieka matki straszyły dzieci, a wojownicy wspominali o nim ze złym błyskiem w oczach. Mieliśmy go więc wreszcie ujrzeć — Sowa i ja.
Pamiętaliśmy dobrze, kiedy po raz pierwszy dobiegło nas imię Wap-nap-ao. Sięgaliśmy wtedy wzrostem Owasesowi zaledwie do pasa. Ale od tego czasu wiele razy Key-wey-keen zmienił kierunek swego biegu i wiele razy śnieg przykrył puszcze swym białym milczeniem. Owasesowi zaglądamy dziś już prosto w oczy, mięśnie nasze stwardniały i coraz bardziej stają się odporne na ból i zmęczenie. Nie tak odległy nawet jest już czas naszego wtajemniczenia. I dopiero teraz mamy wreszcie ujrzeć po raz pierwszy Wap-nap-ao…
Ojciec wraz z czarownikiem wyszli już przed namiot wodzowski i zasiedli na rozłożonej skórze niedźwiedziej. Stojąc wraz z Sową u wejścia naszego tipi widzieliśmy wyraźnie ich chmurne twarze.
Na skraju puszczy ukazali się jeźdźcy. Prowadził ich Tapto. Po jego lewej stronie jechał mężczyzna w czerwonej bluzie i dziwacznym nakryciu głowy. Tuż za nim jechał Owases pochylony Jak zwykle nad końskim karkiem. Był tam jeszcze Złamany Nóż i dwaj biali w czerwonych bluzach.
Kobiety i dziewczęta skryły się w namiotach, bębny biły głucho, orszak zbliżał się szybkim kłusem. Gdy wymijali nas, ujrzałem twarz Owasesa i po raz pierwszy na tej twarzy ujrzałem coś innego niż obojętność. Owases, sam Owases nie umiał tym razem skryć bólu i smutku w oczach. Wargi krzywił tak pogardliwie, jakby gardził gośćmi, nami, nawet sobą.
A biali? Pierwszy z nich, jadący wraz z bratem, dorównywał wzrostem naszym wojownikom. Twarz miał podobną nawet do naszych — ostrą jak nóż, o głęboko zapadniętych oczach. Tylko włosy świeciły mu jasno, prawie tak jasno, jak złote włosy mojej matki. Twarz miał nieruchomą. Nie umiał jednak patrzeć spokojnie i prosto. Jego oczy szybko biegały wśród namiotów, przeliczyły stado koni, prześliznęły się P° nas. Węszył tymi oczami jak głodny sparszywiały wilk. Był jednak groźny. Czuło się w nim siłę i odwagę mężczyzny, i groźniejszą jeszcze chytrość-
Natomiast na widok dwu pozostałych wzruszyliśmy ramionami — mieli białą błyszczącą skórę, a pod nią tylko tłuszcz, twarze zaokrąglone, jak twarze łakomych chłopców, okrągłe ramiona, okrągłe łokcie i kolana, jakby nie znali innego życia niż wylegiwanie się w swoich namiotach. Gdzie były ich mięśnie, gdzie ich blizny wojenne i barwy powitalne na twarzach? My przystroiliśmy się na ich przybycie w biało-niebieskie pasy, a oni? Mieli twarze gołe i bezwstydnie białe. Jakże ich chowano? Czego uczył ich nauczyciel! Czułem, że porywa mnie gniew. Sowa też parsknął pogardliwie.
— Dlaczego nasi obawiają się tych tłustych szczurów?
— Nie wiem — mruknąłem. — Teraz nie wiem. Może dlatego, że jest ich wielu… mówią, że jest ich bardzo widu. Ale przecież jeden wasz wojownik da sobie radę z pięcioma takimi prosiętami.
Sowie to było mało.
— Z dziesięcioma — powiedział z naciskiem.
Patrzyliśmy śladem jeźdźców mrużąc pogardliwie oczy. Zbyt wiele niepokoju kryło się w uprzednim oczekiwaniu, by teraz, ujrzawszy zwykłych, tłustych ludzi, nie śmiać się właśnie z pogardą.
Myśleliśmy, że zjawią się ogromni i groźni wojownicy — olbrzymi o potężnych ramionach i oczach krwawych jak u szarego niedźwiedzia. Tymczasem przybyli do nas mężczyźni bardziej podobni do starych tłustych kobiet niż do prawdziwych wojowników. Jednego z nich należało się obawiać — to widać było od razu. Ale dwaj pozostali? Czy najlepsza nawet broń może zastąpić silne ramię i bystre oko? Zapomnieliśmy wtedy o wszelkich dawnych strachach. „Zobaczymy — myślałem sobie — zobaczymy, co powiedzą ci biali, kiedy my dorośniemy i ujmiemy broń wojowników w swoje ręce”.
Przybysze podjechali już do siedzącego przed namiotem ojca, zsiedli z koni i pozdrowili go unosząc prawą dłoń do góry. Wokół ojca i czarowriika zebrało się sporo mieszkańców wioski, ale wbrew wszelkim zwyczajom widać tu było przede wszystkim naszych rówieśników — Młode Wilki. Widać było zatem, że choć posłów przyjmują najwybitniejsi z plemienia, to jednak przyjmują ich bez szacunku.
Przepchnęliśmy się z Sową w pobliże siedzących, tak by dobrze widzieć twarze białych. W tej zaś właśnie chwili ten z posłów, który jechał przodem wraz z Tanto, przemówił — i to przemówił naszym językiem. Brzmiał w jego ustach twardo, ale przymknąwszy oczy można by było sądzić, że to mówi ktoś z naszych:
— Witaj, Wodzu Wysoki Orle — zaczął. — Przybyłem do ciebie od Wielkiego Białego Ojca, który cię pozdrawia i pyta o twoje zdrowie.
— Powiedz mu, Wap-nap-ao — odpowiedział ojciec — że Wysoki Orzeł oddycha powietrzem wolnej puszczy i dlatego czuje się zdrowy.
A więc to był Wap-nap-ao? To był on właśnie! Ów jedyny biały podobny do naszych wojowników. Człowiek o suchej twarzy i wielkich, silnych ramionach. To był Biała Żmija?
Patrzyłem nań nie czując niczego, nie słysząc żadnej własnej myśli, poza nienawiścią. Co uczynić? Czy nie lepiej będzie złamać wszelkie prawa plemienia i wypuścić strzałę prosto w serce ścigającego nas od lat wroga? Zginąłbym wtedy na rozkaz własnego ojca. Ale przede mną zginąłby Wap-nap-ao i może plemię mogłoby żyć spokojnie!
Czy jednak żyje na świecie tylko jedna Biała Żmija? „Jest ich tyle, ile gwiazd na sierpniowym niebie” — powiadał Tanto.
I dopiero w tej chwili zrozumiałem, że śmieszna była nasza pogarda wobec dwu tłustych posłów z Królewskiej Konnej. Wojownicy naszego plemienia umieli walczyć — i cóż z tego? Wolnemu plemieniu Szewanezów pozostało już tylko jedno — ucieczka. Obrona i ucieczka. Ucieczka tak ostateczna, jak bieg starego łosia przez zimową puszczę, okrążonego przez stado głodnych wilków.
Nie chciałem już słuchać, o czym radzą. Nie chciałem słyszeć, jak ojciec spokojnym głosem wita człowieka, który od wielu lat jest przywódcą goniących nasze plemię wilków, który zabił Szybką Strzałę i wojownika z rodu Tanów, który już przed laty przyczynił się do śmierci wielu innych.
Podszedłem do koni białych. One też różniły się od naszych. Były wyższe, o prostych i cienkich nogach, szybsze więc, lecz mniej wytrzymałe niż nasze mustangi. Miały też ładniejsze łby. Ale i one nie mogły porwać serca. Były zbyt delikatne, zbyt słabe, źle zniosłyby wędrówki po puszczy, mrozy i burze wiosenne.
Jaka w tym wszystkim kryła się tajemnica? Jak to się działo, że ludzie słabi, jeżdżący na ładnych i równie słabych koniach, byli siłą, przed którą drżało plemię Szewanezów? Nie mogłem tego pojąć. Wstyd łamał mi serce. Czy złe duchy są na ich usługach? Kto znosi im ową broń i w czym kryje się siła, której brak ich mięśniom?
Pod największym namiotem kilka kobiet przygotowywało ucztę. Rozstawiły przy rozłożonych derkach gliniane miśki, łyżki rzeźbione z rogów i noże.
Przy każdej misie leżał przygotowany skórzany woreczek z tytoniem.
Powitanie posłów przez ojca trwało krótko. Odezwał się bęben zwołujący na ucztę.
Pierwsi nadeszli biali, których prowadził Tanto, potem zaczęli się schodzić wodzowie szczepów — Leżący Niedźwiedź, o którym powiadano, że gołymi rękami udusił niedźwiedzia, Czarna Dłoń, kroczący krokiem lżejszym od kroku pumy, i najsłynniejszy myśliwy wszystkich szczepów, najmłodszy z wodzów plemienia, Złamany Bełt. Przybyli też naczelnicy Czikornów, Wiczminsów i Kapotów. Na koniec zjawili się ojciec wraz z Gorzką Jagodą. Oni jednak nie brali udziału w uczcie dbając jedynie o to, by nikomu z gości nie zabrakło niczego.
Udało się nam wraz z Sową przysiąść blisko białych. Odechciało mi się już zabawy w kpiny z przybyszów, czym zajmowali się wszyscy chłopcy — choć za zbyt wyraźne i głośne śmiechy Owases karał natychmiast pasem. Nie miałem też ochoty najedzenie. Patrzyłem na białych. Po prostu patrzyłem na Wap-nap-ao. Nie rozumiałem niczego i nie chciałem niczego już rozumieć.
Siedzący obok niego Tanto również nie tknął jedzenia, choć mogło to nawet obrazić gości. Biali jednak nie zwracali na nic uwagi. Widać było wyraźnie, że smakują im pieczone żebra jelenia.
Uczta skończyła się z pierwszym zmrokiem.
Ojciec kazał rozpalić ognisko. Wtedy Niebieski Ptak, pomocnik Gorzkiej Jagody, położył przed czarownikiem wielką fajkę, kalumet przyjaźni, zdobiony w rzeźby ptaków i zwierząt, przybrany pękiem piór białej orlicy — znakiem braterstwa. Spuściłem oczy. Nie chciałem patrzeć na znak braterstwa, który ma przejść z rąk czarownika Szewanezów w ręce Wap-nap-ao, Białej Żmii, choćby to miało oznaczać tylko tyle, że białym posłom nie grozi dziś w naszej wiosce żadne niebezpieczeństwo.
Nastała cisza. Wszyscy czekali. Mimo wszystko nie wiadomo jeszcze było, czy Gorzka Jagoda rozpali fajkę przyjaźni, czy w ostatniej nawet chwili — za podszeptem duchów — odmówi tego. Gzy odbędzie się narada, czy też biali odejdą po uczcie bez słowa?
Czarownik trwał w bezruchu. Nie wytrzymałem, otwarłem znów oczy, tak jak wszyscy wpatrywałem się w nieruchomą twarz Gorzkiej Jagody. W rosnącej ciszy słyszałem niemal stukot ludzkich serc. Wodzowie czekali w bezruchu. Wap-nap-ao również nie drgnął nawet. Tamci dwaj jednak zaczęli się rozglądać, zaczęli nawet coś szeptać do siebie. Wiercili się jak skunksy, jak śmierdzące tchórze. W końcu jeden z nich powiedział coś głośno, ośmielił się nawet splunąć, ale właśnie Wap-nap-ao uciszył go jednym gestem — biały natychmiast zamilkł. v.
Gorzka Jagoda wstał. Odezwał się głos bębna. Czarownik zaś wyciągnął przed siebie ręce, pochylił się nad ogniskiem tak, że jego dłonie dotknęły płomieni. Potem oczyszczone ogniem ramiona wzniósł w górę, przemówił:
— O Manitou, ty, co masz władzę nad wszystkimi i widzisz nas niedołężnych, pomóż nam, Wielki Duchu, powiedz, co mamy czynić. Prosimy ciebie, pomóż nam.
Stał tak przez chwilę szepcząc niezrozumiałe już słowa i zaklęcia. Wreszcie usiadł, ujął fajkę w ręce i małym czerwonym węglem rozpalił w niej tytoń. A więc narada odbędzie się!
Gdy ostatni z biorących w niej udział naczelników oddał kalumet z powrotem Gorzkiej Jagodzie, wszystkie oczy zwróciły się w stronę ojca. On miał przemówić pierwszy.
Głos ojca był spokojny.
— Co przywiózł biały brat dla czerwonych wojowników? — zwrócił się ojciec do Wap-nap-ao.
Wap-nap-ao otworzył torbę myśliwską i wyjął z niej biały kawał papieru. Podniósł go do góry. Powiedział:
— Oto Wielki Biały Ojciec przesyła wam ten mówiący papier, w którym oddaje wam nowe tereny łowieckie na południu. Tam nie będziecie głodować. Będziecie dostawali odzież i żywność za darmo. Biali i czerwoni wojownicy spotkali się niedawno w Kanionie Milczących Skał. Nikt nie wie, jacy to byli wojownicy. Białych zginęło trzech w kanionie, a jeszcze przedtem dwóch w puszczy. Ptaki, co latają nad słonymi skałami, opowiadały, że w plemieniu Szewanezów też umarli jacyś wojownicy, choć nikt nie wie, dlaczego. Wielki Biały Ojciec mógłby spytać, gdzie są jego słudzy, którym zabrano życie, mógłby przysłać wielkie zastępy wojowników i spalić całą puszczę. Ale Biały Ojciec jest łaskawy i jeśli Szewanezi zechcą się tam uczyć od białych uprawy ziemi i hodowli zwierząt, Biały Ojciec zapomni o tym, że zginęli jego wojownicy.
Umilkł na chwilę, jakby czekając na to, czy się ktoś odezwie. Nikt jednak nie zamierzał tego uczynić.
Wap-nap-ao ciągnął więc dalej:
— Jeżeli na piśmie Białego Ojca położycie swe znaki totemowe i zgodzicie się przejść na nowe tereny, dostaniecie także dużo pieniędzy, za które będziecie mogli kupić wiele dobrych rzeczy. Biały Ojciec nie chce żadnej waszej krzywdy. Jest szlachetny i łaskawy. Ale sprzeciwiać mu się nie wolno, bo wtedy nikt mu się nie oprze. Jego siła zmusi każdego do posłuszeństwa. I jeśli ktokolwiek spróbuje walczyć przeciw niemu, to w jego namiocie kobiety śpiewać będą żałobne pieśni, a on sam albo zginie, albo na wiele Wielkich Słońc zamieszka w kamiennym namiocie, do którego wejść można, ale z którego nie wychodzi się nigdy.
Wap-nap-ao nie syczał jak żmija. Jego głos nie był słaby. Czułem, że mówi człowiek, którego serce nie zna lęku. Oczy Wap-nap-ao odbijały czerwony blask ogniska.
Widziałem wyraźnie, że dwaj wodzowie, wódz Czikornów, Wyjący Wilk, i Wiczminsów, Dzika Wydra, opuścili głowy, jak gdyby znaleźli się w cieniu owego kamiennego namiotu. Zdawało się, że znowu nikt nie odpowie na zuchwałe słowa Białej Żmii. Dlaczego nikt tego nie czyni — dlaczego nie nazwie naszego wroga psem i szakalem? Czyżby wojownikom zamarły serca w piersiach?
Ale w końcu odezwał się głos Wielkiego Skrzydła. Drżący i wysilony głos starca, którego dłoń jest już za słaba, by zabić nawet ptaka, ale myśl mądra wielkim doświadczeniem.
— Oczy moje widziały wiele, uszy moje słyszały nieraz żałobne pieśni. Słyszały także pieśni zwycięstwa. Wap-nap-ao przychodzi do nas nie po raz pierwszy. Był już na radzie naszego plemienia, kiedy jeszcze chodziłem na łowy i przed moją dzidą uciekały szare niedźwiedzie. Już raz pokazywał plemieniu Szewanezów mówiący papier od Białego Ojca. A przed nim czynili to inni, starsi bracia Białej Żmii. Nieraz biali ludzie przychodzili, aby rozkazywać wolnemu plemieniu Szewanezów. Ich kości rozwlekły wilki po puszczy i po stepie, a plemię Szewanezów jest wolne. Wap-nap-ao był u nas już przed wielu Wielkimi Słońcami. Mówił to, co dziś. A plemię Szewanezów ciągle jest wolne, na plecach zaś Wap-nap-ao jest wielka blizna od mojej strzały. Wap-nap-ao był wtedy młodym wojownikiem, a moja ręka już słaba. Mimo to Wap-nap-ao uciekał przede mną. Czy Wap-nap-ao zapomniał o tym?
Były to słowa obraźliwe. Biały jednak tylko się uśmiechał.
— Ale jestem znowu tutaj — przemówił znowu — i póki nie usłuchacie, będę przychodził zawsze. Albo… albo przyjdzie ktoś inny nie z papierem, ale z wielkimi strzelbami, których jedna kula może roznieść i spalić całą wioskę. Plemię Szewanezów jest wolne. Ale wobec siły Białego Ojca jest jak najmniejszy ptaszek naprzeciw szarego niedźwiedzia. Lepiej jest śpiewać weselne pieśni tam, gdzie rozkazuje pójść Biały Ojciec, niż śpiewać pieśni żałobne nad grobem całego plemienia. Głos Wielkiego Skrzydła jest słaby, jego słowa drżą od starości. Co powiedzą inni silni mężowie Białemu Ojcu?
Tym jednak razem znowu nie otrzymał odpowiedzi. Widać było, że traci spokój. Jego dwaj towarzysze zaś od dawna już nie umieli zachować się, jak wypada prawdziwym mężczyznom. Bez przerwy szeptali coś, niczym stare kobiety nad potokiem, kiedy piorą derki na wiosnę.
W końcu Wap-nap-ao zwrócił się wprost do mego ojca:
— Ty, wodzu, masz najsilniejszy głos i twoich słów wszyscy słuchają. Nie chcesz odpowiedzieć na papier Białego Ojca? Nie odpowiadaj. Ale tu jest inny papier. W Kanionie Milczących Skał schwytaliśmy jednego z twoich wojowników. Było to wtedy, kiedy zginęli biali ludzie. Twój wojownik ich zabił. Mogliśmy go skazać na śmierć. Ale powiedzieliśmy: „Jeżeli pójdziesz na tereny, które ci przeznaczamy, będziesz żył”. Twój wojownik położył na tym papierze swój znak totemowy na dowód posłuszeństwa, że zgadza się iść do rezerwatów nad jeziorem Ontario. Przyjrzyjcie się jego znakowi.
Ale wtedy… wtedy Tantę zerwał się z ziemi. Skoczył jak łasica. Wyrwał z ręki Wap-nap-ao papier i cisnął go w ogień!
Papier zwinął się i sczerniał w jednej sekundzie. Jeden z białych chciał pochwycić brata za ramię, w jego ręku błysnął żelazny przedmiot — była to krótka strzelba, którą biali nazywają rewolwerem. Ale Wap-nap-ao, nie podnosząc się z ziemi, wrzasnął coś strasznym głosem i biały natychmiast usiadł z powrotem. Wap-nap-ao zaś znowu się roześmiał. Był to jednak śmiech bez radości. Tak „śmieją się” psy otoczone przez wilki.
— Niejeden taki papier — powiedział — jest na świecie. Zgoda waszego wojownika wypisana została na wielu papierach. I nikt już nie zawróci jego kroków. Ja swoje powiedziałem. Sami wiecie dobrze, że dla Białego Ojca niczym jest siła całego waszego plemienia. Jego jeden uśmiech znaczy więcej niż wszystkie wasze łuki. Ofiaruje wam spokojne życie. Wybierajcie. A ja przyrzekam wam, wodzowie, że w rezerwatach zachowacie swą władzę, a Biały Ojciec każdego miesiąca da wam pieniądze.
Podniósł oczy na stojącego wciąż przy ognisku Tanto i pogardliwie wzruszył ramionami.
— Tobie też, synu Wysokiego Orła, możemy dać pieniądze, jeśli tylko będziesz rozsądny i zrozumiesz, jak słabe są twoje ręce.
Uczułem, że we wszystkich zamarł na chwilę oddech. Wydawało się, że Tanto skoczy na białego. On jednak tylko krzyknął:
— Dość!
Chciał zdaje się jeszcze coś przemówić, ale ojciec powstrzymał go ruchem dłoni. Ruch był gniewny i szybki. Tanto ośmielał się krzyczeć na radzie, wtedy gdy milczą wodzowie. Tanto usiadł i spuścił oczy, by nie widzieć na twarzy Wap-nap-ao uśmiechu drwiny. Ojciec zaś rozejrzał się po twarzach wodzów. Spytał spokojnym, trochę jakby zmęczonym głosem:
— Wodzowie słyszeli, ćo mówi Biała Żmija. Ja, Wysoki Orzeł, czekam na ich słowa.
Wtedy stała się rzecz straszna.
Oto dwaj wojownicy o sławnych imionach, wodzowie, których czyny słynęły szeroko, wyjęli zza pasa noże i wbili je w ziemię. Wpierw uczynił to Wyjący Wilk. W chwilę potem Dzika Wydra.
Wyjący Wilk powiedział:
— Moi bracia wiedzą, że nie znam strachu. I nigdy do grożącej śmierci nie odwracałem się plecami. Słowa Wap-nap-ao są słowami złego wroga. Ale Wap-nap-ao mówi prawdę. Nasze plemię jest słabe wobec siły białych ludzi. Mają broń, która rzuca pioruny, od których giną wszyscy, jak mrówki w pożarze lasu. Jestem wodzem szczepu Czikornów i chcę, by mój szczep żył, a nie umierał… Wolę, żeby jego kobiety śpiewały pieśni weselne niż pieśni żałoby. Dlatego położę swój znak na mówiącym papierze Białego Ojca.
Dzika Wydra podniósł dłoń na znak, że i on chce mówić. Powiedział tylko tyle:
— Ja uczynię to samo.
Nigdy dotąd nie wiedziałem, jak straszne może być milczenie. Zamknąłem oczy. Sowa wbił mi palce w ramię i słyszałem, że oddycha jak człowiek śmiertelnie zraniony. Jego rodzice należeli do szczepu, któremu przewodził Dzika Wydra. Co czynić? Nic prócz rozpaczy i wstydu nie było dla nas na świecie. Puszcza nie była puszczą, jezioro nie było jeziorem. Wokół ogniska wolnych Szewanezów siedziały stare kobiety, przerażone głosem Wap-nap-ao. Nie mogłem otworzyć oczu, bo bałem się, że gdy to uczynię, popłyną z nich łzy, jak właśnie z oczu kobiety, łzy rozpaczy i wstydu.
Ale wtedy posłyszałem głos ojca. Choć stała się rzecz straszna, głos ojca nadal był spokojny.
— Czy wodzowie Czikornów i Wiczminsów widzieli kiedyś ziemie, które darowuje nam Biały Ojciec? Czy oczy oglądały ludzi znajdujących się w nich? Odpowiedz, Wyjący Wilku.
Tamten zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie, Wysoki Orle. Słyszałem, że są to ziemie, na których trudno spotkać jelenia i niedźwiedzia, że karmią się tam ludzie mięsem małych zwierząt i łaciatych bizonów i ręce ich słabną. Ale powiadam, że nie chcę zaprowadzić całego swego szczepu do Groty Milczących Wojowników. Chcę, by żyli nasi mężczyźni, kobiety i dzieci.
Ojciec spojrzał na Gorzką Jagodę. Ten wstał i dał jakiś znak w stronę swego namiotu. Ojciec zaś powiedział tylko tyle:
— Pragniesz, aby żyli mężczyźni, kobiety i dzieci twojego szczepu. Ja pragnę tego samego nie tylko dla jednego szczepu, ale dla całego plemienia. Ale życie na tych ziemiach, które dają nam biali ludzie, bywa gorsze niż życie kojotów w Dolinie Słonych Skał, gdzie parszywieją ich pyski i brzuchy przysychają do kości. O tym też pamiętajcie, wodzowie.
Wokół ogniska ludzie poruszyli się lekko. Przez otaczający naradę krąg przeszedł głośny szmer. Oto od strony namiotu Gorzkiej Jagody dwóch wojowników prowadziło niezmiernie chudego mężczyznę, którego nikt dotąd nie widział w naszym obozie. Zapewne ojciec kazał czarownikowi ukryć go w swoim tipi.
Ile liczył lat obcy, nie sposób było odgadnąć. Włosy miał jeszcze całkiem czarne, ale twarz i postać starca. Oczy jego błyszczały jak powierzchnia stojącej wody, lecz były nie widzące. Stał podtrzymywany przez wojowników na uginających się nogach, drżał niczym stuletnia kobieta. Ubrany w nędzne łachmany, wyglądał jak złamana wiatrem, odarta z kory osika.
Na znak czarownika zaczął mówić:
— Jestem z plemienia Cree, nazywano mnie Długim Nożem. Siedem Wielkich Słońc temu nasz wódz podpisał papier Białego Ojca i poszliśmy mieszkać tam, gdzie wskazali biali z Królewskiej Konnej. Byłem wtedy młodym wojownikiem, ledwo co wprowadziłem kobietę do swego namiotu. Poszliśmy bez walki, ufając nie tylko sile, ale i dobroci białych ludzi. Ale oni otoczyli wyznaczoną dla nas ziemię drutami, zakazali nosić broń i zakazali polować. Na tej ziemi zresztą częściej można było spotkać szczura mówiącego ludzkim głosem niż zwierzynę godną strzały myśliwego. Biali dawali nam jedzenie, ale od tego jedzenia dzieciom zaczęły wypadać zęby i nim dorosły, były już starcami. Przychodzili do nas różni biali ludzie. Kazali przebierać się w odświętne stroje i robili w czarnych skrzynkach obrazy naszych postaci, dawali za to pieniądze i ludzie brali je, bo jedzenia nigdy nie było za dużo, choć dużo go przedtem obiecywano. Zaczęliśmy chorować na choroby białych, od których mężczyźni pluli krwią, a kobiety rodziły słabe, chore dzieci.
Wydawałoby się, że ucichła cała ziemia i nawet księżyc przystanął na swej drodze, by słuchać człowieka z plemienia Cree. Tylko dwaj biali szeptali coś ze sobą wymachując rękami. Wap-nap-ao zaś przerwał mu unosząc rękę w górę:
— Skąd przybywasz?
Cree nachylił się ku niemu, wyciągnął rękę i palcem godził jak nożem.
— Uciekłem. Uciekłem znad Ontario. Nigdy tam nie powrócę.
— Uciekłeś? — powtórzył cicho Wap-nap-ao. A Cree zaczął krzyczeć:
— Wy, przeklęci! Skradliście naszą ziemię! Złamaliście nas siłą, przekupiliście kłamstwem! Zrobiliście z nas niewolników i każecie zdychać wolnym plemionom śmiercią niewolników. Czy mało macie ziemi? Czy ciągle mało wam waszych rzek i mórz, równin i gór, że cudze musicie zabierać? Jesteście posłami Białego Ojca czy posłami Ducha Śmierci plemienia wolnych Szewanezów?
Cree stracił oddech, złapał go kaszel, złamał wpół jego postać. Byłby upadł twarzą w ognisko, gdyby wojownicy nie podtrzymywali go. Wap-nap-ao machnął pogardliwie ręką.
— Słuchaj, Cree. Jesteś… — zaczął, ale wtedy zabrzmiał głos ojca, był donośny i groźny.
— Milcz, Wap-nap-ao. Ty swoje słowa już powiedziałeś. Teraz mówię ja, wódz Szewanezów.
Wszyscy zwrócili twarze w stronę ojca. On zaś wyjął nóż zza pasa, wyciągnął przed siebie lewe ramię i naciął ostrzem przegub dłoni. Krew pociekła cienką strużką i poczęła wsiąkać w ziemię. Ojciec przemówił:
— Ja, Wysoki Orzeł, wódz wolnego plemienia Szewanezów, raz jeszcze zawieram braterstwo krwi z moją ziemią i mówię, że tylko śmierć może mnie z niej zabrać.
W wielkim — milczeniu, bez jednego słowa, wyciągnął przed siebie rękę Wyjący Wilk. I on uczynił to samo. Uczynił to Dzika Wydra — po nim wszyscy naczelnicy szczepów. Krople krwi wsiąkały w ziemię, ziemię wolnych Indian, powtarzali braterstwo krwi wojownicy i wodzowie, naczelnicy szczepów i młodzi chłopcy.
Wap-nap-ao siedział nieruchomo i tylko wodził oczami wokół siebie — umilkli nawet tamci dwaj biali. Patrzyli, jak wolne plemię Szewanezów odpowiada na prawo białych.
Przez skały i rzeki.
Przez krzewy, przeszkody i las.
Omijając chytrego Pan-puk-keewis,
Przez źródła i strumyki leśne
Biegł do tamy zbudowanej przez bobry
Nad jezioro Spokojnej Wody,
Gdzie rosły lilie.
Gdzie falowało sitowie.
Gdzie mieszkała dziewczyna jego
O włosach i oczach czarnych
Jak wody tego jeziora…
Posłowie białych odjechali jeszcze tej samej nocy. Odprowadzili ich Owases i Tanto. Odjechali też wodzowie innych szczepów. Do wioski powrócili wojownicy z końmi, ale już od rana rozjechali się do puszczy. Niewiele czasu nam zostało w tym roku na łowy, wiadomo było, że wkrótce powróci na nasz ślad Wap-nap-ao, że plemię znowu będzie musiało gubić swój trop w lasach i górach. Zawarliśmy braterstwo krwi z naszą ziemią, ale w wiosce nie słychać było śpiewów ani okrzyków.
Czekałem na powrót brata, nie pobiegłem nawet z Sową do puszczy, choć chłopcy Kapotów odkryli ślad całego stada jeleni. Czekałem na brata już od rana przed jego namiotem, czekałem wiedząc, że może powrócić nie prędzej niż dopiero w południe. O czym myślałem? Nie pamiętam. Myśli me były szybkie i bezładne jak chmury deszczu porwane przez wiosenny wiatr. Zamknąłem oczy, oglądałem całe swoje życie — słyszałem piosenki matki, śpiewane jeszcze małemu Uti, walczyłem z łosiem nad. Długim Jeziorem, widziałem drogę do obozu Młodych Wilków, strzelałem do orła, patrzyli na mnie wojownicy z Groty Milczących Skał. Owases opowiadał o Pięknej i Idaho…
Słońce minęło południe, potem powoli przetoczyło się ku zachodniej stronie. Wciąż czekałem na brata. Kilka razy widziałem, jak między trzema brzózkami naprzeciw namiotu Tanto ukazuje się Tinglit. Ona też czekała.
Owases i Tanto powrócili dopiero wieczorem. Odwiedzili na krótko ojca i czarownika, potem rozeszli się do swych namiotów. Tanto spętał konia, puścił go na łączkę koło trzech brzóz, wreszcie podszedł do mnie. Minął mnie w milczeniu, wszedł do tipi i widać było, że nie chce ze mną mówić. Ja jednak uparłem się, wszedłem za nim. Nawet na mnie nie spojrzał. Rozpalił ognisko, twarz miał ściągniętą zmęczeniem.
Pomogłem mu rozdmuchać płomień-. Usiedliśmy naprzeciw siebie.
W końcu Tanto spytał: i — Czego chce mój brat?
— Czy biali prędko powrócą?
— Nie wiem.
— Czy odprowadziliście ich do obozu białych?
— Nie. Wap-nap-ao nie chciał, abyśmy widzieli, jak daleko jest obóz i ilu w nim ludzi. Ale spotkaliśmy Tłustego Handlarza. Powiedział, że Wap-nap-ao ma do swego obozu jeszcze osiem dni drogi i że nieprędko zbierze nowych wojowników.
Nie umiałem zacząć tej rozmowy, którą zacząć chciałem. Brakło mi odwagi. I właściwie sam nie wiedziałem dokładnie, co chcę powiedzieć. Chciałem usłyszeć tylko to, co brat myśli.
Raz już nawet zacząłem:
— Tanto…
Ale znów zabrakło odwagi. Dokończyłem całkiem inaczej:
— Tinglit przez cały dzień wychodziła między brzozy.
Brat nawet się nie uśmiechnął, spojrzał tylko uważnie na mnie. Powiedział:
— Wyjdź ze mną.
Był już mrok. Wiał Key-wey-keen — jego oddech stawał się coraz chłodniejszy. Stanęliśmy między trzema drzewami, oparliśmy się o ich pnie. Wiedziałem, że za chwilę zjawi się tu Tinglit. Brat wychodząc z namiotu zostawił odsłoniętą skórę wejściową — był to znak, że czeka na Tinglit. Nie należało zatem zaczynać rozmowy. Ale ja czekałem na niego cały dzień. I nie mogłem czekać dłużej. Teraz ośmieliła mnie ciemność. Powiedziałem:
— Tanto, w twoich i moich żyłach płynie krew białych ludzi. Nie odpowiedział.
— Tanto — powtórzyłem — to jest prawda.
— Milcz!
— Tanto! — krzyknąłem. — Matka nie jest siostrą Wap-nap-ao. Stanął nade mną, mówił, jakby pędziła go gorączka:
— Nie, nie jest jego siostrą. Ale w naszych żyłach płynie zła krew. Ty masz nawet jaśniejszą skórę i pobielałe włosy. Wszyscy wiedzą, że matka nie jest siostrą Wap-nap-ao. I nie pamiętają o tym nawet. Ale ty pamiętasz. I ja nie mogę zapomnieć. Co to znaczy? To znaczy, że mamy zatrutą krew. Że jesteśmy inni.
— Nieprawda! — krzyknąłem.
— Prawda. Ja o tym pamiętam lepiej niż ty i dłużej niż ty. Wap-nap-ao wkrótce znowu wejdzie na nasz ślad. Co my, dzieci białej kobiety, będziemy czynić?
Nie słyszeliśmy kroków Tinglit. Stanęła tuż przy nas. Widziałem z bliska jej wielkie oczy. Mówiła:
— Tinglit słyszała wasze słowa. I serce jej jest smutne. Serce jej jest smutne, bo wasze myśli błądzą, bo w waszym głosie słyszę gniew. Ja, Tinglit, mówię wam to, co mówią Wszyscy. My kochamy Biały Obłok i oną”,nas kocha. Ona jest naszą, tak samo jak ja, jak mój ojciec, jak będzie mój syn. Jedna jest ludzka dobroć i jedno jest ludzkie zło, choć człowiek ma różne barwy skóry. Ale każdy jest taki sam. Wschodzi jak słońce i zachodzi do grobu, zjawia się na ziemi jak wiosna i kładzie na spoczynek jak zima.
Umilkła. Nad nami drżały listki brzóz. A Tinglit, Brzozowy Listek, mówiła już tylko do Tanto:
— Pójdziemy jutro, Tanto, na Wzgórze Samotnej Sosny. Tam oczy twoje ujrzą lasy naszej ziemi. Myśli staną się jasne i radosne. Ja pójdę z tobą. Ja pójdę z tobą zawsze. Znasz wysoki las i potrafisz w nim czytać jak Gorzka Jagoda w gwiazdach. Zawsze będę ci wierna, Tanto. Jedno ognisko będzie nas grzało i jedna skóra okryje nas w chłodne noce, Tanto!
Ognie w namiotach bledną i gasną, za to na niebie zapalają się gwiazdy. Są bardzo blisko. Wystarczy sięgnąć ręką. Sierp księżyca leży tu — wsparty o czubek czarnej jodły. Znowu słychać krzyk dzikich gęsi. Ciągną na południe, bo oddech Key-wey-keenu jest coraz chłodniejszy.
Gwiazdy bledną. Księżyc ucieka za skały. Wstaje mroźny brzask. Gdzieś wśród krzaków wrzasnął królik. Nad brzegiem jeziora słychać szybkie trzaski, pomruki, sapania. To piżmoszczury i bobry uwijają się jak mrówki, coś tam nadgryzając i skrobiąc. Wspólnie rozpoczynamy nasz dzień. Ci w lesie, tak jak my, śpieszą się coraz bardziej, by do końca uzupełnić zimowe zapasy.
Widzę, jak ze swego namiotu wychodzi Owases. Patrzy na krwawo wschodzące słońce. Marszczy się z troską.
Idziemy z Sową na brzeg jeziora. Dziś popłyniemy w mgłę, by szukać śladów zwierzyny. Przy spuszczeniu kanoe musimy drągiem łamać lód. Przez noc urosła już przy brzegu skorupa pokryta szronem. Widnieje na niej lisi trop.
Wiem, czemu Owases marszczy czoło. Musimy ponieść karę za to, że krótki był w tym roku czas naszych łowów — że zamiast polować, trzeba było uciekać i walczyć z białymi. Spóźnione łowy i długa zima — to głód. Teraz już jest późno. W każdej chwili zły Duch Północy może skuć jeziora cienkim lodem. Wtedy myśliwi będą skazani na czekanie, dopóki lód nie wzmocni się dostatecznie, by po nim chodzić. Tak Ka-peboan-ka, pan Key-wey-keenu, mści się na niedoświadczonych lub opieszałych łowcach.
Ma jeszcze w zanadrzu śnieżyce, głębokie śniegi i huraganowe wiatry. Ale jest powolny, nie grozi od razu wszystkim. Wpierw przysypuje wzgórza cienką warstwą szronu, by człowiek obarczony ładunkiem pośliznął się idąc i upadł łamiąc rękę lub nogę. Potem Ka-peboan-ka pokryje jezioro cienką warstwą lodu. Może myśliwy jakiś wejdzie na taflę i utonie? Albo;zamrozi kanoe na środku jeziora. Kanoe uwięźnie w lodzie zbyt grubym, by przebić się przezeń, a zbyt cienkim, by po nim przejść.
Coraz krótsza jest ścieżka idącego przez niebo słońca. Szary niedźwiedź poszedł spać wysoko w góry — po puszczy włóczą się jeszcze tylko czarne i brunatne samotniki.
Z dalekiej północy przylatują pierwsze płatki śniegu. Spadają na grubą warstwę pokrywającą puszczę liści. Pan Key-wey-keenu narzucił na ramiona biały płaszcz. Tańczy z uciechy, a puszcza wypełnia się śnieżną, wirującą bielą. Rano świeci znów słońce, ale zmęczone — nie grzeje.
Od kiedy ojciec Tinglit, Lekka Stopa, przyjął Tanto w swym namiocie i obiecał dać swą córkę za cztery skóry niedźwiedzie, co ranka wyruszaliśmy na polowanie. Późno było. W puszczy leżały pierwsze białe płaty — ślad po pierwszych śnieżycach. Tanto jednak miał już trzy czarne skóry.
Ojciec chciał mu dać czwartą, ale Tanto postanowił, że sam musi ją zdobyć, choć zarówno on, jak i Tinglit marzyli już o tym, by to ona rozpalała co dzień ogień w namiocie brata.
Szukaliśmy śladów na północy, na zachodzie. Zapędziliśmy się nawet do podnóża gór, ale duchy puszczy wciąż były niełaskawe. Dwa razy udało się odkryć ślady niedźwiedzich łap, ale pierwsze z nich zgubiliśmy w Skałach Skaczącej Kozy, drugi zaś ślad zaprowadził nas do miejsca, w którym o dzień wcześniej niedźwiedź został otoczony przez myśliwych Siwaszów. Na miejscu walki pozostały już tylko kałuże krwi i czaszka zawieszona w koronach złotej sosny z ofiarną szczyptą tytoniu w oczodołach.
Potem przez jeden dzień nie wychodziliśmy w ogóle z wioski, bp Key-wey-keen tańczył w puszczy z północną śnieżycą. Gdy zaś nazajutrz rano o ciemnym świcie wyruszyliśmy znowu w drogę, głęboki śnieg pokrył ścieżki puszczańskie.
Tym razem ruszyliśmy ku wschodowi, choć wojownicy twierdzili, że w tamtej stronie żadnego łupu odnaleźć już nie można. Narty niosły nas lekko pod strome nawet wzniesienia, gdyż. — jak na każdy świeży śnieg — podbiliśmy ich spody jelenią skórą.
Puszcza milczała, wraz ze śniegiem opadała na nią cisza snu. Biegliśmy długie godziny, wciąż na wschód i na wschód. W lewe ramię trącał nas Key-wey-keen i kazał przyśpieszać biegu. Tanto pędził, jakby chcąc uciec przed nim, ja jednak byłem już wyraźnie zniechęcony. Nie wierzyłem, by udało się nam przyłapać któregoś z czarnych braci o tej porze, kiedy puszcza zapada w pierwszy zimowy sen. Ale Tanto biegł ciągle naprzód i naprzód — naprzeciw wstającemu słońcu. Za nami pędziły nasze cienie.
Widocznie Tinglit uprosiła Dobrego Ducha drzew o pomoc, bo gdy słońce dosięgło już szczytów najwyższych jodeł, a my minęliśmy zaspy wąwozu bobrów przedzierając się ku rzece, Tanto nagle przystanął w pół kroku.
Oto na brzegu rzeki ujrzeliśmy niewielki, obsypany śniegiem kopczyk. Rozglądając się ostrożnie podeszliśmy ku niemu. Tak — Tanto nie mylił się — był to przemyślnie ułożony z gałęzi i kamieni pagórek. Wystarczyło odrzucić kilka gałęzi z wierzchu, by odkryć niedźwiedzią spiżarnię, pełną zmarzniętych ryb.
Śnieg leżał tu dwiema warstwami. Śnieżyca widać nie sięgała aż w te okolice, bo na starym śniegu widniała zaledwie cienka warstwa nowego puchu. Dzięki temu nietrudno było odkryć w starej przymarzniętej skorupie wczorajsze chyba ślady niedźwiedzich łap.
— Nie zostawię go — szepnął Tanto — choćbyśmy mieli zamieszkać w puszczy.
Skinąłem głową. Tym razem musimy wrócić ze skórą niedźwiedzią.
Poszliśmy śladem w górę rzeki, klucząc szerokimi półkolami, starając się jak najczęściej iść pod wiatr. Ciężka to była sprawa, bo w niektórych miejscach niczego już pod świeżym śniegiem odnaleźć nie było można. Na szczęście w innych miejscach Key-wey-keen odwiał puch Z niedźwiedzich śladów.
Koło południa znaleźliśmy drugi kopczyk. To już był bardzo dobry znak. Był niewątpliwie świeży. A zatem szliśmy we właściwym kierunku. Oznaczało to też, że niedźwiedź stale krąży wokół rzeki, że trzeba szukać tych miejsc, w których bywa najwięcej ryb.
Wreszcie odkryliśmy rzecz najważniejszą i Tanto aż oblał się rumieńcem jak dziewczyna z radości — odkryliśmy pod pniem starej sosny nocne legowisko niedźwiedzia i świeży, już dzisiejszy ślad, wiodący nadal w górę rzeki.
Od tej chwili posuwaliśmy się coraz wolniej. Daleko przed nami musiał iść nasz wzrok — przed wzrokiem zaś jeszcze węch i słuch. Tanto przygotował się już do walki. Zdjął bluzę, przewiesił sobie przez ramię torbę z solą, ujął w rękę tomahawk. Ja szedłem za nim z nałożoną na cięciwę strzałą.
W końcu ostrzegł nas słuch, zanim wzrok potrafił cokolwiek powiedzieć.
Przed nami był nagi, wysoki brzeg rzeki, opadający ku niej wysokim urwiskiem. Słyszeliśmy plusk, głośne sapanie: Mokwe łowi ryby.
Znów zatoczyliśmy łuk, by obejść wiatr. Wreszcie zsunęliśmy się ku brzegowi rzeki, śnieg niósł nas bezszelestnie.
Wielki czarny Mokwe stał na rzecznej płyciźnie, na którą zapędził z brodu ławicę ryb. Co chwila rozlegał się plusk przecinanej łapą niedźwiedzia wody i nowa zdobycz leciała na brzeg, gdzie urósł już spory stos wcześniej złowionych ryb.
Mokwe stał obrócony do nas plecami. Sapał ciężko. Nie słyszał zbliżających się myśliwców. Serce mi biło, ale nie tylko z nadziei. Także ze strachu. Zrozumiałem, że Tanto nie chce przedłużać łowów ani dłużej czekać na niedźwiedzia, bo dzień już się powoli kończył. Postanowił, że tutaj stoczymy walkę. A miejsce nie było bezpieczne. Jeśli trzeba by było uciekać, obaj musielibyśmy uciekać w jedną stronę — wąskim nadbrzeżnym pasmem i nieco pod górę. W takim wypadku ucieczka mogła się skończyć tylko śmiercią.
Tanto nakazał mi jak najdalej pozostać z tyłu. Ale nie usłuchałem go. Wiedziałem, że moja strzała może mu się przydać tu bardziej niż kiedykolwiek.
Niedźwiedź ciągle nas jeszcze nie słyszał. Wreszcie Tanto, napiąwszy łuk, krzyknął:
— Mokwe, bracie, obejrzyj się!
Niedźwiedź powoli, jakby nie dowierzając swemu słuchowi, zwrócił się ku nam. Wtedy świsnęła strzała Tanto i utkwiła w samym oku wielkiego zwierza. Przez puszczę potoczył się wściekły ryk. Moja strzała utkwiła w rozwartej paszczy.
Niedźwiedź pędził wprost na nas. Odskoczyliśmy w obie strony, zarył się więc na chwilę w ziemię, by wybrać przeciwnika — w końcu wybrał większego, wywijającego bluzą Tanto. Poderwał się na tylne nogi. W tej chwili brat sypnął mu w oczy garścią soli i zarzucił na głowę skórzaną bluzę.
Od tej chwili Mokwe przegrał walkę. Oślepł — nie mógł nas też odnaleźć węchem, bo tłumiła go bluza Tanto, ostro przepojona zapachem człowieka. Słuch zaś niedźwiedzie mają dość tępy. By go zmylić, wrzasnąłem:
— Jestem tutaj, Mokwe!
Zwierz zwrócił się ku mnie, a wtedy Tanto podbiegł ku niemu i wbił mu dzidę w bok, w drugim zaś boku utkwiła druga moja strzała.
Musiały to być ciężkie ciosy, bo Mokwe nagle za ryczał żałośnie i ze strachu. Opadł na przednie łapy, zakołysał głową, jakby szukając drogi ucieczki. I to był już koniec walki. Tanto skoczył ku niemu ze wzniesionym w górę tomahawkiem i zadał mu straszny cios w pochylony ku ziemi łeb.
Niedźwiedź rzucił się do ostatniego swego skoku i opadł na ziemię.
— Wybacz, bracie Mokwe — powiedział Tanto — ale musiałem zdobyć twą skórę, by wprowadzić do swego namiotu najpiękniejszą dziewczynę Szewanezów.
Mokwe milczał. Key-wey-keen niósł zapach nowego śniegu. Trzeba było spiesznie wracać do wioski.
Nie wzięliśmy ze sobą mięsa, bo kiedy skończyliśmy oprawiać niedźwiedzia, od wschodu sączył się już wieczorny zmrok. Skóra była wielka i ciężka. Niosła nas jednak radość. Do wioski zdążyliśmy jeszcze, zanim usnęły wszystkie namioty. Zdążyliśmy wraz z nowym śniegiem. Wiatr nieco ucichł. Z głębi nocy sypał wir białych gwiazdek, kładł się łagodnie na ziemi, tłumił nasze kroki. W namiocie ojca Tinglit płonęło jeszcze ognisko i słychać było wysoki głos dziewczęcy. Przystanęliśmy. To śpiewała Tinglit:
Daleko jesteś, mój bohaterze.
Lecz serce zostawiłeś przy mnie.
Wieczorny wiatr opowiada o tobie,
Jak spędzasz dnie i noce w puszczy.
Chciałabym przelatującym ptakom
Powierzyć swoją miłość,
Aby zaniosły ci ja na twój szlak,
Lecz boję się, by zły Ka-peboan-ka
Nie zmroził jej, a z nią i serca mego,
Powracaj więc, mój bohaterze!
Tanto wyprostował się, uniósł na wysoko wzniesionych ramionach czwartą skórę niedźwiedzia.
— Tinglit! — krzyknął. — Tinglit…
Poprzedniego wieczora była uczta w namiocie mego brata i po raz pierwszy usługiwała przy niej jego kobieta, matka jego przyszłych synów, Tinglit, Brzozowy Listek.
A dzisiaj rano nie chciało się nam wyjść do puszczy. Ranek był leniwy, bo uczta była wielka i świetna. Całe przedpołudnie pletliśmy wraz z Sową siatki na śnieżne karpie. U naszych stóp spał Tauha. W swym nowym zimowym futrze wyglądał teraz, jak bury wilk. Dopiero gdy otwierał oczy, wiedziało się, że to pies przyjaciel.
Po południu jednak wyszliśmy w las, by wypróbować nowe karpie. Świeżo uplecione siatki udały się nam. Niosły nawet po największych zaspach szybko i lekko.
Tauha niechętnie wlókł się naszym śladem. Szybko zrozumiał, że świadomie wybieramy jak największe zaspy, przez które on się mógł ledwo przekopać. Wybrał zatem własną ścieżkę, wkrótce nas porzucił, przepadł w puszczy.
Szliśmy powoli i w milczeniu. Nie chciało nam się rozmawiać. Nie bardzo było o czym myśleć. Wędrowaliśmy bez celu, bez ładu. Wpierw wyszliśmy na wschód, potem skręciliśmy na południe wzdłuż koryta niewielkiego strumienia, nad którym najmłodsi chłopcy często zakładali swe sidła. Gdzieś w głębi lasu wrzasnął królik, a po chwili psi warkot wyjaśnił nam, że królik padł ofiarą Tauhy. Krzyknąłem na psa. Nie od razu jednak przybiegł. Widocznie nie miał ochoty z. nikim dzielić się zdobyczą, bo zjawił się połykając ostatni już kęs i choć pysk miał cały w króliczej turzycy, rozglądał się i zachowywał tak obojętnie, jakby co najmniej od dwóch dni nie miał nic w zębach, a w każdym razie jakby co najmniej od roku nie spotkał żadnego królika w puszczy.
Teraz już trzymał się nas, my zaś zawróciliśmy w stronę wioski, leniwie rozważając, że nieźle by było, gdyby co dzień odbywała się jakaś uczta weselna i co dzień można było próbować szynek niedźwiedzich, pieczonych żeber jelonka, wędzonej skóry łososia, szczupaków pieczonych na strzałach i maczanych w brunatnym miodzie. Mówiliśmy także i o tym, że sami kiedyś wprowadzimy do swoich namiotów młode dziewczęta. Ja mówiłem, że moja squaw będzie musiała mieć takie wielkie i czarne oczy z jaśniejszymi na dnie płomykami, jak Tinglit. Sowa natomiast mówił, że jego kobieta będzie musiała być taka wesoła, jak moja siostra Tinahet. Powiedział nawet, że gdyby ona była młodsza, a on starszy, to już teraz poszedłby do mego ojca i przyniósł nawet dziesięć skór niedźwiedzich, żeby wziąć ją do swego namiotu. Wtedy ja mu powiedziałem, że mnie też musiałby spytać o pozwolenie, a także prosić o pomoc w zdobywaniu owych skór, bo inaczej pierwszy już niedźwiedź, zamiast dać swoją skórę Sowie, poniósłby do swego legowiska jego własną skórę.
Sowa nic nie odpowiedział. Zamiast tracić czas na słowa, rzucił się nagle na mnie i wpakował mnie głową w śnieg. Nie uszło mu to jednak na sucho. Po chwili obaj mieliśmy pełno śniegu za kołnierzem, w rękawach i we włosach. Raz jeden, raz drugi był na górze, żaden nie chciał się poddać.
Przyjaźń przyjaźnią, ale czułem już, jak mi puchnie oko, a drogi Sowa barwił śnieg krwią z nosa…
Nagle zerwaliśmy się na równe nogi. Tauha, który przed chwilą znów przepadł w puszczy, zaczął nagle wyć wilczym głosem. Co to było? Co to miało oznaczać? Popędziliśmy w jego stronę. Tak zwykle wyją psy nad ciałem człowieka.
Tauha odnalazł człowieka. Nad brzegiem strumienia leżał twarzą do ziemi Indianin o ściętych krótko włosach, w obszarpanym stroju, wiszącym na przeraźliwie chudej postaci. Obróciliśmy go na plecy. Trudno było rozpoznać, kim jest ów człowiek. Pod strupami krwi i brudu kryło się jednak coś znajomego.
— Złamany Nóż! — krzyknął Sowa.
Tak, to był Złamany Nóż. Wojownik, którego pochwycili biali w Kanionie Milczących Skał, a o którym Wap-nap-ao mówił, że zgodził się pójść do rezerwatu.
Stopy i dłonie, całe spuchnięte, stanowiły jedną dużą ranę. Całe ciało pokryte miał zadrapaniami, ranami o pobielałych brzegach.
Ułożyliśmy rannego na ułamanych gałązkach, potem Sowa pognał do obozu po pomoc. Siedziałem nad rannym wojownikiem.
Znowu kończył się dzień, znowu nadciągał od wschodu mrok.
Ale o wiele groźniejszy mrok nadciągnie pewnie z południa od strony obozowiska białych. Patrzyłem na ściętą głodem twarz Złamanego Noża. Czego był posłem? Co wieścił losom swego plemienia?
I wtedy raz jeszcze zaciąłem się w lewe ramię, aby kilka kropel krwi spłynęło na śnieg pokrywający ziemię wolnych Szewanezów — aby zawrzeć z nią przymierze na każdą porę roku. Na czas mrozu i na czas upału, na czas wiatru północy i wiatru południa. Na całe życie, jak tylko długo trwać będzie.
Świat nie jest tak długi i szeroki.
Nie ma dla zemsty mojej
Dróg ciężkich i trudnych.
Żebym go nie mógł dosięgnąć.
Żeby zemsta moja nie mogła go dosięgnąć.
Mojego wroga — Wap-nap-ao!
Rodzina Złamanego Noża, od czasu kiedy dostał się do niewoli, jego matka, żona i dwóch małych synów, mieszkała w osadzie szczepu Tanów. Z tego szczepu pochodziła jego żona — opiekowali się więc nią jej bracia. Po przywiezieniu rannego do obozu ojciec wysłał gońca do Tanów z radosną nowiną, Złamanego Noża zaś wziął do swego namiotu Owases.
Przez pierwsze dwa dni nie wolno było widywać się z chorym wojownikiem. Leczył go Gorzka Jagoda. Po zachowaniu się Owasesa zaś, po tym, że nie dawał wstępu do swego namiotu nawet dojrzałym wojownikom, widać było, że Złamany Nóż jest naprawdę ciężko chory.
Na piąty dzień po jego powrocie zjawiła się rodzina chorego. Kobiety rozwinęły namiot pokryty jego znakami totemowymi, nie były jednak szczęśliwe, mimo że syn i mąż powrócił z drogi tak dalekiej, jakby to była Droga Słońca. Złamany Nóż wrócił bowiem, z niewoli. Powitano go i opiekowano się nim, jakby powrócił z walki, z boju, którym ma prawo szczycić się wojownik. On jednak myślał inaczej i całą sprawę inaczej oceniał.
Byłem jednym z tych chłopców, których wezwał Owases, by pomogli przenieść chorego do namiotu, rozstawionego już przez matkę i żonę Złamanego Noża. Byłem więc świadkiem ich powitania. Zdawało mi się, że będzie to chwila wielkiej, choć cichej radości. Złamany Nóż wracał do zdrowia. Mógł już chodzić o własnych siłach i tylko Gorzka Jagoda zakazał mu się poruszać.
Kiedy wnieśliśmy chorego w obecności ojca, Owasesa i Gorzkiej Jagody do jego namiotu, oczy żony Złamanego Noża lśniły od łez radości, a matka rzuciła się ku niemu szepcząc coś bezładnie. Złamany Nóż jednak odwrócił od nich głowę.
— Żona moja — powiedział — ma obciąć swoje warkocze na znak żałoby, bo Złamany Nóż umarł. Będę mieszkał w tym namiocie wraz z wami, ale matka niech nie wspomina, że urodziła kiedyś syna, a żona odśpiewa pieśń żałobną.
Jego słowa uraziły nawet ojca, nawet Owases się żachnął. Żona Złamanego Noża wybuchnęła nagle płaczem, ale ojciec przerwał jej ostrym ruchem ręki.
— Nasz brat źle postanowił. Powitaliśmy go jak wojownika. Dostał się do niewoli nie przez swoje tchórzostwo, nie przez niegodną mężczyzny słabość. Znamy cię od lat, znamy cię, gdy jeszcze byłeś małym Uti, i powiadam teraz, że nie utraciłeś swego imienia i każdy je powtarza jako imię dzielnego wojownika.
Złamany Nóż milczał. Wtedy przemówił Owases:
— Uczyłem cię stawiać pierwsze kroki na ścieżkach wojownika i myśliwego. Kiedy zdobyłeś taką siłę, że potrafiłeś łamać w palcach jednej ręki żelazne noże, sam dałem ci twe imię. Teraz przyjąłem cię do swego namiotu jak brata, a nie jak tchórzliwego niewolnika. Dla mnie Złamany Nóż nie umarł.
Chory słuchał tych słów z przymkniętymi oczami, jego twarz była nieruchoma. Tylko w oczach kobiet zaczęła lśnić nowa nadzieja i radość. Zwróciły teraz twarze ku Gorzkiej Jagodzie. Co on powie?
Czarownik jednak czekał jeszcze. Chory widać zrozumiał, że czeka na nowe jego słowa. Jego głos był głuchy z cierpienia, którego nie mógł ukryć.
— Może nawet nie umarł jeszcze Złamany Nóż. Ale wolałbym, ojcze Owases, żeby to twoja strzała utkwiła w moim sercu, niż żeby biali nałożyli sznury na moje ręce i przybili mój znak totemowy na mówiącym papierze.
— Złamany Nóż nie umarł. Żyje i jest wojownikiem — powtórzył ostro Owases.
— Czy to biali — spytał wtedy Gorzka Jagoda — odbili na mówiącym papierze znak Złamanego Noża?
— Tak.
Gorzka Jagoda położył dłoń na ramieniu chorego.
— W tym namiocie kobiety nie będą śpiewać pieśni umarłych. Powitajcie swego męża i syna — zwrócił się do kobiet — za dwa dni powita go Rada Starszych plemienia, gdzie wojownik Złamany Nóż powie, jakie przebył drogi, zanim do nas powrócił.
Wychodziłem z namiotu ostatni. Żona Złamanego Noża klęczała przy nim, on zaś przyciągnął do piersi dwóch całkiem małych synów i uśmiechnął się — uśmiechał się chyba po raz pierwszy od chwili walki w Kanionie Milczących Skał.
A oto opowieść Złamanego Noża, którą posłyszała Rada Starszych, a którą zezwolił wysłuchać Owases także tym młodym chłopcom, którzy posiadali już imię.
— Szedłem za koniem Wap-nap-ao z Kanionu Milczących Skał na południe przez pół odmiany księżyca. Wap-nap-ao milczał, a biali przeklinali zuchwałość całego plemienia. Pogrzebali swoich umarłych w ziemi, tak jak szakal chowa w. norze padlinę, i szli wciąż na południe. Zaprowadzili mnie do swojej osady, w której wszystkie namioty są z kamienia; a jest ich dziesięć razy po dziesięć, tyle, ile wszystkich namiotów we wszystkich naszych szczepach. Prowadzili mnie za koniem jak dzikie zwierzę, a biali krzyczeli i śmiali się ze mnie.
Widziałem ich kobiety i dzieci, widziałem wszystko, czego nigdy nie widziały nasze oczy i czego już nie chcę nigdy więcej ujrzeć. Biali mają na usługach złe duchy. Złe duchy ciągną wozy bez koni, mówią głosem bez człowieka. Straszna jest siła białych, twarda jak ściany kamiennego tipi. Wielka jak cała nasza ziemia.
Zaprowadzili mnie do wielkiego kamiennego tipi o zasłoniętych oknach, otoczonego wielkim murem, gdzie każde okno i każde drzwi były zamknięte i gdzie nikt nie mógł wejść ani wyjść bez pozwolenia białych. Trzymali mnie tam bez przerwy wiele dni i wiele nocy i nikogo nie widywałem poza jednym białym człowiekiem, który otwierał i zamykał drzwi i przynosił jedzenie. Przynosił jakieś grube ciemne placki, lepiące się w ustach jak glina, i mówił, że to chleb.
Żyjąc w kamiennej grocie chciałem umrzeć. Ale nie było nawet czym zadać sobie śmierci. Na szczęście dobre duchy puszczy nie zapomniały o mnie i przychodziły nocami, przychodziły co noc w snach, przynosiły głos puszczy i wasze głosy. Słyszałem wycie wilków i słyszałem trzask rogów jelenich w walce. Widziałem wiele, bardzo wiele dymów z naszych tipi i słyszałem bicie bębna z Placu Wielkiego Ogniska. Czułem pod stopami zeschłe liście i gałązki, chodziłem tropem łosi, a wieczorem tańczyłem przy ogniskach razem z wami. Potem budziłem się i znowu nie miałem czym zadać sobie śmierci.
Otwory w ścianach kamiennego tipi przesłonięte były żelaznymi koszami, ale wiedziałem, że minęła jedna odmiana księżyca, kiedy biali przysłali do mnie dwóch ludzi z plemienia Cree, żyjących już od dawna w rezerwacie białych. Od tego dnia przychodzili oni do mnie co dzień. Kiedy poznałem, że chcą mnie nakłonić, żebym poszedł z nimi i z nimi mieszkał, przestałem do nich mówić. Obiecywali mi wielkie dobra, pokazywali swoją broń, całkiem jak broń białych, namawiali, żebym wrócił do plemienia, dał pieniądze wodzom i zaprowadził plemię do rezerwatu. A kiedy raz spytałem, dlaczego przychodzą, choć ciągle z nimi nie mówię, powiedzieli, że dalej będą przychodzić, bo za to dostają pieniądze, a ja zrobię, tak czy tak, wszystko to, do czego mnie zmuszą biali ludzie, bo biali ludzie są silniejsi od Wielkiego Ducha i nikt się im oprzeć nie potrafi. A kiedy powiedziałem, że nie usłucham ani ich, ani białych, śmiali się ze mnie i mówili, że jestem jak mały Uti, który nie rozumie własnego głosu.
Przynosili ze sobą też wodę, która pali gardło, i próbowali mnie nią częstować. Wszyscy wiecie, co robi paląca woda z ludźmi, kiedy jej duch wstępuje w człowieka. Myśli jego są szalone jak wściekłe wilki, a ręce słabe jak u starców. Dlatego nie chciałem przyjąć od nich tej wody, a kiedy próbowali mnie zmusić do jej wypicia, pobiłem obu, aż krzyczeli i płakali, niczym mali chłopcy pod ręką ojca.
Wtedy przyszli biali strażnicy i bili mnie, a ich naczelnik wziął ode mnie mój znak totemowy, zhańbił go własnymi rękami i przybił pod mówiącym papierem. Powiedział, że jestem zuchwały, ale on złamie mnie jak zeschłą trzcinę. I powiedział, że łaskawość białych jest wielka, bo za to, że walczyłem z nimi, oni mogliby mnie zabić. Nie uczynią tego jednak, tylko z żelaznymi pętami na rękach odeślą do rezerwatu i będę tam mieszkał. Powiedział także, że niezadługo Wap-nap-ao, któremu obiecano wielkie nagrody, sprowadzi całe plemię Szewanezów do rezerwatu i że znowu będę między swoimi.
Wtedy zrozumiałem, że na nic się nie zda siła wojownika ani męstwo, ani walka. Byłem sam jeden wobec wielkiej przemocy i tylko chytrością mogłem uwolnić się od ścian kamiennego tipi, a swoje ręce od żelaznych pęt. Tym, którzy mnie bili, obiecałem śmiertelną zemstę. Przez dwa dni milczałem, nie przemówiłem do nikogo ani słowa, nie przyjąłem wody ani pożywienia, a trzeciego dnia, rozważywszy wszystko dokładnie, kazałem wezwać białego naczelnika i powiedziałem, że zgadzam się na wszystko. Powiedziałem, że pójdę z własnej woli do rezerwatu, że obejrzę wszystko własnymi oczami, a potem wrócę do plemienia i namówię was, byście poszli wraz ze mną.
Biały naczelnik był łaskawy. Śmiał się i uwierzył we wszystko. Śmiał się i powiadał, że rozum wstąpił we mnie, że pojąłem, że siła białych jest większa niż wszystko, co uczynić mogą Szewanezi. Potem, uznawszy we mnie już człowieka, który na wszystko się godzi, wypytywał długo o wszystkie sprawy naszego plemienia. Chciał wiedzieć, skąd bierzemy żółty metal, z którego noszą nasze kobiety naramienniki i kolce. Chciał poznać drogę do Groty Milczących Wojowników i ścieżki Ziemi Słonych Skał, pytał o nasze grobowce i totemy, o leki i czary. Wypytywał się o nasze plemię, o wszystkie szczepy — ilu mamy zdrowych mężczyzn, ile kobiet, starców i dzieci, jakie konie i jakie namioty, jaką broń. Mówiłem mu wszystko. Był bardzo szczęśliwy, ciągle się śmiał i moje słowa utwierdzał na mówiącym papierze. Ale w moich słowach nie było prawdy. Gdyby chciał chodzić tymi drogami, o których mu mówiłem, błądziłby do końca życia, zamiast żółtego metalu znalazłby sól, zamiast drogi do Groty Milczących Wojowników znalazłby śmierć w Czarnych Skałach. Mówiłem mu tylko nieprawdę, choć wojownik jej mówić nie powinien, choć powinien mieć tylko jedną mowę. Ale zrozumiałem, że na siłę białych mogę odpowiedzieć tylko chytrością, nic innego ani dla siebie, ani dla was uczynić nie mogłem.
Na piąty dzień po tym, kiedy zgodziłem się jechać do rezerwatu, przyszli do mnie obaj ludzie z plemienia Cree i dwaj biali strażnicy. Mieli mnie odprowadzić do rezerwatu. Biały naczelnik uwierzył, że pojadę z dobrej woli, ale tamci nie bardzo wierzyli. Ludzie Cree powiedzieli mi prosto w oczy, że nie wierzą i że za to, że ich pobiłem, będą pilnować mojej drogi i mego snu. Ciągle byli źli i nawet próbowali rzucić się na mnie, ale biali strażnicy nie pozwolili na to. Dopiero kiedy ludzie Cree napili się palącej wody, jeden z nich przyszedł do mnie już nie jako wróg, ale jako przyjaciel. Widać duch palącej wody przypomniał mu o tym, że sam niegdyś pochodził z wolnego plemienia, bo zaczął mówić, że Szewanezi są dzielnymi ludźmi, że sam chciałby być nadal wojownikiem wolnego plemienia, tak jak Szewanezi i Siwasze, którzy żyją we własnej puszczy i nikt nie pilnuje ani ich kroków, ani ich myśli.
Cree płakał jak stara baba, ale słowa jego nie były całkiem niedołężne. Opowiadał, że siła białych jest wielka, że jest rzeczywiście większa niż siła Wielkiego Ducha, bo Wielki Duch nie potrafił obronić swoich synów ani ich ziemi, ani ich wolności przed bronią i złodziejstwem białych. Mówił jednak, że Szewanezi, jeśli zechcą, potrafią ochronić swoją wolność.
I tu słuchajcie uważnie, bracia. Mówił on, że biali nie poślą całej swojej wielkiej siły przeciw Szewanezom, bo to by była wojna zbyt kosztowna. Że nie warto posyłać tysięcy wojowników przeciw jednemu małemu plemieniu. Biali obiecali Wap-nap-ao nagrodę za to, jeśli zapędzi tej zimy Szewanezów w stronę rezerwatu albo jeśli uzyska zgodę plemienia na przejście do jeziora Ontario. Ale Wap-nap-ao dostanie małą ilość ludzi z Królewskiej Konnej i jeśli uciekniemy mu, jeśli nie damy zgody, to znowu przez kilka lat możemy mieć spokój, bo są tacy biali naczelnicy, którzy już teraz mówią, że nie warto tracić ludzi z Królewskiej Konnej i gonić za jednym małym plemieniem po wszystkich puszczach tego kraju. Tak mówił Indianin z plemienia Cree i choć opętała go paląca woda, mówił prawdę. Wiem o tym, że mówił prawdę, bo jeszcze na drugi dzień, kiedy ogarnął go strach, prosił mnie, żebym jego słów nie powtórzył nikomu z białych ludzi.
Na drugi właśnie dzień wyjechałem z kamiennego tipi, pod strażą dwóch ludzi z Królewskiej Konnej i obu Cree, do rezerwatu. Biały naczelnik był tak łaskawy, że dał mi nawet konia, bo mieliśmy jechać przez siedem dni, a on widział już we mnie swego przyjaciela.
Jechaliśmy przez cały czas na południowy wschód. Ziemia tam jest płaska i można spotkać wielu białych ludzi, którzy mieszkają w kamiennych i drewnianych namiotach. Ich ścieżki są też wyłożone kamieniem, a lasy rzadkie, bez zwierzyny, na pół martwe. Więcej tam wyciętych drzew niż u nas skał. Biali wypędzili stamtąd zwierzynę i w takich lasach każde wolne plemię umarłoby z głodu. I powiadam wam, że jeśli do nas przyjdą biali, zbudują swoje namioty i swoje drogi przez puszczę, to i tutaj las wymrze i zginą ostatnie wolne plemiona.
Myślałem o tym jadąc razem ze swymi strażnikami i choć moje serce pełne było smutku i nienawiści, udawałem przed nimi radość, udawałem, że cieszę się na to życie, jakie mi przeznaczyli. Nawet wtedy, kiedy strażnicy chcieli, bym pił palącą wodę, udawałem że piję, naśladowałem ludzi Cree, śpiewałem i tańczyłem przy wieczornym ognisku… Piątego dnia skręciliśmy z drogi białych w nieco gęstszy las i przeszliśmy szeroką rzekę. Tego wieczoru, kiedy przystanęliśmy na noc, sam poprosiłem o palącą wodę, tańczyłem i śpiewałem, pokazywałem, że jej duch całkiem mnie opętał, że myśli moje są szalone, a nogi coraz słabsze. Biali i Cree śmiali się ze mnie, jak śmieją się ludzie z tańczącego niedźwiedzia, którego opadły dzikie pszczoły. Sami śpiewali i tańczyli, sami pili wiele i jeszcze więcej się śmiali, kiedy zacząłem udawać, że paląca woda poraziła mnie całkiem, zwaliła na ziemię i wywróciła żołądek.
Upadłem na długo przedtem, zanim poszli spać. Leżałem jak człowiek zabity. Uznali, że tej nocy nie trzeba mnie pilnować, a że im paląca woda zawróciła głowy, żaden z nich nie pozostał przy ognisku, by czuwać nade mną.
I wtedy uciekłem. Zabrałem ze sobą wszystkie konie i przez całą noc pędziłem na północ, a dopiero o świcie puściłem trzy, zabierając sobie tylko jednego wierzchowca z luzakiem. Nie dałem koniom spokoju. Pędziłem cały czas na północ, na północ. Minąłem Jezioro Niewolnicze. Zmieniałem konie co pół dnia. Nie dawałem sobie ani im odpoczynku.
Trzeciego dnia stanąłem nad Rzeką Wielkiej Wody i zaniosłem modły do Wielkiego Ducha, bo znowu byłem na progu naszej krainy i wiedziałem już, że ujrzę swych braci, że choć zhańbiła mnie niewola, to jednak powrócę do nich i przekażę im słowa człowieka Cree. Powtórzę to wszystko, co może przysłużyć się memu plemieniu niezależnie od tego, czy jego wojownicy przyjmą mnie jak brata, czy odpędzą od siebie jak tchórza.
Przy przejściu przez rzekę utonął mi jeden koń, a drugiego dnia zaczęła się śnieżyca i w czasie noclegu, kiedy nie mogłem rozpalić ognia, wilki zabiły drugiego konia.
Zmęczenie wstąpiło we mnie, bo brakło jedzenia, a droga przez śnieg była ciężka. Nocami wilki zbierały się pod drzewami, na które się chroniłem. Nie miałem broni i słabłem coraz bardziej. Szybko skończyło się mięso konia, którego zabiły wilki. Przychodziły do mnie złe duchy. Przynosiły strach i mękę, sprowadzały z prostej drogi, wiodły w bagna.
Ale broniły mnie też dobre duchy. Ochroniły nawet przed pogonią Królewskiej Konnej, zaprowadziły w stronę obozu.
Na dwa dni przed powrotem do was widziałem dwóch z Królewskiej Konnej, jak przejechali przez puszczę, ale Key-wey-keen zasypał moje ślady świeżym śniegiem i nawet ich psy mnie nie odnalazły. Na dzień przed powrotem złe duchy jeszcze raz zagrodziły mi drogę. Nasłały na mnie głodnego rysia. Na szczęście ryś był bardzo młody. Rozdrapał mi tylko pierś i poranił ramiona.
Musiałem dojść do was i dobry Manitou raz jeszcze dał siłę moim rękom i zdusiłem rysia. A potem, kiedy już nie mogłem iść i kiedy myślałem, że nigdy już was nie ujrzę, przyprowadził do mnie dwóch chłopców. Przyprowadził mnie do mojego plemienia.
W ciągu następnych dni bębny znów zwoływały wszystkie szczepy do głównego obozu. W południową stronę wysłano straże młodych wojowników, a Rada Starszych radziła przez dni i noce, jakimi drogami ma odejść plemię, ażeby Wap-nap-ao stracił ślad. Wojownicy spędzali wciąż dni i noce w puszczy, choć śnieg już leżał wysoko i choć zazwyczaj powracali z pustymi rękami. Ojciec jednak nakazał łowić każdą zwierzynę, bo ciągle jeszcze zbyt małe były zapasy jedzenia na zimę. W tym roku przecież straciliśmy prawie cały miesiąc wielkich łowów na ucieczkę przed Wap-nap-aó. I dlatego właśnie tak długo trwały narady w namiocie ojca, bo trudno było cokolwiek postanowić, co nie groziłoby albo wolności, albo życiu plemienia.
Jeśli bowiem wyruszylibyśmy na północ śladami jeleni i łosi, ludzie z Królewskiej Konnej zdołaliby otoczyć nas na równinach i albo wybić wszystkich wojowników, albo zmusić szczepy do posłuszeństwa.
Bezpieczni moglibyśmy być tylko na Ziemi Słonych Skał. Dojścia do tej doliny potrafiliby obronić nasi wojownicy przed największą nawet siłą. Ale mieliśmy zbyt małe zapasy. A na Ziemi Słonych Skał najlepszy nawet myśliwiec nie potrafi w zimie upolować choćby małego królika.
Żywności mogło nam wystarczyć — tak mówił ojciec — najwyżej na trzy miesiące, i to już przy surowym głodzie.
A co będzie, jeśli zima potrwa dłużej? W tym roku dzikie gęsi wcześnie odleciały na południe…
Ostatniego jednak dnia narad Wysoki Orzeł, wódz Szewanezów, przemówił w takie słowa:
— Plemię wolnych Szewanezów pójdzie do Doliny Słonych Skał. Będzie to najcięższa zima, jaką kiedykolwiek przeżyło. Jeśli Manitou zechce, nikt z nas już nie ujrzy nadchodzącej wiosny i nikt już nie powróci nad jezioro Szewanezów. Ale zamieszkamy blisko Groty Milczących Wojowników, tam gdzie śpią nasi ojcowie i gdzie często powracają ich duchy z Krainy Wiecznego Spokoju. Może uproszą Giche Manitou o opiekę nad nami i z wiosną przyprowadzą z powrotem na ścieżki myśliwskie. Tak postanowiła Rada Starszych i te słowa ogłaszam wszystkim swym braciom.
Kiedy w dwa dni później wkraczaliśmy do Doliny Słonych Skał, z nieruchomego nieba sypał śnieg, a pod stopami trzeszczał pierwszy ostry lód.
Przybywajcie, czarne kruki,
Rozgrabcic me ciało.
Moc zakrywa moje oczy.
Przybywajcie, kruki.
Serce bije coraz słabiej.
Krew nie krąży w żyłach.
Stopy moje juz dotknęły
Szlaku ojców, ojca mego.
Śnieg padał co dnia. Wokół namiotów rosły coraz wyższe zaspy. Trzeba było przez nie przebijać ścieżki, potem tunele. W ciągu dwu cieplejszych dni śnieg nieco sklęsł, by potem znowu sypać przez długie noce i krótkie dni.
Wydawało się, że nie jesteśmy w Dolinie Słonych Skał, lecz że przyszliśmy do Krainy Wiecznego Spokoju. Taka panowała tu cisza, śnieżna i mroźna, takie panowało tu milczenie.
Dzień i noc pilnowały straże wejście do doliny. Najdalej wysunięci zwiadowcy obozowali w Kanionie Rwącego Potoku. Powracali stamtąd zziębnięci i milczący. Zakazywano im palić ogień, choć musieli czuwać przez długie godziny.
Inne grupy myśliwców i wojowników co dnia wyruszały we wszystkie strony doliny i na zbocza gór, aby powiększać nasze zapasy. Były to jednak wyprawy daremne. W Dolinie Słonych Skal, szczególnie w zimie, żadne łowy udać się nie mogły.
My. Młode Wilki, szukaliśmy przede wszystkim legowisk króliczych. Byliśmy lżejsi od dorosłych wojowników, łatwiej więc nam było poruszać się wśród zasp świeżego śniegu. Owases przestrzegał przed możliwością osunięcia się śnieżnych płatów z górskich zboczy — nie dbaliśmy jednak o nic. Ale ani nasz upór, ani odwaga, ani poszukiwania ciągnące się przez całe doby nie przynosiły upragnionej zdobyczy. Legowiska były pod śniegiem. Nie mógł odszukać ich śladu nawet węch Tauhy. Raz tylko udało się znaleźć trop małego zwierzątka i tak po trzech tygodniach łowów przynieśliśmy do obozu chudego królika o białym futerku i czarnych końcach uszu. Po trzech tygodniach — jeden mały królik.
Nic chciało nam się śmiać, nic chciało nam się biegać. Nawet my milczeliśmy w namiotach przysypanych śniegiem. Nawet my. Młode Wilki, zachowywaliśmy milczenie i powagę i nawet dziewczęta nie śpiewały pieśni. Nic dziwnego. Trudno było śpiewać i cieszyć się w tej dolinie, w której nasze plemię Znalazło się ze zbyt ubogimi zapasami żywności na długie zimowe miesiące, a w której ośmiu Młodych Wilków, po trzech tygodniach łowów, potrafiło odnaleźć zaledwie jednego królika — królika zwanego „gahoan go” — czyli… ten, co karmi w dniach głodu”.
Głód zawitał już do nas Nic był to jeszcze wielki głód. Taki. który odejmuje siły rękom mężczyzn, i wysusza piersi karmiących matek. Nie zabiliśmy też jeszcze ani jednego konia. Ale Rada Starszych zezwoliła jeść tylko raz na dzień, i to uważnie wydzielaną żywność. Po tłustych miesiącach łowów było jej-ciągle zbyt mało. Ciągle czuto się czcze ssanie w żołądku, nocami śniły się tłuste szczupaki z Jeziora Białej Wydry, pieczenie z młodych jeleni, niedźwiedzic szynki…
Pod koniec pierwszego miesiąca pobytu w dolinie Key-wey-keen znów przyniósł wielką śnieżycę. Szalała przez cztery dni i cztery noce. Z wielu tipi trzeba było przebijać osypujące się tunele. Kilka namiotów załamało się pod ciężarem śniegu i jedna rodzina omal nie zginęła. Gdy śnieżyca ustała, wiele namiotów musieliśmy przenosić na inne miejsce. Znalazły się zbyt blisko wielkiego zbocza, na którym śnieg leżał w nawisach grożących lawiną.
Od dnia przybycia do doliny nie widzieliśmy jeszcze słońca ani księżyca. Niebo ciągle było pokryte chmurami. Wojownicy z Rady Starszych stawali się coraz bardziej ponurzy i milczący. Wszystko wskazywało bowiem na to. że zima ta będzie długa i ciężka, o wicie dłuższa, niż moglibyśmy wytrzymać z naszymi zapasami. Nawet gdybyśmy mieli poświęcić wszystkie konie.
Najgorsze było to. że choć groziło nam śmiertelne niebezpieczeństwo, nie mieliśmy wroga przed sobą. Nic było kim walczyć, nic było przeciw komu się bronić.
Między namiotami chodził głód wraz z ciemnością i mrozem, a przeciw takim wrogom nie pomoże najsilniejsze ramię ani najszybsza strzała.
My, Młode Wilki, tęskniliśmy nawet za wrogiem. Niechby przyszedł Wap-nap-ao z największą nawet ilością wojowników, niechby otoczył nasze namioty i wydal walkę, z której by nic wyszedł nikt. Ale niechby to była walka! Starcia godne ludzi odważnych i nic znających lęku przed śmiercią. Wszystko byłoby lepsze od bezszelestnych kroków głodu krążącego pomiędzy naszymi namiotami…
Doczekaliśmy się wroga. Ostatniego dnia Miesiąca Śnieżnych Butów, pod wieczór, posłyszeliśmy w głębi doliny głos… burzy.
Była to pora posiłku. Ale na odgłos grzmotu wszyscy wybiegli ze swych tipi. kobiety podniosły krzyk strachu, nawet wojownicy pobledli.
Nad doliną szły potężne echa, groźne jak echa grzmotów podczas wiosennej burzy. Czyżby Wielki Duch ulitował się nad swoim plemieniem i zsyłał pierwszą wiosenną burzę w samym środku zimy? Czyżby chciał odwrócić porządek natury, zesłać nam ciepło i oddech południowego wiatru?
Przecież wiosenne burze wybuchały zawsze wraz z pierwszym porywem tego wiatru, z którym wracają do nas dzikie gęsi, łabędzie i wszystkie wiosenne ptaki.
Grzmot płynął za grzmotem, ale nie widać było blasku błyskawic. Tylko w stronie kanionu migały czasem czerwone odbłyski, jakby od dalekiego pożaru. A potem z innych stron też rozległy się grzmoty. To obudzone hukiem duchy skał poczęły spychać ze zboczy górskich lawiny śniegu.
W końcu grzmoty umilkły. Zapadł już zmrok i w mroku tym posłyszeliśmy daleki krzyk dwóch nadbiegających strażników. Krzyczeli tak, jak nigdy nie krzyczą wojownicy. W ich głosach drżał strach.
Przybiegli wprost do ojca. Byli to Zerwany Rzemień i Bystre Oko. Starszy z nich, Zerwany Rzemień, zgubił nawet łuk. Zaczęli mówić jeden przez drugiego i dopiero ojciec musiał krzyknąć na nich, żeby przywrócić im spokój.
Słuchaliśmy tego, co mówił Bystre Oko. Serca nam martwiały.
— Przybył Wap-nap-ao — mówił wojownik. — Przybył dziś rano z wielką ilością ludzi, ale stanął tylko w pierwszym kanionie i nie szedł dalej. Tak jak było nakazane, nie zdradziliśmy swojej obecności, a zwiadowcy cofnęli się trochę, żeby ludzie Wap-nap-ao nie odkryli ich. Wap-nap-ao od razu założył obóz, a my nie wzywaliśmy ciebie, wodzu, ponieważ jego ludzie chodzili bez broni i nic nie wskazywało na to, że chcą wejść głębiej w kanion. Doszli tylko do pierwszego zakrętu, do Skał Wiszącej Pięści, i zaczęli rozkopywać śnieg, jakby szukali pod nim legowisk zwierzęcych. Więc myśmy tylko się śmieli, a jeden ze zwiadowców ruszył w góry, żeby przeciąć nawis śnieżny i zepchnąć go na plecy kopiących. Ludzie Wap-nap-ao kopali pod skałami do południa, a potem odeszli. Nie zostawili żadnych straży i przepadli w stronie swego obozowiska. Nasi wojownicy poszli na to miejsce, gdzie kopali biali. Ale nie zdążyli dojść do niego, gdy zadrżała ziemia i podniósł się wielki słup ognia. Wtedy ostatni raz widzieliśmy Wielkie Skrzydło i innych wojowników, którzy poszli na to miejsce. Nas rzucił straszny wiatr w śnieg i odebrał przytomność. Kiedy Wstaliśmy, ujrzeliśmy, wodzu, że Skały Wiszącej Pięści opadły na kanion. Wap-nap-ao sprowadził burzę, obudzi! Ducha Skal, sprowadził pioruny i grzmoty, które są tysiąc razy głośniejsze niż huk broni białych, i zasypał Kanion Rwącego Potoku. Zasypał go na wysokość wielu stojących nad sobą oszczepów i nie przejdzie tamtędy już ani koń, ani kobieta, ani dziecko.
Kiedy wojownik skończył mówić, w namiocie ojca znaleźli się już pra-. wie wszyscy naczelnicy szczepów i członkowie Rady Starszych. Zeszli się tu, choć nie wzywał ich rozkaz wodza, i słuchali słów Bystrego Oka tłocząc się pod ścianami namiotu nie jak członkowie Rady Starszych, ale jak niespokojna młodzież.
Kiedy Bystre Oko umilkł, nastała cisza. W końcu po długiej chwili odezwał się Owases:
— Jak wysoko zasypał Wap-nap-ao przejście? Bystre Oko rozłożył ręce, potem powiedział:
— Do połowy wysokości kanionu. Wap-nap-ao strącił obie Skały Wiszącej Pięści, opadły też kamienne lawiny. Nie przejdzie tamtędy nawet samotny wojownik.
Już nikt o nic nie pytał. Nawet ja, młody chłopiec, rozumiałem, co oznacza ta odpowiedź.
Do Ziemi Słonych Skał prowadziła jedna tylko droga, którą mogło przejść całe plemię. W lecie wojownicy i młodzież, a nawet kobiety bez obciążenia mogłyby sfę stąd wydostać dwiema wiodącymi wśród skał ścieżkami. Ale zimą i wiosną, póki słońce nie stopi wszystkich śniegów, droga była tylko jedna — przez kanion.
W Dolinie Słonych Skał byliśmy bezpieczni, bo tej drogi mogło obronić niewielu nawet wojowników przed napaścią białych. Ale biali nie zamierzali jej zdobywać i po prostu ją zamknęli.
Biała Żmija otrzymał pomoc złych duchów, zasypał Kanion Rwącego Potoku i oto nie musiał już narażać swych wojowników na niebezpieczeństwo, mógł odejść spokojnie i zawrócić do swego obozu. Jego sprzymierzeńcami stali się teraz mróz i głód. Jeśli nie będziemy mogli stąd wyjść w przeciągu dwu najbliższych miesięcy, puszcza nie ujrzy już nikogo z plemienia Szewanezów.
A przecież wyjść nie mogliśmy.
Następnego dnia ojciec, Tanto, Owases i Nepemus wyruszyli do Kanionu Rwącego Potoku. Mnie i Sowie Owases zlecił nieść zapasowe rakiety śnieżne i dzięki temu wyróżnieniu mogliśmy towarzyszyć wyprawie do kanionu.
Owego zresztą dnia w namiotach nie pozostał żaden z wojowników animłodzieży. Ojciec rozesłał wszystkich wzdłuż całej doliny, aby starali się szukać wszelkich możliwych przejść, którymi przynajmniej myśliwi mogliby się przedrzeć do puszczy i przywieźć żywność.
W kanionie znaleźliśmy się koło południa. Niepokój przynaglał kroki dorosłych. Ledwo nadążaliśmy za nimi i choć mróz tego dnia nie zelżał, pot zalewał nam oczy.
Wreszcie zatrzymaliśmy się w miejscu, w którym Wap-nap-ao strącił Skały Wiszącej Pięści na dno kanionu.
Cały kanion, szeroki tutaj na pół rzutu strzały, zasypany byłrumowiskiem wielkich i małych nie osiadłych jeszcze skał, kilka wielkich złomów na samym szczycie leżało tak, iż widać było, że nawet silniejszy podmuch wiatru może jeszcze je strącić w dół.
Tak — tu już nie było przejścia. Z obu stron wznosiły się ściany kanionu na wysokość dwóch lotów strzały. Przed nami zaś, mniej więcej na wysokość jednego lotu strzały, złe duchy usypały rumowisko skalne, po którym nikt przejść nie potrafił. Usypały je nad ciałami sześciu naszych zwiadowców. Ale właściwie było tak, jakby usypały je nad całym plemieniem.
Patrzyliśmy w twarze starszych chcąc wyczytać na nich choćby cień nadziei. Daremnie. Nie przemówili nawet słowem. Tylko Owases przysunął się do ojca i wskazał ręką nawisłe na szczycie złomy skalne.
Ojciec odwrócił się do rumowiska plecami i powiedział tylko jedno słowo:
— Wracamy.
Odchodziliśmy z tego miejsca tak, jakbyśmy odchodzili od Groty Milczących Wojowników. Był jeszcze dzień, ale przed nami otwierała się wielka noc, po której już nie zaświeci, dla nas słońce. Nie patrzyliśmy na siebie. Szliśmy powoli i w milczeniu.
I wtedy przerwał ciszę daleki ludzki krzyk:
— Wysoki Orle! Wysooki Ooorle!
Kto to krzyczał? W pierwszej chwili mogło się wydawać, że woła głos ducha, że złe duchy skalne kpią sobie z wodza wolnych Szewanezów — tak szyderczy był to głos.
Ale to krzyczał człowiek. Pierwszy zauważył go Tanto i wskazał dłonią: na szczycie skalnej ściany kanionu, wychylając się zza wielkiego głazu, stał Wap-nap-ao. Jego głos odbijało echo, powtarzało złe słowa:
— Wysoki Orle, zamknąłem ci wyjście z doliny. Kiedy zechcę, potrafię je otworzyć. Słuchają mnie pioruny i tak jak zsypałem skały na jedno miejsce, tak potrafię je rozsypać. Rozsypię je jeszcze dzisiaj, jeśli zgodzicie się wysłuchać rozkazu Białego Ojca i przejść do rezerwatu. Odpędzę od was głód i wszyscy dostaną mięso. Jeśli się nie zgodzicie, skały pozostaną na swoim miejscu. Ja odejdę, a z wami pozostanie śmierć. Czy słyszysz mnie, Wysoki Orle?
Patrzyliśmy na ojca. Wtedy po raz pierwszy i ostatni ujrzałem jego twarz skrzywioną rozpaczą i gniewem. Patrzył na Wap-nap-ao znieruchomiały. A on znowu zaczął krzyczeć:
— Bądź posłuszny, wodzu Szewanezów, bądź posłuszny! Jaką mi dasz odpowiedź?
Ojciec wyrwał z rąk Tanto wielki łuk myśliwski i wrzucił strzałę na cięciwę ruchem szybkim jak myśl. Jego twarz poczerwieniała z wysiłku. Łuk zaskrzypiał w mroźnym powietrzu, cięciwa głucho jęknęła.
Ale strzała, choć doleciała niemal do krawędzi kanionu, nię mogła nic złego uczynić naszemu wrogowi. Zbyt wysoko się znajdował. Jej lot osłabł jak lot rannego ptaka. Nie dolatując do Wap-nap-ao opadła grotem w dół i zaryła się głęboko w śniegu u stóp skalnego rumowiska.
— To jest wasza odpowiedź? — krzyczał Wap-nap-ao. — Wysoki Orle! Ludzie, opamiętajcie się! Będę tu czekał, Wysoki Orle! Będę tu czekał!
Ale ojciec zawrócił. Jego śladem ruszyliśmy i my. Szliśmy przez mrok kanionu, a za nami gonił krzyk Wap-nap-ao coraz cichszy, coraz dalszy. W końcu umilkł zupełnie.
Wielki Duch zapomniał o nas. Mijały krótkie dni i długie noce, mijały tygodnie długie jak miesiące. Ucichły głosy kobiet i dziewcząt. Ucichły krzyki i śmiechy małych dzieci. Jedyną pieśnią, jaką słyszała w tych dniach Dolina Słonych Skał, była Pieśń Śmierci, którą żony przysypanych przez skały wojowników żegnały ich dusze.
W dwa tygodnie po wypadku w kanionie Pieśń Śmierci powróciła do nas raz jeszcze. Choć dzieci już umilkły, a starcy całymi dniami leżeli w namiotach, zagrzebani w skórach, z przymkniętymi oczami, choć żywności wydawano jeszcze mniej niż na początku pobytu w dolinie — nikt jeszcze nie umarł z głodu.
Mimo to Pieśń Śmierci powróciła znowu.
Od dnia zamknięcia kanionu dzień w dzień wyruszali wojownicy i młodzież na poszukiwanie przejść w górach. Przede wszystkim trzeba było zbadać letnie ścieżki. Wiedzieliśmy wprawdzie, że nikt dotychczas nie przeszedł przez nie zimą — teraz jednak chodziło o życie. Nie o przejście, lecz o życie.
Poza tym zaś ścieżkami we wszystkie strony doliny wiodły ślady karpli. Pięły się po zboczach, nikły w załomach skał. Najdzielniejszych wysłał ojciec w głąb Doliny Czarnych Skał, w stronę Groty Milczących Wojowników. Inni próbowali się przedrzeć przez szczyty górskie, zamykające dolinę od południa.
W końcu na dziesiąty dzień od chwili zamknięcia kanionu, późną już nocą, śpiący obóz obudziły radosne okrzyki. Zerwaliśmy się ze snu. Kto wołał? Żółty Mokasyn i Paipusziu, Mały Puchacz, który niedawno wraz z Tanto przeszedł próbę krwi, wbiegli do namiotu ojca.
Trafili na możliwość przejścia!
Choć noc była późna, ojciec od razu po ich pierwszych słowach posłał mnie po Owasesa i Nepemusa — tych dwóch z Rady Starszych, którzy najlepiej znali całą Dolinę Słonych Skał.
Obaj młodzi wojownicy pełni byli radości i dumy. Mówił tylko Żółty Mokasyn, jako starszy, ale Mały Puchacz, choć nie odzywał się, co chwila pomagał mówiącemu ruchami rąk i potakiwał głową. On był zresztą tym, który obudził krzykiem obóz — i teraz wokół namiotu ojca słychać było skrzypiące na śniegu kroki. Namiot okrążyli zaś nie tylko, jak to zwykle bywało, mali chłopcy, ale zjawiło się wielu wojowników — przybiegli przede wszystkim ci, których rodziny najbardziej osłabły, którzy mieli drobne dzieci w namiotach.
Przez cały czas, kiedy Żółty Mokasyn opowiadał, ojciec uważnie badał wzrokiem twarze Owasesa i Nepemusa. Żółty Mokasyn zaś co chwila zwracał oczy na Małego Puchacza, by u niego zyskać potwierdzenie słów.
Jakże byłem wtedy szczęśliwy! Oto otwierała się przed nami droga do wolności…
Żółty Mokasyn i Mały Puchacz wyszli ubiegłej nocy w stronę południową, kierując się ku Skale Orłów. Była tam mała przełęcz, którą nie chodzono nigdy, gdyż w tej stronie wił się wśród skał kanion. Nikt nie szukał więc dotychczas tam drogi ku południowi przez Ptasie Ścieżki. Dołem przecież wiódł nasze kroki, wzdłuż nurtu Rwącego Strumienia, szeroki i wygodny kanion.
Ale tym razem przełęcz pod Skałą Orłów przypomniała się Żółtemu Mokasynowi. Jeszcze jako Młody Wilk — szukał on przed laty w owej stronie orlich gniazd. Doszedł wtedy do samej przełęczy, za którą ostre zbocze osuwało się w stronę Kanionu Milczących Skał. A stamtąd? Stamtąd droga wiodła wprost w puszczę! Zaś stoki górskie za przełęczą były o wiele łagodniejsze niż w Dolinie Słonej Ziemi.
Żółty Mokasyn miał ze sobą swego przyjaciela, Małego Puchacza. Poszli ku przełęczy. Wyruszyli ubiegłej nocy nie biorąc większych zapasów. Chcieli tylko zbadać, czy możliwe jest podejście ku przełęczy, obejrzeć stoki pokryte śniegiem, odnaleźć choćby ślad możliwości.
Z początku droga okazała się bardzo trudna. Co jakiś czas musieli zawracać, szukać nowego podejścia. Do południa osiągnęli zaledwie wysokość jednej trzeciej drogi do przełęczy.
Ale potem odkryli ten sam kamienisty, lecz łagodny żleb, którym Żółty Mokasyn wyszedł kiedyś na samą przełęcz. Od tej chwili szli już szybko. Zatrzymał ich dopiero zmrok. Przełęcz była bardzo blisko. Nie dalej niż na dwa loty strzały.
— Można przejść tamtędy, wodzu — powtarzał Żółty Mokasyn — śnieg leży wysoko, ale przejść można.
Ojciec zwrócił oczy ku Owasesowi. Było to milczące pytanie. Na odpowiedź starego nauczyciela musieliśmy jednak długo czekać. Tak długo, że Paipusziu nie wytrzymał przedłużającej się chwili milczenia.
— Ojcze Owases — krzyknął — nawet młodzi chłopcy mogą przejść tamtędy! Ja…
Owasesowi nagle zadrgała twarz jak u osaczonego wilka. Dlatego Paipusziu urwał niemal w pół słowa. Straszny musiał być gniew Owasesa, jeśli nie potrafił tym razem zapanować nad swoją zawsze nieruchomą, jak w kamieniu rzeźbioną twarzą.
Paipusziu opuścił głowę, niczym mały Uti.
— Mało lat — przemówił spokojnym na pozór głosem Owases — mały rozum. Kto odzywa się, kiedy milczą starsi?
— Wybacz, ojcze… — szepnął Paipusziu.
Owases jednak nawet nie spojrzał w jego stronę. Zwrócił się teraz do Nepemusa.
— Czy Nepemus chce przemówić pierwszy?
Nepemus zaprzeczył ruchem ręki. Wtedy Owases przymknął oczy i dzieląc słowa od słów, a zdania od zdań mówił cichym, powolnym głosem:
— Znam przełęcz pod Skałą Orłów. Odwiedzałem ją na wiele lat przedtem, zanim Żółty Mokasyn wyszedł spod opieki matki. Ale w zimie nie byłem tam nigdy. Wiem, że każdej zimy spod Skały Orłów złe duchy gór strącają lawiny śniegu. — Tu zwrócił się do Nepemusa: — A co powie mój brat, Nepemus, o Skale Orłów?
Nepemus skinął głową:
— Nepemus dwa razy zimował w Dolinie Słonych Skał. I wie, że zimą trzeba odwracać swoje kroki od zbocza pod Skałą Orłów.
Powiedział tylko tyle. Ja zaś po raz pierwszy patrzyłem zarówno na niego, jak na Owasesa prawie z gniewem. Jak to? Sławni z mądrości i odwagi wojownicy mniejsze mają serca niż młody Żółty Mokasyn i ledwo wtajemniczony Paipusziu? Przecież ci dwaj dosięgli niemal owego progu, za którym czekanas wolność — Owases zaś i Nepemus, miast od razu radzić, jak i kiedy przekroczyć ów próg, zachowują się jak starcy, którym wiek odebrał siły, a własna słabość każe trwożliwie ważyć każdy krok. Podobnie musiał myśleć Żółty Mokasyn.
Spochmurniały — mu oczy, a gdy się odezwał, w jego głosie słychać było wyraźny żal:
— Ojciec Owases i Nepemus wiedzą o wicie więcej o Dolinie Słonych Skał niż wszyscy młodzi wojownicy całego plemienia. Ale przecież Paipusziu i ja doszliśmy dzisiaj do Skały Orłów na odległość dwu lotów strzały. Niech Wysoki Orzeł pozwoli, a Żółty Mokasyn i Paipusziu przejdą jutro przez przełęcz.
Nepemus pochylił się nieco do przodu.
— Czy Żółty Mokasyn — spytał groźnie — myśli, że Nepemus odwraca oczy od Skały Ortów jak przestraszony królik? Aby obudzić złe duchy, nie trzeba lotu strzały. Czasem wystarczy tylko krok. Czy Żółty Mokasyn i Paipusziu zapomnieli o tym, że za mało jeszcze przeżyli, żeby uczyć innych?
Wysoki Orzeł podniósł dłoń w górę i Nepemus umilkł. Głos ojca łagodny był i przyjazny.
— Młodzi wojownicy uczynili dobrze, że poszli w stronę Skały Orłów. Ale Owases i Nepemus wiedzą o wiele lepiej, co należy czynić i kto ma próbować przejścia przez przełęcz. Trzeba postanowić nie tylko, kto to ma uczynić, ale i po co. Bo jeśli nawet wojownicy zdołają przejść koło Skały Orłów, nie uczynią tego ani kobiety, ani dzieci. Po co więc mają przejść? Na łowy? Śniegi są wielkie, przyjdą wielkie mrozy. Najlepsi nawet wojownicy będą musieli przez wiele dni szukać śladów, by uderzyć na łosia lub jelenia. A głód dalej będzie chodzić po Dolinie Słonych Skał. — Tu zwrócił się do Owasesa: — Co sądzi mój brat o Tłustym Handlarzu?
Owases szybko uniósł głowę. Oczy mu błysnęły.
— Tłusty Handlarz nie jest zdrajcą — rzekł. Ojciec skinął głową.
— Tłusty Handlarz nie jest podłym człowiekiem. Za to bardzo lubi, kiedy Szewanezi przynoszą mu skóry. Najwięcej zaś lubi, kiedy ktoś mu przyniesie żółtego żelaza. Da za nie wszystko, co zechcemy. Da mięso, wędzone ryby i tłuszcz.
— Do Tłustego Handlarza przychodzą ludzie z Królewskiej Konnej — powiedział Nepemus.
Owases pokręcił głową.
— Ale Handlarz nie chce. żeby Szewanezi poszli do rezerwatu. Kto mu będzie wtedy przynosił skóry niedźwiedzi, wyder i łosi?
— A więc co uczynimy? — zapytał ojciec. Owases uniósł dłoń w górę.
— Przez przełęcz przejdą trzej wojownicy. Zaniosą do Tłustego Handlarza naramienniki z żółtego żelaza. Będą musieli iść ostrożnie, najlepiej nocami. Z powrotem przywiozą sanie pełne jedzenia i przeciągną je przez przełęcz. Kiedy oni wrócą, pójdą tą samą drogą inni. Jeśli co kilka dni uda się ściągnąć sanie z żywnością, odpędzimy najgorszy głód i plemię wyjdzie wiosną z Doliny Słonych Skał do wolnej puszczy.
— Tak — powiedział ojciec. Owases zaś dodał:
— Niech mój brat, Wysoki Orzeł, zgodzi się, żeby Owases przeprowadził jutro Żółtego Mokasyna i Paipusziu na Skałę Orłów.
— Ojcze Owases! — krzyknął Paipusziu.
Uśmiechał się radośnie i szeroko. Jego uśmiech odbił się nawet w twarzy Nepemusa i oczach Owasesa. Był piękny jak nadzieja na życie i wolność. Ojciec zgodził się.
Zostało też postanowione, że jeśli ci wrócą szczęśliwie, tą samą drogą wyruszą potem Nepemus, Tanto i Czarny Jeleń ze szczepu Wikminczów.
Wojownicy rozeszli się. Pierwsza trójka od razu miała rozpocząć przygotowania do drogi. Słyszeliśmy, jak wychodzących z namiotów nagabują zebrani wokół niego wojownicy. Co chwila z szybkich, szeptem lub półgłosem wypowiadanych zdań wyrywało się głośniejsze słowo. Ktoś roześmiał się radośnie.
Nie mogłem usnąć. Nigdy, nikomu i niczego jeszcze w swym życiu tak nie zazdrościłem, jak Żółtemu Mokasynowi czy Paipusziu — ich jutrzejszej wyprawy. Mieli przekroczyć zaklęte granice Doliny Słonych Skał, wyjść na wolność, mieli uratować życie całego plemienia.
Małe jest nasze plemię. Topnieje jak śnieg na wiosnę — ustępuje przed swym losem niczym krótki zimowy dzień przed nocą.
Ale jeśli uda się tym razem odpędzić głód od naszych tipi, czeka nas być może wiele lat spokoju i swobody.
Nie są to czasy wielkiego Tecumseha. Już wtedy zresztą Szewanezi byli zbyt słabi na walkę z białymi. Teraz zaś pozostała nam tylko zręczność jelenia, wymykającego się hordom głodnych wilków. Jeśli jednak Owases, Żółty Mokasyn i Paipusziu przejdą pod Skałą Orłów, imiona ich na długie lata pozostaną w pamięci Szewanezów. Kobiety będą śpiewać o nich pieśni — nauczyciele opowiadać o ich czynach Młodym Wilkom…
Następnego dnia o świcie ojciec wysłał do zasypanego kanionu dużą grupę wojowników. Kazał im zwrócić na siebie uwagę ludzi Wap-nap-ao. Natomiast Nepemus, Tanto i Czarny Jeleń poszli śladem Owasesa, aby przyglądać się drodze pierwszej trójki ku przełęczy pod Skałą Orłów. Na gorące zaś prośby pięciu najstarszych Młodych Wilków, wśród których byliśmy Sowa i ja, prośby poparte zresztą przez Nepemusa, ojciec zezwolił także i nam udać się pod wielkie zbocze Skały Orłów.
Dzień był mroźny, jak cały ostatni miesiąc, ale słońce nie wyjrzało zza chmur. Chmury leżały nad górami ciężkie i szare. Od ich barwy poszarzał cały świat. Nawet śnieg. Nawet górskie szczyty.
Owases wyszedł ze swoimi jeszcze nocą. Toteż gdy nasza grupa dotarła do miejsca, z którego można było obserwować wędrówkę tamtej trójki — oni zaszli już wysoko, prawie do połowy zbocza.
My, Młode Wilki, przynieśliśmy z obozu naręcza gałęzi (bo w głównej części Doliny Słonych Skał przynajmniej tego nigdy nie brakło) i rozpaliliśmy niewielkie ognisko. Weseli byliśmy tego dnia. Szczęśliwi nawet. Wydawało się nam, że jesteśmy już poza najgorszym niebezpieczeństwem — że oto wychodzimy na nową ścieżkę dobrych łowów i wesołego życia.
Ale Nepemus od razu odebrał nam chęć do śmiechów i żartów. Najgłośniejszego z chłopców, brata Czarnego Jelenia, po prostu, bez jednego słowa przestrogi, ściągnął wściekle lassem! Umilkliśmy natychmiast.
Była to kara zbyt surowa za przewinienie. Patrzyliśmy na Nepemusa posłusznie, lecz z urazą. Zawsze przecież był równie sprawiedliwy jak Owases. Dlaczego więc tym razem małą przewinę karał tak ostro?
Gdy jednak pochwyciłem wzrok Nepemusa, jaki kierował w stronę wspinających się po zboczu małych figurek ludzkich, zrozumiałem przyczynę gniewu. Pojąłem też surową powagę, z jaką zarówno Nepemus jak, i Tanto śledzili tamtych. Dorośli wcale nie byli tak pewni i tak spokojni jak my. Oto ważyły się losy plemienia, a my śmialiśmy się i pletliśmy głupstwa, jak mali chłopcy przy połowie szczupaków na płytkiej wodzie.
Wysuszone w namiotach gałęzie płonęły prawie bez dymu. Siedzieliśmy w milczeniu. Tylko cichy trzask płonącego drewna mącił doskonałą ciszę ośnieżonych gór.
Siedzieliśmy wpatrzeni w dalekie, małe już jak mrówki postacie Owasesa i dwu młodych wojowników. Chwilami nikli z naszych oczu wśród załomów ośnieżonych skał, chwilami posuwali się tak wolno, że wydawało się, iż stoją w miejscu.
Wydawało się też, że sam czas stanął w miejscu. Mijał niezmiernie powoli. Jedynie trzask spalających się w żarze ogniska gałęzi odmierzał jego leniwy bezszelestny bieg. Tanto i Nepemus wymienili czasem kilka cichych zdań, starając się utrwalić w pamięci dążących ku przełęczy wojowników.
Minęło południe. Nasze mgliste cienie znów poczęły wydłużać się na poszarzałym śniegu. Coraz częściej musiałem przymykać oczy, zmęczone nieustannym śledzeniem pnących się w górę wśród śniegu drob mych postaci. Pod powiekami tańczyły czerwone i czarne koła, migały gęste płatki, jak zamieć czarnego śniegu. Mimo to wytężaliśmy wzrok coraz bardziej — Tamci zbliżali się już do przełęczy, już bardzo niewiele pozostało nam do skalnego progu.
Wreszcie powstaliśmy wszyscy. Trwała wielka cisza. Oczy zachodziły łzami. Co chwila ktoś przecierał je dłonią. Czułem ból w skroniach. Wzrok zasnuwała mgła, traciłem z oczu podchodzących już do przełęczy wojowników.
I wtedy — wtedy ktoś krzyknął. Ktoś z nas. Nie wiem, nikt nie wie, kto.
Czy Sowa, czy Tanto, czy Nepemus? Czy wreszcie któryś z chłopców? Krzyk zabrzmiał jak krzyk ranionego ptaka.
Oto nagle na samej przełęczy podniosła się biała chmura. Wpierw był to drobny obłoczek. Nie większy od dłoni. Ale nawet ten mały obłok białego pyłu od razu pokrył trzy drobne sylwetki. W powietrzu zadudnił głuchy pogłos, jak dalekie echo burzy.
Jak długo to trwało? Chwilę czy wieczność? Biały obłok lawiny osuwał się w dolinę, rozlewał się po zboczu, jak rzeka śmierci.
Pierwszy rzucił się ku górze Tanto. Nepemus zaś, nim poszedł w jego ślady, pochwycił mnie za ramię i krzyknął prosto w twarz:
— Niech przybiegną wojownicy z oszczepami. Rozkazuj?, niech przybiegną wszyscy wojownicy, którzy są w obozie… niech idą naszym śladem!
Poszukiwania trwały przez całą noc i cały następny dzień. Tuż przed świtem odnaleziono Paipusziu, który miał tylko złamaną rękę i zgniecioną niegroźnie klatkę piersiową. Nie udało się jednak odszukać w zwałach zmieszanego z kamieniami śniegu ani Owasesa, ani Żółtego Mokasyna. Złe duchy gór nie chciały oddać swych ofiar.
W południe następnego dnia — na szczęście o tej porze, kiedy poszukujący zeszli nieco w dół, by odpocząć — zepchnęły nową lawinę-
Wieczorem ojciec rozkazał przerwać poszukiwania. W powietrzu czuło się oddech cieplejszego wiatru — na śnieżnych zboczach mógł stać się groźny jak sama śmierć. Skała Orłów wisiała nad nami niczym pięść Ducha Ciemności.
Wracaliśmy do obozu w milczeniu. Wraz z naszym milczeniem wróciła doń Pieśń Śmierci.
O dzieci moje, biedne moje dzieci.
Słuchajcie słów mądrości.
Słuchajcie słów przestrogi,
Z ust Pana, który was stworzył,
Z ust Wielkiego Ducha.
Połączcie totemy i znaki rodowe.
Połączcie szczepy i plemiona.
Wystąpcie przeciw białym
Jak rzeka Tawansentha.
Po powrocie Tanto wziął mnie do swego namiotu. Nad doliną niosła się Pieśń Śmierci. Byłem jednak tak znużony, że” natychmiast po wieczornym posiłku zapadłem w sen, martwy i głuchy sen, bez snów i widziadeł.
Nie dano mi jednak odpocząć zbyt długo. Obudził mnie Tanto szarpiąc za ramię. Noc musiała już być późna, bo nawet pieśń żałobna ucichła. W namiocie jednak płonęło niewielkie ognisko, brat zaś i Tinglit byli ubrani jak w biały dzień.
Z trudem oprzytomniałem. Czasem ze snu powraca się jak z wielkiej drogi, jak z innego życia. Tym razem zaś wydawało mi się właśnie, że byłem gdzieś niezmiernie daleko, w obcym, lecz spokojnym świecie. Rozbudził mnie dopiero cudowny zapach pieczonego mięsa, tłustej szynki niedźwiedziej. Zerwałem się na nogi, ale równocześnie spojrzałem niepewnie na Tanto. Przed snem już raz jedliśmy. Co miała oznaczać ta nocna uczta? Przecież ojciec surowo wszystkim nakazał oszczędzać jedzenia aż do granicy wytrzymałości.
Tanto obudziwszy mnie usiadł przy ognisku obok Tinglit, która przyrządzała mięso z takim spokojem, jakby namiot był pełen zapasów na najdłuższą nawet zimę. Oboje patrzyli na mnie wzrokiem, którego nie rozumiałem. Ogarnął mnie na chwilę strach, jak powiew zimnego wiatru.
— Sat-okh — powiedział Tanto — siądź koło mnie.
— Słucham cię, Tanto.
Usiadłem naprzeciw Tinglit grzejąc przy ogniu — zziębłe dłonie. Jak pięknie pachniała pieczeń. Ale… ale postanowiłem: nie będę jadł. Strach ustąpił złości.
— Ja — burknąłem — ja jeść nie będę. Tanto niecierpliwie machnął ręką.
— Nie zbudziłem cię do jedzenia.
— To i dobrze.
Brat uśmiechnął się. Chwilę milczał. Spojrzał na Tinglit i ona odpowiedziała mu uśmiechem, w którym jednak było coś obcego, coś jak hamowany strach czy ukryty ból. Tanto wyciągnął do mnie dłoń:
— Czy pójdziesz ze mną?
— Dokąd?
— Przez Skałę Orłów.
Poruszyłem wargami, ale nie zdołałem odpowiedzieć. Skinąłem tylko głową.
Tanto mówił dalej:
— Słuchaj mnie uważnie. W Dolinie Słonych Skał zamknęli nas biali. Teraz dolina nosić już będzie inne imię, jeśli nie odmieni naszego życia. Będą ją nazywali Doliną Śmierci Szewanezów. Cała dolina stanie się Grotą Milczących Wojowników. Kto o nas ludziom opowie? Szakale i sępy?
— Milcz, Tanto — szepnąłem błagalnie.
— To uczynili biali — powtórzył — jakby nie słysząc mojej prośby. — A ty i ja jesteśmy synami białej kobiety.
— Tanto! — krzyknąłem. Tanto podniósł głos:
— Jesteśmy nimi. I nasza matka była dziś tutaj. Była tu. kiedy spałeś, i przyniosła niedźwiedzie mięso. Powiedziała tak: „Moi synowie mają w sobie krew białych ludzi i krew czerwonych mężów. Moi synowie — mówiła — noszą na swych ramionach wraz ze mną całą wielką winę białych ludzi przeciw plemieniu Szewanezów, wszystkie ich zbrodnie i zdrady. Dlatego moi synowie — powiedziała nasza matka — muszą pójść i ratować wolne plemię przed śmiercią i głodem, a przed drogą niech posilą się niedźwiedzim mięsem, jak wyruszający do walki wojownicy”.
— Była tu matka? — spytałem.
— Tak — powiedziała cicho Tinglit.
— Słuchaj mnie, Sat-okh — powtórzył ostro Tanto. — Złe duchy zepchnęły spod Skały Orłów dwie wielkie lawiny śniegu. Zabiły Owasesa i dzielnego Żółtego Mokasyna. Ale teraz już nie mają więcej śniegu ani siły, żeby znowu zabijać ludzi. Rada Starszych postanowiła, że pod Skałą Orłów nie należy szukać drogi do puszczy. Tę drogę jednak wskazuje nam Owases. Jego duch będzie nas bronić i poprowadzi bezpieczną ścieżką.
— A ojciec?
— Nikt nie może o niczym wiedzieć. Pójdziemy wbrew rozkazowi wodza i Rady Starszych. Pójdziemy tylko my, bo tylko my dwaj mamy w sobie krew białych ludzi i tylko my dwaj nosimy na sobie ich winę.
W oczach zamajaczył mi widok białego obłoczku na skalnej przełęczy i ginące w nim drobne postacie ludzkie. Wyciągnąłem ręce nad ognisko. Zanurzyłem dłonie w płomieniu.
— Zrzucimy tę winę, Tanto — powiedziałem. — Zrzucimy ją. jeśli nawet zginiemy.
— Nie zginiecie — powiedziała Tinglit.
Od tej chwili niewiele już słów padło między nami. Jedliśmy w milczeniu. Tinglit nie chciała wziąć do ust nawet kęsa. Kiedy posilaliśmy się. ona raz jeszcze obejrzała nasze rakiety śnieżne, natarła rzemienie resztką tłuszczu, zeszyła rozerwany rękaw mojej kurty. My jedliśmy zresztą bardzo niewiele — tyle by obudzić siły i odegnać zmęczenie. Reszta mięsa miała nam służyć na drogę.
Wreszcie przyszedł czas. Ubraliśmy się możliwie najlżej. Każdy z nas wziął ze sobą po dwa naramienniki z żółtego żelaza. Jedną parę podarowała nasza matka — druga była własnością Tinglit. Ustaliliśmy bowiem, że jeśli nawet jeden z nas zginie, drugi ma iść dalej, do Tłustego Handlarza, i szukać u niego pomocy. Ja wprawdzie nigdy go jeszcze nie odwiedziłem, ale znałem drogę do Jeziora Niedźwiedziego, gdzie mieszkał Handlarz. Uchodził on zresztą za dobrego człowieka. Miał w sobie naszą krew. Jego matka była Indianką z plemienia Cree. Przyjaźnił się zaś szczególnie z Siwaszami, których dwa szczepy były teraz wraz z nami w Dolinie Słonych Skał. A wreszcie, żył z handlu skórami, które przynosili mu Siwasze i Szewanezi.
Tanto, podobnie jak ojciec i Owases, był prawie pewien, że Handlarz zechce nam pomóc.
Czy zdołamy jednak dojść do niego?
Kiedy wyruszyliśmy z namiotu, noc była jeszcze czarna jak spalony las. Ledwo co minęła północ. Na szczęście znowu chwycił mróz i odpędził ów cieplejszy oddech wieczornego wiatru.
Obóz spał twardym snem. Okrążyliśmy go łukiem, by nie zwęszyły nas psy. Gdy weszliśmy na ścieżkę wiodącą w stronę Skały Orłów, obejrzałem się. W głębi ciemności migotało światełko jak czerwona gwiazdeczka — to w progu namiotu stała Tinglit. Choć nie mogła nas widzieć, pozdrowiłem ją ruchem ręki, szepnąłem bezgłośne słowo pożegnania.
Tanto jednak nie odwrócił głowy. Szedł przodem, krokiem powolnym, lecz długim, krokiem dalekiej drogi. Nie śpieszył się. Ślad mieliśmy wytyczony przez ślady Owasesa, Żółtego Mokasyna i Paipusziu — mieliśmy też wiele godzin przed sobą.
Do stóp ogromnego zbocza, na którego szczycie widniał biały cień Skały Orłów, doszliśmy o tej porze, kiedy wschodnia strona nieba zaledwie nieco poszarzała. Tu Tanto przystanął, zwrócił się twarzą w stronę Skały Orłów i uniósł ręce w górę.
— Ojcze Owases — zawołał — ojcze Owases!
Przejął mnie chłód. Biegnące wzdłuż ścian doliny echb odpowiedziało na jego wołanie — i zdawać się mogło, że to nie echo, tylko daleki głos wojownika, głos stłumiony ciemnością godziny przedświtu, odpowiada na wołanie Tanto.
— Ojcze Owases — powtórzył Tanto — wysłuchaj swoich synów. Wzywają cię Tanto i Sat-okh, z plemienia Szewanezów, z rodu Sowy. Sam nadałeś nam nasze imiona. Sam odebrałeś nas z rąk matek i prowadziłeś przez puszcze i góry. Strzegłeś nasze kroki i uczyłeś swojej mądrości. Teraz przychodzimy do ciebie, ojcze Owases. Pomóż nam przejść przez Skałę Orłów, prowadź nasze stopy, odpędź złe duchy. Idziemy twoim śladem, by ratować plemię Szewanezów i dwa rody Siwaszów. Pomóż, ojcze Owases!
— …Owases — odpowiadał daleki głos.
Tanto zaś opuścił ramiona i uczynił pierwszy krok wstępując na zbocze Skały Orłów. Ruszyłem za nim.
Świt dopędził nas już na sporej wysokości nad doliną. Droga na razie nie była trudna. Ubiły ją karpie Szewanezów, którzy poprzedniego dnia wspięli się na górę, by ratować przysypanych lawiną braci.
Tanto nadal szedł przodem, ale od kiedy wstąpiliśmy na zbocze, często odwracał głowę, by sprawdzić, bzy nadążam za jego krokiem. Zwolnił go zresztą, choć zbocze było tu jeszcze łagodne, a ślad, po którym dążyliśmy, wił się wśród skalnych głazów najwygodniejszą i najbezpieczniejszą drogą, unikając ostrych spadków i przysypanych śniegiem kotlin.
Szliśmy w milczeniu. Sypki śnieg chrzęścił pod stopami. Dzień był jaśniejszy niż inne. Chmury utraciły swą ponurą szarość, nabrały srebrnego połysku, jak rybia łuska w słońcu. Mocny mróz nie słabł. Chyba się nawet wzmagał.
Szedłem nie podnosząc głowy, nie rozglądając się, wpatrzony w ślady pod stopami. Które z nich były śladami karpli Owasesa? Widziałem jego twarz, błysk ciemnych, głębokich oczu. Może nawet słyszałem głos nauczyciela! Głos bez słów, zaledwie jego echo. Tak, jak słyszy się kogoś za ścianą namiotu. Prowadził Tanto i mnie przez ścieżki lasów, przez rzeki i jeziora, przez wszystkie drogi naszego życia od tego dnia, kiedy opuściliśmy namiot naszej matki. Nie minął jeszcze drugi dzień od chwili, kiedy zniknął z naszych oczu w białej chmurze śniegu…
A przecież znowu nas prowadził. Kroczyliśmy jego śladem, ustawialiśmy nasze karpie w te miejsca, które wytknęła jego stopa. Nadal był naszym opiekunem i nauczycielem. Prowadził nas dziś śmiertelnie groźną drogą — tak bliską Drogi Słońca — aby odwrócić zły los od ostatniego wolnego plemienia. I ilekroć migał mi przed oczami obraz podnoszącego się spod Skały Orłów białego obłoku lawiny, ilekroć ogarniał moje myśli strach, ściskał serce i gardło — tylekroć przywoływałem na pomoc pamięć nauczyciela, jego surowy głos i spojrzenie najmędrszego z przyjaciół.
Uszliśmy już spory kawał drogi, gdy Tanto po raz pierwszy przystanął dla odpoczynku. Wtedy też po raz pierwszy rozejrzałem się wokół siebie — po v wielkiej Dolinie Słonych Skał, po raz pierwszy spojrzałem też w górę. Uszliśmy już prawie połowę drogi do przełęczy, choć do południa było jeszcze daleko. Plątanina mniejszych skał i głazów przysłaniała nam zarówno widok na dolinę, jak i na samą przełęcz. Mimo to na tle srebrnej ławicy chmur wyraźnie odcinała się ogromna białoszara Sylwetka Skały Orłów. Nachylała się ku nam, jakby czymś grożąc albo coś obiecując. Patrzyłem na nią z nienawiścią. Była wrogiem, zabójcą Owasesa i Żółtego Mokasyna. Dotychczas bałem się na nią spojrzeć — bałem się, że pokona mnie mój własny strach, że ulęknę się groźby zamieszkujących ją złych duchów górskich. Ale teraz już nie było w moim sercu miejsca na trwogę. Wiedziałem, że teraz po prostu za śmierć Owasesa i Mokasyna tylko jej nienawidzę. I że będę z nią walczył jak równy z równym.
Nie odzywaliśmy się do siebie. Tanto wydzielił sobie i mnie po drobnej porcji żywności. Wygodnie wyciągnięci na płaskim głazie, żuliśmy soczyste, nie zmarznięte jeszcze mięso niedźwiedzia. W pewnej chwili Tanto wskazał na coś ręką — poderwałem się: oto nad nami spłynął od Skały Orłów wielki ptak, spłynął w stronę doliny, ale po krótkiej chwili, popchnięty uderzeniem wysokiego wiatru, zawrócił znów w stronę gór i uderzając powoli skrzydłami znikł za śnieżnym szczytem, właśnie tam, gdzie winna była być przełęcz.” Spojrzeliśmy na siebie. Czy to był znak? Dobra czy zła wróżba? Tylko Gorzka Jagoda umiałby na to pytanie odpowiedzieć, wyjaśnić nam, czy ptak był szpiegiem wysłanym przez złe duchy górskie, czy też posłańcem Owasesa, posłańcem wskazującym drogę. W oczach Tanto, tak jak i w moich myślach, walczyła nadzieja z niepokojem, odwaga z trwogą. Ale obaj rozumieliśmy jedno: cokolwiek stać się miało, niech stanie się prędzej. Nic zwlekajmy. Idźmy naprzód.
Przywiązaliśmy znów karpie i ruszyliśmy w drogę. Nic czułem jeszcze nawet śladów zmęczenia. Kilka kęsów mięsa dodało mi świeżych sił. Toteż przyśpieszyłem nieco kroku. Idąc tuż za Tanto zmuszałem go do zwiększenia szybkości.
Dopiero gdy gniewnie się obejrzał, znów zastosowałem się do rytmu jego powolnych, lecz nieustępliwie równomiernych i rozważnych stąpnięć. Droga zresztą robiła się coraz trudniejsza.
Co chwila stawały nam na przeszkodzie ostre stromizny. Mim; tartego śladu noga coraz częściej osuwała się na ostrym spadku, coraz częściej tuż spod śniegu poczęły ukazywać się ostre krawędzie kamienistego rumowiska, jakim pokryta była górna część zbocza. Trzeba było bardzo uważać, by nie złamać ramy karpli, nie przeciąć ich sieci.
Gdy w pewnej chwili obejrzałem się za siebie, omal nic krzyknąłem. Oto dziwnym zbiegiem okoliczności, z miejsca, w którym stałem, otworzył się widok na całą prawie zachodnią część doliny i oto wśród dwu jej stykających się w głębi ścian ujrzałem drobne plamki naszych namiotów, cień dymu. jakiś ślad ruchu i życia.
Było to tak. jakbym usłyszał pozdrowienie najbliższych — przystanąłem. — Sat-okh!
Gniewny, choć cichy glos Tanto oderwał mnie od widoku naszego obozu. Brat zatrzymał się zresztą nic tylko po to. aby mnie zawołać. Uznał widocznie, że nie można już iść dalej na karpiach. Ukryte pod śniegiem kamienie zbyt były niebezpieczne. Uszkodzenie rakiet uczyniłoby nas w drodze przez puszczę całkowicie bezradnymi.
Umocowawszy więc je na plecach ruszyliśmy dalej. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego patrząc przed dwoma dniami na idących ku przełęczy wojowników odnosiłem czasem wrażenie, że nic ruszają się z miejsca.
Weszliśmy już na najcięższy odcinek drogi. Zbocze stawało się coraz niebezpieczniejsze. W miarę posuwania się naprzód po obu stronach naszej drogi rosły ostre, coraz bardziej przepaściste skalne pochyłości.
Tanto nie przyśpieszył ani nie zwolnił kroku. Ale teraz już zaczęło dosięgać nas zmęczenie. Gdy tłumiłem swój zdyszany oddech, słyszałem sapanie brata. Marznąca w mroźnym powietrzu para z ust osiadała na rzęsach i brwiach, a równocześnie z czoła i skroni począł spływać pot.
Co gorsza, wyszliśmy już tak wysoko, że począł dosięgać nas górski wiatr. Początkowo był bystry, lecz lekki. Obecnie jednak coraz częściej ponawiał i przyśpieszał swój lot. Chwilami uderzał w plecy lub zabiegał z boku, czasem znów sypał garście śniegu wprost w oczy.
Tanto znów przystanął. W pierwszej chwili nie pojąłem, dlaczego. Ale rozejrzawszy się, zrozumiałem. Zrozumiałem, dlaczego od dłuższego już czasu stopy moje głęboko zapadają się w śnieg.
Szedłem teraz już tylko śladem… Tanto. Po prawej zaś ręce, na stromym spadzie górskiego zbocza, pozostawialiśmy ostatnie ślady tych, którzy przez śmiertelnie długi zmierzch, noc i cały następny dzień próbowali odszukać porwanych śniegiem wojowników. Omijaliśmy łukiem drogę la-wmy, nad naszymi głowami rósł cień Skały Orłów. Gdzieś tu pozostał Owases. gdzieś tu spoczywał Żółty Mokasyn, wesoły i dzielny myśliwiec, rączy w biegu jak młody jeleń.
Nie chciałem patrzeć w górę. Chwilami wydawało się, że jesteśmy już bardzo blisko, że lada chwila otworzy się przed naszymi oczami widok na wolny kraj. Ale ja znałem już przecież kłamstwo gór — owo złudzenie stale przybliżającego się szczytu i stałej jego ucieczki.
Szliśmy już teraz bardzo powoli. Tanto z największą ostrożnością szukał drogi przed sobą. Nim stawiał krok, badał śnieg drzewcem oszczepu. Mimo to raz i drugi osuwał się w przysypaną śniegiem szczelinę skalną. Wiatr wzmagał się coraz bardziej, uderzał w przytwierdzone na plecach rakiety, starał się oderwać nas od zbocza. Co kilkanaście kroków przystawaliśmy, by odpocząć. Nad naszymi głowami zwieszały się kamienne ściany Skały Orłów, utkane srebrnym śniegiem. Gdzie jest przełęcz? Po prawej naszej stronie, na krawędzi żlebu, którym zeszła wczoraj lawina, a którego lewą krawędzią wspinaliśmy się pod górę, leżał wielki nawis śnieżny. Nie zdołała go ściągnąć nawet tamta lawina. Czy czeka na nas?
Żleb zwężał się coraz bardziej. Był już tak stromy, że właściwie pełzaliśmy po osypanej śniegiem i oblodzonej stromiźnie skalnej. Brakło mi tchu. Ale ani Tanto, ani ja nie ustawaliśmy. Nie wiedzieliśmy właściwie, czy do przełęczy pozostał jeszcze jeden, dwa, czy tylko pół lotu strzały. Wydawało mi się wprawdzie, że nie więcej niż pół. Ale mogło to być jednak zwykłe złudzenie, chytry podstęp górskich duchów. Jedno tylko wiedzieliśmy na pewno — Ze jesteśmy już w najgroźniejszym, w śmiertelnie groźnym miejscu naszej drogi. I dlatego nie wolno nam ustawać. Każdy krok jest cenny jak życie, każda chwila jak ono ważna.
Przed nami wyrósł w końcu ogromny głaz, przesłaniający nawet szczyt Skały Orłów. Trzeba go było albo obejść i wejść pod nawis — albo wspiąć się nań tą stroną, którą przywierał do prostopadłej ściany skalnej.
Tanto wahał się tylko przez chwilę. Wsadziwszy za pas rękawice wyjął nóż i począł wykrawać w oblodzonej powierzchni głazu uchwyty dla rąk. i stopnie, na których można by wesprzeć stopę.
Kamienny blok wznosił się przed nami niemal pionowo. Patrzyłem nań mrużąc oczy. Upadek w tym miejscu na pozór nie byłby groźny, gdyby nie to, że po odpadnięciu oblodzonej powierzchni głazu nikt nie potrafiłby się już zatrzymać. Musiałby po prostu obsunąć się głęboko w dół, obudzić lawinę i własną śmierć…
Stanąłem tuż obok Tanto. U stóp głazu między nim a skalną ścianą była dość szeroka szczelina, w której wygodnie mogłem się zmieścić.
Tanto wyrąbał już trzy stopnie i wspiął się ku górze na wysokość człowieka. Wybijał właśnie czwarty, uczepiony skały jak dzięcioł drzewa, gdy nagle wzniosłem wzrok wyżej, ponad jego głowę.
Krzyknąłem:
— Schodź, Tanto! Schodź na dół.
Na szczęście zaufał mi. Bez chwili namysłu osunął się ku mnie i podparty moją dłonią, nie tracąc dzięki temu równowagi, od razu wcisnął się w szczelinę pomiędzy ścianą Skały Orłów a krawędzią głazu. Skuliliśmy się w niej. Nad naszymi zaś głowami zaczął coraz głośniej huczeć głos obudzonej lawiny.
W tej bowiem chwili, w której uniosłem wzrok ku górze, ujrzałem, jak powoli, lecz nieubłaganie załamuje się śnieżny nawis, jak osuwa się ponad głazem, jak uderzenie wiatru porywa obłok białego pyłu, jak strumienie śniegu zaczynają spływać nad nasze głowy… Ogarnęła nas ciemność. Jak długo to trwało? Nie potrafię wam powiedzieć. Nie myślałem o niczym, niczego nie widziałem. Nie od razu też zrozumiałem, że chroni nas właśnie ów głaz, który wydawał się być przeszkodą nie do przebycia. Znaleźliśmy się nagle w sercu huczącej, czarnej jak noc burzy, słyszeliśmy, jak nad naszymi głowami przetacza się łoskot, niczym grzmot wielkiego wodospadu. A przecież nie porwał nas zwał śnieżnej lawiny, nie zdusił oddechem. Grzmot przetoczył się ku dołowi, opadł w dolinę.
— Tanto — szepnąłem.
Jego głos brzmiał donośnie. Była w nim niezmierna powaga.
— Dzięki ci, ojcze Owases — powiedział.
Pogłos lawiny zamierał w dolinie. Wysunęliśmy się ze szczeliny skalnej. Nawis znad żlebu znikł. Sam żleb, wymieciony ze śnieżnego puchu, ukazywał swe kamieniste dno.
Teraz mogliśmy ominąć głaz. Tanto ruszył przodem.
Ja jeszcze na chwilę musiałem się zatrzymać, by poprawić obluzowane karpie. Tanto znikł za głazem i wtedy usłyszałem jego wołanie: — Sat-okh! Sat-okh!
Zamarłem w bezruchu. Ale nie z przerażenia czy słabości. Po prostu po głosie brata, po dźwięczącej w nim niezmiernej radości zrozumiałem, że Tanto stoi już na przełęczy, że przed jego oczami otwiera się obraz wolnego świata, szeroki jak puszcza, srebrny od pokrytych lodem jezior i rzek, rozjaśniony białym blaskiem śniegu niby uśmiechem młodej dziewczyny.
— Nigdy nie słyszałem piękniejszej pieśni niż głos Tanto owego dnia, na przełęczy pod Skałą Orłów.
Po chwili stałem już obok niego.
Wokół nas szalał wiatr. Przed nami zaś łagodne, śnieżne zbocze opadało ku Kanionowi Milczących Skał. Za następnym zaś niewysokim, kopiastym łańcuchem zalesionych wzgórz widzieliśmy puszczę, naszą puszczę, ojczyznę wolnych ludzi. Naszą ojczyznę.
Dzięki ci, ojcze Owases!
Czy opowiadać wam o dwu następnych dniach drogi do Niedźwiedziego Jeziora?
Kiedy dziś usiłuję ją sobie przypomnieć, niewiele właściwie poza uczuciem ogromnej radości potrafię wywołać z pamięci. Mieliśmy wprawdzie za sobą dopiero część wielkiego zadania. Musieliśmy dbać o to, by nie wpaść w ręce białych, by zgubić swe ślady, a przynajmniej ukryć ich właściwy kierunek.
A poza tym: jak przyjmie nas Handlarz? Czy pomoże? Czy nie ulęknie się ludzi Wap-nap-ao i zemsty białych władców? My zaś — czy zdołamy powrócić do Doliny Słonych Skał z ratunkiem? Czy w powrotnej drodze złe duchy przełęczy nie zemszczą się tym okrutniej za pierwsze nad nimi zwycięstwo?
Wszystko to prawda. Podobne myśli przebiegały nam przez głowę. I dziś już dobrze pojmuję, że przejście przełęczy było zaledwie początkiem, pierwszym zwycięstwem w długiej i niebezpiecznej walce. Ale wtedy? Wtedy wydawało się nam, że zrobiliśmy, co było można. Uwierzyliśmy w opiekę Owasesa — w to, że jego opiekuńczy duch towarzyszyć nam będzie we wszystkich najcięższych poczynaniach. Byliśmy pewni, że jeśli udało się nam przekroczyć ów kamienny próg pod Skałą Orłów, to wszystko inne będzie już łatwe, jak łowy na młodego niedźwiadka. I właśnie dlatego, poza owym szczęśliwym poczuciem towarzyszącego nam zwycięstwa, niewiele z drogi do Niedźwiedziego Jeziora zdołałem spamiętać.
Trwała ona dwa dni. Spaliśmy i odpoczywaliśmy tylko raz, i to bardzo niedługo. Ostatni dzień i noc szliśmy wśród śnieżycy. Tego dnia Tanto zabił nożem wściekłego wilka-samotnika. Mnie udało się pod wieczór ustrzelić dwa tłuste króliki.
Pierwszej nocy drzewo, na którym spaliśmy, okrążyły wilki, ale na szczęście posłyszały w północnej stronie inny łowiecki zew i pognały za nim. Drugiej nocy podczas śnieżnej zawiei zgubiliśmy drogę i do świtu błądziliśmy wśród puszczy, daremnie szukając koryta małej rzeczki spływającej do Niedźwiedziego Jeziora. Odnaleźliśmy je dopiero o świcie.
I wreszcie pod wieczór trzeciego dnia stanęliśmy na północnym skraju jeziora. W szybkim, zimowym mroku rozbłysło na przeciwległym jego brzegu drobne czerwonawe światełko.
Tanto kazał mi czekać na siebie. Musiał sprawdzić, czy Handlarz jest sam — czy nie ma u niego ludzi Wap-nap-ao.
Gdy wrócił, była już noc. Ja zaś, czekając nań, po prostu usnąłem. I chyba spałem idąc do domu Handlarza, spałem witając go, spałem jedząc pierwszy od czterech dni gorący posiłek. Nic bowiem z tego Wszystkiego nie pamiętam. Nic poza drobno prószącym śniegiem i nocną ciemnością, z której mruga do mnie drobne czerwonawe światło — jak blask gwiazdy, którą Key-wey-keen strącił na ziemię.
Śniegi odkryły stare ścieżki myśliwskie,
Same zaś spłynęły do szumiących rzek.
Kuniu-orzeł rozpostarł skrzydła.
Lot swój skierował w stronę chmur.
Ostrzę swój nóż i kołczan napełniam strzałami.
Świeże mięso zapachnie dziś.
Po dziś dzień nie rozumiem, dlaczego handlowego agenta znad Niedźwiedziego Jeziora nazywano Tłustym Handlarzem. Metys Roger — syn kanadyjskiego Francuza i Indianki z plemienia Cree — chyba nigdy w życiu nie mógł być mężczyzną tak otyłym, jak choćby ci dwaj biali, którzy odwiedzili kiedyś nasz obóz z Wap-nap-ao. Teraz zaś był już starym człowiekiem. I gdyby nie Tanto, który poznał go wcześniej, nie uwierzyłbym, że ów chudy, pochylony w ramionach, milczący człowiek o czarnych indiańskich oczach i włosach płowych jak zmieszany z popiołem rzeczny piasek jest właśnie Tłustym Handlarzem. Gdyby nie barwa włosów i okalający brodę wielodniowy zarost, można by go wziąć za człowieka naszej krwi. A nawet — kogóż to on mi w pierwszej chwili tak bardzo, tak natrętnie przypominał? Czy wiecie kogo? Owasesa! Tak, miał podobnie jak nasz nauczyciel wąskie, nieruchome usta i głęboko zapadnięte, surowe oczy.
Nie podzieliłem się tą myślą z bratem. Uznałem ją za obrazę pamięci najdzielniejszego i najmądrzejszego z Szewanezów. Ale nie mogłem jej jednak odpędzić. I chyba dzięki temu — choć nienawidziłem wszystkich białych jak pomiotu jadowitej żmii — łatwiej mi było wierzyć, że Handlarz nie gotuje nam zdrady i nie odda w ręce WapLnap-ao, łatwiej mi było mu zaufać, choć nadeszły i takie chwile, w których po raz pierwszy od wyjścia z Doliny Słonych Skał utraciłem wszelką nadzieję.
Tanto początkowo też nie ufał Handlarzowi. Pierwszego wieczoru, którego ja w ogóle nie zdołałem zapamiętać, jego też pokonało zmęczenie. Powiedział Handlarzowi tylko tyle, że uciekliśmy z doliny, którą zamknął Wap-nap-ao ze swymi ludźmi. Nie przyznał się ani do tego, że mamy ze sobą naramienniki z żółtego żelaza, ani też nie wspomniał o celu naszej ucieczki. Postanowił to uczynić dopiero następnego dnia rano. Jak mi później wyznał, bał się, że Handlarz, korzystając z naszego zmęczenia i senności, zechce nas obrabować. Do snu zaś ułożył się przy samych drzwiach — tak by nikt nie mógł wyjść ani wejść do domu bez jego wiedzy.
— Obudził nas Handlarz, A raczej obudził nas zapach odgrzewanego na ogniu mięsa i wędzonej ryby. Na dworze wstawał po nocnym śniegu jasny od słońca dzień. Handlarz krzątał się po izbie, ustawiał na stole talerze z jasnego metalu, kładł na nie mięso. Gdy spotkał mój wzrok, uniósł z powagą dłoń:
— Witaj, synu wodza powiedział niskim, zachrypniętym głosem.
— Witaj — odpowiedziałem nieprzyjaźnie. — Nazywają mnie Sat-okh! Handlarz skinął głową.
; — Piękne imię zdobyłeś — rzekł i wtedy po raz pierwszy przy owym pochyleniu głowy zauważyłem jego podobieństwo do Owasesa.
Jedliśmy w milczeniu. Handlarz przygotował jakiś ciemny i słodki jak stary miód płyn. Nazywał go „kawą”. Gdy nie chciałem go pić (myśląc, że to woda ognista), Handlarz uspokoił me obawy. Radził pić mówiąc, że odpędza on zmęczenie i wzmacnia krew w żyłach. Usłuchałem. Były to jedyne słowa wymienione podczas posiłku.
Po raz pierwszy w życiu widziałem, jak żyją, jak jedzą i mieszkają biali ludzie. Dom był podobny do jaskini zbudowanej przemyślną sztuką z grubych pni dębowych. Ognisko nie płonęło na środku jaskini, tylko w kamiennym schronieniu. Do jedzenia nie siadało się na ziemi, lecz na pniach drzewnych. Wszystko było dziwne, obce i — mądre. Tak — mądre. Nienawidziłem białych. Ale rozumiałem, że tak budowany dom jest wielekroć cieplejszy niż nasze namioty, że ognisko schronione w kamiennej obudowie silniej grzeje, że ciemny płyn naprawdę odpędza zmęczenie…
Gdy skończyliśmy jeść, Tanto wyjął z zanadrza jeden naramiennik Tinglit i położył go przed Handlarzem.
— Ile dasz za to żywności? — spytał.
Handlarz szybko pochylił się nad stołem. Ujął naramiennik w ręce, zarysował go paznokciem, długo ważył w dłoni. W końcu podniósł oczy.
— Dwie pary sań… pełnych najlepszego tłuszczu i mięsa — powiedział. Tanto przymknął oczy. Ja też czułem, że z radości krew napływa mi do policzków, i aby ukryć błysk oczu, odwróciłem wzrok od Handlarza.
— Czy mój brat — spytał Tanto — mówi prawdę? Handlarz położył na stole obie dłonie, zacisnął je w pięści.
— Czy syn Wysokiego Orła, Tanto — odpowiedział groźnym pytaniem — słyszał, bym kiedykolwiek oszukał któregoś z czerwonych braci?
— Nie.
— A więc powtarzam: za ten naramiennik dam dwie pary sań pełnych tłuszczu i mięsa. I sam ze swymi psami pomogę je odwieźć tam, gdzie czerwoni bracia zechcą. Wiem, że Szewanezi głodują w Dolinie Słonych Skał. Chętnie im pomogę, jeśli uda się ominąć straże Królewskiej Konnej.
— To nie jest bezpieczne — powiedziałem pogardliwie.
— Milcz, Sat-okh! — rozkazał ostro Tanto.
Wtedy po raz pierwszy ujrzałem ślad uśmiechu na twarzy Handlarza.
— Mój młody brat nie zna Tłustego Handlarza. Którędy wyszliście z doliny?.
— Pod Skałą Orłów.
— Co?
— Przez przełęcz koło Skały Orłów.
Handlarz patrzył na nas oczami okrągłymi ze zdumienia. W końcu odetchnął głęboko.
— Mogę pójść z wami — powiedział. Wtedy Tanto wyjął drugi naramiennik.
— Czy poprowadzisz drugie dwie pary?
Handlarz wstał. Dopiero po długiej chwili powiedział:
— Tak.
Tanto wstał również.
— Mój brat przygotuje sanie do drogi.
Handlarz powoli, z namysłem skinął głową, ulokował naramienniki na piersiach i podszedł do drzwi. Otworzył je i wyszedł. Spojrzeliśmy na siebie wraz z Tanto — spojrzeliśmy jak zwycięscy wodzowie po wielkiej bitwie.
Ale w tej chwili Handlarz wbiegł z powrotem.
— Wap-nap-ao! — krzyknął zdyszanym głosem.
Tanto porwał za nóż. Ja wyciągnąłem swój i skoczyłem za plecy Handlarza. Zdradził? Jeżeli zdradził, zapłaci śmiercią!
Ale Handlarz, nie zważając na błyskające ostrza, wskoczył na stół i w niskim pułapie izby odkrył niewielkie drzwiczki. Ręce mu drżały.
— Ukryjcie się tutaj. Szybko, ukryjcie się! — powtarzał spoglądając na drzwi, zza których dochodziło już dalekie szczekanie psów. — Tanto zrozumiał. Zaufał Handlarzowi. Jednym susem znalazł się w kryjówce. Potem wciągnął mnie.
Znaleźliśmy się w niskim, ciemnym pomieszczeniu. Handlarz podawał nam nasze futrzane kurty, karpie i oszczepy, podał też wielką niedźwiedzią skórę, pod którą spaliśmy. Na koniec zaś wyciągnął rękę z naramiennikami.
— Zachowajcie to — powiedział. — I milczcie! Milczcie! Zatrzasnął drzwiczki. Były one zrobione z grubych, lecz nierównych desek i przez szpary można było dostrzec, co dzieje się w izbie.
Handlarz chwilę jeszcze uważnie rozglądał się badając, czy nie pozostał jakiś widoczny ślad naszej obecności — wreszcie wyszedł przed próg.
— Nie zdradzi? — tchnąłem w ucho Tanto.
— Milcz! — szepnął bezgłośnie.
To były najgorsze chwile. Gorsze nawet od tych, kiedy nad głowami zadudnił nam. pierwszy grom śnieżnej lawiny. Handlarz wydawał sie. być człowiekiem przyjaznym, a w każdym razie nie wrogiem. Czy jednak nie ożyje w nim zdradziecka krew białych? Słyszeliśmy wrzask psich zaprzęgów kłębiących się już przed chatą, trzaskanie batów i krzyki białych ludzi. Handlarz rzadko się odzywał, jego niski głos niknął we wrzawie.
Aż do bólu zaciskałem palce na rękojeści noża. Obiecałem sobie, że żywym mnie nie wezmą. Serce biło niezmiernie wolno, w uszach szumiała krew…
W końcu przybysze zaczęli wchodzić do izby. Żaden z nich nie spojrzał w naszą stronę. Wchodzili jeden po drugim mówiąc coś w swej szeleszczącej, twardej mowie, z której ani Tanto, ani tym bardziej ja nie znaliśmy nawet jednego słowa. A jeśli mówią już o nas — i odwlekają tylko chwilę napaści, by dłużej nękać nasze serca niepewnością, nadzieją i trwogą? Trwogą już nie o siebie, lecz o tych wszystkich, których mieliśmy ratować.
Weszło ich już sześciu, a ciągle jeszcze nie widzieliśmy Wap-nap-ao: W końcu i on pojawił się w progu. Tuż za nim powrócił do izby Handlarz.
Ludzie z Królewskiej Konnej byli najwidoczniej bardzo zmęczeni i głodni. Od razu zasiedli do posiłku. Nie umieli jednak jeść z godnością i w milczeniu, jak wypada dorosłym wojownikom. Bez przerwy przerzucali się słowami, krzyczeli jak stare baby, śmieli się wrzaskliwie jak młode dziewczęta. Tylko Wap-nap-ao i Handlarz nie odzywali się ani słowem. Handlarz przysiadł zresztą nieco na uboczu, poza polem mego widzenia.
Nagle drgnąłem. Posłyszałem głos Handlarza, który przemówił narzeczem Cree:
— A co robią twoi czerwoni?
Wap-nap-ao poderwał głowę znad jedzenia. Powiedział coś ze złością w języku białych — któryś z jego ludzi też dorzucił kilka wściekłych słów. Poczułem na twarzy przyśpieszony oddech Tanto. On też widać, jak ja, nie pojmował przyczyny, dla której Handlarz zaczął mówić narzeczem Cree. Czyżby to miał być początek zdrady? Albo Handlarz, chcąc byśmy i my zrozumieli jego słowa, nierozwagą bliską głupoty obudzi podejrzenia Wap-nap-ao, chytrego przecież jak wąż.
Odpowiedź jednak dał nam sam Handlarz. Znów posłyszeliśmy jego spokojny głos.
— Nie złość się, Wap-nap-ao — mówił. — Ja źle mówię twoim językiem, ty źle mówisz moim. Obaj znamy dobrze mowę Cree.
A więc. Handlarz i Wap-nap-ao należeli do różnych plemion białych ludzi. Uczułem uścisk dłoni Tanto na ramieniu.
Wap-nap-ao mruknął coś pod nosem. Widocznie Handlarz przekonał go. Siedział tak, że niezwykle, dokładnie widziałem jego twarz pociętą zmarszczkami, porosłą jasnym zarostem, chudą, surową i groźną nawet w wielkim zmęczeniu.
Handlarz powtórzył swe pytanie:
— A więc powiedz: co robią „twoi” Indianie? Wap-nap-ao wzruszył ramionami.
— Nic:
— Nic?
— Chcą zdaje się zdychać z głodu jak wilki w klatce.
— To nie wilki, bracie Wap-nap-ao, to ludzie.
— Wiem o tym.
Któryś z białych wyszedł na chwilę przed dom i zaraz powrócił. Postawił na stole niewielką butelkę z jasnego metalu. Powitał ją krzyk i radość innych. W kubki rozlewano jasny, przezroczysty płyn.
— Chodź się napić, Handlarzu — powiedział Wap-nap-ao.
— Woda ognista?
— Tak, tak — śmiał się Wap-nap-ao — come here, Francois, for a little woda ognista.
Handlarz podszedł do stołu. Nie śmiał się. Ale wypił kubek i usiadł koło Wap-nap-ao. Znowu zacisnąłem dłoń na nożu. Co będzie, jeśli duch wody ognistej opęta rozum Handlarza i rozkaże mu nas zdradzić?
Ale głos Handlarza był nadal spokojny i obojętny:. — Co ci z tego przyjdzie, jak Szewanezi wymrą w Dolinie Słonych Skał?
Wap-nap-ao obrócił się doń twarzą i zmrużył oczy.
— A cóż ty mnie tak o nich wypytujesz? Teraz Handlarz wzruszył ramionami.
— Wiesz dobrze, że Szewanezi i Siwasze przynoszą mi skóry na wymianę. Kiedy ich przepędzisz do rezerwatu, ja też będę musiał stąd odejść.
Brodaty człowiek, w którym dopiero teraz rozpoznałem jednego z dawnych posłów do naszego obozu, znowu zaczął rozlewać ognistą wodę i coś powiedział w swojej mowie, co inni przywitali grubym śmiechem.
Wap-nap-ao nie śmiał się, tylko szybko przechylił swój kubek ku wargom. W jego jasnych jak lód oczach mignął szybki cień.
— To prawda? — spytał Handlarz po słowach brodacza. Wap-nap-ao skinął głową.
— Prawda. Wygląda na to, że postanowili zemrzeć z głodu, a nie ruszą się z doliny.
— Więc co zrobisz?
— Coś tam zrobię.
— Co?
Wap-nap-ao wyjął fajkę. Nabił ją jasnym tytoniem, zapalił. Jego twarz ożywiła się.
— Jeszcze ciągle są zbyt silni, by próbować ich wziąć przemocą. Ale za miesiąc osłabną dostatecznie, by można najzaciętszych nawet wybrać gołymi rękami. Jadę do naczelnika po posiłki. Jeśli dostanę ze trzydziestu ludzi, za miesiąc otworzę dynamitem kanion i wezmę całe plemię bez jednego strzału. Jeszcze będą mi dziękować, że uratowałem ich od głodowej śmierci.
— A nie uciekną ci teraz? Wap-nap-ao roześmiał się.
— Kto? I którędy? Góry trzęsą się od lawin. Przez zasypany kanion nikt nie przejdzie. Zostawiłem tam zresztą czterech ludzi. Sami wojownicy zdołaliby jeszcze może się wydrzeć z doliny. Ale przecież nie zostawią rodzin.
— Taak — powtórzył powoli Handlarz — rodzin nie zostawią. Wap-nap-ao mruknął coś ze złością w swojej mowie.
Jego ludzie skończyli już posiłek i poczęli układać się na spoczynek. On jednak nie kładł się jeszcze. Siedział nadal przy stole. Jego oczy lśniły zza kłębów błękitnego fajkowego dymu ostrym światłem.
Handlarz też zapalił fajkę. W końcu powiedział:
— Nie jest przyjemnie umierać z głodu.
Wap-nap-ao w pierwszej chwili poruszył się gwałtownie, jakby chcąc unieść pięści do uderzenia, ale opanował gniew i oparł się z powrotem plecami o ścianę jak wielce znużony człowiek.
Jego głos był teraz bardzo zmęczony:
— Słuchaj, Francois — powiedział. — Słuchaj, ty głupi Tłusty Handlarzu. Ja wcale nie chcę, żeby oni zdechli z. głodu. Ja się modlę co dzień, żeby oni dobrowolnie wyszli z tej przeklętej doliny, żeby rzucili swoją przeklętą wolność i żeby poszli wreszcie do swojego przeklętego rezerwatu. Ja nie chcę ich śmierci. Ja nawet nie chcę, żeby szli w niewolę. Ja tylko muszę wykonać rozkaz…
— Dlaczego?
— Ty nie wiesz, dlaczego?
— Nie.
Wap-nap-ao uniósł do ust kubek, choć już nic w nim nie było.
— Myślałem, że cała puszcza o tym wie — powiedział. Handlarz skrzywił się.
— Puszcza może wie. Ja nie wiem.
Dłoń Tanto zaciskała się na moim ramieniu. Każde ićh słowo trafiało w nas jak strzały goniące rannego łosia. Wap-nap-ao wzruszył ramionami.
— Obiecano mi, że jeśli sprowadzę Szewanezów do rezerwatu, otrzymam zwolnienie ze służby, nagrodę i pełną wysługę lat. Ty rozumiesz? Wysługę nie dla „sergeanta”, którym jestem już od dwunastu lat, od kiedy czerwoni pierwszy raz rozorali mi oszczepem plecy, ale wysługę „lieutnanta”. Rozumiesz?
— . Nie.
— Handlarzu — głos Wap-nap-ao był groźny — przestań mnie drażnić. Ja mam czworo dzieci. Ich matka nie ma czystej krwi białych. I moje dzieci jej także nic mają. Jeśli nie zostawię im dostatecznej ilości pieniędzy, moje dzieci będą głodować, jak…
— Jak te w Dolinie Słonych Skał? Wap-nap-ao uderzył pięścią w stół.
— Czemu czerwoni nie słuchają prawa?
— To nie ich prawo. — Ale moje i twoje.
Handlarz umilkł. Wap-nap-ao dyszał głośno, jak po długim biegu. Czy to był gniew? Czy tylko gniew?
Wstał powoli i pochylając się nad Handlarzem rzekł:
— Jeśli my nie usłuchamy tego prawa, złamie ciebie i mnie. Rozumiesz? Handlarz z nagłą pokorą skinął głową.
— Rozumiem.
Chwilę mierzyli się oczami. Wap-nap-ao wreszcie leniwie ziewnął.
— Obudź nas w południe.
— Nie przenocujecie?
— Nie.
, Handlarz pokiwał głową, jakby się obojętnie czemuś dziwił. Wap-nap-ao zaś ułożył się na jego skórach. Usnął od razu. Handlarz wyszedł.
Wiedzieliśmy już — nie zdradzi. Wiedzieliśmy o wiele więcej. Rozluźniła się dłoń Tanto na moim ramieniu, rozluźniły się moje palce na rękojeści noża. Przymknąwszy oczy widziałem przed sobą to twarz Handlarza, to oczy Owasesa. W izbie słychać było głośne oddechy śpiących, na dworze cp chwila wybuchało szczekanie i warczenie psów. Zapewne Handlarz karmił swoje. Tak — na pewno karmił swoje psy przed drogą do Doliny Słonych Skał. Bo jeśli biali odejdą w południe, my z Handlarzem wkrótce po nich będziemy mogli wyruszyć właśnie w stronę Doliny.
Słońce z wolna przesuwało się po ziemi. Jego jasna plama wędrowała coraz bliżej okna. Czas dłużył się. Psy umilkły już dawno. I w końcu w drzwiach stanął Handlarz wołając coś w języku białych. Jego cień na progu wskazywał południe.
Ludzie Wap-nap-ao wstawali powoli i niechętnie. Jakże niezdarnie zbierali się do drogi. Dopiero ostry okrzyk Wap-nap-ao przynaglił ich do pośpiechu. Handlarz żegnał ich stojąc w otwartych drzwiach.
Słyszeliśmy wszystko: szczekanie psów, chrzęst sani na śniegu, trzask butów. Potem wszystko zaczęło oddalać się, cichnąć, zamierać. Wracała ku nam cisza, otaczała nas jak łagodny oddech wiosennego wiatru. Na progu widniał nieruchomy cień Handlarza.
W końcu usłyszeliśmy jego głos:
— Wap-nap-ao odjechał. Moi bracia mogą wyjść.
— Niech Tłusty Handlarz wybaczy synowi Wielkiego Orła, że obraził go w swych myślach. Myślałem, że mój biały brat jest przyjacielem Wap-nap-ao i że wyżej stawia jego prawo od życia i swobody wolnego plemienia Szewanezów. Teraz wiem, że mój biały brat jest wielkim wojownikiem i dzielnym człowiekiem, że myśli jego są jasne i czyste jak woda w słońcu. Szewanezi nigdy nie zapomną Tłustemu Handlarzowi jego przyjaźni i zawsze będą jego przyjaciółmi, a syn Wysokiego Orła zawsze będzie jego bratem.
Tak mówił Tanto, gdy opuściliśmy kryjówkę i stanęliśmy przed Handlarzem, który słuchał nas z nieporuszoną twarzą. Gdy Tanto skończył, ja też uniosłem dłoń w górę i rzekłem:
— Sat-okh, młodszy syn Wysokiego Orła, wodza Szewanezów, też na-zawsze pozostanie bratem Tłustego Handlarza.
Handlarz położył mi rękę na ramieniu.
— Moja matka była z plemienia Cree — powiedział po prostu.Potem usiadł za stołem i zaczął nabijać fajkę. Spojrzeliśmy na siebie z bratem niespokojnie. — Co to ma oznaczać? Tanto podszedł do Handlarza.
— Czy mój brat zapomniał, że mamy wyruszyć w Dolinę Słonych Skał? — spytał.
Handlarz zaprzeczył ruchem głowy. Wskazał nam miejsca obok siebie i długo w milczeniu rozpalał fajkę. Usiedliśmy z wahaniem, nie rozumiejąc niczego.
— Czy mój brat odmawia? — zadał nowe pytanie Tanto.
— Nie.
— Dlaczego więc nie przygotowujemy się do drogi?
— Bo chcę się z moimi młodymi braćmi naradzić — wyjaśnił wreszcie Handlarz.
Odetchnąłem z ulgą. A więc nie zrywa naszej umowy. Tanto też uspokoił się — wyjął naramienniki Tinglit i złożył je przed Handlarzem.
Stary wziął je w ręce, znowu przyglądał się im i ważył, w końcu spytał:
— Czy Szewanezi dużo mają takich naramienników?
— Dosyć — odpowiedział Tanto.
Handlarz bawił się jeszcze chwilę naramiennikami i w końcu położył je na stole między sobą a nami.
— Czy mój brat uważa, że to za mało? — spytał znowu Tanto.
— Nie.
— A czy chce ujrzeć więcej?
Handlarz nie odpowiedział. Wtedy na znak Tanto wyjąłem z zanadrza naramienniki, które dala bratu matka, naramienniki żony wodza, największe i najpiękniejsze w całym plemieniu, lśniące czerwonawym odblaskiem i wyrysowanymi na nich postaciami ptaków i zwierząt.
Na ich widok Handlarz gwizdnął cicho. Wziął je do ręki tak ostrożnie, jakby bał się, że rozsypią mu się w palcach. Obejrzawszy dokładnie położył je przede mną, choć nie wyciągnąłem po nie dłoni. Ciągle jeszcze milczał i zastanawiał się nad czymś, my zaś czekaliśmy na jego słowa. Wreszcie odłożył fajkę i podniósł głowę.
— Chcę pomóc plemieniu Szewanezów — powiedział.
— Mój biały brat… — zaczął Tanto, ale Handlarz przerwał mu ruchem ręki.
— Chcę pomóc Szewanezom tak, aby całe plemię mogło wyjść z doliny — powiedział cicho.
— Co…? — krzyknął Tanto, ja zaś zerwałem się na równe nogi. Handlarz uśmiechnął się nikłym, skąpym uśmiechem. Zawstydzeni swym wybuchem przysiedliśmy z powrotem za stołem czekając na dalsze wyjaśnienia gospodarza.
— Zaraz opowiem, jak chcę tego dokonać — przemówił wreszcie stary. — Ale przedtem muszę synom Wysokiego Orła wyjaśnić jedną sprawę. Czy chcą mnie wysłuchać?
— Tak — szepnął Tanto. Ja zaś nie mogłem wydobyć ani słowa ze ściśniętego gardła.
— A więc niech moi młodsi bracia słuchają uważnie — zaczął Handlarz. — Muszą bowiem zrozumieć, że jeśli pomogę uciec Szewanezom z Doliny Słonych Skał, złamię prawo białych naczelników i że spotka mnie zato ciężka kara. Ja mogę zrobić tylko jedno. Mogę uciec potem tak daleko, żeby biali naczelnicy nie zdołali mnie już nigdy pochywycić. Ale wtedy będę musiał rzucić swój dom, zostawić Wszystko, co tu mam. Czy mój brat Tanto mnie rozumie?
Ja nie rozumiałem, ale Tanto skinął głową.
— Jestem starym człowiekiem — mówił dalej Handlarz — i nie mam ani braci, ani sióstr, którzy by mogli żyć tak spokojnie, jak żyją starcy w waszym plemieniu.
— A jak potrafisz sprawić, że Szewanezi wyjdą z doliny? — spytał Tan-to.
Handlarz po raz pierwszy szeroko i głośno się roześmiał. Od razu jednak spoważniał napotkawszy mój niespokojny wzrok… — Sat-okh mi nie wierzy? — spytał. Nie odpowiedziałem.
— Czy dobrze słyszeliście, co mówił Wap-nap-ao?
— Tak.
— Słyszeliście, że przy zasypanym kanionie Wap-nap-ao pozostawił tylko czterech ludzi?
— Tak.
Nie rozumiałem, do czego dąży Handlarz, ale czekałem na jego słowa, jak otoczony przez wilki człowiek czeka na głosy odsieczy.
— Czterech ludzi łatwo zaskoczyć — powiedział Handlarz. Tanto wzruszył ramionami.
— Jeśli nawet ich zabijemy, to śmierć ludzi Wap-nap-ao nie otworzy kanionu.
— Nikogo nie będziemy zabijać — mruknął stary. — Ale jeśli nikt mi nie przeszkodzi, ja potrafię otworzyć kanion, tak samo jak Wap-nap-ao go zasypał.
Zapadła cisza. Czekałem na tę obietnicę, kiedy jednak Handlarz wypowiedział ją głośno, nie umiałem wierzyć w jej rzeczywiste znaczenie. Tanto też nie odezwał się nawet słowem.
Handlarz pojął, że mu nie ufamy.
— Nie chcę od Szewanezów żadnej nagrody, póki nie otworzę kanionu — powiedział twardo.
— Jak chcesz to uczynić, biały bracie? — spytał Tanto, a jego głos drżał, tak jak drżało moje serce.
Handlarz pochylił się ku niemu. Mówił teraz tak szybko, jakby chciał od razu i wszystko naraz wytłumaczyć.
— Kiedy byłem nieco od ciebie starszy, synu wodza, pracowałem na południu w jaskiniach pod ziemią. W takich jaskiniach, z których wykopuje się żalazo. Tam nauczyłem się rozbijać piorunem skały tak samo, jak to zrobił Wap-nap-ao w Kanionie Rwącego Potoku. Pioruny, które rozbijają skały, biali nazywają „dynamitem”. W obozie Wap-nap-ao jest jeszcze sporo dynamitu. Dość, żeby otworzyć kanion tak szeroko, by mogli przejść nie tylko wojownicy, ale i kobiety, i starcy, i dzieci. Musimy tylko zaskoczyć i rozbroić ludzi z Królewskiej Konnej. Musimy uczynić ich swymi jeńcami. Tak, by nie mogli mi przeszkodzić w burzeniu skał. Nie wolno ich jednak zabijać. Jeśli który z nich zginie, nie pomogę Szewanezom. Rozumiecie?
— Żaden z nich nie zginie — powiedziałem. Tanto też skinął głową, więc Handlarz mówił dalej:
— Chcę jeszcze coś moim braciom powiedzieć. Jesienią słyszałem, że Szewanezi mieli w tym roku krótkie łowy. I dlatego sprowadziłem duży zapas żywności. Myślałem, że będę go wymieniał z Szewanezami i Siwaszami w zimie za skóry. Nie przypuszczałem, że Wap-nap-ao potrafi zamknąć mych braci w Dolinie Słonych Skał. Teraz, kiedy Szewanezi wyjdą z doliny, mogę oddać im całą żywność i głód odejdzie w tym roku od ich namiotów. Ale…
Tu urwał, jakby nie chciał dokończyć zdania. Tanto patrzył nań z najwyższą uwagą.
— Co chciał mój brat powiedzieć? — spytał. Handlarz rozłożył ręce.
— Jeśli otworzę kanion, będę musiał uciekać przed zemstą Wap-nap-ao i karą białych naczelników. Dlatego nie mogę wymienić żywności na skóry.
— Czy mój brat — pytał dalej Tanto — chce wymienić na żółte żelazo?
— Tak.
Tanto lekko się uśmiechnął.
— Jakiej mój brat chce nagrody za otwarcie kanionu i ile żółtego żelaza weźmie za żywność?
Handlarz przymknął oczy i chwilę poruszał bezgłośnie wargami. Patrzyłem nań jak na czarownika. Czułem dlań głęboki szacunek i prawdziwą przyjaźń — nie tylko nas nie zdradził, nie tylko okazał wielką szlachetność, ale obiecywał teraz ratunek dla całego plemienia, dawał nadzieję wyjścia z Doliny Słonych Skał, uzyskania żywności, zwycięstwa nad głodem. A mimo to i on, jak każdy z białych, krył w sobie słabość i głupotę. Cóż to bowiem za mężczyzna, który chce zdobyć ozdoby i naramienniki kobiet? Słyszałem o tym, że biali cenią żółte żelazo, nie mogłem jednak zrozumieć tej śmiesznej tajemnicy.
Wreszcie Handlarz podniósł głowę.
— A ile zechcą mi ofiarować Szewanezi? — spytał niepewnie. Tanto wzruszył ramionami. Chwilę się namyślał.
— Tyle, co za trzy razy po dziesięć wielkich sań pełnych mięsa i tłuszczu — powiedział z naciskiem.
Handlarz zamrugał oczami.
— Trzy razy po dziesięć.
— Tak.
— Trzy razy po dziesięć takich naramienników? — krzyknął Handlarz wskazując na leżące na stole grube, lśniące obręcze.
Tanto spojrzał na mnie. W jego oczach jaśniała triumfalna radość, ale usta skrzywił nie skrywając nawet lekkiej pogardy.
— Tak — powtórzył. — Obiecuje ci to syn wodza Szewanezów, bracie. Handlarz zerwał się ze stołu.
— Idę przygotować psy do drogi — powiedział i szybko wyszedł.
Jeszcze w pełnym słońcu, na długo przed końcem dnia, znad Niedźwiedziego Jeziora wyruszyły dwa zaprzęgi psów kierując się na północ, w stronę Doliny Słonych Skał. Pierwszy z nich prowadził Tanto, drugi Tłusty Handlarz.
Miałem stoczyć pierwszą w swym życiu walkę, walkę z człowiekiem. Handlarz zażądał od nas, abyśmy oszczędzali nie tylko życie, ale nawet zdrowie ludzi Wap-nap-ao. Przyrzekliśmy mu to, przysięgliśmy na pamięć Owasesa. Miała to jednak być walka. Ludzie z Królewskiej Konnej zaś nikomu nie przyrzekali, że będą oszczędzać życie synów Wysokiego Orła, wodza Szewanezów.
Tanto i Handlarz postanowili, że biały pojedzie przodem i jawnie odwiedzi obóz Wap-nap-ao. Handlarz bowiem wiózł z sobą wodę ognistą. Miał ją dać ludziom strażującym przy kanionie, bo duchy wody ognistej wpierw opętują rozum człowieka, każą mu śpiewać i krzyczeć, i tańczyć — a potem wtrącają go w sen tak twardy jak zimowy sen czarnych niedźwiedzi. Sądził, że na takim mrozie, jaki spływał na ziemię z czystego nieba, biali nie będą nawet zostawiać nocnej straży. Jeśliby zaś to uczynili, miał sam zaofiarować się z objęciem nocnej straży i w ciągu nocy wezwać nas krzykiem białej sowy. Nikogo poza tymi czterema ludźmi nie musieliśmy się obawiać. Powrót Wap-riap-ao miał nastąpić nie wcześniej niż za miesiąc. Jeśli więc uda się otworzyć Kanion Rwącego Potoku.:.
Ciężkie sanie opóźniały naszą drogę, mimo że psy Handlarza wypoczęte były i ścigłe. Mróz jednak robił się coraz ostrzejszy. Nocami musieliśmy rozpalać wielkie ogniska i nawet w dzień czynić postoje, by uniknąć choroby, która; zabija ludzi męczących się wśród wielkiego mrozu.
Nasza powolność gnębiła mnie jak zły sen. Nie mogłem oderwać się myślami od oczekującej nas walki. Wiedziałem, że Handlarz dobrze i mądrze postępuje chcąc naszych wrogów wtrącić wodą ognistą w kamienny, nieczuły sen. Rozumiałem, że nie chce ich śmierci, bo nawet ja jej już nie pragnąłem. Ale wolałbym, stokroć wolałbym wystąpić przeciw ludziom z Królewskiej Konnej twarzą w twarz, w otwartej, śmiertelnej bitwie. I nawet myśl o tym, że to właśnie Tanto i ja — chłopiec, który nieprędko przecież przejdzie próbę krwi — przyczynimy się do uratowania życia i wolności całego plemienia, nie mogła odegnać ode mnie niecierpliwego niepokoju.
Na nocnych postojach nie mogłem usnąć. Gdy zaś zapadałem w sen, oblegały ninie zmory i zjawy. W długich, męczących godzinach snu — to walczyłem z samym Wap-nap-ao, raz większym od szarego niedźwiedzia, a raz zmniejszającym się w jadowitą żmiję, to uciekałem przed ogromną lawiną spadającą wprost z nieba, to walczyłem z hordą wilków przybranych w stroje ludzi z Królewskiej Konnej.
Po trzech dobach drogi znaleźliśmy się wreszcie u podnóża gór, w okolicach wejścia do Kanionu Milczących Skał. Do obozu Królewskiej Konnej pozostawało nie więcej niż pół dnia spokojnego marszu. Tu postanowiliśmy się na razie rozdzielić. Handlarz z jednym pustym zaprzęgiem wyruszył przodem. My zaś mieliśmy Wyruszyć jego śladami dopiero o zmierzchu, pozostawiając psy i (zapasy żywności na tym postoju. W czasie drogi nie widzieliśmy śladów wilczych ani nie słyszeliśmy ich wycia. Nie należało się więc obawiać ani o psy, ani o żywność. Na wszelki jednak wypadek umocowaliśmy wory z żywnością na drzewie, psy zaś uwiązaliśmy luźno, by w razie napaści mogły się przynajmniej bronić.
Handlarz odjechał tak, by do obozu Wap-nap-ao zdążyć jeszcze przed zmierzchem. Mróz tężał coraz bardziej w powietrzu przejrzystym i nieruchomym; o zmroku, kiedy nasilał się gwałtownie, słychać było co jakiś czas trzask pękających drzew, trzask ostry niczym wystrzały broni białych ludzi.
Psy od razu zakopały się głęboko w śnieg, my zaś nie mogliśmy rozpalić nawet ogniska.
Jak powoli osuwało się tego dnia słońce nad zachodnią stronę nieba. Szczyty gór długo stały w pełnym jego blasku. Zza najbliższego pasma wzgórza wyłaniał się roziskrzony słońcem łańcuch okalających dolinę skał. Wśród nich ostry, niczym ptasi dziób, szczyt Skały Orłów błyszczał śniegiem jak grot strzały.
Wreszcie góry zaczęły płonąć czerwonym ogniem zachodu. Teraz już szybko zmieniały barwy, przygasały nagłymi skokami, jak blask gaszonego ogniska. Nad nami, na niezmiernej wysokości, błysnęła pierwsza gwiazda.
Ruszyliśmy w drogę.
Biegliśmy wśród gęstniejącego mroku, śladem Handlarza, cicho, bezszelestnie jak wilki. Ślad prowadził nas skrajem puszczy. Śnieg lekko skrzypiał pod stopami. Noc pociemniała, potem znów zaczęło się rozjaśniać od blasku gwiazd. W końcu zza gór wychynął wąski, niemal biały róg małego księżyca.
Ściana gór zbliżała się coraz bardziej, coraz była niższa i ciemniejsza. Wydawało mi się, że w całej puszczy słychać bicie naszych serc. Oto rozpoznawałem już znajomy rysunek skalnych zboczy i załamań. Zbliżaliśmy się do Kanionu Rwącego Potoku. Gwiazdy wskazywały połowę nocy.
Wreszcie ujrzeliśmy na rozjaśnionej blaskiem księżyca białej płaszczyźnie śnieżnej kilka ciemniejszych plam. Znajdowały się u samego wejścia do kanionu. Obóz Wap-nap-ao!
Namioty Królewskiej Konnej stały na niewielkiej odkrytej płaszczyźnie. Widać było w tym przemyślność białego naczelnika. Na szczęście jednak można było przekraść się ku nim w cieniu skalnej ściany, którą przecinał kanion.
Minęła północ. Gwiazdy tkwiły nieruchomo nad naszymi głowami. Mróz przenikał moje ciało, łzawił oczy, każdy oddech był niemal bolesny. Drżałem jednak nie z chłodu.
Wreszcie koło namiotu zamajaczył jakiś cień. Usłyszeliśmy hukanie białej sowy. Jedno, drugie, trzecie…
A ja myślałem, że to będzie walka!
Nie było żadnej walki, nie było w ogóle niczego, czym mógłbym chwalić się przed kimkolwiek. Pięcioletni Uti mogli to uczynić, co my uczyniliśmy. Wszystkiego bowiem dokonał już za nas duch ognistej wody.
Gdy podeszliśmy do namiotów, Handlarz czekał na nas. I śmiał się. Tak — śmiał się prawie na głos!Kiedy wprowadził nas do namiotu białych ludzi, przestaliśmy gniewać się i dziwić, że tak jest nieostrożny.
Byli jak drzewo. Jak nieczułe, bezmyślne drzewo. Tylko jeden z nich, gdy wiązaliśmy mu ręce, zabełkotał coś przez sen. Inni w ogóle niczego nie poczuli.
I to mieli być wojownicy? Ludzie, którzy Skazywali na śmierć, na głód i niewolę plemię wolnych Szewanezów? Jakże nimi gardziłem! Nie pozostało w mym sercu miejsca nawet na nienawiść. Byli silni, byli potężni — a równocześnie jak bardzo śmieszni i słabi. Mieli broń, która rozbijała nawet skały, a nie umieli odeprzeć ducha ognirtej-wody. Dzięki swej przebiegłości opanowali całą naszą ziemię — ale ustanowili równocześnie takie prawa, że jeden człowiek, chcąc nakarmić własne dzieci, musiał głodzić dzieci cudze. Byli stokroć bogatsi od czerwonych ludów, a nie umieli zapewnić dostatku starcom własnych swych plemion. Umieli być dzielni jak Wap-nap-ao i o-bracali swą dzielność nie na walkę wojownika z wojownikiem, lecz na nęka: nie głodem kobiet, starców i dzieci. Umieli być szlachetni jak Handlarz, ale swą szlachetność wymieniali na… naramienniki z żółtego żelaza.
Od tego dnia nie przestałem ich podziwiać, ale przestałem ich nienawidzić. Zacząłem nimi gardzić. Nawet Handlarzem zacząłem gardzić!
On bowiem utracił wszelki spokój. Cieszył się z łatwego zwycięstwa, a równocześnie trwożył, jak zagubiony w lesie mały chłopak. Wiedział, że Wap-nap-ao powróci nie wcześniej niż za miesiąc, ale chwilami zachowywał się, jakby wielki oddział Królewskiej Konnej już okrążał nas u wejścia do kanionu. W dodatku co chwila wypytywał Tanto o wygląd i ciężar obiecanych naramienników — upewniał się, czy dotrzymamy słowa. Dopiero kjedy nawet ja przestałem odpowiadać na jego pytania, powoli uspokoił się i wrócił do równowagi.
Na rozkaz Tanto objąłem straż nad jeńcami. Handlarz jeszcze nocą odnalazł zapasy dynamitu w jednym z namiotów i sprawdziwszy raz jeszcze z Tanto więzy na rękach i nogach jeńców, wyruszył do kanionu.
Musiałem usłuchać rozkazu brata. Handlarz zabrał białym broń, ale mimo to ich przedwczesne uwolnienie mogło zagrozić temu wszystkiemu, co już uzyskaliśmy.
Gdyby mi jeszcze w Dolinie Słonych Skał powiedział ktoś, że będę strażnikiem czterech jeńców z Królewskiej Konnej — przyjąłbym to jako obietnicę niezwykłego zaszczytu. Sama nadzieja na taką chwilę wprawiłaby mnie w niezmierną dumę. Teraz jednak nie czułem radości — nie mówiąc już o dumie.
Nędzni to byli jeńcy. Z trudem mogłem wysiedzieć w ich namiocie. Cuchnęli ognistą wodą, stękali, chrapali, jęczeli przez sen, jakby duch jadowitego napoju męczył ich bez przerwy i bez litości. Nad ranem mróz zaczął słabnąć.
Tuż przed świtem wśród pobliskich drzew posłyszałem pierwszy podmuch wiatru. Kiedy zaś nastała jasność, ujrzałem nad górami cienie mgieł i pierwsze obłoki wieszczące bliską śnieżycę.
Biali nie obudzili się, choć rozpaliłem w namiocie ognisko. Dym wylatujący przez górne otwory namiotu nie biegł w górę. Wiatr przyduszał jego warkocz ku ziemi, ścielił mętną smugę u stóp skał.
Znowu wyszedłem na dwór. Blask słońca mętniał coraz bardziej. Na niebie wybiegały szybkie strzępy chmur, gromadziły się nad puszczą, biegły ku wschodowi.
Ja zaś coraz bardziej traciłem spokój.
Kanion ciągle jeszcze milczał. Czy Handlarz potrafi dotrzymać swej obietnicy?
Przypomniałem sobie ogromny zwał kamieni leżących w poprzek kanionu, wojowników przysypanych przez skały, huk i krwawe błyski obudzonych przez Wap-nap-ao piorunów… Cisza kanionu niosła w sobie milczącą groźbę.
W pewnej chwili w namiocie podniósł się ochrypły krzyk. Obudzili się! Na mój widok umilkli na chwilę, by w chwilę potem wybuchnąć wrzawą niczym kłócące się stare baby. Krzyczeli w swojej mowie i niczego nie rozumiałem, poza tym że nie umieją zachować godności, że nie dbając o mój śmiech daremnie szarpią swe więzy, skaczą ze strachu i wyją z gniewu, jak opętane głodne psy.
W końcu jeden z nich krzyknął głośniej niż inni — i umilkli. On zaś przemówił językiem Szewanezów, kalecząc niemiłosiernie słowa, myląc jedne z drugimi. Obiecywał mi wielką nagrodę za uwolnienie, obiecywał, że zrobi mnie wodzem, da swoją broń i konia, obsypie podarunkami.
A ja? Ja się tylko śmiałem.
Potem zaczął grozić. I znów obiecywać — i znów grozić.
Kiedy podszedłem bliżej, umilkł ze strachu. Sprawdziłem rzemienie na jego rękach — patrzyłem wprost w rozognione gniewem i trwogą oczy. Nie potrafiłem zachować milczenia.
— Biali ludzie są jak stare baby — powiedziałem i wyszedłem z namiotu.
Oni znów zaczęli coś krzyczeć w swej mowie, ale nagle umilkli — umilkli w ognieniu oka.
Bo oto zadrżała ziemia!
Z kanionu wytoczył się straszliwy grom, potem drugi, trzeci… Pobiegł nad puszczą, odbijał się o ściany górskie, znowu powracał i w końcu cichł, porwany wiatrem na strzępy.
Rzuciłem się w stronę kanionu. Ale nie. Zawróciłem. Nie wolno mi opuszczać jeńców.
Niemal płakałem z wściekłości. Co się tam dzieje? Co się dzieje w kanionie? Byłem jak ślepiec w bitwie — bezradny i zgubiony wśród wielkich wydarzeń.
Co się stało w kanionie?
I oto — wreszcie — ujrzałem Tanto. Biegł, jakby go niósł najściglejszy wiatr. Jego twarz lśniła szczęściem niczym najpiękniejsza gwiazda.
— Sat-okh! Sat-okh! — krzyczał. — Handlarz otworzył kanion! Otworzył kanion!
Tak oto nasze plemię raz jeszcze uratowało swą wolność i życie.
Jeszcze tego samego dnia Szewanezi i oba rody Siwaszów opuściły Dolinę Słonych Skał. Tłusty Handlarz wraz ze swą nagrodą wyruszył na południe. Towarzyszyli mu wojownicy, którzy mieli od niego odebrać resztę zapasów żywności.
Następnego dnia, mimo rozpoczynającej się śnieżycy, całe plemię wyruszyło na północ, w stronę Czarnych Jezior. Tam mieliśmy się spotkać z oddziałem, który wyruszył nad Niedźwiedzie Jezioro.
Jeńcom odebraliśmy broń i narty, aby nie mogli dążyć naszym śladem. Żywność pozostawiliśmy. Nie chcieliśmy, by zginęli z głodu. Głodowa śmierć jest zbyt okrutna, by na nią skazywać nawet ludzi złych i podłych.
Śpiew naci rzeka już rozbrzmiewa,
Puszczę biały kwiat oplata,
Wawa-gęsi krzyczą w trzcinach,
Orzeł prosto w słońce leci.
Zmieńcie futra, bracia Mokwe,
Wiatr z południa ciepło niesie.
Czy chcecie wiedzieć, jaki był smak naszej wolności?
Długo jeszcze nie mogliśmy odczuć jej pełnego szczęścia — Wiele trudnych dni upłynęło od chwili wyjścia z Doliny Słonych Skał.
Ostatni miesiąc zimy sprzysiągł się przeciw nam, ze śnieżycą, północnym wiatrem, mrozem. Musieliśmy uciekać na północ, ciągle na północ. Mimo wszystko groził przecież powrót i pościg Wap-nap-ao. Śnieżyce zasypywały ślad naszego marszu. Ale równocześnie jak bardzo utrudniały pochód, będący przecież ciągle jeszcze ucieczką.
Po śnieżycach wstawały dni jasne od słońca. Mróz wyiskrzą! je tak, że od blasku śniegu ropiały oczy, a od chłodu powietrza każdy oddech bolał niczym uderzenie noża w krtań. Nad posuwającym się na północ pochodem słychać było przez wiele dni tylko jeden głos — zawodzący śpiew mroźnego wiatru.
Dopiero po dwudziestu dniach marszu zatrzymaliśmy się na kilkudniowy odpoczynek. Trudu owych dwudziestu dni nie zniósł jeden ze starców, nie zniosła go też pięciomiesięczna córka Czarnego Pióra z rodu Wikminczów. Gorzki, wciąż jeszcze bardzo gorzki był smak pierwszych tygodni wolności.
Czyżby Wap-nap-ao zaklął przeciw nam złe duchy wielkiego mrozu i śnieżyc?
Ale właśnie podczas postoju zmienił się kierunek wiatru. Potem zaczęła szemrać kroplami pierwszej odwilży puszcza. Powietrze gęstniało wilgocią — na jeziorach i rzekach poszarzał lód. Słychać było z dnia na dzień głośniejszy trzask pękającej kry i wreszcie… wreszcie zazielenił się pierwszy pąk na brzozie, poczerniały góry, a choć śnieg leżał jeszcze w cieniu gęstych drzew i zarośli, to jednak błysnęły już wody jezior i rzek, wzbierając wielką falą wczesnej, szybkiej wiosny.
Nigdy jeszcze tak szybko wiosna nie przebiegała nad puszczą. Nie tylko moja pamięć mówiła mi o tym. Powtórzył te słowa nowy nauczyciel Młodych Wilków — Nepemus; powtórzył je nawet najstarszy z całego plemienia wojownik, dziad Tinglit, Wielki Lis.
Od pierwszej zmiany północnego wiatru po pierwszy krzyk dzikiej gęsi nad puszczą — minęły zaledwie trzy tygodnie!
Chcecie więc wiedzieć, jaki był w owym roku głos wolności Szewanezów?
Był to głos wawy — dzikiej gęsi i śpiew pędzącego jej śladem południowego wiatru. Tb był kolor brzozowych pąków, nowego futra wiewiórki i białych kwiatów przebiśniegu. To był zapach zgniłych liści, zapach słońca i pierwszego deszczu, rzecznej fali i młodziutkich igieł sosnowych. Smak pieczeni króliczej, smażonej świeżej ryby i brzozowego soku.
Wierzcie mi — była to najpiękniejsza wiosna mojego życia. I niewiele więcej potrafiłbym wam o mojej młodości powiedzieć, żadnego piękniejszego wspomnienia nie znajdę.
Dlatego też wkrótce was pożegnam. Zakończę swoją historię o puszczy mego kraju, Dolinie Słonych Skał i plemieniu wolnych Szewanezów.
Zanim jednak to uczynię, chcę wam jeszcze opowiedzieć o łowach, jakie odbył mój brat, Tanto, na kilka dni przed wiosennym Świętem Wtajemniczenia i Zaślubin, świętem rozpoczynającym się od Tańca Dzikich Gęsi.
Sądzę, że powinienem nawet to uczynić. Chcę, byście zapamiętali mego brata, młodego wojownika Szewanezów, takim właśnie, jakim był na owych łowach, w walce z czarnym niedźwiedziem u stóp Skały Zabitego Konia. Chcę, byście dobrze zrozumieli, dlaczego stoczył tę walkę.
Wiosenne Święto Wtajemniczenia i Zaślubin miało odbyć się, jak zawsze, w przeddzień pierwszej wiosennej pełni księżyca.
I oto na tydzień przed pełnią Tanto odkrył w stronie Skały Zabitego Konia ślady wielkiego Mokwe, czarnego samotnika. W dzień później wyruszyliśmy owym śladem. Tanto postanowił odtańczyć wokół świątecznego ogniska taniec nowego zwycięstwa w naszyjniku z niedźwiedzich kłów.
Stoczył jednak swą walkę dla innej przyczyny — i inny, niż sądziliśmy, miała ona przebieg.
Wyruszyliśmy na łowy jak zwykle przed świtem. Wiatr naniósł nocą ciężkie deszczowe chmury. Wkrótce po wyjściu z obozu runęła na nas wiosenna, ciepła ulewa. Wiatr niósł krople prosto w twarz, tańczył wraz z deszczem na ostrych czubkach drzew.
Szliśmy brzegiem rzeki w stronę Wzgórz Zabitego Konia. Dzięki temu, że wiatr był przeciw nam, nie musieliśmy zachowywać ostrożności. Żadne zwierzę nie mogło nas zwęszyć, deszcz głuszył lekkie kroki. Tanto zresztą odnalazł świeży ślad dopiero u samych stóp skalnych. Posuwaliśmy się więc prawie biegiem.
Wiosenny deszcz nigdy nie trwa długo. Ten jednak ustał dopiero koło południa, właśnie o tej porze, kiedy dotarliśmy do miejsca, w którym Tanto odkrył wczoraj ślad samotnika.
Była to niewielka polanka i — rzeczywiście nie musiałem długo szukać tropów czarnego Mokwe na owej polance: cały gliniasty brzeg małego strumienia ubity był śladami ogromnych łap, drzewka olszyny miały odartą korę i objedzone łyko.
Ujrzawszy ślady łap, sprawdziwszy wysokość, na której Mokwe odarł korę z drzewek, spojrzałem szybko na Tanto. Brat mrużył tylko w uśmiechu oczy. Ale ja? Ja przez chwilę czułem się tak, jakby gryzące czerwone mrówki oblazły mi kark, ramiona, serce.
Mokwe musiał być ogromny. Większy chyba nawet od niedźwiedzia, który przed laty gonił nas wokół barci dzikich pszczół; na pewno zaś był o wiele większy od zabitego z początkiem zimy łowcy ryb.
Odpowiedziałem na uśmiech Tanto uśmiechem. Ale gdy tylko odwrócił wzrok, rozejrzałem się wokoło najuważniej jak mogłem. Ślady były wczorajsze. Wydawało mi się jednak, że czuję na sobie ostre, kłujące spojrzenie niedźwiedzich przekrwionych oczek.
Tanto nie dał mi czasu na zastanawianie się. Ruszył naprzód. Szybko zapomniałem o pierwszej chwili niepokoju. Ślad wabił oczy. Nasz krok stawał się coraz lżejszy, coraz bardziej wilczy i myśliwski. Posuwaliśmy się już teraz powoli, ostrożnie. Pytaliśmy lasu wzrokiem, słuchem i węchem o zwierzynę. Mówiła do nas trawa rosnąca pod stopami — mówiły do nas pochylone gałęzie, zdeptane zioła, mech odarty z drzew.
Szliśmy pod górę łagodnym, lesistym zboczem. Minęło południe, ale mimo to rósł wiosenny, wilgotny upał. Zza drzew ukazały się pierwsze zarysy Skał Zabitego Konia — ślad był coraz wyraźniejszy: odwalone kamienie, pod którymi Mokwe szukał mrówek, odarte z kory olszyny, przesunięty pień spróchniałego drzewa.
Wreszcie wyszliśmy na skraj lasu. Przed nami trawiaste zbocze podnosiło się ku skałom, w które Manitou zaklął swego wierzchowca zabitego przez Kanahę. Ukrył go we wnętrzu wzgórza. Nad ziemią pozostała skalna końska głowa i wygięta kamienna szyja, przecięta szeroką szczeliną.
Tanto chwycił mnie za ramię. Gdzieś tuż obok, w poszyciu leśnym, musiał Mokwe nocować. W wysokiej trawie zbocza widniał wyraźny, dzisiejszy już ślad. Wiódł prosto ku szczelinie w skalnej ścianie.
Mieliśmy szczęście. Wiatr znów był przeciw nam. A że Mokwe źle widzi, mogliśmy śmiało, nie kryjąc się, ruszyć świeżym tropem.
Tanto zawinął rękawy kurty, zdjął z pleców oszczep, sprawdził, czy nóż lekko wychodzi z pochwy. Ja nałożyłem strzałę na cięciwę łuku.
Przystanęliśmy dopiero przed skalną szczeliną. Pytaliśmy wiatru: gdzie jest czarny Mokwe? Milczał jednak. Nic nam jeszcze nie mówił ani węch, ani wzrok, ani słuch. Ale wśród skał w każdej chwili należało spodziewać się niebezpieczeństwa — w każdej chwili mogliśmy z myśliwców przemienić się w zwierzynę. Weszliśmy więc w ich cień, jak w cień sępich skrzydeł. Bezszelestnie, bezgłośnie, wstrzymując oddech.-
W takich chwilach, choć nawet wiadomo, że trwają krótko, każdy krok wydłuża się niezmiernie. Świat zamiera w groźnym milczeniu. Serce napędza krew do oczu, do uszu — tępieje wzrok i słuch. Każdą bowiem walkę poprzedza strach. Chodzi o to, by zwyciężyć go jeszcze przed pierwszym ciosem i starciem.
Mokwe jednak nie ukrywał się wśród skał…
Mieliśmy jeszcze minąć tylko jeden zakręt skalnej szczeliny. Za nią kamieniste zbocze opada ku Strumieniowi Złej Wydry. Czy tam czeka na nas Mokwe?
I właśnie wtedy, kiedy mieliśmy minąć ostatni występ skalny, w powietrzu buchnął strzał. Strzał z broni białych — z takiej właśnie broni, jaką nosili ludzie Królewskiej Konnej!
Zamarliśmy w bezruchu. Widziałem: oto w oczach Tanto błysnął czarny ogień nienawiści. A więc znów są tutaj? I znowu kradną nam naszą puszczę? Rozum nakazywał; zawrócić — białych mogło być tu wielu. Ale głos nienawiści silniej brzmiał niż głos rozumu. Czekaliśmy…
I oto nim umilkło echo strzału, nad skałami wybuchnął ryk rannego Mokwe. A potem?
Potem posłyszeliśmy krzyk człowieka. Krzyk opętanego śmiertelnym strachem człowieka. Nie trzeba było go widzieć. Słuch mówił nam wszystko: człowiek, który strzelał, dał się zaskoczyć przez niedźwiedzia i zranił go tylko. Musiał być sam, bo innych strzałów nie posłyszeliśmy. Teraz zaś Mokwe chyba już go dopędzał. Człowiek nie umiał umrzeć bez przerażenia, bez krzyku.
Tanto zawahał się. Trwało to jednak nie dłużej niż mrugnięcie oka. Co nakazywał rozum? Czego żądała nienawiść? A tamten człowiek wołał o pomoc, o ratunek przed śmiercią…
Tanto runął do przodu jak ryś. Wpadliśmy na zbocze. O jeden lot strzały przed nami ujrzeliśmy białego człowieka — człowieka w czerwonej koszuli z Królewskiej Konnej — uciekającego w szalonym biegu przed ogromnym czarnym Mokwe. Białemu strach odebrał resztę rozsądku, bo biegł pod górę — niedźwiedzie zaś powolniejsze są na stromiźnie.
W dole czekały zbawcze drzewa, do których i tak nie zdążyłby dobiec. Ale przecież w górze nie miał żadnego ratunku. Żadnego — poza… nami. », Ten człowiek miał na sobie czerwoną koszulę. Koszulę ludzi z Królewskiej Konnej. Ale przecież powiedział nam o tym już głos jego broni. Dlatego nie wstrzymaliśmy pędu — biegliśmy do walki, na ratunek ginącemu. Wiatr gwizdał w uszach. Mieliśmy w tej chwili już tylko jednego wroga: ludzką śmierć.
Nie widziałem nawet twarzy białego. Wdrapywał się właśnie na wielki blok skalny. Nie przyniosłoby mu to ratunku. Niedźwiedź był już zbyt blisko. Samym końcem prawej łapy machnął za uciekającym i biały odpadł od skalnej ściany jak strącony wiatrem kamień. Na szczęście stoczył się nieco w dół, spod łap niedźwiedzia. Już nie słyszeliśmy jego głosu.
Mokwe zawrócił w miejscu, by dopaść ofiary. Ale nagle zamarł w pół kroku — posłyszał nasz bojowy okrzyk.
W tej samej chwili Tanto rzucił tomahawk. Siekiera błysnęła w słońcu uderzając prosto w pysk, rozcinając prawą stronę szczęki.
Pierwszy cel został osiągnięty. Mokwe zapomniał o białym. Teraz widział już tylko nas.
Nie powinien był widzieć. Posyłałem strzałę za strzałą — jedną, drugą, trzecią… Ale ręce trzęsły się po szalonym biegu, nie mogłem trafić w rozjarzone wściekłością ślepia. Tanto wrzasnął na mnie z gniewem, lecz i czwarta strzała chybiła celu osuwając się po wypukłym czole.
Mokwe był tuż, ogromny, okrwawiony, straszny.
— Zginiesz, Mokwe! — krzyczałem gorączkowo napinając łuk. — Zginiesz!
Piąta strzała wreszcie trafiła w lewe ślepie. Mokwe zaryczał jak piorun. Zdarł pazurem bełt, ale ostrza nie wydarł. Rozwarłszy więc łapy walił się na idącego mu naprzeciw Tanto jak lawina skał.
A Tanto — mój mężny brat — nie cofnął się nawet o pół stopy. Stojąc plecami do skalnego bloku, całą siłą wzniesionych ramion wbił oszczep w gardziel Mokwe, wsparł jego drzewce o kamień. Niedźwiedź zachrypiał, jego ryk zabrzmiał teraz jak skrzek ogromnej wrony. Rzuciłem się po topór.
Mokwe parł na Tanto, ale drzewce oszczepu się nie ugięło. Tanto wetknął jego koniec w kamienną szczelinę, a łapy niedźwiedzia za krótkie były, by go dosięgnąć. I nim zdążyłem podrzucić bratu topór — nóż Tanto mignął wśród rozwartych łap.
Nastała chwila ogromnej ciszy.
Stary, samotny, pokonany brat Mokwe zadrżał. Łapy mu bardzo, bardzo powoli opadły — westchnął chrapliwie.
Tanto pochwycił topór. Przemknął za plecy niedźwiedzia — i wreszcie… zadał cios. Cios ostatni.
Mokwe osunął się na ziemię.
Patrzyliśmy nań bez słowa. Nie mogliśmy jeszcze złapać tchu. Wreszcie Tanto powiedział:
— Wybacz, starszy bracie… wybacz, Mokwe.
— Wybacz — powtórzyłem.
Zebrałem swe strzały. Tanto wyrwał oszczep i nóż z drżącego jeszcze cielska. Staliśmy nad nim do chwili, w której znieruchomiał ostatecznie. Jego wielka, groźna dusza samotnika schodziła teraz zapewne w dół, ku Strumieniowi Złotego Bobra, aby o godzinie zachodu odejść Drogą Słońca do Krainy Wielkiego Milczenia.
— Żegnaj, wielki bracie — szepnąłem.
Spojrzeliśmy w dół zboczą. Gdzie jest człowiek, w którego obronie nasz topór i nóż powaliły starego samotnika?
Leżał o kilkanaście kroków w dole, nieruchomy, twarzą do ziemi. Czyżbyśmy za późno przybyli na pomoc? Nie uniknął swego losu?
Tył głowy miał zalany krwią. Ale oddychał. Pochylając się nad nim posłyszeliśmy cichy jęk. A więc spadając ze skały musiał stracić tylko przytomność. Tanto obrócił go na plecy.
Ujrzeliśmy wtedy twarz tego człowieka: to był Wap-nap-ao!
Tanto tylko cofnął się o krok. Dotknął przecież żmii. Białej Żmii. Ja chyba krzyknąłem.
Nie wiem, jak długo to trwało, zanim biały otworzył oczy. W końcu podniósł powieki — patrzył na nas coraz przytomniej. Westchnął raz, drugi. Wpierw utkwił wzrok we mnie — potem przeniósł go na brata.
Widziałem: od razu musiał poznać, kto nad nim stoi. Musiał poznać, bo nagle począł gorączkowo podnosić się, wspierać rękami o ziemię, kołysać bezwładną głową. Chciał zerwać się na równe nogi, ale starczyło mu siły tylko na tyle, by usiąść.
Zrozumiał, jak bardzo jest słaby. Twarz mu zobojętniała. Przymknął oczy. Wap-nap-ao nie był jednak tchórzliwym skunksem. Znowu przypominał wojownika.
— Czy mnie zabijecie? — spytał.
Nie patrzyłem na Tanto. Serce miałem puste, nie myślałem o niczym. Czekałem.
Wreszcie po chwili, która była chyba dłuższa niż niejedno życie ludzkie, usłyszałem głos brata:
— Znowu tropisz Szewanezów, Wap-nap-ao.
To nie było pytanie. Tanto po prostu wypowiedział na głos swoje myśli. Zabije go — myślałem — zabije go…
Podniosłem wzrok na twarz brata. Była nieruchoma. Gdy przemówił, jego głos był znów obojętny i spokojny jak głosy wodzów na Radzie Starszych.
— Nie po to broniłem cię przed Mokwe — rzekł — by teraz zabijać. Mówię tylko: gdy będziesz mógł wstać, odejdź stąd. Jutro przybędą tu wojownicy po niedźwiedzia. Niech cię już tu nie ujrzą. Powtarzam: odejdź…
Wap-nap-ao rozwarł szeroko oczy. Wargi drżały mu jak starej kobiecie. Tanto zaś skinął na mnie i zwrócił się ku Skale Zabitego Konia.
Wiatr dął nam teraz w plecy. Szedłem krok w krok za milczącym bratem. Wtedy usłyszeliśmy wołanie białego:
— Synu wodza… bracie… czerwony bracie…
Tanto nie odwrócił nawet głowy. Szliśmy dalej. Pięliśmy się już ku szczelinie skalnej. Krzyk powtórzył się raz jeszcze — i raz jeszcze… w końcu ucichł.
Nad Skałą Zabitego Konia orzeł leciał prosto w słońce. My zaś weszliśmy w cień szczeliny skalnej.
Jeszcze przez trzy lata przebywałem wśród mego plemienia, zanim losy zawiodły mnie na niezmierną odległość od kraju, w którym się urodziłem. W przeciągu tych trzech lat Wap-nap-ao nie powrócił już nigdy w stronę Ziemi Słonych Skał. Ale po dziś dzień pamiętam jego głos daremnie wzywający „czerwonego brata”, młodego wojownika Szewanezów.
Na tym wspomnieniu kończę swą opowieść.
Unoszę dłoń w górę — żegnam was i pozdrawiam raz jeszcze wiosenną pieśnią, pieśnią owej najpiękniejszej wiosny mego życia:
Śpiew naci rzeka już rozbrzmiewa.
Puszczę biały kwiat oplata.
Wawa-gęsi krzyczą w trzcinach.
Orzeł prosto w słońce leci.
Zmieńcie jutra, bracia Mokwe.
Wiatr z południa ciepło niesie.