J.G. Ballard
W pośpiechu do raju
Przekład Bożena Stokłosa
Część I
I
Na ratunek albatrosom
Ratujmy albatrosy! Połóżmy kres próbom z bronią atomową! – Doktor Barbara Rafferty stała na dziobie rozkołysanej łodzi gumowej, dla zachowania równowagi trzymając się ramienia Neila. Pył wodny przemoczył jej ubranie. W stanie nieustannego wzburzenia wciągnęła powietrze do płuc i wrzasnęła do megafonu, nie zważając, że ma przed sobą puste plaże atolu: – Przeciwstawmy się biologicznej zagładzie! Ratujmy albatrosy i naszą planetę!
Przetaczająca się przed dziobem fala wstrząsnęła łodzią, omal nie wytrącając megafonu z ręki lekarki. Barbara Rafferty rzuciła przekleństwo pod adresem złośliwego morskiego żywiołu i zaczęła nasłuchiwać własnego głosu, odbijającego się echem od spienionych bałwanów, jakby znudzone same sobą slogany nie chciały dotrzeć do wybrzeża.
– Och, wszystko do dupy! Neil, obudź się! Co się z tobą dzieje?
– Nie śpię, pani doktor.
– Dopływamy do Saint-Esprit, wyspy albatrosów!
– To jest Saint-Esprit? – Neil spoglądał z powątpiewaniem na puste, wyłaniające się z Pacyfiku plaże, ale z udawanym entuzjazmem dodał: – A więc udało się pani przywieźć nas tutaj.
– Przecież ci mówiłam. Zobaczysz, podniesiemy taką wrzawę…
– Pani zawsze podnosi wrzawę… – Odsunął kolano lekarki przyciśnięte do jego pośladka i oparł głowę o zatłuszczoną burtę. – Doktor Barbaro, muszę się przespać.
– Nie teraz! Na litość boską…
Już poirytowana z powodu tej wyspy, o której z taką zapalczywością mówiła podczas trzytygodniowej podróży z Papeete, uniosła dwa palce w wulgarnym geście, co zaszokowało nawet Neila. Na jej szyi i dekolcie pod rozpiętą pomarańczową kurtką przeciwdeszczową widniały wrzody – efekt działania wody morskiej. Jarzyły się jak rany po oparzeniu skóry papierosem. Ale, o czym Neil doskonale wiedział, dla tej czterdziestoletniej kobiety jej ciało w ogóle się nie liczyło, podobnie jak zanieczyszczona woda do picia w zbiornikach „Bichonu”, przedpotopowego kecza, którym wyruszyli z Papeete, skąpe racje żywności czy przemoczone koje. Ważne było tylko to, że albatrosy znalazły się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Gdyby Saint-Esprit, ten bliżej nie znany atol, położony sześćset mil na południowy wschód od Tahiti, zawiódł oczekiwania lekarki, to musiałby jakimś cudem zamienić się w zagrożony raj, na którego rzecz prowadziła niezmordowaną kampanię.
– Doktor Barbaro! Zachowajmy ciszę… Muszę usłyszeć odgłosy życia na rafie – sternik Kimo, Hawajczyk, wiosłował wiosłem o dwóch piórach; siedział na silniku zaburtowym niczym jeździec rodeo i przyciskał kolana do boków łodzi. Pochylał ją lekko, chcąc zaoszczędzić napęd.
Neil obserwował, jak Kimo manewruje łodzią w nawałnicy fal, chytrze umykając przed gejzerami spienionej wody. Jak na wyspiarza Hawajczyk przejawiał zadziwiającą wrogość wobec oceanu. Ten były policjant z Honolulu zdawał się nienawidzić fal – zanurzał ostre pióra wiosła w ciemnych niespokojnych bałwanach niczym harpunnik zadający zaskoczonemu wielorybowi ranę za raną. Ale bez niego nigdy nie dotarliby z protestem na Saint-Esprit. Ów opuszczony przez jakiś czas poligon atomowy był młodszym i bardziej dostępnym krewniakiem złowrogiego atolu Mururoa, który doktor Barbara słusznie wolała omijać z daleka. Kapitan Serrou, rybak z Papeete, czekał na nich na pokładzie „Bichonu” dwie mile od brzegu – w końcu odmówił udziału w wyprawie na Saint-Esprit, biorąc zbyt serio informacje lekarki o składowaniu tam broni chemicznej i o groźbie wybuchów nuklearnych. Tylko Kimo był dostatecznie odporny psychicznie, zręczny i zwierzęco wytrzymały, by przeprowadzić gumową łódź przez rafę, znajdując w zwodniczych falach, kilka metrów ponad podwodnymi szczytami koralowych Himalajów, drogę do brzegu.
– Dryfujemy! – Barbara Rafferty przeszła ponad siedzącym Neilem, usiłując odebrać Hawajczykowi wiosło. Łódź stanęła w miejscu. Dziób chwiał się tak, jakby na powrót znaleźli się na otwartym morzu. – Kimo, nie możesz się teraz poddać!
– Doktor Barbaro, proszę wrócić na dziób… Dowiozę panią na tę pani wyspę.
Lekarka osłaniała megafon przed pyłem wodnym, a Neil dźwigał jej torbę z nieprzemakalnego materiału, w której trzymała narzędzia pracy. Oczywiście doktor Barbara podróżowała bez apteczki. Zamiast strzykawek i ampułek z witaminami, które oczyściłyby z wrzodów usta całej trójki, nie mówiąc już o szarpiach do bandażowania ran albatrosów, w torbie znajdowały się farby w aerozolu, transparent z hasłem protestu, maczeta i kamera wideo. Ta ostatnia miała utrwalić sensacyjne momenty pobytu na wyspie, bo całkiem możliwe, że materiał filmowy wraz z jego apelem emocjonalnym zaintryguje stacje telewizyjne w Honolulu, jeśli już nie europejskie czy amerykańskie.
– Doktor Barbaro, płyniemy.
Kimo pochylił się i przyspieszył niczym koniak oceanicznych przestrzeni popędzający opornego słonia. Nasłuchując szumu spienionej wody, obryzgującej koralowy masyw, znalazł drogę na wyspę – wąski kanał, wydrążony w rafie przez francuskich inżynierów dzięki podwodnym eksplozjom. Szersze i mniej niebezpieczne szlaki znajdowały się na południowym brzegu. Docierały nimi na atol okręty marynarki wojennej, zaopatrujące mieszczącą się tu bazę wojskową. Ale po tamtej stronie, w otwartej przestrzeni, pilnujący wyspy żołnierze widzieli jak na dłoni nieproszonych gości.
Mogli czuwać na plaży i natychmiast zawrócić trójkę intruzów, czego doświadczyli uczestnicy protestu przeciw próbom z bronią jądrową na atolu Mururoa. Od strony północnej Barbara Rafferty i jej towarzysze byli w stanie przedostać się na brzeg niepostrzeżenie. Dzięki temu lekarka miała czas na odnalezienie zagrożonych albatrosów i na wyrażenie z całą mocą swego oburzenia.
Kimo uniósł wiosło, ignorując żarłacza czarnopłetwego, który wyskoczył z lewej strony łodzi w pogoni za małą terpugą amerykańską. Poczekał na falę i pchnął kecz w spieniony wir, pełen koralowego rumoszu – wyrzucanego na powierzchnię wody przez uwalniające się z podwodnych murów, wśród niezliczonych zatchnięć, powietrze. Rozpadający się stok rafy niknął w mrocznych głębinach oceanu, podobny do skorodowanego pokładu lotniskowca. Gdy wpłynęli w spokojne wody przybrzeżne, Hawajczyk włączył silnik, by pokonać dzielącą ich od plaży odległość sześciuset metrów.
– Kimo… Kimo… – Doktor Barbara mamrotała jego imię, klęcząc na dziobie i ganiąc się z powodu dręczącej ją obawy, iż zaangażowanie Hawajczyka w wyprawę może osłabnąć.
W przeciwieństwie do niej Neil ani przez moment nie wątpił w determinację Kima. W czasie podróży z Papeete ten silnie zbudowany, powściągliwy mężczyzna trzymał się na uboczu. Sypiał i jadał w przegrodzie żaglowej, jakby w samotności przygotowywał się do konfrontacji z tym, co miało się zdarzyć. Przez szacunek dla doktor Barbary zawsze jej ustępował i ze stoickim spokojem znosił ekologiczne oracje, jakie wygłaszała do każdego dostrzeżonego w przestworzach ptaka. Z kolei szesnastoletniego Neila Dempseya otwarcie traktował jak jej chłopca okrętowego. Kimo zainwestował swoje oszczędności w przelot całej trójki z Honolulu do Papeete oraz w czarter „Bichonu”, ale od kiedy zaczął majstrować przy radiostacji, Neil nie wykluczał, że to francuski agent, podstawiony jako obrońca albatrosów, by mieć oko na osobliwą wyprawę.
Ósmego dnia od wypłynięcia z Papeete natknęli się na flotyllę japońskich statków wielorybniczych. Za stadkiem przetwórnią ciągnął się szeroki na milę pas krwi i tłuszczu. Ten widok tak przeraził doktor Barbarę, że Neil trzymał ją w talii, z obawy iż zbzikowana lekarka rzuci się do zanieczyszczonego posoką oceanu. Zabarwiona karminem woda nadawała ich twarzom różowawy odcień. Doktor Barbara mocowała się z szesnastolatkiem, jakby dotyk jego dłoni na jej jędrnych pośladkach podniecał ją, a zarazem rozpraszał. Gdy w końcu odepchnęła Neila, obrzuciła oddalonych Japończyków stekiem wyzwisk.
Kimo, w przeciwieństwie do niej, był przedziwnie spokojny, wręcz zadowolony z widoku tysięcy ptaków morskich, raczących się wielorybimi resztkami. W czasie ostatnich dni podróży przeznaczał swoje porcje żywności dla ciągnącego za keczem samotnego petrela, mimo ostrzeżeń lekarki, iż dostanie anemii. Karmił ptaki i, jak lubił myśleć Neil, snuł za nie ich marzenia. Dla Hawajczyka swoboda, z jaką albatrosy mogłyby wędrować po pustym niebie nad Pacyfikiem, gdyby nie zagrażające im niebezpieczeństwa, była nieodłączna od nadziei na powstanie suwerennego królestwa Hawajów, na zawsze uwolnionego od francuskich i amerykańskich osadników – z ich turystyką, centrami handlowymi, przystaniami dla jachtów oraz zanieczyszczeniem środowiska.
To Kimo powiedział doktor Barbarze, że francuscy naukowcy, przeprowadzający próby z bronią jądrową, wrócili na atol Saint-Esprit, z którego wynieśli się w latach siedemdziesiątych, wybierając atol Mururoa na Wyspach Gambiera ze względu na ich bezpieczną odległość od Tahiti. Dwustu rdzennych mieszkańców Saint-Esprit dawno temu przeniesiono na Moorea, na Wyspach Windwards, i przez długie lata, kiedy obowiązywało moratorium na próby z bronią jądrową, Saint-Esprit z jego wieżami obserwacyjnymi dla kamer oraz betonowymi bunkrami pozostawiony był w spokoju. Jednak to nie groźba nowych wybuchów popchnęła do buntu doktor Barbarę – weterankę najrozmaitszych protestów, pomagającą prowadzić w Honolulu dom dla dzieci opóźnionych w rozwoju. Ta niespokojna angielska lekarka o wzniosłych zasadach była już znudzona nie kończącymi się mityngami organizowanymi w związku z kurczeniem się warstwy ozonowej, ocieplaniem się atmosfery czy masakrą płetwali karłowatych. Kimo poinformował ją również o tym, że francuscy inżynierowie poszerzyli na Saint-Esprit pas startowy dla samolotów wojskowych, niszcząc tereny lęgowe wędrownych albatrosów, tych największych ptaków morskich Pacyfiku. Doktor Barbara szybko się zorientowała, że występowanie w obronie albatrosów przyciąga ludzi silniej niż cokolwiek innego. Możliwa zagłada wielkich białych ptaków budziła nieokreślone, lecz silne poczucie winy i potrzebę zadośćuczynienia. Podziałała zwłaszcza na wyobraźnię studentów Uniwersytetu Hawajskiego w Honolulu, którzy stali się rzecznikami organizowanego przez lekarkę protestu. Poemat Coleridge’a, co często przypominała Neilowi, to manifest założycielski ruchów obrońców praw zwierząt i środowiska, jakkolwiek wystrzegała się cytowania znanych wersów.
Teraz, gdy już dotarli na Saint-Esprit, dręczyło ich pytanie, gdzie podziewają się albatrosy?
Kiedy płynęli wzdłuż wybrzeża do plaży, okrążyło ich stado głuptaków, istna chuligańska horda, widoczna dla francuskiej łodzi patrolowej z odległości pięciu mil. Unosiły się na falach i siadały na keczu, wsadzając dzioby w sączące się wrzody na rękach Neila. Doktor Barbara rozpędzała je za pomocą megafonu, zarazem przeczesując wzrokiem wybrzeże, w nadziei że wypatrzy oznaki wrogiego przyjęcia. Rola opozycjonistki bardzo jej odpowiadała i ilekroć ją zignorowano, odczuwała zawód. Zdawała sobie sprawę, że być może będzie musiała się zadowolić tylko audytorium tworzonym przez te ptaki o ochrypłych głosach.
Monotonne uderzanie dziobu łodzi o fale przyprawiło Neila o skurcz żołądka. Dostał mdłości. Wychylił się za burtę i zwymiotował na zatłuszczoną gumę nieco zjedzonych na śniadanie płatków owsianych – tej obsesyjnie zalecanej przez doktor Barbarę potrawy. Odpędzając natarczywego głuptaka, zastanawiał się, dlaczego dołączył do wyprawy. Na wyspie nie tylko nie przeprowadzano prób z bronią jądrową, które chciał zobaczyć, choć się z tym nie zdradzał, ale nie było tu także albatrosów.
– Neil, gdy wysiądziemy, poczujesz się lepiej! – Lekarka wytarła z jego warg resztki zwróconego pokarmu. – Trzymaj się czegoś mocno. Jestem tak samo zdenerwowana jak ty.
– Nie jestem zdenerwowany. Gdzie są albatrosy?
– Tutaj. Jestem pewna, że Francuzi ich nie pozabijali.
– Odpłyniemy, jeśli ich nie będzie?
– Na tej wyspie zawsze są. – Spojrzała na Neila przez ramię, krzywiąc owrzodzone wargi w uśmiechu, który świadczył o tym, iż jest z siebie dumna. Zaczesała palcami rozczochrane włosy do tyłu, jakby uważała, że na swoim wysokim czole wypisane ma zasady moralne, które powinna zademonstrować niebezpiecznym i pozbawionym skrupułów Francuzom. – Trzeba się tylko dobrze rozejrzeć. A teraz weź się w garść, bo nie da się dwa razy sfilmować naszego lądowania na Saint-Esprit.
– Pani doktor, mówię poważnie. Niedobrze mi. To może być skutek promieniowania radioaktywnego. – Neil z wysiłkiem podniósł torbę.
– No pewnie. To z powodu tej całej gadaniny o Eniwetok i Mururoa. Zdarza mi się po raz pierwszy spotkać kogoś, kto marzy o odwiedzeniu poligonu atomowego.
– Ratujmy bombę atomową…
– Ratujmy Neila Dempseya.
Neil pozwalał, żeby go strofowała. Zawsze rozbrajała go tym, że w jednej chwili potrafiła się przeobrazić z apodyktycznej nauczycielki w zaślepioną w swej macierzyńskiej miłości matkę. Zarazem nieustannie go dotykała, patrzyła mu w oczy i sprawdzała mocz, jakby na bieżąco badała jego sprawność i z premedytacją apelowała do libido szesnastolatka, czemu nie potrafił się oprzeć, bez względu na powodujące nią motywy. Gdy pewnego razu w przegrodzie kuchennej objęła go dla zabawy, trzymając w zębach kawałek batata, ogarnęła go pokusa, by się rozebrać do naga.
– Neil, przygotuj się do filmowania. Czuję Francuzów.
Wyjął kamerę z wodoszczelnego pokrowca.
Kimo wyłączył silnik i na falach płynęli do brzegu, gdzie ponad plażą z czarnego wulkanicznego popiołu rozciągała się szczelna palisada z palm.
Doktor Barbara zdjęła nieprzemakalną kurtkę i stanęła na dziobie, rozstawiając nogi oraz prostując ramiona. Jej jasne włosy powiewały na wietrze niczym bojowy sztandar.
Jak zwykle Neil z przyjemnością filmował ją z bliska. Widział przez wizjer wrzody na jej twarzy oraz rysującą się wyraźnie pod mokrą w tym miejscu koszulą brodawkę lewej piersi. Zdjęcia pokazujące takie rzeczy przyciągały uwagę w telewizyjnych newsach i na okładkach ilustrowanych magazynów w rodzaju „Quicka” czy „Paris-Matcha”. Gdy fala popchnęła ich do przodu, oparł się o burtę i wycelował obiektyw w wydatny nos oraz w zdradzające stanowczość usta lekarki, zastanawiając się, czy przed dwudziestu laty, gdy studiowała w Edynburgu medycynę, wyróżniała się niepospolitą urodą czy raczej wyglądała przeciętnie.
– Filmuj przede wszystkim wyspę – pouczyła go, reżyserując dokument, którego już była gwiazdą i scenarzystką. – I jak najwięcej ptaków.
– Przecież nie ma albatrosów. Są tylko te głuptaki.
– Filmuj je… jakiekolwiek ptaki. Na litość boską!
Ogrzał w ustach odrętwiałe palce i niezdarnie manipulował miniaturowymi przyrządami do obsługi japońskiej kamery. Kiedy Barbara Rafferty zwerbowała go do udziału w wyprawie, pracował na niepełnym etacie jako operator na Wydziale Filmu Uniwersytetu Hawajskiego. Natychmiast uznała go za fachowego kamerzystę, wbrew wszelkim protestom z jego strony. Szczęśliwie kamera automatycznie regulowała ostrość, więc zaczął filmować panoramę Saint-Esprit.
Na atol składał się łańcuch ławic piasku i koralowych wysepek. Ciągnęły się wzdłuż krawędzi krateru zatopionego wulkanu i otaczały lagunę o średnicy pięciu mil. Największa z wysepek – półkole gęstego lasu i zarośniętych plantacji, nad którymi wznosił się na wysokość stu dwudziestu metrów ponad plażą masyw skalny – znajdowała się na południowym zachodzie.
Neil przeczesywał okiem kamery urwiska masywu, poszukując zagrożonych ptaków – wielkich oceanicznych wędrowców. Porowate nawisy niebieskiej lawy tworzyły istniejącą od tysiącleci górę. Wznosiła się w niebo niczym nieboszczyk posadzony w otwartej mogile. Odsłonięte szczeliny skalne porastały pnącza – wstęgi życia pieniącego się w napowietrznych grobach – ale nigdzie nie dostrzegł albatrosów. Na szczycie wzniesienia stała stalowa wieża, kable niknęły w koronach drzew. Konstrukcja była zbyt delikatna, by udźwignąć urządzenia wykorzystywane podczas prób z bronią jądrową, więc Neil uznał, że to stary maszt radiowy. Podpływali już do plaży. Nacelował obiektyw na maszt, w nadziei że patrząc na stabilny pionowy kształt powstrzyma mdłości. Myśląc o kronikach filmowych przedstawiających eksperymentalne eksplozje atomowe, wyobrażał sobie detonację bomby w ostatniej fazie procesu, kiedy uwalnia się plazma gorętsza od słońca. Mimo pasji, z jaką doktor Barbara traktowała sprawę albatrosów, na jego wyobraźnię działały silniej same miejsca, w których dokonywano próbnych wybuchów. Na Saint-Esprit nie zdetonowano jeszcze żadnej bomby, ale również ten atol, tak jak Eniwetok, Mururoa i Bikini, ucieleśniał żywotność mitu Armageddonu – wyobrażenia ludzkości o ostatecznej bitwie dobra ze złem.
Gdy ostatnia przybrzeżna fala rzuciła ich ku plaży, podniosła się rufa łodzi. Neil schował do torby kamerę oraz megafon, zamknął wodoszczelne kasety i przywarł do środkowej ławki. Doktor Barbara niczym komandos przyczaiła się na dziobie, ściskając linę cumowniczą. Kimo trzymał w swych dużych dłoniach dwupióre wiosło, okraczając silnik i poddając łódź fali. Gdy wodny wał przemienił się w spienioną kipiel, łódź przechyliła się na bok, a wiosło wypadło z rąk Hawajczyka i zawirowało w kipieli. Popychani przez silne krótkie fale, sunęli po wodzie sięgającej do pasa, aż zawadzili dnem o piasek.
Neil wytrzymał napór cofającej się fali. Brnął przez wir, niosąc torbę na głowie. Kimo wyciągnął łódź na wąski skalny występ pod palmami i uspokajał drżący gumowy kadłub.
Doktor Barbara wyłowiła wiosło, ale fala uderzyła ją w uda i przewróciła. Upadła na kolana w przybrzeżną kipiel, lecz zaraz się podniosła. Mokra koszula okręciła się wokół jej talii. Neil podał lekarce ręce i wyciągnął ją na plażę.
– Świetny z ciebie facet… Jesteśmy w komplecie? Co z kamerą? – zaniepokoiła się.
– Nic jej się nie stało, pani doktor.
– Nie wypuszczaj jej z rąk… Dzięki temu małemu obiektywowi patrzy na nas cały świat…
Usiadła na piasku obok Neila, z trudem chwytając powietrze. Wytarła wodę z szorstkich od soli policzków, wysmarkała nos i spojrzała na ocean, nie kryjąc podziwu dla jego nieustępliwości.
Neil również z trudem łapał oddech, leżąc na grubym twardym piasku. Po trzech tygodniach podróży, nieustannego zbaczania z kursu i kołysania się pokładu, stały ląd pod stopami przyprawił go o zawrót głowy. Czarny wulkaniczny popiół pokrywały łupiny orzecha kokosowego, żółknące liście palm, szczapy wyrzucanego przez morze bladego drewna oraz skorupy z resztkami rozkładających się krabów. Zewsząd dochodził odór śniętych ryb. Słońce zniknęło za baldachimem drzew i zaczęła siąpić zimna mżawka. W odległości kilku metrów za drzewami znajdowało się królestwo owadów z jego przeszywającym ciszę bzyczeniem, wilgotnymi oparami i przejrzałą roślinnością.
– No dobrze… Trzeba się ruszyć. – Lekarka wstała i otrząsnęła z koszuli krople wody. – Kimo, możemy się stąd wydostać tylko dzięki tobie.
– Wydostaniemy się, pani doktor. Dla pani przechytrzę ocean. – Hawajczyk stał po kostki w wodzie, czyszcząc z piasku dyszę silnika. – Poczekamy na przypływ. Nastąpi za dwie godziny.
– Dwie godziny? Mam nadzieję, że to wystarczy. Może Francuzi jedzą lunch… Neil, gdzie ty jesteś?
Chłopiec dotknął jej stopy.
– Tutaj, pani doktor. Sądzę…
Barbara Rafferty przykucnęła obok niego. Zaczęła zapinać koszulę, żeby nie patrzeć w jego oczy, bo wymownie świadczyły o tym, że nadal jest mu niedobrze.
– Widzę, widzę. Nie trać ducha. Potrzebuję cię. Tylko ty potrafisz obsługiwać kamerę.
Odgarnęła mu z oczu wilgotne włosy i przejechała dłonią po jego muskularnych rękach, jakby sobie przypominała, że wciąż ma do czynienia z tym samym zadziornym i leniwym nastolatkiem, poznanym kiedyś wieczorem w Waikiki i marzącym o podróży na wyspy, gdzie detonuje się bomby atomowe, oraz o pływaniu na maratońskich dystansach.
W czasie podróży z Papeete nie obarczała go uciążliwymi zajęciami, pozostawiając Kimowi żeglowanie i wypompowywanie wody. Neil czuł, że wyznaczyła mu zadanie dużo ambitniejsze niż filmowanie wyprawy.
– Jak długo będziemy na Saint-Esprit? – zaczął się dopytywać.
– Musimy nakręcić film. Jeszcze nie jesteśmy w stanie pomóc albatrosom, ale możemy pokazać ludziom, co tu się dzieje.
– Pani doktor… – Neil wskazał dłonią na pustą plażę i roje moskitów. – Tu się nic nie dzieje.
– Neil! – Lekarka wzięła go za ramiona i posadziła. – Rusz łepetyną. Rok dwutysięczny za pasem… Skoro tu dotarliśmy, to z pewnością ludzie czegoś się po nas spodziewają.
– Dlatego się z panią wybrałem – uspokajał ją. – Doktor Barbaro, ja naprawdę chcę uratować albatrosy.
– Wiem. Szkoda tylko, że nie ma więcej młodych ludzi, którzy myślą tak jak ty. Przypłynęliśmy tu, by ratować całą wyspę; nie tylko albatrosy, ale każdą palmę, każde pnącze i każde źdźbło trawy. – Odpędziła dłonią rój moskitów krążących wokół ust Neila. – Uratujemy nawet każdego moskita!
Oczywiście zapomniała zabrać środek odstraszający moskity.
Neil, sam syn lekarza, zmarłego przed trzema laty londyńskiego radiologa, znowu zaczął się zastanawiać, czy Barbara Rafferty rzeczywiście jest lekarką. Przez wilgotną koszulę widział jej wystrzępiony biustonosz, zapięty z przodu na agrafki, a także zepsuty zamek błyskawiczny od spodni.
Ruszył za nią do łodzi, już przygotowanej przez Kima do drogi powrotnej – stała zwrócona dziobem do oceanu. Doktor Barbara usiadła na burcie, oparła na niej zniszczone dłonie i posępnie spoglądała na morskie fale. Jakby na przekór własnym wezwaniom do działania sprawiała wrażenie zbitej z tropu rozmiarami atolu. Ożywiła się, gdy Neil zaczął ją filmować. Niskie chmury zasnuły niebo aż po horyzont. Przytłumione światło było idealne do pracy z kamerą. Mimo łachmaniarskiego ubrania, owrzodzonych ust i rozczochranych włosów widok wycelowanego w nią obiektywu natychmiast przywrócił doktor Barbarze pewność siebie. Jak zawsze Neil stwierdzał, że pociąga go ta ekscentryczna kobieta i że jest zdecydowany chronić ją przed rzeczywistością bez względu na cenę, jaką przyjdzie mu zapłacić.
W eskorcie moskitów wyruszyli na poszukiwanie pasa startowego, posuwając się wąską plażą pod pióropuszami palm. Prowadził Kimo z maczetą w ręku. Zatrzymywał się bez słowa, ilekroć doktor Barbara przystanęła, żeby odpocząć. Neil, czekając na nią, myślał o górującym nad atolem maszcie radiowym, którego anteny wychwytywały dźwięki wydawane przez nich w czasie przechodzenia przez nie zalesione miejsca. W tamaryndowym lasku natrafili na betonowy blokhauz – zapomniany totem wieku atomowego, sprawiający wrażenie starszego od posągów z Wyspy Wielkanocnej. Po zboczu spływała woda deszczowa. Sączyła się pomiędzy omszałymi drzewami i zasilała ukryty wśród paproci strumień, który podążał do morza. Neil zamoczył stopy. To była pierwsza świeża woda, jaką poczuł na skórze od czasu opuszczenia Papeete. Doktor Barbara uklękła i obmyła twarz oraz ręce. Z tylnej kieszeni spodni wyjęła skórzaną kosmetyczkę, a z niej grzebień i uczesała wilgotne, falujące włosy. Skrzywiła się na widok odbicia swojej twarzy w lusterku, wciągając owrzodzone usta.
– Nie jest najlepiej, ale nigdy nie przejmowałam się takimi rzeczami.
– Wygląda pani dobrze. – Neil mówił szczerze. Intrygowało go, że ta często odpychająca swym wyglądem kobieta w średnim wieku potrafi tak świetnie balansować na granicy niechlujstwa i autentycznego czaru. – Na każdym zrobi pani wrażenie.
– Neil, to na tobie robię wrażenie. Ale nie o to mi chodzi. Chcę, żeby wszyscy docenili powagę, z jaką działamy.
– Pani jest poważna – przytaknął gorliwie, lecz nie mogąc się oprzeć pokusie powiedzenia czegoś złośliwego, dodał: – Pokażę panią na filmie od najlepszej strony.
– To ja mam jakąś „najlepszą” stronę? Straszna myśl. Filmował ją, gdy podążała za Kimem, grzęznąc w gąbczastej ziemi.
Hawajczyk ciął maczetą paprocie, odsłaniając fragmenty zardzewiałych szyn kolejki wąskotorowej. Wszędzie widniały pozostałości po dawnych mieszkańcach atolu. Drewniane chaty, pozbawione dachów, spoczywały na przeżartych przez robactwo palach. Podziurawione podłogi zarastała róża chińska i powój. Nad laguną górował obity blachą kościółek, wzniesiony na cyplu z woli katolickich misjonarzy. Otaczał go zarośnięty chwastami cmentarz. Poletka uprawne od dawna na powrót zagarniał las. Drzewa chlebowe i eukaliptusy rosły wśród kolokazji, ignamów i batatów. Obok pokrytych patyną czasu pozostałości po tubylcach widniały ślady bytności francuskich inżynierów – głównie elementy militarnego wyposażenia bazy. Chcąc odpocząć, Kimo usiadł przy torach na pustym kanistrze, przecinając liany oplatające zbiornik i przytwierdzające go do ziemi. Tuż obok stał drewniany transporter z butelkami zmętniałego wina. Otaczały go opony od ciężarówek i zwoje kabla telefonicznego. Wśród gąszczu paproci znajdowała się druga wieża obserwacyjna dla kamer. Jej szczeliny okienne nie były zwrócone ku jakiemuś konkretnemu miejscu.
Przeszli przez rów odpływowy, a następnie przez palisadę z palm. Za nią znajdował się pas startowy – świeżo pokryty koralowym kruszywem. Tajemnicza sylweta tego lądowiska przypominała kształtem ogromny biały ołtarz wśród drzew. Pięćdziesiąt metrów od trojga wędrowców znajdowała się ukryta wśród roślinności wieża kontrolna o wycelowanych w niebo antenach. Od strony południowej pas kończył się przy paśmie diun. Stał tam buldożer. Jego część spychająca była zanurzona w piasku.
Kimo, wymachując maczetą, podszedł do maszyny i poklepał gąsienice. Na siedzeniu kierowcy spostrzegł pustą puszkę po piwie. Znieruchomiał z uniesioną głową, nie poddając się podmuchom silnego wiatru. Ostrze maczety błyszczało w słońcu. Najwidoczniej pogrążył się w zadumie nad królestwem Hawajów. Po chwili odwrócił się do swoich towarzyszy i machnął na nich zniechęcająco jak przewodnik wycieczki przestrzegający przed nieciekawym miejscem.
– O co chodzi, Kimo? Czy coś zauważyłeś? – odezwała się lekarka.
– Albatrosy, pani doktor… po prostu albatrosy.
– Albatrosy? – Chwyciła Neila za rękę i ruszyła biegiem na pas startowy. – A widzisz, wciąż tu są! Przygotuj kamerę.
Wdrapywali się na diunę, grzęznąc po kolana w mokrym czarnym piasku. Doktor Barbara osłaniała oczy od wiatru i spoglądała w niebo, a Hawajczyk zmierzał w stronę cypla, na którym stał kościółek.
– Kimo! Gdzie one są? Nie widzę ani jednego.
– Tu jest ich dużo, pani doktor. – Wskazał ręką ścieżkę wydeptaną wśród pagórków piasku i kęp trawy. – Tyle, ile pani zechce.
– Kimo…
– Są tu.
– Pani doktor… – Neil odsunął kamerę od oczu. Nie miał pewności, czy powinien filmować lekarkę, kiedy była zbita z tropu. – Wszystkie są na ziemi. Już nie latają…
Kolonia albatrosów wysiadywała pisklęta wśród pagórków piasku, korzystając z dobrodziejstwa wiejącego od strony diun wiatru. Gniazda lęgowe tych ptaków to były zagłębienia w piasku, skąpo wymoszczone pierzem i trawą. Wszystkie zostały zniszczone kopniakami. Na mokrym gruncie wciąż widniały ślady wojskowych butów. Odłamki roztrzaskanych muszli i przyczepione do ich żłobkowanej powierzchni drobiny puchu drżały na wietrze. W zdeptanej trawie leżały martwe pisklęta – poplamione żółtą oleistą wydzieliną z żołądka, którą dorosłe ptaki zwróciły w przypływie paniki. Kilkadziesiąt tych ostatnich spoczywało z rozpostartymi skrzydłami na granicy lądu i oceanu. Zostały zatłuczone w chwili, w której usiłowały się ratować ucieczką. Ich nastroszone pióra jaśniały na czarnym piasku niczym białe lodowe kwiaty, porzucone jak odpadki.
– Trzydzieści osiem… Trzydzieści dziewięć…
Kimo chodził wśród nich, maskując prawdziwe uczucia wymuszonym uśmiechem. Trzymał maczetę w zwieszonej ręce, jakby zmęczyło go cięcie ostrzem powietrza.
Słuchając matowego głosu Hawajczyka, Neil zorientował się, że liczy on martwe ptaki. Doszedł do przekonania, że jeśli pozna liczbę ofiar, okrucieństwo, z jakim je potraktowano, wyda mu się jakby mniejsze.
– Kimo… Dlaczego oni zabijają ptaki?
– Poszerzają pas startowy – odparł trzeźwo Hawajczyk. – W zeszłym roku lotnictwo amerykańskie zastrzeliło nad Midway trzydzieści tysięcy albatrosów czarnonogich, bo wpadały do dysz silników odrzutowych.
– A gdzie się podziewają ci francuscy żołnierze? – Neil rzucił okiem na pusty pas startowy, biały jak pióra albatrosów. – Gdzieś tu muszą być.
– Może odpoczywają, znudzeni. Zabijanie to monotonna praca…
Neil widząc, że nie jest w stanie pocieszyć Kima, odwrócił się do lekarki.
Stała wśród martwych ptaków. Jej rozwiane włosy wyglądały jak wydobywające się z wulkanu groźne opary. Gdy wiatr poruszył piórami albatrosów, zdawało się, że to plaża drży pod jej spojrzeniem. Jednak usta doktor Barbary były ułożone w dziwny grymas, niemal przypominający triumfalny uśmieszek.
– Neil, chcę, żeby świat to zobaczył. Musisz sfilmować wszystkie ptaki, nie wolno ci zapomnieć o żadnym pisklęciu.
– Pani doktor, to zbyt duże stado. – Niechętnie uniósł kamerę i sięgnął do pokrętła szerokokątnego obiektywu. – Przypominają chryzantemy…
– Ma być pokazane całe stado! Zasługuje na ludzką pamięć. I nie zapomnij o Kimie.
Ale Hawajczyk już stracił zainteresowanie ptakami. Zmierzał do wieży obserwacyjnej dla kamer; zwrócona ponad laguną ku strefie wybuchów, znajdowała się w odległości czterech mil. Szarzejący cement i ułożone w hieroglify szczeliny okienne przypomniały Neilowi ponure bunkry pozostałe po niemieckim zachodnim wale obronnym w Normandii. Oglądał je wraz z ojcem na przyczółku „Utah”.
Przy północnym krańcu pasa startowego obozowali francuscy inżynierowie. Do laguny schodził tam drewniany pomost. Przy pływającej przystani cumował frachtowiec. Pod drzewami, obok szopy, w której mieścił się magazyn, stały skrzynki z urządzeniami wojskowej służby łączności. Z magazynu wyładowano już światła lądowania i zainstalowano aluminiową wieżę ciśnień, ale nigdzie nie było śladu broni atomowej czy chemicznej. Neil z pewnym rozczarowaniem uznał, że Saint-Esprit to niewiele więcej niż przystanek do zatankowania paliwa przez samoloty krążące pomiędzy Mururoa i Tahiti.
Po sfilmowaniu doktor Barbary wśród zabitych ptaków wytarł tenisówki zabrudzone wnętrznościami piskląt i ruszył za nią pasem startowym.
Kroczyła po sproszkowanym koralu, wzniecając biały pył. Przyciskała do piersi martwego albatrosa. Na jej podbródku i czole widniały plamy krwi. To była przestroga dla świata – powinien wstrzymać oddech. Neila poruszał los tych wielkich ptaków, ale już zdawał sobie sprawę, że rejestruje ograną scenę w teatrze protestu.
Kimo wspiął się na wieżę ciśnień i zawiesił transparent wokół cylindrycznego zbiornika, a doktor Barbara napisała sprayem swoje slogany na trzech zielonych wojskowych namiotach. Wychłostała też jaskrawoczerwoną farbą suszące się na sznurze robocze mundury koloru khaki. Rodowity Hawajczyk i angielska stara panna wspólnie pozowali do zdjęć filmowych, połączeni zaangażowaniem w obronę zagrożonego Pacyfiku.
Po dziesięciu minutach Neil – odtwarzając krytycznej lekarce ścieżkę dźwiękową nagrania – zorientował się, że nie tylko on rejestruje tę zainscenizowaną sytuację. W odległości stu metrów od pasa startowego, przy ścieżce prowadzącej na masyw skalny, na którym znajdował się maszt radiowy, stali trzej żołnierze we francuskich uniformach i obserwowali popisy trójki intruzów. Jeden z nich, w stopniu sierżanta, bez pośpiechu zrobił serię zdjęć akcji protestacyjnej niczym turysta fotografujący osobliwy, należący do miejscowego folkloru rytuał, podczas gdy jego podwładni palili papierosy. Gdy założył na obiektyw obudowę, skinął na nich i ruszyli w kierunku pasa.
– Są! Kimo, weź kamerę! – Lekarka wyszarpnęła ją z rąk szesnastolatka i przycisnęła do torsu Hawajczyka. – Neil, wejdź po drabinie i owiń transparent wokół swoich ramion.
– Doktor Barbaro… Czy nie powinniśmy się powstrzymać? Żołnierze są uzbrojeni.
– Spróbuj mi pomóc. – Popchnęła go w kierunku drabiny i położyła jego dłonie na metalowym szczeblu. Wbrew okazywanemu podnieceniu jej oczy zdradzały spokój, jakby działała w zmowie z Francuzami i odczuwała ulgę, że przybyli. Zanim popędziła Neila na drabinę, rzuciła w pośpiechu: – Na – świecie żyją miliony takich jak ty młodych ludzi. Mnie nie będą słuchali, ale ciebie zaczną naśladować.
Kimo wypuścił z ręki maczetę, przyklęknął na pasie startowym i ze znawstwem, które zaskoczyło Neila, sfilmował zbliżających się żołnierzy. Po czym zwrócił obiektyw na doktor Barbarę wrzeszczącą przez megafon, a także na samego Neila, który zakłopotany stał na drabinie, trzymając na wysokości torsu transparent.
– Kimo, pędź… Natychmiast!
Lekarka chwyciła go za ręce i pociągnęła do góry. Zawahał się, niepewny, czy powinien uciekać, ale zaraz ruszył z kopyta do lasu. Zatrzymał się wśród grobów przy kościółku, jakby dawał znak doktor Barbarze, żeby poszła w jego ślady, po czym zanurzył się po pas w paprociach.
Żołnierze nie zadali sobie trudu, żeby go ścigać. Wyrzucili papierosy, rozbawieni widokiem nadzwyczaj podekscytowanej Angielki, która rugała ich przez megafon, potykając się o leżącego u jej stóp martwego albatrosa.
Neil zeskoczył z drabiny, ciągnąc ze sobą transparent; usiłował wytrzeć nim krew z rąk lekarki.
– Doktor Barbaro, zabierajmy się stąd! Aresztują nas.
– Neil, ja się nigdzie nie ruszę. Chcę wiedzieć, jak to się skończy. Kimo pokaże światu film.
– Pani doktor, świata nie interesuje…
Już miał pójść w ślady Hawajczyka, gdy spostrzegł, że sierżant unosi prawą rękę.
Francuz odbezpieczył rewolwer i wycelował w Neila.
– Arrete-toi! Ne bouge pas!
Przeklinając w myślach Barbarę Rafferty, chłopiec popędził pasem startowym, szlakiem wyznaczonym przez pokrwawione pióra. Wśród drzew zobaczył Kima biegnącego na plażę wzdłuż toru kolejki, z lekkością, której się absolutnie nie spodziewał.
– Kimo! Poczekaj! Kimo!
Wciąż krzycząc do Hawajczyka, usłyszał za plecami wystrzał.
II
Nie kończący się protest
Akcja protestacyjna na Uniwersytecie Hawajskim osiągnęła apogeum. Wystąpienia były tak nadęte, że kojarzyły się Neilowi z krążącymi nad kampusem, wypełnionymi helem balonami, które – upstrzone sloganami ekologicznymi – spuszczano z uwięzi obok podium dla mówców.
Oglądał znajome widowisko na ekranie telewizora w pokoju na szóstym piętrze Szpitala im. Nimitza. Gdy do studentów zaczął przemawiać ostatni z mówców – miejscowy sprawozdawca z meczów koszykówki, przemieniony w „ewangelistę” myśli ekologicznej – wyłączył głos. Agresywne „kazanie” tego aktywisty, które Neil znał już na pamięć, łączyło religijną żarliwość z bombastycznymi wyrażeniami komentatora sportowego i z ostrymi pogróżkami pod adresem francuskiego konsula w Honolulu oraz francuskich turystów, którzy mieli odwagę defilować po plażach Waikiki. Zakup citroena czy szalika w Hermesie uchodził za grzech równy zniszczeniu dziesięciu akrów tropikalnego lasu lub zamordowaniu stu albatrosów.
Szpital był oddalony od miejsca protestu niemal o milę, ale przez otwarte okno Neil słyszał wzmocnione aparaturą i odbijające się od dachów głosy. W snach prześladowały go megafony. Nawet gdy poruszył pokrętłem do regulacji dźwięku na tarczy pilota, co stanowiło ostatnią możliwość obrony przed akcją protestacyjną, miał wrażenie, że w odległym megafonie brzęczy obsesyjnie powtarzany slogan: „Ratujmy albatrosy.” Jakakolwiek wzmianka na temat tych wędrownych ptaków, które nigdy – jak powiedział mu ornitolog amator z oddziału nefrologii – nie spędzały okresu lęgowego na Hawajach, wywoływała ból w jego rannej stopie.
– Ratujmy fregatę… Ratujmy kwesala – mruknął pod nosem.
Kula z rewolweru francuskiego sierżanta trafiła w poduszeczkę kciuka prawej stopy Neila i przeleciała pomiędzy kośćmi śródstopia, powodując, jak to określił lekarz, częściową amputację palca. Po sześciu tygodniach od wypadku chłopiec czuł ból podczas chodzenia i utykał, co było skutkiem zapalenia pochewki ścięgna, zbagatelizowanego przez pomocniczy personel medyczny w areszcie w Papeete. Władze francuskie przetrzymywały Neila, ignorując wrzawę, jaką wokół całej sprawy robiły światowe media, domagające się jego uwolnienia. Kiedy w końcu przyleciał do Honolulu, rana ciągle jeszcze się nie wygoiła. Ale pokrwawione bandaże na jego stopie, pokazane w dziennikach telewizyjnych – to był niezrównany chwyt propagandowy. Robiły takie wrażenie jak stygmaty świętego. Neil leżał na noszach, a zdyszana doktor Barbara obejmowała go i mówiła z przekonaniem do kamer, że tych kilka szkarłatnych kropli to symboliczna ofiara za morze krwi albatrosów. Gdyby lekarka zdecydowała się sama wymierzyć w kogoś rewolwer,” to nie znalazłaby bardziej użytecznej propagandowo od Neila tarczy.
Nawet matka i ojczym chłopca, pułkownik Stamford, byli pod wrażeniem jego sławy. Przylecieli z Atlanty i przebywali w Honolulu przez pierwszy tydzień pobytu syna w szpitalu. Przesiadywali przy jego łóżku w otoczeniu wielkich bukietów kwiatów, bez końca napływających od życzliwych ludzi. Przyjmując od syna różę, pani Stamford spoglądała na szkarłatne płatki, jakby zostały umoczone w jego krwi. Neil oznajmił pułkownikowi, że przyleci do Atlanty, gdy tylko będzie wystarczająco silny, by udać się na lotnisko, ale ten nakłonił go do pozostania w Honolulu przynajmniej przez miesiąc. Być może traktował sławę chłopca, wciąż przeżywającego śmierć ojca, jako rodzaj terapii pomocnej w uwalnianiu się od bolesnych wspomnień.
Nad szpitalnym parkingiem pojawił się balon ozdobiony stylizowaną podobizną albatrosa. Na ekranie telewizora były sprawozdawca z meczów koszykówki i „ewangelista” ekologii podsumowywał swoje przemówienie. Neil mocno przyciskał kciukiem pokrętło do regulacji dźwięku na tarczy pilota.
Do pokoju weszła pielęgniarka Crawford, zapalona amatorka windsurfingu z Kapsztadu, którą poznał na plaży w Waikiki. Podeszła do telewizora i włączyła dźwięk.
„Nie zapominajmy też o kimś, kto dał z siebie wszystko w walce z terroryzmem w ekologii – o Neilu Dempseyu, leżącym w Nimitzu. Francuska kula, którą dostał, była wymierzona w każdego z nas, w każdego albatrosa, delfina i płetwala karłowatego. Neil, jesteśmy z tobą, wszyscy leżymy obok ciebie w szpitalnym łóżku, złożeni bólem.”
Pielęgniarka dla żartu odchyliła okrywające Neila prześcieradło. Zamrugała oczami, gdy zasłonił pilotem krocze.
– No i kto leży obok ciebie? Mam nadzieję, że jednak nie dałeś z siebie wszystkiego. Spodziewamy się dostać coś ekstra.
Wyszarpnął jej prześcieradło, ale nie zaprotestował, gdy dziobnęła go palcami w żebra.
– Carole, zaoszczędziłem co nieco dla ciebie.
– Wiele serc jest nieutulonych w żalu. – Skrzywiła się na widok obrazu na ekranie telewizora. – Tylko spójrz, kogo pokazują. Wielką panią doktor. Wciąż ma chętkę ratować świat. Co sądzisz o jej nowej fryzurze?
Neil wyrównał stos telegramów z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia.
– Świetna. Doktor Barbara jest w porządku. Lubię ją.
– Oczywiście. Omal przez nią nie zginąłeś. Któż mógłby ją pod tym względem prześcignąć? Ale uważaj na siebie, Neil…
– Nic mi się nie stanie. Nie martw się o mnie, Carole.
– Mówiłeś to samo przed wyprawą. – Pielęgniarka Crawford usiadła na łóżku; wciąż nie rozumiała decyzji Neila, choć opiekowała się nim od kilku tygodni. – Dlaczego popłynąłeś na wyspę? Nie obchodzą cię przecież albatrosy.
– Możliwe, że nie. Saint-Esprit to miejsce przeznaczone do przeprowadzania prób z bronią atomową, tak jak Eniwetok czy Kwajalein. Chciałem je zobaczyć.
– Z jakiego powodu?
Neil wzruszył ramionami.
– Sam jeszcze nie wiem. Nie miałem szansy się dowiedzieć. Może tam ważą się losy przyszłości.
– Przyszłości? Wojny z użyciem broni atomowej nie będzie.
– Ja tak nie uważam. – Wycelował w nią pilota i przestawił pokrętło do regulacji dźwięku. – W przypadku Saint-Esprit chodzi o to, że jeszcze nie zdetonowano tam bomby.
– I co z tego wynika?
– To, że wciąż może do tego dojść. Carole, broń atomowa to być albo nie być ludzkości. Tu w Waikiki nie mają o tym pojęcia.
– Zależy im na życiu i pewnego dnia ja też dołączę do protestujących. Ale nie jestem pewna twojej przyjaciółki, pani doktor Rafferty.
– Chce uratować albatrosy. Jest coś w tym złego? – odparł Neil, pomijając milczeniem nieufność Carole wobec lekarki.
– Być może jest. Tak. Sądzę, że tak…
Gdy pielęgniarka wyszła, ponownie zaczął oglądać transmisję.
Na podium wkroczyła doktor Barbara. Komitet akcji protestacyjnej – emerytowany astronauta, dwaj nadzwyczaj przejęci sprawą uczeni, handlarz samochodów nieobojętny na sprawy publiczne oraz żony trzech miejscowych biznesmenów – powitał ją owacjami na stojąco. Frazesami, których Neil domyślił się z ruchu jej warg, bo dźwięk był wyłączony, pozdrowiła studentów, dziękując im za pomoc w zorganizowaniu protestu i za datki na ten cel. Miała na sobie świetnie skrojony kostium safari. Jej jasne, sięgające do ramion włosy były rozpuszczone, uśmiechała się niezmiennie powściągliwie, a trzeźwo patrzące, niebieskie oczy, chyba kierowane jakimś wewnętrznym żyroskopem, szacowały liczbę słuchaczy i spodziewaną wielkość wpłat na kontynuowanie akcji.
– Ratujmy feniksa – mruknął Neil.
Ten protest, mimo balonów i aplauzu, przyciągnął mniej ludzi niż organizowane przez nią wcześniej. Oburzenie, nawet biorąc pod uwagę nieokiełznaną pomysłowość lekarki, miało krótki żywot i było powierzchowne. Albatros – długoskrzydły, szybujący nad oceanem i wzbudzający poczucie winy ptak – stanowił „znak firmowy” doktor Barbary, ale praktyczne efekty jej zaangażowania, w porównaniu z tymi osiąganymi przez Greenpeace, Amnesty International czy koncerty Live Aid z lat osiemdziesiątych, były mizerne. Rząd francuski nadal zaprzeczał, że na Saint-Esprit zostaną wznowione próby z bronią atomową. Bez względu na ilość dostarczonych przez Kima światowym agencjom informacyjnym zdjęć wież obserwacyjnych dla kamer, pokrytych graffiti z pospiesznie nabazgranymi sloganami ekologicznymi, antynuklearna kampania już nie spotykała się z masowym odzewem. Poza tym w akcjach protestacyjnych organizowanych przez doktor Barbarę zbyt wielu uczestników stanowili turyści – stare japońskie małżeństwa i rodziny z Sydney lub z Vancouver, dla których wiec obrońców środowiska stanowił zaledwie element ulicznego pejzażu podczas urlopu – jak i połykacze ognia, złodzieje kieszonkowi czy naganiacze do nocnych klubów. Doktor Barbara była kimś tylko dla mniej ważnych stacji telewizyjnych. Pojawiała się z materiałami dokumentującymi okrucieństwo wobec ptaków w talks shows i w programach przyrodniczych. Przyciągnęła do siebie grupę zagorzałych zwolenników, lecz nie udało się jej zyskać poparcia uznanych organizacji obrońców praw zwierząt. Mimo to, jak zwykle nie zrażona, przeprowadzała protest z nie słabnącą gorliwością.
Wyleczyła się z wrzodów, będących skutkiem długotrwałego kontaktu skóry ze słoną morską wodą, a także z infekcji oka, której nie pozwoliła francuskim lekarzom potraktować antybiotykami („testowanymi na zwierzętach oraz ochotnikach z krajów trzeciego świata!”). Dzięki regularnemu jedzeniu obiadów, co zapewniały napływające datki, przytyła, a z powodu ciągłego przebywania w mikroklimacie studiów telewizyjnych jej cera zyskała korzystną dla urody bladość.
Neil pamiętał, jak tuliła go w ramionach w drodze z lotniska w Honolulu. Jakże była wtedy inna od tej agresywnej kobiety, która z triumfalną miną łowczyni strzegącej swej zdobyczy spoglądała na wymachującego rewolwerem francuskiego sierżanta, gdy Neil leżał z krwawiącą stopą na pasie startowym Saint-Esprit. Ale na przekór jej wszystkim staraniom liczba zainteresowanych protestem malała.
– Pani doktor, będzie pani musiała postrzelić mnie w drugą nogę…
Masował obolałą łydkę, myśląc o tej niechlujnej i ekscentrycznej kobiecie, którą poznał pięć miesięcy temu przed hotelem w Waikiki, gdy obrzucała obelgami portierów poirytowanych jej podniesionym głosem i transparentem podsuwanym pod oczy gościom hotelowym. Wychodził wtedy z restauracji, gdzie zjadł pożegnalny obiad z matką i ojczymem. Po zakończeniu służby na Hawajach pułkownik został oddelegowany do bazy w Georgii. Owdowiała matka Neila poznała Stamforda wkrótce po śmierci męża w klubie oficerów amerykańskich w Londynie. Pracowała tam jako urzędniczka odpowiedzialna za zaopatrzenie. Neil lubił sympatycznego Kalifornijczyka, który nieustannie namawiał go do wstąpienia w szeregi amerykańskiej piechoty morskiej, a tym samym do uporządkowania swojego życia. Przyjął więc jego propozycję wyjazdu wraz z nim i matką do Honolulu.
Chłopiec nadal nie odzyskał równowagi psychicznej po samobójstwie ojca. Pan Dempsey, lekarz radiolog, wykrył u siebie raka płuc i postanowił skończyć z sobą, zanim oddychanie stanie się bolesne. Samobójstwo zaś to coś zaraźliwego i często syn popełnia je w ślad za ojcem, jakby chodziło o dziedziczenie groźnego genu. Tak powiedział pani Dempsey nietaktowny prawnik w szpitalu. Usiłując zyskać dystans do związanych z ojcem wspomnień, Neil postanowił zrezygnować ze studiów medycznych. Pustkę, jaka pojawiła się w jego życiu, zapełniał uprawianiem kulturystyki, dżudo i pływaniem na długich dystansach, każdego tygodnia pokonując setki razy wzdłuż i wszerz jeden z londyńskich basenów. Pływał również w Tamizie, od Chelsea Bridge do pierwszej śluzy w Teddington, nie zważając na wodną policję, która usiłowała go schwytać. Nade wszystko uwielbiał to robić nocą, kiedy mógł zanurzyć się w ciemnej wodzie i płynąć aż do wyczerpania. Spełniało się wtedy jego wielkie marzenie.
Silna budowa ciała niespokojnego szesnastolatka i jego plan przepłynięcia nocą kanału La Manche przemawiały do pułkownika Stamforda. Opowiadał chłopcu o wspaniałych wodach oceanicznych wokół Hawajów. Gdy przyjechali do Honolulu, Neila pochłonął świat sportów wodnych. Tęsknił za swoją dziewczyną, Louise, uczennicą szkoły muzycznej – prawdziwy z niej nerwus, ale taki miły. Wysyłał jej do Londynu kasety wideo ze swych wyczynów na desce surfingowej w okolicy Diamond Head. Znudzony nauką, porzucił szkołę średnią i zatrudniał się na jachtach oraz przy dozorze basenów, aż znalazł pracę w niepełnym wymiarze godzin jako operator na Wydziale Filmu Uniwersytetu Hawajskiego. W wolnym czasie przygotowywał się do przepłynięcia trzydziestomilowej Cieśniny Kaiwi, z Makapuu Head do sąsiedniej wyspy Molokai, co stanowiło prawdziwe wyzwanie.
Gdy matka i pułkownik Stamford powiedzieli mu o rychłych przenosinach do Georgii, poprosił ich o zgodę na spędzenie lata w Honolulu. Ku jego zaskoczeniu matka nie zaprotestowała. W ledwie uchwytny sposób zaczęła go odrzucać. Jego barczyste ramiona i bokserska szczęka zanadto przypominały tej przewrażliwionej, mało odpornej kobiecie tragicznie zmarłego pierwszego męża. Stamfordowie ulokowali Neila w domu studenckim w pobliżu uniwersytetu i zaprosili na ostatni wspólny obiad w Waikiki. Na pożegnanie cmoknął matkę w zbyt mocno uróżowiony policzek i został serdecznie uściśnięty przez ojczyma, a gdy wyszedł z hallu, trafił wprost w donkiszotowski, utopijny świat doktor Barbary Rafferty.
Wchodząc do hotelu, zwrócił uwagę na zaniedbaną kobietę w średnim wieku, ubraną w zniszczoną bawełnianą sukienkę. Przykucnęła pomiędzy dwiema limuzynami i rozpakowywała jakąś paczkę. Uznał, że to żebraczka albo osoba wykolejona, która liczy, że wyciągnie parę dolarów od uczestników zjazdu poświęconego problemom bezpieczeństwa żeglugi morskiej.
Gdy po dwóch godzinach wychodził z hotelu, kobieta krążyła wokół fontanny przed wejściem.
– Ratujmy albatrosy! Nie dopuśćmy do dalszego zanieczyszczania mórz ropą naftową! – krzyknęła na widok Neila i pomachała prowizorycznym transparentem.
Zanim zdążyła podejść do nastolatka, portierzy chwycili ją brutalnie pod ręce i wyprowadzili z placu przed hotelem na ulicę. Jeden wyrwał jej transparent i cisnął nim o ziemię. Przyklęknęła, przykładając dłoń do bolącego podbródka. Krótka sukienka odsłoniła białe uda.
Neil, zaintrygowany angielskim akcentem kobiety, pomógł jej wstać.
Wzięła od niego chusteczkę i otarła łzy. Była raczej oburzona niż przybita.
– Czy jesteś jednym z delegatów? – Zmarszczyła brwi, widząc, jaki z niego młokos. – Jeśli przysyłają na zjazd aspirantów, to rzeczywiście mają coś do ukrycia.
– Nie jestem delegatem. – Dotknął drżących ramion kobiety, chcąc jej pomóc dojść do siebie, ale odepchnęła jego dłonie. – Żegnałem się z matką i ojczymem, który jest pułkownikiem w armii amerykańskiej.
– W armii amerykańskiej? To jedna z najgroźniejszych na świecie dla środowiska naturalnego. – Otrzepała dłonie z kurzu. – Z ludźmi stamtąd nie można się żegnać, bo oni już dawno pożegnali się z nami. Jesteś samochodem?
– Przyjechałem autobusem – skłamał.
Jego dżip, pochodzący z nadwyżki, jaką dysponowała armia, i kupiony, żeby sprawić przyjemność pułkownikowi, był zaparkowany w odległości stu metrów, przy plaży. Jednak Neil postanowił zachować dystans wobec tej niezrównoważonej Angielki. Zwijając transparent, spostrzegł ręcznie namalowany czerwonym atramentem slogan: „Ratujmy albatrosy.” Odczytał go na głos i spytał:
– A potrzebują ratunku?
– Z całą pewnością. Ale cieszę się, że przynajmniej wiesz o ich istnieniu.
– Wszyscy wiedzą. – Wyciągnął rękę w stronę wieczornego nieba nad Diamond Head i wzbijających się w powietrze albatrosów. – To pospolite morskie ptaki.
– Wkrótce staną się o wiele mniej pospolite. Francuzi zabijają je na Saint-Esprit. Trują je tysiącami.
– To hańba… – Neil starał się, żeby jego głos wyrażał ubolewanie. – Ale to wyspa przeznaczona do przeprowadzania prób z bronią atomową.
– O tym też wiesz? Jestem pod wrażeniem…
Z hotelu wysypała się grupa turystów. Podeszli do limuzyn, lecz jakieś nieporozumienie pomiędzy agentem biura podróży a kierowcami sprawiło, że skrępowani sytuacją, nie wsiadali. Widząc w tym szansę dla siebie, Angielka rozwinęła transparent. Starając się dobrze zaprezentować, odgarnęła włosy z wysokiego czoła i zapanowała nad nerwami, pokrywając agresywność szerokim uśmiechem. Wyjęła z torby plik ulotek i wcisnęła je Neilowi do ręki.
– Rozdaj je. Możesz powiedzieć portierom, że mieszkasz w hotelu.
– Proszę posłuchać… Z albatrosami rzeczywiście jest źle, ale muszę już iść.
W każdej chwili mogli się pojawić na ulicy jego matka i ojczym. Byliby zaskoczeni zaangażowaniem się Neila w osobliwą demonstrację. Zasłonił twarz plikiem ulotek. Przeczytał tę górną. Dowiedział się, że Fundusz Pomocy Albatrosom prosi o przekazywanie datków na adres skarbnika i sekretarza, Barbary Rafferty. Podany adres był adresem Domu Dziecka w jednej z biedniejszych dzielnic Honolulu.
– No ruszże się. Nie wstydź się tak. – Kobieta wyglądała na rozbawioną jego zachowaniem. – Pomóż mi trzymać transparent. Nie zawsze musisz najpierw pogłówkować, żeby coś zrobić. I dlaczego jesteś taki muskularny? Sterydy źle działają na jądra. Za kilka lat twoje dziewczyny nie będą miały z ciebie żadnego pożytku.
– Nie muszę się faszerować sterydami. – Wypuścił z ręki transparent. Pas czerwonych liter owinął się wokół kobiety niczym zakrwawiony bandaż. – Powodzenia, pani Rafferty.
– Doktor Rafferty. Możesz się do mnie zwracać per doktor Barbaro, a teraz zacznij ze mną wołać: Ratujmy.-, albatrosy!
Neil zostawił ją, gdy wykrzykiwała slogan do znudzonych turystów, udających się limuzynami ku nocnym klubom Waikiki. Ruch ekologiczny nigdy nie zdołał go wciągnąć, choć chłopiec solidaryzował się z aktywistami usiłującymi uratować wieloryby czy zapewnić ochronę plażom, na których składały jaja rzadkie gatunki żółwi, przepływających w tym celu ogromne oceaniczne odległości. I wieloryby, i żółwie były tak samo jak on pływakami. Ale obsesja czynienia dobra za wszelką cenę, charakterystyczna dla tak wielu grup obrońców praw zwierząt, oznaczała upieranie się przy rozmaitych pobożnych życzeniach i graniczyła z nietolerancją. Testowanie na zwierzętach leków, na przykład antybiotyków, okazywało się przecież koniecznością. To dzięki nim Neil wyleczył się z ciężkiego zapalenia płuc, którego nabawił się, pływając w Severn. Wypróbowywanie zaś na zwierzętach kosmetyków pozwalało pani Stamford i Louise bezpiecznie używać szminki czy tuszu do rzęs. Chcąc uchronić kobiety od raka wargi lub oka, należało dopuścić do śmierci kilku królików w laboratorium zamiast w rzeźni. Jednak w samotnie prowadzonej przez angielską lekarkę kampanii na rzecz albatrosów coś Neila poruszyło. Wyjazd jego matki i pojawienie się Barbary Rafferty zdawały się w jakiś sposób z sobą łączyć. Chłopiec był świadom, że budzi zainteresowanie dojrzałych kobiet. Na przykład kierowniczka domu studenckiego czy pani profesor na wydziale filmu od razu zwróciły na niego uwagę i zaczęły z nim flirtować. Gdy na lotnisku machał na pożegnanie matce i ojczymowi, myślał o doktor Rafferty.
W tydzień po wyjeździe rodziców zobaczył znajomy krwistoczerwony transparent w śródmieściu Honolulu, na ogrodzeniu budynku poczty. Niewielki tłum czekał, aż dwaj policjanci przetną sznurki. Doktor Rafferty stała obok, zawodząc swoje slogany tak mechanicznie, że skojarzyła się Neilowi ze strachem na wróble, któremu wmontowano kasetę magnetofonową. Miała nadzieję, że zostanie aresztowana, i bardziej interesowało ją sprowokowanie znudzonych policjantów niż nawrócenie na swoją wiarę przechodniów. Starszy mężczyzna w czarnym garniturze i krawacie usiłował przemówić jej do rozsądku niczym dobrotliwy kaznodzieja, ale odprawiła go machnięciem ręki, obserwując tłum uliczny, czy przypadkiem nie dostrzeże w nim fotoreportera. Policjanci skonfiskowali transparent, a jeden z nich uderzył ją otwartą dłonią w ramię, omal jej nie przewracając. Bez słowa pretensji odwróciła się i przeszła obok Neila, znikając w tłumie spieszących na lunch przechodniów.
Nie zrażona tym niepowodzeniem, nadal prowadziła swoją samotną kampanię na rzecz albatrosów. Neil widział, jak wygłaszała mowy do miłośników windsurfingu na plaży w Waikiki, wręczała turystom ulotki na Union Street Mail i wierciła dziurę w brzuchu duchownym uczestniczącym w konferencji w Iolani Palące. Często była zmęczona i przybita. Nosiła swój transparent i ulotki w zniszczonej torbie – torbie aktywistki ruchu obrony praw zwierząt. Martwił się o nią tak samo jak o matkę po śmierci ojca. W tamtym czasie matka również się zaniedbywała. Nieustannie niepokoiła się o Neila, jakby czyhało na niego jakieś niebezpieczeństwo, tak że w końcu czuł się niczym przedstawiciel jakiegoś zagrożonego gatunku stworzeń. Przypominając sobie tamte pełne napięcia chwile, współczuł albatrosom. Od tych wszystkich sloganów i moralnej presji wywieranej z ich powodu na społeczeństwo mogły ciążyć im skrzydła.
Ku swojemu zaskoczeniu przekonał się, że w tym, co głosi doktor Barbara, jest ziarnko prawdy. Wychodząca w Honolulu gazeta donosiła, że francuskie władze na Tahiti cofnęły zgodę na ponowne osiedlenie się na atolu Saint-Esprit jego rdzennych mieszkańców, a wojskowi inżynierowie poszerzali tam pas startowy. W związku z tym krążyła pogłoska, że rząd w Paryżu może zakończyć moratorium na próby z bronią atomową. Jednak w skrytości ducha Neil podziwiał Francuzów za ich determinację w powiększaniu potencjału nuklearnego, podobnie jak podziwiał wielkich fizyków realizujących program badań nuklearnych na potrzeby drugiej wojny światowej, znany jako Projekt Manhattan.
W latach sześćdziesiątych ojciec Neila, wówczas młody lekarz radiolog zatrudniony w lotnictwie wojskowym, uczestniczył w brytyjskich próbach z bronią atomową, przeprowadzanych w Maralinga w Australii. Matka Neila uważała, że jej pierwszy mąż mógł zachorować na raka wskutek niedostatecznej ochrony przed radiacją. Często patrzyła na syna w taki sposób, jakby się zastanawiała, czy napromieniowane geny jego ojca nie przyczyniły się do tego, że jest taki zamknięty w sobie i niesforny.
Neil wybrał się kiedyś pożyczonym motocyklem do bazy pocisków manewrujących Cruise w Greenham Common, poruszony informacją o składowaniu tam śmiercionośnej broni nuklearnej i wiadomością, że za drutami obozuje kilka kobiet prowadzących akcję protestacyjną. Bez powodzenia usiłował zjednać sobie ich sympatię tym, że sam mógł się stać ofiarą prób z tą bronią w związku z uczestnictwem w nich jego ojca.
Groza atomowych eksplozji stanowiła dla niego zapowiedź zapomnianej przez współczesnych apokalipsy. One przyciągały go do Południowego Pacyfiku. Gdy na wykładach z historii dwudziestego wieku na Wydziale Filmu Uniwersytetu Hawajskiego wyświetlał w sali teatralnej kroniki filmowe z okresu zimnej wojny, spoglądał ze strachem na obrazy potężnych detonacji nad lagunami Eniwetok i Bikini, poruszających wyobraźnię bardziej niż cokolwiek innego. Ale nikomu nie potrafił się z tego zwierzyć. Dręczyło go nawet nieokreślone poczucie winy, jakby jego fascynacja bronią nuklearną i śmiercią wskutek napromieniowania przyczyniły się post factum do zachorowania ojca na raka.
Co na to wszystko powiedziałaby doktor Rafferty? Kiedyś po południu kupował w specjalistycznym sklepie w Waikiki wodoszczelny zegarek. Zobaczył ją, jak wypakowywała z torby transparent i ulotki. Ruszył za nią. Mijała bary i restauracje, w przygnębieniu kręcąc głową. W końcu zatrzymała się w kafeterii na świeżym powietrzu i zaczęła czytać jadłospis, przesuwając złamanym paznokciem po cenach.
Neil pokonał skrępowanie i podszedł do niej.
– Doktor Barbaro? Czy mogę pani postawić sandwicha? Z pewnością jest pani zmęczona.
– Jestem. – Sprawiała wrażenie, że pamięta nie tylko jego sylwetkę, ale i naturalny sposób bycia. Pozwoliła mu wziąć torbę. – Spójrz na to wszystko. Namawiają nas tylko do kupowania. Nikogo nie obchodzi, że w zastraszającym tempie ginie środowisko naturalne. Gdzieś cię widziałam. Aha, chodziło o sterydy. Troszczysz się o muskulaturę. Możesz się przyczynić do odbudowania mojej własnej. Sprawdźmy, czy podają tu coś, co nie jest naszpikowane hormonami.
Usiedli przy wejściu. Doktor Barbara wręczała klientom baru ulotki. Zamówiła kanapkę z pomidorem i sałatą, po uprzedniej utarczce z kelnerką na temat receptury majonezu.
– Unikaj mięsnych przetworów – przestrzegła Neila, wciąż niepewna, czemu ma służyć ta znajomość z angielskim nastolatkiem. – Są przeładowane hormonami i antybiotykami. Już się stwierdza, że mężczyźni na Zachodzie zaczynają mieć kobiecą budowę. Powiększają im się piersi i biodra, a maleje moszna…
Neil był zadowolony, że to ona mówi, i obserwował, jak sandwich znika pomiędzy jej silnymi zębami. Z powodów, których jeszcze nie musiał rozumieć, widok jedzącej lekarki sprawiał mu przyjemność. Fascynowały go jej gładkie dziąsła, ruchliwy język i mięśnie szyi. Z bliska nie wyglądała na tak przygnębioną jak podczas dyskusji z policjantami i turystami. Determinacja doktor Barbary zacierała niekorzystne wrażenie, jakie robiła jej zniszczona bawełniana sukienka i nie zadbane włosy.
Po zjedzeniu sandwicha energicznie wyczyściła zęby palcem wskazującym.
– Tego mi było trzeba. Wniosłeś dziś drobny wkład w ratowanie albatrosów. – Zauważyła, że Neil z dumą spogląda na zabezpieczony gumową osłoną wodoszczelny zegarek, i spytała: – Co to jest? Jedna z tych gier komputerowych, które uczą sadyzmu?
– To chronometr do użytku w wodzie. Chcę przepłynąć Cieśninę Kaiwi do Molokai.
– Przepłynąć? To raczej duża odległość. Czy nie lepiej polecieć samolotem?
– To żadne wyzwanie. Pływanie na długich dystansach… To moja pasja. – Chcąc ją rozbawić, dodał: – To są moje albatrosy.
– Czyżby? A co usiłujesz uratować?
– Nic. Trudno takie rzeczy wyjaśnić… na przykład pływanie nocą w rzece. – Starając się zrobić na niej wrażenie, pochwalił się: – Pływałem w Tamizie, od Tower Bridge do Teddington.
– A to jest dozwolone?
– Nie. Policja wodna przeszukiwała powierzchnię reflektorami. Widziałem promienie…
– Pływanie na długich dystansach… Uaktywnienie wszystkich endorfin przez całe godziny. Ale ty nie wyglądasz na kogoś, kto jest w stresie. – Doktor Barbara odsunęła ulotki, zaintrygowana sympatycznym, upartym nastolatkiem, który przyszedł jej kiedyś z pomocą. – Może po prostu należysz do fanatyków pływania. Fizycznie jesteś bardzo silny, ale psychicznie… Kiedy to się zaczęło?
– Przed dwoma laty, po śmierci ojca. On też był lekarzem. Musiałem na jakiś czas przestać myśleć.
– Rozsądne podejście. Szkoda, że tak mało ludzi z niego korzysta. A co z twoją matką?
– Na ogół czuje się dobrze. Wyszła za mąż za amerykańskiego pułkownika. On jest wobec niej w porządku. Właśnie się przenieśli do Atlanty.
– Zatem jesteś sam w Honolulu i zamierzasz przepłynąć Cieśninę Kaiwi. Czy rodzice o tym wiedzą?
– Oczywiście, choć nie traktują mojego planu serio. To zbyt duża odległość, nawet jeśli wziąć łódź do asekuracji. Ale jest coś w pokonywaniu długich dystansów…
– Co? – Doktor Barbara pochyliła się do przodu, usiłując przez opadającą na czoło Neila grzywę spojrzeć mu w oczy. – Jeśli oczywiście jesteś tego świadom…
Zakrył tarczę chronometru, jakby nie chciał się zwierzać z doznawanego w wodzie poczucia czasu.
– Ludzie sądzą, że gdy pokonuje się dużą odległość, jest się samotnym. Ale po przepłynięciu pięciu mil ma się wrażenie, że morze wdziera się do umysłu i że to ono snuje w nim marzenia. Pani tego nie rozumie.
– A może rozumiem. – Lekarka stała się bardziej skupiona. Ujęła dłoń Neila, jakby witała go w progu domu. – Zatem wiesz, dlaczego chcę uratować albatrosy.
Przyciskała palce do jego ręki. Złamanym paznokciem wodziła po linii miłości i linii życia. Czuł jej oddech – miarowy i świeży. Już polubił tę kobietę w średnim wieku. Może potrafiłaby go chronić, tak samo jak starała się chronić albatrosy?
– Mogłaby pani popłynąć ze mną na Molokai. Jest dobrze, jeśli w łodzi asekuracyjnej znajduje się lekarz. Ma pani dyplom?
– Oczywiście. Przez sześć lat pracowałam w Hammersmith jako lekarz ogólny. Zrobiłam specjalizację z ginekologii, ale nie sądzę, byś kiedykolwiek potrzebował porady ginekologa, chyba że będziesz przyjmował za dużo sterydów.
– A mój ojciec był radiologiem w Guy’s. Kiedyś zrobił mi zdjęcie czaszki.
– Ciekawa jestem, co na nim odkrył. – Odgarnęła Neilowi włosy z wysokiego czoła. – Czy nie zechciałbyś mi pomóc rozdać te ulotki? Idę do lotniczego biura podróży po przeciwnej stronie.
– To nie moja…
– Chodź, chodź. Zakłopotanie tylko dobrze ci zrobi.
Czekała, gdy płacił w kasie, uśmiechając się w zamyśleniu, jakby trawiła coś więcej niż sandwicha.
Ruszył za nią przez tłum turystów, bo jak wszystkie dojrzałe kobiety z łatwością przejęła inicjatywę. Ale był zbyt zawstydzony, by rozdawać ulotki. Gdy się zatrzymywała, przystawał, udając, że nie ma nic wspólnego z tą ekscentryczną Angielką.
Była ekscentryczna, a mimo to potrafiła Neila zaskoczyć pozyskaniem swojego pierwszego zwolennika. Kiedy zobaczył ją ponownie, na schodach uniwersyteckiej biblioteki, towarzyszył jej wysoki, dobrze zbudowany Hawajczyk przed czterdziestką. Mężczyzna miał lekkiego zbieżnego zeza, przez co wyglądał na wiecznie poirytowanego. Wciskał do rąk przechodzących studentów ulotki, jakby wzywał dłużników do spłacenia należności. W pierwszej chwili Neil poczuł się dotknięty jego widokiem, naiwnie wierząc, że tylko on odkrył doktor Barbarę.
Ten Hawajczyk o naburmuszonej twarzy, były sierżant policji w Honolulu, od dawna uczestniczący w ruchu antynuklearnym i w ruchu obrońców praw zwierząt, nazywał się Kimo. Po tym jak wziął udział w kampanii na rzecz utworzenia na Hawajach niepodległego królestwa tubylców, został zmuszony do rezygnacji z pracy w policji. W 1985 roku popłynął jako wolontariusz statkiem „Rainbow Warrior”, należącym do organizacji Greenpeace, by przesiedlać mieszkańców atolu Rongelap, znajdującego się sto mil na wschód od Bikini. Wielu z nich zostało skażonych radioaktywnym popiołem, który opadł na Rongelap po próbnym wybuchu bomby wodorowej „Bravo” w 1954 roku. Od lat dziesiątkowała ich białaczka, wzrosła liczba poronień, kobiety rodziły martwe dzieci. „Rainbow Warrior” przewiózł tubylców na atol Kwajalein i odpłynął do Nowej Zelandii. U jej wybrzeży zatopili go francuscy agenci, licząc, że w ten sposób położą kres antynuklearnym akcjom protestacyjnym na Południowym Pacyfiku.
Barbara Rafferty poznała Kima dwa lata wcześniej niż Neila. Gdy były policjant powiedział jej o groźbie zniszczenia na Saint-Esprit wędrownych albatrosów, rozpoczęła swoją samotną kampanię, pozostając pod wrażeniem tych wielkich morskich ptaków. Teraz Kimo zdecydował się dołączyć do lekarki, w nadziei że zainteresowanie ludzi losem albatrosów ożywi przygasły ruch antyatomowy. Sfinansował druk nowych ulotek, na których zamieszczono zdjęcie martwych ptaków obok szerokiego pasa startowego, gdzie jeden przy drugim stały groźne bombowce z bronią jądrową.
Zjawienie się Kima pomogło doktor Barbarze odzyskać siły, a Neila postawiło w sytuacji uczniaka i pomocnika. Gdy Hawajczyk i lekarka przemierzali halle hotelów i domy towarowe, szedł za nimi jak cień, a kiedy doktor Barbara nękała ludzi swym przenikliwym głosem, pilnował ulotek. Dla Kima, który na widok czujnych tajniaków odruchowo kulił ramiona, Neil był tylko kierowcą doktor Barbary. O trzydzieści centymetrów wyższy od chłopca Hawajczyk zawsze patrzył ponad jego głową, ilekroć komunikował mu najnowsze rozporządzenie Angielki. A Neil, wciąż skrępowany w jego towarzystwie, woził ich oboje swoim dżipem, odbierał ulotki od drukarza i pomagał malować transparenty. Nie ufał Barbarze Rafferty i absolutnie nie wierzył, że ukończyła studia medyczne, dopóki pewnego wieczora Kimo nie został pokaleczony w burdzie przed salonem gier.
Neil zawiózł go do mieszkania Angielki w Domu Dziecka.
Gdy zakładała szwy na poranione ręce Hawajczyka, pewnie operując narzędziami trzymanymi w staroświeckim skórzanym kuferku, chłopiec rozejrzał się po jej obskurnym pokoju. Na toaletce piętrzyły się ulotki, a nie wyprasowane ubrania leżały na stosie w nogach wąskiego łóżka. Ta kawalerka, która powinna raczej służyć ofiarom pożaru wraz z ich kulawymi meblami czy zastępującymi je skrzynkami po piwie, świadczyła o ubóstwie lekarki. Dlaczego Barbara Rafferty nie pracowała w swoim zawodzie i nie dołączyła do jednej z organizacji obrońców praw zwierząt zamiast trudnić się chwalebną pracą opiekunki w nędznym przytułku dla upośledzonych dzieci? Neil zauważył, że aktywiści z kręgu Greenpeace i ruchu ochrony środowiska trzymają się z daleka od doktor Barbary, jakby podejrzewali, że pod żarliwą obroną albatrosów kryją się jakieś nieszczere zamiary.
Neil, wbrew wszystkiemu, czuł się coraz bardziej przywiązany do wielkiego białego ptaka. Intonowanie sloganu: „Ratujmy albatrosy”, nieoczekiwanie skupiło jego życie wokół czegoś konkretnego. Gdy po dwóch miesiącach od poznania się przed hotelem w Waikiki lekarka powiedziała mu, że płynie z Kimem na Saint-Esprit, wyjazd z nimi uznał za przesądzony.
Wraz z ostatnim balonem, jaki pożeglował nad ocean, do szpitala dotarły nowe hałasy. Mimo to Neil przyłożył głowę do poduszki, starając się ignorować stały ból w postrzelonej nodze. Spoglądaj na ekran pozbawionego dźwięku telewizora. Doktor Barbara kończyła przemówienie. Napięte mięśnie jej twarzy nadawały wyrazistość kościom szczęki, a jasne włosy rozwiewał wiatr. Gdy uniosła ręce, ukazały się mokre od potu pachy jej żakietu w stylu safari. Sprawiała wrażenie bardziej niż dotychczas zadowolonej i zdeterminowanej. Czy była uczciwa, czy oszukiwała? W jakiś sposób unieważniała pytanie o autentyczność swojego zaangażowania w obronę albatrosów. Potrafiła szczerze współczuć zagrożonym ptakom, a równocześnie manipulować ludzkimi uczuciami.
Neil doszedł do przekonania, że gdy Kimo uciekł z Saint-Esprit z kamerą i cennymi materiałami filmowymi, Barbara Rafferty miała nadzieję, iż francuscy żołnierze aresztują ich dwójkę. Hawajczyk, ukryty wśród sięgających mu do pasa paproci, zdążył sfilmować Neila postrzelonego przez sierżanta. Tę scenę bez końca pokazywały stacje telewizyjne na całym świecie. Kim i doktor Barbara wpadli na pomysł wyprawy prawdopodobnie wtedy, gdy zobaczyli kamerę, którą chłopiec dostał w prezencie od pułkownika Stamforda. Rząd francuski utrzymywał, że nie istnieje żaden plan wznowienia na Saint-Esprit prób z bronią atomową, ale wszczęto śledztwo w sprawie działalności lekarki i wraz z Neilem przetransportowano ją samolotem do Papeete. Kiedy ich tam zatrzymano, zawiązał się komitet obrony, a przez Londyn i Paryż przemaszerowały demonstracje żądające zwolnienia lekarki i chłopca z aresztu. Na konto Funduszu Pomocy Albatrosom posypały się donacje, a ekolodzy na cały świecie głośno rozprawiali o tym, co przydarzyło się Barbarze Rafferty. Do czasu powrotu do Honolulu, w dwa tygodnie po wylądowaniu na wyspie, lekarka stała się nową bohaterką ruchu ekologicznego. Jednak prawdziwe motywy działania doktor Barbary, podobnie jak i jego własne, nadal stanowiły dla Neila zagadkę.
III
„Diugoń”
Jak dowiedział się Neil w przeddzień wyjścia ze szpitala, obrończyni albatrosów, bohaterka Wysp Hawajskich i gwiazda wszelkich mediów, czyli doktor Barbara Rafferty miała jeszcze osobliwsze, niż skłonny byłby przypuszczać, cechy charakteru.
W jego najświeższej korespondencji znajdowała się kartka z życzeniami pomyślności od anonimowego nadawcy, dołączona do ostatniego numeru „Paris-Matcha”, który poświęcał najważniejsze strony atolowi Saint-Esprit. Neil, znudzony oglądaniem siebie na zdjęciach zamieszczanych przez prasę – pani Stamford, postępując nietaktownie wobec syna, udostępniła dziennikarzom pamiątkową amatorską fotografię, przedstawiającą go, gdy miał cztery lata i pluskał się w dziecinnym baseniku – już zamierzał wrzucić magazyn do kosza, ale nagle rozpoznał twarz, której nie spodziewał się zobaczyć. Wśród zdjęć martwych ptaków i wież obserwacyjnych atolu, rozmieszczonych wokół laguny, znajdowała się mocno ziarnista fotografia młodszej doktor Barbary, zrobiona w 1982 roku. To było ujęcie z bliska.
Ubrana w ciemny kostium, spoglądała na londyńską ulicę. Właśnie opuściła siedzibę Izby Lekarskiej, pozbawiona prawa wykonywania zawodu. Bystry dziennikarz „Paris-Matcha”, którego pamięć być może wspomogły francuskie tajne służby, bez wątpienia wyszperał to zdjęcie w jakiejś fototece i przypomniał głośny proces.
Neil dowiedział się, że przed dziesięcioma laty Barbara Rafferty była sądzona przez brytyjski wymiar sprawiedliwości pod zarzutem popełnienia kilku morderstw. Dwóm ze swoich pacjentek – starszym, chorym na raka kobietom z hospicjum na Hammersmith – oszczędziła przedśmiertnych mąk, podając specjalny „koktajl” o silnym działaniu usypiającym. Zabójcza mieszanina chlorku potasu, chloroformu i morfiny została im zaaplikowana przez doktor Barbarę za zgodą – tak utrzymywała oskarżona – ich samych oraz ich rodzin. Ale, jak się okazało, lekarka nie zasięgnęła opinii wszystkich krewnych staruszek.
Siostra jednej ze zmarłych, uznając takie zachowanie za samowolę, powiadomiła policję. Z zabezpieczonych przez prokuraturę kart choroby pacjentów doktor Barbary w hospicjum wynikało, że w ciągu roku poprzedzającego zgony dwu staruszek zastosowała eutanazję co najmniej sześciokrotnie. Dobrowolnie potwierdziła prawdziwość stawianych jej zarzutów, argumentując, że po przedłużających się cierpieniach przykute do łóżka pacjentki wyrażały zgodę na podanie zabójczych medykamentów. Jak mówiła, to na prośbę chorych skracała im męczarnie, broniąc w ten sposób ich godności oraz prawa do szacunku wobec samych siebie.
Uznana winną ośmiu zabójstw, została skazana na dwa lata więzienia w zawieszeniu. Życzliwi doktor Rafferty lekarze oraz krewni pacjentek poddanych eutanazji wystąpili w jej obronie, jednak sama pozbawiła się szansy, jaką stanowiła apelacja. Udzielając przed siedzibą sądu wywiadu, oświadczyła, że w postępowaniu z umierającymi ludźmi będzie się kierowała własnym sumieniem. Ponieważ nie kryła się z tym, że nadal stosowałaby eutanazję, Izba Lekarska postanowiła pozbawić ją prawa wykonywania zawodu.
Po zakończeniu sprawy wywiązała się publiczna debata na temat eutanazji. Barbara Rafferty występowała w telewizji, broniąc swoich racji tak zapalczywie, że niektórym wydało się to aż podejrzane. Nawet jej najbliżsi koledzy odsunęli się od niej, zrażeni rezerwą, z jaką ich traktowała. Została dyrektorką podmiejskiej firmy produkującej damskie prezerwatywy, lecz po pół roku zrezygnowała z tej pracy i wyjechała za granicę. Nadeszły lata tułaczki – Malawi, Afryka Południowa i Nowa Zelandia, gdzie przyznanie się do utraty prawa wykonywania zawodu bynajmniej nie okazało się przeszkodą w otrzymaniu oferty pracy. Po jakimś czasie Barbara Rafferty przyjechała do Honolulu, żeby odpocząć. Tu odkryła ruch obrońców praw zwierząt i poświęciła się raczej ratowaniu niż skracaniu życia.
Neil oparł magazyn na poduszce i wpatrywał się w stare zdjęcie Barbary Rafferty, oszołomiony tymi wszystkimi rewelacjami. Ta mizerna i nadmiernie ekspresyjna twarz – o posępnym wyrazie, podkreślanym przez ciemny kostium – mogła równie dobrze należeć do zbrodniarza wojennego albo do psychopaty. Niemniej jednak Neil czuł dziwny niepokój o tę lekarkę, która dopuściła się kilku przestępstw. I uprzytomnił sobie, że i ona kiedyś była młoda. Zastanawiał się, co wtedy mogłaby myśleć o nim i o starszej o dziesięć lat, zapalczywej Barbarze Rafferty, a także o swoim obecnym marzeniu, żeby pokrzyżować plany francuskiej marynarce wojennej.
Spodziewając się po południu jej wizyty, położył otwarty magazyn na stoliku przy łóżku.
Ocierając się w drzwiach o pielęgniarkę Crawford, Barbara wpadła do pokoju Neila z podniesionymi rekami i stanęła przy oknie, jakby tylko otwarta przestrzeń mogła zapewnić ujście jej podnieceniu.
– Neil, mam dla ciebie niezwykłą wiadomość!
– Doktor Barbaro…
– Nie uwierzysz. Zacznę od tego, że ziściło się moje marzenie. Ale najpierw chcę wiedzieć, jak twoje zdrowie. – Podniosła zawieszoną w nogach łóżka kartę choroby Neila i przebiegła ją swoim bystrym wzrokiem. – W porządku. Nie napsuli zbyt wiele, choć, jak zwykle, przesadzili z ilością lekarstw. I te badania… Z pewnością tutejsi lekarze uważają, że jesteś w ciąży. Jak się czujesz?
– Dobrze. – Neil uśmiechnął się do niej, nim jeszcze zdołał w sobie wzbudzić chęć do tego. – Nudzę się.
– To znaczy, że już możesz wyjść ze szpitala. Muszę cię przestrzec, że jest mnóstwo do zrobienia, a czasu niewiele.
Nie zaprotestował, gdy pogłaskała go po policzku. Usiadła na łóżku, patrząc na niego z nie ukrywaną przyjemnością. Gdy była sama w jego towarzystwie, zwykle pozbywała się swojego publicznego „ja”, jakby pobudzał w niej od dawna dręczącą ją potrzebę życia osobistego. Ale dziś nie potrafiła się powstrzymać przed zachowaniem charakterystycznym dla jej publicznego wizerunku.
– Posłuchaj, Neil. Mamy to, na czym tak nam zależało. Zdobyłam łódź!
Gestykulowała z takim ożywieniem, że przytrzymał jej dłonie, chcąc ją uspokoić.
– To świetnie, pani doktor, ale ja nie trenuję. Będę gotowy do przepłynięcia tego dystansu we wrześniu, a może i później.
– Do przepłynięcia? Nie o tym mówię. Ponownie wyruszamy na Saint-Esprit! Mamy prawdziwy statek, „Diugonia”. Cumuje w porcie w Honolulu.
– Ponownie? – Neil poczuł pulsowanie krwi w rannej stopie. – Wraca pani na wyspę? Zabiją panią.
– Nie zabiją, nie zabiją. – Gładziła prześcieradła i poduszkę, jakby uspokajała spienione fale. – Tak ciężko pracowałam na ten wyjazd. Mamy za sobą cały świat. Francuzi muszą się z nami liczyć.
Nie mogła usiedzieć na miejscu. Energicznie podeszła do okna i zacisnęła palce na parapecie, jakby już stała na mostku kapitańskim. Opowiedziała Neilowi o miliarderze dobroczyńcy, który przyłączył się do akcji ratowania albatrosów. Irving Boyd, trzydziestopięcioletni samotnik, producent oprogramowania komputerowego, aktualnie mieszkał na Hawajach. Sprzedał swoją firmę w Pało Alto japońskiemu holdingowi i odszedł z branży, poświęcając się sprawom ochrony przyrody. Neil widział go w telewizji, gdy ten okularnik o niemal chłopięcym wyglądzie, noszący w kieszeni marynarki na piersi kilka piór, udzielał wywiadu. Irving Boyd był żarliwym czytelnikiem literatury science fiction. Pod pewnymi względami chyba nigdy nie odczuwał potrzeby stania się człowiekiem dorosłym. Interesował się rzadkimi gatunkami ssaków wodnych, na przykład manatami. W swoim rezerwacie przyrody na Oahu miał jedyną rozmnażającą się w niewoli parę tych zwierząt.
Poświęcenie Barbary Rafferty dla sprawy ratowania albatrosów, a przy tym jej nader skromne środki zrobiły na miliarderze wrażenie i zaczął ją wspomagać finansowo, zarazem wyposażając w biuro oraz bezpłatny telefon w budynku swojej stacji telewizyjnej w Honolulu. Ale najważniejszy jego wkład w działalność lekarki stanowił „Diugoń” – alaski trawler do połowu krewetek, o wyporności trzystu ton, z którego zamierzał uczynić pływające laboratorium morskie.
– Ale najpierw zawiezie nas na Saint-Esprit. – Doktor Barbara zdmuchnęła opadające jej na oczy jasne włosy. – Wyruszamy za trzy tygodnie. Zostało nam niewiele czasu, lecz postaram się, żeby przygotowania szły pełną parą. Będzie nas dziesięcioro, włącznie z tobą i Kimem oraz ekipą telewizyjną Irvinga. Założymy tam nasz własny rezerwat, bez względu na to, co zrobią Francuzi.
– Storpedują statek – oświadczył rzeczowo Neil. – Zatopią go. Proszę pamiętać o tym, co zrobili z „Rainbow Warrior” w porcie w Auckland.
– Teraz się nie odważą! – Wciągnęła głęboko powietrze i wypięła piersi, jakby mówiła do kamery telewizyjnej, tak że omal nie odpadły guziki od jej kostiumu w stylu safari. – Świat będzie na wszystko patrzył. Na pokładzie zostanie zainstalowana antena satelitarna. Ekipa telewizyjna będzie miała łączność z tutejszą stacją Irvinga. Spróbuj to sobie wyobrazić. Każdy zobaczy, jak domagamy się zwrotu wyspy, skazanej z powodu prób jądrowych na zagładę. W dwudziestym wieku ludzkość popełniła niewybaczalne błędy, ale zbliża się rok dwutysięczny. Ocalimy z tego straszliwego wieku dla trzeciego tysiąclecia choćby drobną cząstkę świata. Przywrócimy ją do życia. Neil, chodzi o cudowne marzenie, które dzięki Irvingowi Boydowi może się spełnić. – Spoglądała na odległy ocean. Jej piersi falowały od przyspieszonego oddechu. Nagle odwróciła się od okna. Zerknęła na bukiety oraz kartki z życzeniami i utkwiła wzrok w otwartym „Paris-Matchu”. Spoglądała na swoje zdjęcie sprzed dziesięciu lat raczej bez zaskoczenia. – Irving powiedział mi, że widział ten artykuł. W najmniejszym stopniu go nie zmartwił. To mówi o tym człowieku wszystko. Sprawa musiała zostać odgrzebana, ale lepiej teraz niż później… – Usiadła na łóżku, wzięła ze stolika magazyn i wrzuciła go do kosza, jakby się pozbywała starego kalendarza.
Neil czekał, żeby Barbara Rafferty skomentowała rewelacje „Paris-Matcha”. Teraz zdał sobie sprawę, że zdecydowanie odcięła się od lekarki pozbawionej prawa wykonywania zawodu, sfotografowanej przed dziesięcioma laty przed gmachem sądu.
– To było okropnie naiwne, zbyt idealistyczne. Uważałam, że wyświadczam dobro, ale takie postępowanie jak moje wyzwala w ludziach oburzenie; poddają je pod ocenę sędziów i przysięgłych. Czynienie dobra podważa porządek rzeczy, jaki wyznają. Uwierz mi, Neil, nic tak nie prowokuje ludzi do sprzeciwu jak działanie z najszlachetniejszych pobudek – mówiła do niego, jakby uspokajała dziecko, gdy spostrzegła, że nie do końca jej ufa, że obserwuje ją, okryty po brodę prześcieradłem.
– Te nieżyjące pacjentki… – Neil zawahał się, nie wiedząc, jak taktownie spytać o dręczącą go sprawę. – Naprawdę je pani zabiła?
– Oczywiście, że nie! – Sprawiała wrażenie autentycznie zakłopotanej. – Ich umysły były już martwe. Te kobiety poddały się znacznie wcześniej. Żyły tylko ich ciała, pokryte wrzodami i ranami. Ja tylko pomogłam tym ciałom zaznać odpoczynku.
– Zatem robiła pani…
– Neil… – Uśmiechnęła się do niego wyrozumiale. – Lekarze są zmuszeni robić wiele rzeczy, o których ludzie na ogół nie wiedzą. Niektóre z tych pacjentek dzieliły od śmierci minuty, ale dla nich czas stanął w miejscu, narażając je na straszne cierpienia. Po prostu na nowo uruchomiłam dla nich zegar. Stare kobiety zasługują na specjalne potraktowanie, bo nikt nie obchodzi się z nimi tak delikatnie jak ze starymi mężczyznami. Pomyśl o tych staruszkach… wyczerpanych, nie panujących nad swoimi ciałami, przeżartych rakiem, zdolnych oddychać tylko na siedząco i krzyczących z bólu pod wpływem najlżejszego dotyku. Robiłam wszystko jawnie, bo wiedziałam, że mam rację. Sąd nie odważył się posłać mnie za kratki… – Jakby zmęczona koniecznością tłumaczenia się przed tym wrażliwym nastolatkiem, odwróciła się w stronę stołu, na którym stał telewizor i bukiety w wazonach, jakby myślami powędrowała do swojego królestwa z marzeń, w którym mogła przebywać nie skażoną żadną moralną hańbą. Poza tym tam zawsze nad jej głową unosiły się albatrosy. Kropelki potu, tak wątłe jak nadzieja, spływały z jej wysokiego czoła na wydamy nos. – Neil, uczyniłam cię sławnym. – Wskazała dłonią zapisane dziecinnym pismem kartki z życzeniami. – Oni wszyscy cię kochają.
Poruszył odrętwiałą stopą, licząc spoczywające pod prześcieradłami palce.
– Pani doktor, kochaliby mnie jeszcze bardziej, gdybym zginął. Moja śmierć uratowałaby albatrosy.
– Neil… – Pokręciła głową na tę ciętą uwagę. – Pomyśl, jaki dumny byłby z ciebie twój ojciec. Z pewnością go pamiętasz?
– Pamiętam stale… To moja matka usiłuje o nim zapomnieć… Dlatego…
– Dlatego odsuwa cię nieco od siebie? Chyba to rozumiesz. Po stracie kogoś bliskiego następuje okres pamiętania i okres zapominania, a niekiedy zlewają się one ze sobą. Kiedy matka spodziewa się ciebie w Atlancie?
– W przyszłym miesiącu, ale mogę tu zostać trochę dłużej.
– Wyruszamy za trzy tygodnie. Musisz podjąć decyzję. Kimo i ja chcielibyśmy, żebyś popłynął z nami na Saint-Esprit. Jest nam potrzebny ktoś w twoim wieku, kto swoim przykładem zachęciłby innych młodych ludzi, by przybywali do rezerwatu. Po jakimś czasie oni nas tam zastąpią. To nie jest krucjata, tylko wielki bieg sztafetowy. Dołączysz do nas?
– Ja… Do tego czasu może już tam dojść do prób z bronią atomową. Muszę się zastanowić.
– Dobrze. Neil, bardzo zależy mi na tobie. Gdy będziesz starszy, staniemy się sobie naprawdę bliscy…
Doktor Barbara w ogóle nie brała pod uwagę jego odmowy, o czym świadczył również ton jej głosu, i świadomość tego nie dawała Neilowi spokoju w okresie rekonwalescencji, który spędzał głównie na basenie.
Kiedy opuszczał szpital, czerwieniąc się z powodu złośliwych uwag żegnających go pielęgniarek, doktor Barbara czekała na niego, zgodnie z umową, w jego dżipie i podwiozła go do domu studenckiego, ale nie została z nim, tylko natychmiast udała się do doków. Na „Diugonia” należało załadować ekwipunek, wyposażyć kajuty i kuchnię oraz zainstalować na pokładzie antenę satelitarną. Neil bez przekonania obiecał lekarce pomoc, ale już postanowił, że nie weźmie udziału w ekspedycji, choć utrzymywał to w sekrecie.
Trawler do połowu krewetek odwiedzali reporterzy telewizyjni i prasowi, przedstawiając prowokacyjnie szczegółowo przygotowania do ekologicznej wyprawy na wojskowy przyczółek francuskiego imperium kolonialnego. Ministerstwo Obrony w Paryżu ani nie potwierdziło, ani nie zaprzeczyło doniesieniom, że na Saint-Esprit zostaną przeprowadzone próby z bronią atomową, jednak ostrzegło, iż każdy statek, który nielegalnie przekroczy strefę wód terytorialnych, będzie zajęty i zarekwirowany.
Neil powrócił do swojego niewiarygodnego planu przepłynięcia Cieśniny Kaiwi. Spędzone w szpitalu miesiące sprawiły, że zwiotczały mu mięśnie. Gdy za pierwszym razem dwudziestokrotnie pokonał wzdłuż basen uniwersytecki, poczuł się zbyt wyczerpany, by wydostać się na górę z jego płytszego końca. Miał przed sobą tygodnie intensywnych ćwiczeń kulturystycznych i pływania, jeśli chciał odzyskać dawną sprawność. Wstawał o szóstej, postanowiwszy jak najszybciej osiągnąć wcześniejszą zdolność pokonywania stu długości basenu dziennie. Starał się nie myśleć o doktor Barbarze, Saint-Esprit i albatrosach. Ale wspomnienie wykluczonej ze społeczności zawodowej lekarki, a także jej gorącego oddechu dokuczało mu niczym regenerujące się nerwy w postrzelonej stopie; kiedy zaznaczał na mapach amerykańskiej marynarki wojennej prądy w Cieśninie Kaiwi, nie mógł się skoncentrować.
W obawie że być może już nigdy nie zobaczy doktor Barbary, postanowił spotkać się z nią przed wypłynięciem trawlera. Pojechał więc do portu. Bulwersująca informacja o tym, że zabijała swoje wiekowe pacjentki, zalegała w jego umyśle niczym stare gazety na strychu i zacierała się w pamięci, w miarę jak moralnie rozgrzeszał eutanazję, stopniowo traktując ją z coraz większą tolerancją, a nawet po cichu z aprobatą. Kilkoro spośród nowych wielbicieli Barbary Rafferty straciło do niej zaufanie lub odsunęło się na jakiś czas, żeby przetrawić myśl o popełnionych przez nią morderstwach. A „Paris-Match” z ironią wychwalał przemianę „lekarki śmierci” w „lekarkę życia”. Teraz było dla niej cenne każde oddychające stworzenie, aczkolwiek albatros i diugoń liczyły się znacznie bardziej niż pospolita ludzka istota.
Neilowi brakowało doktor Barbary – jej silnej woli i wprawiającej go w zakłopotanie obcesowości, ale także okazywanego mu przez nią uczucia. Podczas wyprawy na Saint-Esprit tyranizowała go, lecz zarazem nieustannie przesuwała palcami po jego torsie, jakby odczytywała niewidoczne pragnienia zapisane brajlem na wrażliwej skórze. Na myśl o bandyckich żołnierzach francuskiej marynarki wojennej zachodził w głowę, jak odwieść lekarkę od pomysłu popłynięcia na atol.
W pierwszą niedzielę po wyjściu ze szpitala zaparkował dżipa w pobliżu portu i wmieszał się w tłum turystów.
„Diugoń” cumował za przystanią promową. Jego wysoki dziób już był zwrócony w morze. Na metalowym podeście poniżej mostka kapitańskiego wynosił się talerz anteny satelitarnej. Na nadbrzeżu stał samochód sztabowy, a prowadzącym na statek trapem szli mężczyźni w panterkach.
Neil pokuśtykał do krewetkowca, torując sobie drogę wśród turystów. Miał nadzieję, że rząd amerykański, pod naciskiem francuskiego, zarekwiruje statek, zanim ten zdąży wypłynąć. Niestety, gdy znalazł się przy furgonetce, zobaczył za kierownicą rozwalonego na siedzeniu mężczyznę o zbójeckich wąsach i ogolonej głowie, na którego szyi widniały wizerunki diugonia, manata i wielkiego białego rekina. Na drzwiach zaś spostrzegł napisaną na okrągłej tarczy nazwę: Oceaniczne Królestwo Przyrody – Życie i Miłość. Irvinga Boyda Program Ratowania Ziemi.
Podszedł do trapu, mijając kilkanaście pak z namiotami i sprzętem biwakowym, kartony z żywnością makrobiotyczną oraz wegetariańską, istny ocean butli z wodą mineralną, sprzęt oświetleniowy do kamer i srebrzyste parasole.
Z kapitańskiego mostka spoglądał na to wszystko z niewzruszonym spokojem kapitan Wu – Chińczyk z Hongkongu, który dotychczas pływał na statkach handlowych, mały i schludny, ubrany w białe szorty, długie do kolan skarpety oraz czapkę z daszkiem. Obok niego stał filantrop i geniusz oprogramowania komputerowego w jednej osobie. Jego niebieskie oczy za zbyt dużymi okularami zdawały się dostrzegać każdy szczegół.
Irving Boyd zauważył Neila, który wahał się, czy wejść na trap, i kiwnął na niego dobrotliwie niczym nieobecny myślami papież w chwili udzielania błogosławieństwa.
– Tylko nie wpadnij do wody! – Doktor Barbara wyszła z kajuty pod mostkiem. Zatrzymała się na końcu trapu i złapała Neila za rękę, gdy jego odrętwiała stopa nie trafiła na zniszczony gumowy próg. Wciągnęła go na pokład, zaskoczona, ale i uradowana widokiem chłopca. Badała palcami już bardziej sprężyste niż w czasie pobytu w szpitalu muskuły jego ramion niczym żona farmera zadowolona, że medalowy byczek ładnie rośnie. – Brakowało nam ciebie. Popłyniesz z nami?
– Doktor Barbaro, chciałem…
– Dobrze. Wiedziałam, że tak będzie. – Zatrzymała się i uścisnęła go gorąco, wymacując swymi silnymi dłońmi żebra klatki piersiowej i łopatki, jakby upewniała się, że świeżo wyhodowane muskuły pokrywają te same co dawniej kości. – Nie moglibyśmy popłynąć bez ciebie.
– Doktor Barbaro… – Neil wytarł z czoła jej jaskrawą szminkę. – A co z francuskimi żołnierzami z wyspy? Tylko na panią czekają…
– Nie martw się tym! Powiały nowe wiatry… – Zajrzała do trzymanej w ręku listy. – Kajutę znajdziemy dla ciebie później. Teraz powinieneś poznać Monique Didier, naszą bardzo szczególną nową przyjaciółkę.
Na widok energicznej ciemnowłosej kobiety w białym dresie, która pojawiła się na pokładzie pod mostkiem i wylała do morza kubeł wody z mydlinami, lekarka z dumą objęła chłopca jedną ręką w pasie.
– Monique należy do najwyżej cenionych stewardes Air France ale wszystko rzuciła, żeby do nas dołączyć. Monique, ten humorzasty facet to Neil Dempsey, mistrz pływacki i moja prawa ręka.
– Tak… Jasne. Widziałam cię w telewizji. Stałeś się gwiazdorem filmowym. – Pochyliła się przesadnie i wzięła go za rękę, jakby dotykała ikony. – Wiem wszystko o twoim pobycie na Saint-Esprit. Jesteś dla mnie nie kwestionowanym bohaterem.
Choć mówiła z ironią, Neil znowu się zaczerwienił. Podczas odwiedzin w szpitalu doktor Barbara często opisywała mu tę stewardesę z zasadami. Monique Didier, kobieta dobrze po trzydziestce, była córką jednego z pierwszych we Francji aktywistów ruchu obrony praw zwierząt, pisarza i biologa Renę Didiera. Wspólnie utworzyli w Pirenejach rezerwat dla zagrożonych niedźwiedzi. Od lat znosili obelgi i wrogość ze strony miejscowych farmerów, rozwścieczonych zabijaniem przez niedźwiedzie owiec oraz sentymentalnym przedstawianiem dzikich zwierząt w stołecznej prasie. Wszystko to sprawiło, że Monique stała się zjadliwa i z góry przygotowana na atak, ale była naprawdę oddana sprawie rezerwatu. A ponieważ szorstko obchodziła się z pasażerami pierwszej klasy na trasach: Paryż – Nowy Jork i Paryż – Tokio, po wielu ostrzeżeniach w Air France stracono w końcu cierpliwość i zwolniono ją z pracy.
Neil był przygotowany na ostry język Francuzki, ale sprawiała wrażenie podbudowanej jego zjawieniem się na statku. Zmęczony wędrówką przez zatłoczone nadbrzeże chciał usiąść na podeście, na którym stała antena satelitarna, lecz Monique kręciła się koło niego, jakby chciała go przypiąć pasem do fotela i położyć mu na kolanach plastikową tacę.
– Wspaniale, że popłyniesz. – Wciąż prześwietlała go wzrokiem. – Musimy dostać się na wyspę jak najszybciej, a ty znasz sekretne ścieżki prowadzące na pas startowy.
– Ależ one wcale nie są sekretne… – Neil zdał sobie sprawę, że doktor Barbara pracowicie mitologizuje Saint-Esprit. – Poza tym, co z Kimem?
– Oczywiście będzie z nami. Jednak nie możemy go narażać. – Monique potrząsnęła kubłem, wyrażając w ten sposób niesmak. – Ci francuscy oficerowie to straszni rasiści. Jeśli stworzy im się okazję, zastrzelą go jak psa.
– Do mnie też strzelali.
– Ale teraz nie będą! – Ściągnęła brwi. – Stałeś się symbolem. Ekran telewizora stanowi twoją tarczę. Nie przedziurawi cię żadna kula. Barbaro, nie mam racji?
– Oczywiście, że masz, choć wolałabym nie dramatyzować sytuacji. – Lekarka usiłowała ją uspokoić. – Lepiej żyjmy nadzieją, że do nikogo nie będą strzelali.
Neil zdał sobie sprawę, że bez przerwy udzielane przez niego w pokoju szpitalnym wywiady oraz nieustanne pojawianie się jego postaci na ekranie telewizora zrobiły swoje. Stał się talizmanem ruchu obrońców praw zwierząt i jego twarz miała być pokazywana niczym wypchana głowa zabitego bizona.
Doktor Barbara zaprowadziła go na mostek i z przejęciem przedstawiła kapitanowi Wu oraz Irvingowi Boydowi, jakby zjawienie się chłopca na statku stanowiło gwarancję jej wiarygodności.
Przedsiębiorca komputerowy z powagą skinął głową. Wolno mrugał ukrytymi za grubymi szkłami oczyma, z tego powodu przypominały stale czujne urządzenia alarmowe.
– Neil, modliliśmy się za ciebie – powiedział z łagodnym teksaskim akcentem w taki sposób, jakby w jego słowach były zaszyfrowane jakieś ukryte znaczenia. – Gdy zostałeś postrzelony, wszyscy na Ziemi wstrzymali oddech. Sądzę, że nawet manaty i diugonie prosiły Niebiosa o twoje zdrowie.
– Panie Boyd, leżało mi na sercu dobro albatrosów.
– Wszystkim leżało. Mam nadzieję, że weźmiesz udział w naszym programie poświęconym założeniu na wyspie rezerwatu.
– Jeszcze nikt mi tego nie proponował. Czy to jakiś cykliczny program telewizyjny?
– Irving ma na myśli Saint-Esprit – wyjaśniła doktor Barbara. – Sądzę, że możemy się spodziewać nadzwyczajnej społecznej aprobaty.
– Neil, chcemy, żebyś tam popłynął. – Boyd spoglądał na niego z najwyższą pokorą, tak jak producent filmowy, który w tłumie statystów wypatrzył kogoś o sile wyrazu twarzy Chrystusa. – W tym scenariuszu główna rola przewidziana jest dla ciebie.
– Być może… Niewiele wiem na temat gry aktorskiej. Wciąż stawiam czoło rzeczywistości.
– Jakiej rzeczywistości? Chyba tej, którą pokazuje telewizja publiczna. Ja planuję wystrzelenie pierwszego prywatnego satelity, który będzie pracował na użytek ekologii. Do każdego domu przekażemy transmisję z twojego i doktor Barbary pobytu na wyspie…
Słuchając przedstawianej przez Boyda w ogólnych zarysach wizji jego działalności, Neil szybko się zorientował, że dla byłego producenta programów komputerowych wyprawa na Saint-Esprit stanowi niewiele więcej niż rekonesans na użytek programu jego stacji telewizyjnej.
Zanim zdążył odpowiedzieć, lekarka wzięła go pod rękę i sprowadziła po schodach.
– Neil, na litość boską. Ten człowiek wypożyczył nam swój statek.
Chłopiec był zadowolony, że udało mu się rozzłościć doktor Barbarę. Kilka minut spędzonych w jej towarzystwie działało na niego bardziej krzepiąco niż przepłynięcie setki razy uniwersyteckiego basenu.
– Doktor Barbaro „Diugoń” to po prostu plan filmowy, replika „Bounty”. Dla Boyda wszystko zamienia się w program telewizyjny.
– Możliwe, ale to w jego rękach spoczywają losy wyprawy. A teraz poznaj profesora Saito i jego żonę, i nie żartuj na temat bomb atomowych.
Młode japońskie małżeństwo przerwało pracę w kuchni. Skinęli głowami w geście powitania. Oboje byli botanikami. Przylecieli z Tokio do Honolulu w dniu poprzedzającym ich rezygnację z pracy na uniwersytecie w Kioto i oddali się do dyspozycji doktor Barbary. Przywieźli z sobą dwie małe walizki, plastikowy namiot i składane krzesła, zupełnie jak wyrośnięte nad wiek dzieci, które udają się nad morze na wakacje. Powitali Neila identycznymi uśmiechami, które niewiele przybladły, gdy po godzinie opuszczał „Diugonia”, obiecując lekarce, że zjawi się tu jeszcze i pomoże w przygotowaniach do podróży.
Usiłując zrozumieć członków załogi trawlera, naiwnych, ale odurzonych wizją wyprawy, tak walił głową o kierownicę dżipa, że przeciął sobie skórę na czole. Był przekonany, że bezwzględnie trzeba w jakiś sposób zapobiec wypłynięciu doktor Barbary i jej statku szaleńców z Honolulu.
W ciągu następnych dni uparcie przepływał basen, słuchając wmontowanego w ścianę radia. Podawane na temat wyprawy informacje świadczyły o tym, że media nadal żywo się nią interesują. Ich uwagę przyciągały teraz wielkie białe skrzydła, namalowane przez Kima na kadłubie krewetkowca. Nowatorski projektant gadżetów z Waikiki zdążył już przekształcić robiący wrażenie obraz skrzydła i fali w zgrabne plakietki oraz w guziki do garniturów i kostiumów.
Neil jeździł do portu codziennie po południu, w nadziei że francuscy agenci uszkodzili statek. Doktor Barbary na ogół nie było na „Diugoniu”. Wraz z grupą sympatyków wiecowała pod francuskim konsulatem i organizowała ostatnie zbiórki pieniędzy. Siedmiu Filipińczyków z załogi kapitana Wu ładowało pod jego komendą na trawler sprzęt, żywność, paliwo i słodką wodę. Nad wszystkim samotnie czuwał Irving Boyd. Stał zamyślony pomiędzy białymi skrzydłami albatrosa, wymalowanymi na kadłubie, niczym Posejdon pogrążony w marzeniach o potędze swych morskich włości.
Na nadbrzeżu rozlokowała się grupa hipisów z ruchu New Age z transparentem głoszącym sprzeciw wobec wiwisekcji. Potrząsając tamburynami, tańczyli wśród straganiarzy sprzedających turystom balony i gadżety mające jakiś związek z ekologią. Pogodna melodia wyrwała z zadumy nawet Irvinga Boyda, bo zaczął poruszać dłońmi zgodnie z jej rytmem. Zaprosił grupę na mostek kapitański. Najpierw zatańczyli wokół zdezorientowanego kapitana Wu, a następnie odprawili nieokreślony pseudoreligijny rytuał przed talerzem anteny satelitarnej.
Spoglądając na ten błazeński statek i równie błazeńską jego załogę, Neil był pewny, że „Diugoń” nigdy nie opuści portu. Gdy jednak w tydzień po spotkaniu z doktor Barbarą poznał kolejnych uczestników ekspedycji, doszedł do przekonania, że trawler nie tylko wypłynie z Honolulu, ale ma wszelkie szanse znaleźć się pod obstrzałem Francuzów. Ekipa telewizyjna w składzie: Janet Bracewell, australijska reżyserka, Mark Bracewell, jej mąż, amerykański operator, oraz Vikram Pratap, hinduski dźwiękowiec, miała reprezentować na Saint-Esprit Irvinga Boyda. Ta trójka, chwilowo wyłączona z zespołu zatrudnionego w morskim rezerwacie przyrody miliardera, zamierzała prowadzić dokumentację wyprawy i transmitować do studia stacji telewizyjnej Boyda w Honolulu wrogie przyjęcie „Diugonia” przez Francuzów. Stąd zaś obrazy na żywo miały być przekazywane do światowych sieci telewizyjnych. Bracewellowie i Pratap już filmowali włóczących się po statku reporterów oraz aktywistów ruchu obrony praw zwierząt, odrywających od pracy Filipińczyków i z przejęciem wypytujących ich o stosunek do prób z bronią atomową oraz do ekologii.
Ludzie odwiedzający krewetkowiec, czuli na stałą obecność kamery telewizyjnej, zamienili go w miejsce nie kończącego się party. Przechodnie podkradali nie załadowane jeszcze na statek towary i bez pytania otwierali butelki z winem, pochodzącym z darów. Gdy kiedyś doktor Barbara i Monique zjawiły się w porcie wieczorem, zastały na nadbrzeżu turystów tańczących w rytm muzyki granej przez hipisów z ruchu New Age na tamburynach; na zimnym wietrze łopotały transparenty ze sloganami ekologicznymi, z kociołka dymiła pachnąca apetycznie para. Zachwycone atmosferą zabawy też zaczęły tańczyć. Tylko kapitan Wu chodził tam i z powrotem po tonącym w mroku mostku, a nie pochwalający tego wszystkiego Kimo siedział na dziobie statku obok zapasów farby.
Ale nie on jeden był zaniepokojony niezdolnością lekarki do panowania nad swoimi zwolennikami. Neil, obserwując trawler z przystani promowej, zauważył na nadbrzeżu wysokiego jasnowłosego Amerykanina tuż po czterdziestce, czekającego obok wypożyczonego samochodu. Mężczyzna, przywożony przez żonę, zwykle zjawiał się w porcie w południe, wysiadał z auta i przez godzinę z niezadowoleniem obserwował „Diugonia”. Widok nie pilnowanych towarów i wciąż spoczywających na przyczepie trzech łodzi gumowych zdawał się godzić w jego zamiłowanie do porządku. Podczas gdy żona Amerykanina ze stoickim spokojem siedziała za kierownicą, on krążył wokół jednej z łodzi, wycierając z niej chusteczką plamy po winie. Odprężał się tylko wtedy, gdy Filipińczycy kończyli udzielać wywiady i powracali do pracy. Czasami miał ochotę krzyczeć na kręcących się przy statku turystów, ale powstrzymywał się i ćwiczył bekhend, wyciągając pod wpływem wewnętrznego przymusu długą rękę, jakby próbował odebrać trudny strzał i odbić piłeczkę na drugą połowę boiska. Neil przypuszczał, że mężczyzna usiłuje powziąć decyzję, czy dołączyć do wyprawy.
Akurat w czasie czwartej wizyty Amerykanina na nadbrzeżu zjawiła się tam doktor Barbara, spędziwszy ostatni dzień pracy w Domu Dziecka. Gdy mijała tego mężczyznę, odwrócił głowę, wsparł łokcie na dolnej krawędzi szyby samochodowej i spojrzał na siedzącą cierpliwie za kierownicą żonę. Zanim ta zdążyła cokolwiek powiedzieć, nerwowo wzruszył ramionami i pospieszył za lekarką na statek. Liczył głośno jej kroki. Triumfalnie uniósł ręce ponad głowami japońskich turystów i wspiął się na trap. W jego oczach malował się spokój, jakby rozwiązał dręczący problem.
Wkrótce Neil dowiedział się, że to David Carline, który dołączył do wyprawy jako ostatni. Amerykanin był prezesem niewielkiej firmy farmaceutycznej w Bostonie. Spędzając z żoną urlop w Honolulu, dowiedział się o doktor Barbarze i o jej misji ratowania albatrosów. Jego rodzinna firma od dziesięcioleci zaopatrywała w farmaceutyki kraje trzeciego świata i Carline często wyjeżdżał z grupami misjonarzy do Brazylii oraz Konga, pracował jako nauczyciel w prowadzonych tam przez nich szkołach, a także wygłaszał kazania jako przedstawiciel laikatu podczas odprawianych pod gołym niebem nabożeństw.
David Carline, inteligentny, bogaty i skory do ciężkiej pracy, był pierwszym rozsądnym człowiekiem na pokładzie „Diugonia”. Nie wzbudzał w Neilu sympatii. Jednak od chwili, w której wszedł na statek, niosąc swoją drogą, wytartą w czasie licznych podróży walizę, chłopiec wiedział, że ten człowiek przywróci na statku porządek, pomoże doktor Barbarze się zorganizować i dopilnuje, żeby załoga trawlera wypłynęła zgodnie z planem. Istotnie Carline, dość pewny siebie, niemal w ciągu jednego dnia stał się zastępcą lekarki jako kierowniczki wyprawy. Ale i ona, i Monique z zadowoleniem podporządkowały się komuś z talentem organizacyjnym, kto potrafił zapanować choćby nad bałaganem w ładowni, do której chaotycznie zwalono paki z ekwipunkiem. Kapitan Wu powitał Carline’a na mostku, rozpoznając w nim człowieka z charakterem, a Irving Boyd z radością ustąpił mu miejsca jako organizator wyprawy z konieczności i wrócił do swojej stacji telewizyjnej.
Amerykanin zaraz zabrał się do zaprowadzania porządku. Najpierw nakłonił Bracewellów do oszczędzania taśmy magnetycznej i grzecznie ich poprosił, żeby dołączyli do grupy wciągającej na krewetkowiec srebrzyste łodzie gumowe. Kiedy z pokładu zniknęła kamera, wyniosło się z niego wielu turystów i wyznawców ideologii New Age, a wraz z nimi zwinęli swoje stragany handlarze. Wznowiono załadunek ekwipunku. Kimo sfrunął ze swojej grzędy, skory do pomocy przy zaprowadzaniu przez energicznego Carline a porządku.
Amerykanin uścisnął Neilowi dłoń, sondując jego nastawienie i rozsądnie nie zwracając uwagi na okazywaną mu przez młodego Anglika wrogość.
– Neil, zjawiłem się tu z twojego powodu. Jesteśmy z ciebie dumni; z twojego zachowania się na Saint-Esprit. – Wskazał dłonią zaparkowany przy trapie samochód, w którym siedziała posępna pani Carline. – Nawet moja żona żywi wobec ciebie szacunek… o wiele większy niż wobec mnie. Chciałbym, żebyś ją poznał. Podziwia odwagę, jaką wykazałeś płynąc na atol i odpowiadając na wyzwanie Francuzów.
Może dzięki temu zrozumie, dlaczego musiałem do was dołączyć.
– A dlaczego?
– Trudno powiedzieć. By odkryć prawdziwy powód, pewnie powinienem dotrzeć do wyspy. Oczywiście chcę uratować albatrosy, ale chodzi o coś więcej. W pewnym sensie chcę uratować doktor Barbarę. Świat potrzebuje takich ludzi jak ona, to znaczy takich, którzy wierzą w nasze człowieczeństwo. Od dawna zachowujemy się tak, jakbyśmy się przygotowywali do rozstania z naszą planetą, jakbyśmy uważali, że zagłada jest nieuchronna. Potrzeba nam więcej takich miejsc jak Saint-Esprit. Czy wiesz, że gdy zobaczyłem ciebie i doktor Barbarę w dzienniku telewizyjnym, wyszedłem z hotelu i przyjechałem tu? Ale dość na mój temat. Jesteś już zdolny do pracy? Kimo pali się do ładowania ekwipunku.
Przez resztę dnia, gdy lokowali w ładowni ciężkie silniki, Neil patrzył na Amerykanina z rezerwą, jakby oglądał spełniony koszmar senny. Nieposzlakowany, a na dodatek tryskający humorem, Carline przypominał mu kapelana z angielskiej szkoły z internatem, do której kiedyś chodził. Kapelan zawsze był pełen zapału i zrozumienia dla innych, zawsze gotowy rozpocząć mecz rugby na szkolnym boisku. Zrezygnował ze swojej funkcji po wplątaniu się w romans z żoną nauczyciela wychowania fizycznego. Neil już widział w Amerykaninie swego głównego rywala w walce o względy doktor Barbary.
– Kimo mi powiedział, że chcesz przepłynąć Cieśninę Kaiwi – zagadnął Carline, gdy odpoczywali w ładowni obok silników i łodzi gumowych. – To duża odległość. Sądzisz, że dasz radę?
– Może nie, ale warto spróbować.
– Brawo. To nie jest podejście kogoś, kto śni na jawie. Jak się czujesz w związku z ponowną wyprawą na Saint-Esprit?
– To niebezpieczne… – Neil nie zdradził, że nie zamierza popłynąć na atol. – Francuzi mają łodzie patrolowe i korwetę.
– Jesteś rozważny. To dobrze, ale nie zapominaj, że nie przestraszyłeś się francuskiej kuli.
– Uciekałem.
Carline się roześmiał.
– Powiedzmy, że przynajmniej nie bałeś się uciekać.
Gdy Neil pomagał mu przymocowywać silniki do łodzi, opanowała go myśl, że nadzwyczaj łatwo mógłby dokonać na „Diugoniu” akcji dywersyjnej. Kapitan Wu mówił doktor Barbarze i Boydowi o planach na wypadek ostrzelania przez Francuzów statku z wyspy. Sprowadzały się one do tego, że trawler mógł osiąść w lagunie na mieliźnie lub uciekać przez rafę. Ani ładownia, ani maszynownia nie były pilnowane, a na statku sypiało tylko japońskie małżeństwo i Filipińczycy. Carline wracał z żoną na noc do hotelu w Waikiki, a doktor Barbara i Monique do swoich mieszkań w Honolulu. Nad bezpieczeństwem trawlera czuwała grupa francuskich studentów, którzy przylecieli z Tahiti, przeciwni decyzji rządu o zakończeniu moratorium na próby z bronią atomową i nieufni z powodu perfidii Deuxieme Bureau. Z wyjątkiem czatownika pływającego w małej szalupie wokół „Diugonia”, na ogół siedzieli przy lampie naftowej koło trapu, rozdając ulotki amatorom nocnych spacerów po nadbrzeżu.
Kajuta, którą Neil miał dzielić z Carline’em i hinduskim operatorem dźwięku, to było wąskie metalowe pudełko z trzema kojami, znajdujące się w odległości sześciu kroków od ładowni na dziobie. Filipińczycy spali w usytuowanej na rufie maszynowni i usłyszeliby skradającego się tam Neila. Jednak odkręcenie tylko jednego ze znajdujących się w maszynowni lub ładowni zaworów spowodowałoby zalanie statku, który poszedłby na dno.
Neil oglądał dzienniki telewizyjne w swoim pokoju w domu studenckim, z nadzieją że usłyszy, iż francuscy tajniacy z Honolulu dokonali na „Diugoniu” aktu dywersji – takiego jak ten, który spowodował zatonięcie statku „Rainbow Warrior”. To oszczędziłoby mu bólu wiążącego się z koniecznością oszukania doktor Barbary.
Pod koniec czerwca, na tydzień przed odpłynięciem trawlera na Saint-Esprit Neil spakował worek, zabierając tyle ubrań i innych rzeczy osobistych, żeby wszyscy byli przekonani, iż zamierza mieszkać na statku, i zjawił się w porcie wieczorem. Zastał na nadbrzeżu francuskich wolontariuszy, czuwających na leżakach przy trapie. W smugach świateł trawlera widać było ich transparenty ze sloganami wyrażającymi protest przeciw próbom z bronią atomową. Chłopiec zaniósł worek do kajuty, sprawdził otwarte drzwi do ładowni i poszedł do kuchni, gdzie profesor Saito i jego żona przygotowywali dla siebie skromny makrobiotyczny posiłek. Zaprosili Neila na obiad do kajuty.
Z przejęciem rozprawiali o szkodach, jakie od czasu zakończenia wojny wyrządziła japońskiej przyrodzie polityka kolejnych rządów, forsująca za wszelką cenę program industrializacji. Profesor Saito, z poświęceniem zajmujący się taksonomią, był szczupły, rzadko się uśmiechał i wyglądał na niewiele starszego od Neila. Kajutę wypełniały potrzebne mu do pracy podręczniki i naukowe raporty na temat najrozmaitszych zagrożonych gatunków. Wyglądało na to, że botanik zamierza samodzielnie uporządkować tę ogromną wiedzę. Ponadto zaczął katalogować żyjące na statku robactwo. Odnotował nawet, że na dnie „Diugonia” jest mniej szczurów, niż należałoby się spodziewać. Jego żona, mała i pełna werwy, miała wyjątkowo silne ręce. Gdy witała się z Neilem, potrząsała jego dłońmi tak energicznie, iż mało brakowało, a zwichnęłaby mu stawy. Należała do kobiet oddanych swoim mężom, czuwając nad profesorem Saito niczym doświadczony menedżer nad początkującym bokserem. Unosząc głowę nad śmigającymi w jej dłoniach pałeczkami do jedzenia, przypatrywała się skórze Neila. Raz nawet dotknęła jego ręki, jakby się spodziewała, że wyczuje palcami jakieś oznaki choroby popromiennej. Powiedziała mu, że podróż na Saint-Esprit odbywa wraz z mężem w imieniu ofiar bomb atomowych zrzuconych na Japonię w czasie drugiej wojny światowej.
– Neil, możemy uratować albatrosy – oświadczyła z przekonaniem.
– Oczywiście, pani Saito – odparł niepewny, czy to było pytanie, czy stwierdzenie.
– Jeśli im pomożemy, natchniemy otuchą wielu ludzi w Hiroszimie.
– Martwych ludzi?
– Żywych i martwych. Ci drudzy żyją teraz w albatrosach.
– Czy to święty ptak Anglii? Figura totemiczna? – Jej mąż, wychyliwszy swoją sake, skierował rozmowę na interesujący go temat.
– Tak, w pewien sposób…
– To piękny ptak. A czy atol Saint-Esprit jest piękny?
– Z pewnością. Panuje tam bardzo specyficzna atmosfera z powodu tych zadziwiających wież.
– Wież? – Profesor Saito usiadł prosto. – Takich jak… obeliski czy kamienne kolumny z religijnymi inskrypcjami?
– Nie. To są wieże obserwacyjne dla kamer, zbudowane z betonu. Ma być z nich prowadzona obserwacja nuklearnych eksplozji…
Neil usiłował się uspokoić, ale cisza, jaka zapadła po jego mimowolnym przyznaniu się do fascynacji atomową wyspą, towarzyszyła mu, gdy opuszczał kajutę japońskiej pary.
Następne dwie godziny spędził na nadbrzeżu, rozmawiając z przejętą wyprawą Amerykanką – pracującą na uniwersytecie specjalistką od komputerów – która robiła kawę francuskim studentom. O północy wrócił do swojej kajuty. Usiadł przy otwartych drzwiach, słuchając dziwnego skrobania dochodzącego z kajuty państwa Saitów i spoglądając przez pokryty warstewką soli iluminator na odległe światła Waikiki. Po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, czy ma dość odwagi, żeby odkręcić zawór i zatopić marzenia doktor Barbary. Nawet kilka stóp wody w ładowni na tyle odroczyłoby wyprawę, by Irving Boyd mógł ponownie przemyśleć swój projekt. Studenci drzemali na leżakach, a na pogrążonym w ciszy statku unosił się zapach haszyszu.
Neil wyszedł z kajuty i wśliznął się do ładowni. Gdy zaczął odkręcać pokrętło zaworu, przyrzekł sobie, iż będzie ciężko pracował dla doktor Barbary i w jakiś sposób sprawi, że ona znowu zacznie wykonywać swój prawdziwy zawód.
Przez luk nad jego głową wpadło do ładowni światło reflektorów, oświetlając fokmaszt, który unosił się nad trawlerem niczym szubienica.
Japońskie małżeństwo nadal krzątało się w swojej kajucie, więc Neil wspiął się po zatłuszczonej drabinie na pokład i usiadł za talerzem anteny. Nagle studenci zaczęli krzyczeć, a na trapie rozległ się odgłos ich stóp, jakby uciekali w panice. Nadbrzeżem mknęła taksówka. Gdy kierowca zahamował obok zacumowanego statku, rozglądając się za „Diugoniem” i oświetlając reflektorami przystań, pochyliła się w jego stronę doktor Barbara, pokazując na białe skrzydła, unoszące się nad ciemną wodą.
Na widok lekarki Neil poczuł ulgę. Mógł zatopić trawler, ale nie wtedy gdy zjawiała się na nim ta kobieta. Ruszył na trap, wyciągając ręce do wchodzącej na pokład doktor Barbary – rozczochranej i z rozmazaną szminką na ustach. Dyszała ciężko, jakby dopiero wypuścił ją z objęć ognisty kochanek.
– Neil, dzięki Bogu jesteś tutaj. Wiedziałam, że mogę na tobie polegać.
– Doktor Barbaro?! Co się stało? Czy ktoś panią zaatakował?
– Zaatakowali nas wszystkich! – Patrzyła błędnym wzrokiem na statek, jakby nie potrafiła się skupić. – Francuzi poinformowali ONZ… Piętnastego lipca zaczynają na Saint-Esprit próby z bronią atomową!
– Piętnastego lipca? – Neil usiłował przytrzymać ją za ręce, które wirowały w mroku niczym oszalałe ptaki. – To znaczy, że nie ma sensu płynąć. Absolutnie nie uda się tam dotrzeć na czas.
– Uda, Neil, jeśli wyruszymy jutro. – Objęła go gwałtownie, zmuszając do przyciśnięcia policzka do jej gorących piersi. – Pomyśl o tym, że jeśli im nie przeszkodzimy, zdetonują tam bombę atomową. Musisz ze mną popłynąć…
IV
Akcja dywersyjna
.Na morzu trwał wodno-powietrzny balet, nieustannie odgrywane przedstawienie, rzadko odbiegające od scenopisu, a na dalszym planie widać było coraz wyraźniej posępną scenerię Saint-Esprit. Chmura burzowa wisiała nad wyspą niczym niezadowolony dżinn, który usiadł na szczycie masywu skalnego. Od spodu jego szaty rozjaśniała nie milknąca nawałnica spienionych fal, uderzających o brzegi plaż z czarnego wulkanicznego popiołu. Ruchliwa powierzchnia oceanu stanowiła wokół statku istną gmatwaninę kierunków – wcielenie jakiegoś szaleńczego projektu choreograficznego, który uwzględnia nieustanne ataki i kontrataki w walce wodnego żywiołu z samym sobą.
Neil przyciskał nogi do rozkołysanego dziobu „Diugonia”. Przed zimnym pyłem wodnym chronił go biały talerz anteny satelitarnej, właśnie przekazującej światu pierwszą popołudniową transmisję z odbywającego się na morzu i statku spektaklu. Chłopca często nawiedzała myśl, że brakuje tylko orkiestry i chóru, oczekujących w barce przy rafie, by uroczyście powitać załogę trawlera.
Francuski statek zaopatrzeniowy „Champlain” manewrował na wzburzonym morzu przy kanale wlotowym na rafę, ponieważ przed dziobem przemykali na łodziach gumowych Kimo i David Carline. Łodzie, napędzane przez zaburtowe silniki o dużej mocy, niemal przeskakiwały przez fale.
Znużony kapitan, nieustannie wabiony przez wymalowane na kadłubach albatrosy, po raz kolejny wydal maszynowni polecenie cofnięcia statku. Już od godziny „Champlain” usiłował wpłynąć do laguny, więc Neil uznał, że kapitan otrzymał rozkaz nieusuwania z drogi łodzi, choć Kimo i Carline robili wszystko, co było w ich mocy, by go sprowokować. Statek wypuścił dym, który rozwiewał krążący nad pokładem dwuosobowy śmigłowiec, zasnuwając „Champlaina” kurtyną czarnej mgły. Kuszono w ten sposób załogę trawlera do „skorzystania z okazji” i wpłynięcia do kanału wlotowego na rafę. Kimo i Carline efektownie skręcili dzięki mocy silników łodzi i niczym pędzący na rydwanach woźnice wyłonili się zza dymu zasnuwającego scenę spektaklu. Przemknęli obok „Diugonia”, oczekując aplauzu, którego nie szczędziła im załoga pod wodzą stojącej na mostku kapitańskim doktor Barbary, po czym wrócili do statku zaopatrzeniowego. Francuski kapitan znowu stracił szansę wpłynięcia do kanału wlotowego na rafę. Cofnął statek i ruszył przez wzburzone morze, nadal ignorując łodzie. Natomiast śmigłowiec wziął kurs na krewetkowiec i z warkotem krążył nad pokładem. Neil zaciskał lewą rękę na ramieniu anteny satelitarnej, a w uniesionej prawej trzymał maczetę, ochraniając kamerę Bracewellów. Gotów był w każdej chwili przeciąć zwisające ze śmigłowca lasso, które pilot usiłował zarzucić na talerz anteny. Prąd powietrza biczował twarz Neila, omal nie zerwał z jego ramion wiatrówki z wizerunkiem albatrosa. Mark Bracewell, podtrzymywany dla zachowania równowagi przez żonę oraz dźwiękowca Pratapa – unoszącego mikrofon, żeby nagrać ogłuszający warkot śmigłowca – stał za kapitanem Wu na mostku z kamerą wycelowaną w krążącą nad pokładem maszynę. Znajdująca się obok nich Monique miotała najstraszliwsze przekleństwa, obelgi i pogróżki pod adresem młodego jasnowłosego pilota. Pochłaniał je nieopisany hałas. W pewnej chwili Francuzka wyrzuciła w górę barwną racę świetlną, która poszybowała z tyłu śmigłowca, zataczającego niewielki łuk nad wzburzonym morzem i kierującego się w stronę pasa startowego na Saint-Esprit.
Wkrótce miała nastąpić godzinna przerwa w transmisji – by telewidzowie na całym świecie mieli czas na rozładowanie oburzenia. Gdy Janet Bracewell zawołała Neila, odwrócił się do kamery świadom, że jego główna rola w wyprawie polega na pokazywaniu się w końcówce transmisji po to, by dostarczyć ludziom widoku, który chwyta za serce i budzi zaufanie do całego przedsięwzięcia. Miał nadzieję, że Louise, oglądając po dniu spędzonym w szkole muzycznej telewizję, zobaczy go w Londynie w wieczornym dzienniku i właściwie oceni ciekawsze momenty popołudniowego spektaklu u wybrzeży Saint-Esprit. Oczekiwał też, że matka, siedząc na krawędzi krzesła w domu w Atlancie, nie będzie zanadto zatrwożona widokiem groźnej maczety w ręku syna.
Kapitan Wu stał w wyczekującej pozie obok filipińskiego sternika, przeciwny tej konfrontacji, obcej prawdziwym ludziom morza, podczas gdy pozbawiona tchu doktor Barbara przeczesywała wzrokiem spienione fale niczym impresario wybierający plenery dla jakiejś filmowej superprodukcji.
Neil, podobnie jak pozostali uczestnicy wyprawy, zdawał sobie sprawę, że komiczny pojedynek może mieć brutalny finał. Wszyscy uważali, że wkrótce rozpoczną się na wyspie próby z bronią jądrową. Od chwili kiedy przed czterema dniami przybyli w rejon Saint-Esprit, chłopiec bacznie przyglądał się starym wieżom obserwacyjnym dla kamer i blokhauzom, wciąż mając nadzieję, że zobaczy przerastającą wyobraźnię erupcję pary pośrodku laguny. A tymczasem jedna salwa wystrzelona z „Champlaina” mogła przecież zatopić łodzie gumowe i na zawsze wykluczyć je z akcji. Jednak jak dotąd, za sprawą racji politycznych i dyplomatycznych, jakiekolwiek by one były, Francuzi trzymali się własnego, z góry ustalonego scenariusza. Pozwolili „Diugoniowi” dopłynąć do wyspy i cierpliwie znosili pas de deux łodzi gumowych na wodzie, choć korweta „Sagittaire” wyprowadziła go późnym popołudniem na granicę trzydziestomilowej strefy wód terytorialnych. Jej reflektor sygnalizacyjny z premedytacją oślepiał załogę krewetkowca, co tak rozwścieczyło Monique, że wycofała się do kajuty. Z drugiej jednak strony ta akcja odpowiadała wszystkim uczestnikom wyprawy, gdyż przy minimalnym ryzyku stwarzała wyjątkowe okazję do zademonstrowania własnej godności i dostarczała nowego materiału do transmisji. Teraz jednak zapowiadała się radykalna zmiana scenariusza autorstwa doktor Barbary, oczywiście nie konsultowana z Francuzami. Gdy zakołysał się pokład, co stanowiło próbę wytrzymałości dla wciąż nadwrażliwych nerwów postrzelonej stopy Neila, chłopiec przypomniał sobie o kuli, która ugodziła go przed trzema miesiącami. Jeśli doktor Barbara naprawdę sprowokuje Francuzów, znowu będą strzelać.
– Neil, dołączysz do nas?! – krzyknęła z mostka Monique, zapinając kamizelkę ratunkową. – Zaraz wypływamy.
– Zostaję na statku.
– Potrzebujemy cię na wyspie. To będzie korzystne dla filmu.
– Możesz dać się zastrzelić zamiast mnie.
– Jak sobie życzysz… – Skrzywiła usta, odsłaniając duże zęby, najwyraźniej zaniepokojona, że Neil stracił odwagę, z chwilą gdy wsiadł na trawler. – Powinieneś więcej odpoczywać. Te marzenia o wybuchu bomby…
Przy prawej burcie „Diugonia” stał na jałowym biegu, niewidoczny dla lornetek „Champlaina”, jeden z najszybszych ślizgaczy Irvinga Boyda. Motor z warkotem poruszał fale niczym niecierpliwy ogar. Siedzenia były wyładowane racami i zapalnikami. Znajdowały się tam też trzy koktajle Mołotowa, zrobione przez Carline’ a i profesora Saito z eteru, oleju palmowego i gazoliny. Pani Saito przycupnęła wśród szklanych cylindrów. Głaskała pieszczotliwie stożki z pakułów, podekscytowana znajdującą się w jej zasięgu niszczycielską siłą. Monique bezgłośnie powtarzała jakieś nauki z „ekologicznego katechizmu”, spoglądając na trwające w oczekiwaniu plaże. Dla tych dwu kobiet wyspa, którą ludzie poświęcili dla eksperymentów z bronią jądrową, skupiała w sobie wszystko, czego się bały i czego nienawidziły. Neil wiedział o tym, słyszał bowiem wygłaszane przez nie mowy. Monique i pani Saito często dopadały go w kuchni i straszyły deformacjami ciała, jakich doznały Bogu ducha winne żółwie na Eniwetok – w tym najświętszym miejscu w świecie jego wyobraźni. Gdy spaliny uderzyły w obity pomalowaną na biało blachą kadłub „Diugonia”, Filipińczyk zgasił silnik ślizgacza. Profesor Saito przycupnął na ławce obok Bracewellów i Pratapa. Jego szczupłą twarz niemal zakrywał kaptur kurtki przeciwdeszczowej. Japoński botanik sprawiał wrażenie znękanego i zdenerwowanego, jakby nie potrafił się czuć dobrze, będąc zbyt oddalonym od znajdujących się w jego kajucie naukowych czasopism i roczników. Zaciskał dłonie na urnie z terakoty, wypełnionej ludzkimi prochami, powierzonymi mu przez zarząd kostnicy w Hiroszimie. Miał nadzieję, że uda mu się pogrzebać je na cichej plaży Saint-Esprit, obok zabitych przez Francuzów albatrosów.
Neil, wciąż odczuwając ulgę, że odmówił udziału w wyprawie na wyspę, czekał, aż doktor Barbara wyłoni się ze sterówki. Wyszła na pokład, skrępowana kapokiem i kurtką przeciwdeszczową niczym niedzielny komandos. Energicznie pomachała do Neila. Pomógł jej wejść na schodki zaburtowe, pod którymi kołysał się na falach ślizgacz. Chciał podtrzymać)Ą› gdy stawiała na zatłuszczonym stopniu drżące nogi, ale zanim to zrobił, pośliznęła się. Omal nie spadła jej z czoła opaska z wizerunkami albatrosów.
– Doktor Barbaro, dlaczego nie…
– Neil, o co chodzi? – Już stała pewnie, posyłając mu swój najcieplejszy uśmiech. Wyciągnęła rękę, jakby chciała osłonić jego głowę przed uderzeniem rozkołysanego kadłuba trawlera. – Nie bój się o nas.
– Moglibyśmy poczekać jeden dzień, a nawet tydzień. Możliwe, że Francuzi opuszczą atol.
– Nie powinniśmy już dłużej zwlekać. Musimy wkroczyć na wyspę. Jeśli tego nie zrobimy, świat przestanie się nami interesować. Chcę, żebyś tym razem został na statku. Zrobiłeś dostatecznie dużo dla ratowania albatrosów. Przyrzeknij mi, że nie popłyniesz za nami na Saint-Esprit.
– Doktor Barbaro… – Wskazał na spoczywający pomiędzy udami pani Saito koktajl Mołotowa. – Wystarczy jedna kula i ślizgacz wyleci w powietrze. Saitowie nie mają pojęcia o tym, jacy są ci Francuzi.
Lekarka lekko uderzyła go zaciśniętą dłonią w podbródek.
– Dotarliśmy tu po to, żeby wylądować na atolu. Za dziesięć dni musimy się zjawić w Honolulu i w jakiś sposób udowodnić Irvingowi, że jesteśmy poważni.
– Ale on nie jest poważny! – Neil zorientował się, że usiłuje przekrzyczeć syreny „Champlaina”. – Dla niego wszystko jest programem telewizyjnym…
– Wiem o tym, ale to nasza ostatnia szansa. Zaufaj mi…
Ślizgacz odpływał od „Diugonia”, pozostawiając za sobą na wodzie pienistą smugę. Uczestnicy wyprawy kulili się za sternikiem. Dwie łodzie gumowe niczym teriery nadal kręciły się wokół statku zaopatrzeniowego. Ich zaburtowe silniki pojękiwały. „Champlain” dryfował po wzburzonym oceanie, jakieś pięćset metrów od wlotu na rafę. Kapitan utrudniał łodziom dostęp do dziobu. Gdy Kimo i Carline zawracali, marynarze polewali ich wodą za pomocą wężów, przeinaczając do nitki. Nikt nie spostrzegł ślizgacza sunącego wzdłuż rafy do miejsca, w którym Kimo znalazł następną przerwę w koralowym murze.
Czy powinien popłynąć na wyspę? Neil zaciskał dłoń na krawędzi kadłuba i spoglądał na wysokie fale. Przetaczały się swawolnie po powierzchni, jakby zapraszały go do wody. Przypuszczał, że doktor Barbara podsunęła mu tę myśl, żeby wypróbować jego wolę. Bardzo chciała, żeby uczestniczył w akcji dywersyjnej, ale nie zamierzała brać za niego odpowiedzialności. Zdawała sobie sprawę, że tym razem Francuzi będą celowali powyżej stóp. W miarę jak tracili cierpliwość, stosowali taktykę coraz większej brutalności. „Sagittaire” omal nie staranował „Diugonia”, wypychając go z pasa wód terytorialnych. Dowodzący korwetą oficer zagroził kapitanowi Wu represjami za nieposłuszeństwo, a podlegli mu podoficerowie sponiewierali Kima i za pomocą megafonów zagłuszyli doktor Barbarę oraz Monique, gdy usiłowały wyrazić oburzenie przed obiektywem kamery Bracewellów.
Uczestnicy wyprawy byli na to wszystko przygotowani i w czasie podróży z Honolulu absolutnie nie martwili się o los ekspedycji. Niezachwiane przekonanie doktor Barbary, że misja się powiedzie, utrzymywało ich w optymistycznych nastrojach. Z powodu awarii silnika zostali na trzy dni unieruchomieni na morzu, a piekielną monotonię podzwrotnikowego dusznego upału przerwała dopiero gwałtowna ulewa. Doktor Barbara spędzała całe godziny na dziobie „Diugonia”, licząc morskie ptaki, podczas gdy Monique grała w brydża z Carline’em i Bracewellami. Kimo bez końca biegał wkoło pokładu, jakby chciał wzmocnić mięśnie przed czekającą go konfrontacją, i katował swoje uszy agresywną muzyką rockową z walkmana. Państwo Saito zaś przesiadywali w kajucie, utwierdzając się w swoich moralnych zasadach. Neil wpadał do nich na pogawędki. Jego opinie drażniły ich, szybko też oznajmili mu, iż według nich pozostali uczestnicy wyprawy nie rozumieją jej rzeczywistego celu, jakim jest podróż do duchowego cmentarza dwudziestego wieku. Profesor Saito usiłował wyciągnąć z chłopca jakieś wiadomości na temat symboliki albatrosa, uważając tego ptaka za znak poczucia winy prześladującego doktor Barbarę, a także Amerykanów z powodu użycia podczas drugiej wojny światowej broni nuklearnej. Neil z kolei przejawiał raczej nadmierne zainteresowanie zrzuconą na Hiroszimę bombą A i pani Saito poczuła się w obowiązku udzielić mu reprymendy.
– Masz mentalność czasów dyskotek. Hiroszima to nie był świetlny show.
– Oczywiście, że nie, pani Saito. Mój ojciec uczestniczył w brytyjskich próbach z bronią jądrową w Maralinga.
– Ach tak. Ile osób straciło z tego powodu życie?
– No… Myślę, że właśnie on.
– Ty myślisz? Yukio, on myśli. Ten chłopiec… myśli.
Czasami Neil snuł się po statku albo grał z Carline’em w szachy. Był zachwycony odkryciem, że potrafi łatwo pokonać niebieskookiego Amerykanina. Koncentrował się na wygrywaniu partii i nie zwracał uwagi na mimowolnie udzielane mu przez Carline’a lekcje na temat umysłowości prawdziwego szachisty.
– Neil, ty nie masz żadnej strategii. Wygrywasz wyłącznie dzięki wykorzystywaniu popełnianych przeze mnie błędów.
– David, ty w niczym nie popełniasz błędów.
– Tak się składa, że w swoim życiu nie robię nic innego, jak tylko popełniam błędy, w każdym razie żona i córki stale mi to powtarzają. To jeden z powodów, dla których tu jestem.
– Chyba nie uważasz tej wyprawy za błąd?
– A ty, Neil? Ty chyba jednak tak uważasz. Jesteś osobliwym paladynem Barbary. Przypuszczam, że wyznaczyła ci szczególną rolę. – W zadumie spoglądał na figury szachowe, rozpoczynając kolejną rozgrywkę. – Może uznasz to za naiwność, ale uważam, że ta wyprawa jest słuszna, a jej cel możliwy do osiągnięcia.
Uśmiech Carline’a wyrażał nadzieję, lecz zarazem wyglądał jak płaczliwy grymas. Przypomniało to Neilowi niepewność na twarzy Amerykanina – której nie był w stanie ukryć, choć uśmiechał się szeroko – gdy „Diugoń” odbijał od brzegu w porcie w Honolulu. Carline, zakłopotany widokiem przybitej żony, zaczął wtedy ćwiczyć bekhend. Jego na siłę podtrzymywany dobry nastrój oraz uzurpowanie sobie roli zastępcy doktor Barbary wpędzały Neila w depresję. Amerykanin przez cały czas kręcił się po statku. Pomagał kapitanowi Wu w żeglowaniu i pilnował ekwipunku. Palił się do lądowania na Saint-Esprit, zapewne chcąc ulżyć udręczonej duszy, która kiedyś wyganiała go do Afryki i Ameryki Południowej na misyjne wycieczki. Podczas jednej ze swoich inspekcji trawlera jakby od niechcenia pokazał doktor Barbarze chromowany pistolet. Trzymał go w podróżnej walizie. Widząc przerażenie lekarki, przyrzekł jej, że wrzuci broń do morza. Jednak nazajutrz Neil stwierdził, iż pistolet nadal spoczywa w czarnej niemieckiej kaburze. Mimo całej swojej szlachetności Carline miał skłonność do popełniania małych oszustw. Na krótko przed wypłynięciem z Honolulu hotel w Waikiki dostarczył na statek skrzynkę drogich przysmaków w puszkach. Spoczęła, niczym piknikowy koszyk, pod koją Amerykanina, zamknięta na okazałą kłódkę z brązu. Choć Carline zabierał z kuchni całą dzienną rację żywności – gulasz lub konserwę z wołowiny, podawane na przemian przez filipińskiego kucharza, który wcześniej pracował w bazie amerykańskiej marynarki wojennej w Subik Bay – uśmiechał się bez zażenowania, gdy doktor Barbara przyłapała go, jak delektował się pasztetem i piersiami przepiórki. Kiedy zastanawiała się nad egoizmem bogatego Amerykanina, jej brwi niemal dotykały nasady włosów, ale tak samo jak chrześcijańscy misjonarze w krajach, w których nauczali, doceniała jego energię i determinację, postanawiając tolerować tak przejawiającą się słabość charakteru.
Neil, niepewny Carline’a, jakkolwiek wygrywał z nim w szachy, próbował być użyteczny dla Monique i pomagał jej przygotowywać codzienne sprawozdania z wyprawy, które przekazywała radiu w Tulonie. Jednak jej złość na samą siebie za popełnienie najmniejszego błędu i bezlitosne ataki na podejście francuskiego rządu do ekologii szybko go znużyły. Nie miał ochoty dołączyć do Kima, z zapamiętaniem walącego butami o pokład podczas biegów, więc same nogi niosły go do kabiny nawigacyjnej, gdzie Bracewellowie i Pratap bez końca przeglądali kasety wideo z dotychczas nagranym materiałem z podróży. Neil szybko zorientował się, że kamera zbacza z obranej trasy, jeśli tylko nadarza się okazja, by wyeksponować jego młodość i „toporność”, gdy marszcząc brwi spoglądał w niebo jak prostaczek boży, zaintrygowany widokiem zobaczonego po raz pierwszy jakiegoś morskiego ptaka. Również doktor Barbara i Monique wyglądały gamoniowato, jak neofitki, a nie zaprawione w walce obrończynie praw zwierząt. Chwiały się na mostku niczym pijane stare panny.
– Mark, zamierzacie to wszystko pokazać? – spytał, zastanawiając się, jak zareagowałyby na takie obrazy Louise i matka. – To coś naprawdę przedziwnego, ale wszyscy sprawiamy wrażenie pijaków lub ćwierćinteligentów.
– No, śmiało, Neil, nie krępuj się… – Bracewell roześmiał się, jednak spojrzał na żonę pytająco. Stanowili sympatyczną, lecz tajemniczą parę, zawsze chętną do uruchomienia kamery i raczej zainteresowaną bardziej uczestnikami wyprawy niż sytuacją albatrosów. – Ale pamiętaj, że nie możemy cię ubrać w błyszczącą zbroję.
– Dlaczego nie? Doktor Barbara jest śmiertelnie poważna.
– Wiemy o tym. Posłuchaj… Podziwiam ją, ale po co mam udawać, że to Albert Schweitzer? Neil, istota tej podróży sprowadza się do tego, że stanowi odbicie codziennego życia. Siedmioro ludzi, którzy praktycznie nie mają ze sobą nic wspólnego, zatrzymuje się na rogu ulicy i postanawia powstrzymać sadystę, katującego swojego psa.
– Dokładnie o to chodzi – poparła męża Janet, częstując Neila papają jako środkiem uspokajającym. – Właściwa historia dzieje się tu, na statku. Wy ją tworzycie: ty, Monique, Saitowie… Irving ma tego świadomość.
– Więc faktycznie kręcicie film dokumentalny o nas, a nie o albatrosach?
– O waszej siódemce i o albatrosach – uściślił Bractwell. – Neil, spójrzmy prawdzie w oczy. Jesteś tu z jakichś nadzwyczaj dziwnych powodów.
– A jakie to ma znaczenie? Liczy się ratowanie ptaków. – Neil zaskoczył samego siebie w roli obrońcy albatrosów. – Przedstawiacie to tak, jakbyście robili czarną komedię telewizyjną w odcinkach, pod tytułem: Diugoń i albatrosy. Janet, ta wyprawa to nie są żarty. Francuzi…
– Oczywiście, że nie. – Dotknęła jego nosa białym palcem. – Wiesz o tym lepiej od innych.
Lubili Neila i uwielbiali z nim dyskutować od rana do nocy. Ale on zdał sobie sprawę, że Irving Boyd i Bracewellowie traktują podróż na Saint-Esprit jako swoiste safari, mające na celu uratowanie zagrożonego gatunku ludzi, może najbardziej zagrożonego ze wszystkich – doktor Barbary Rafferty oraz szlachetnych, lecz naiwnych entuzjastów jej idei.
Nad pasem startowym za palisadą z palm dym wznosił się coraz wyżej. Przepływał obok wież obserwacyjnych i opadał na parujące stoki wzgórz, zasnuwając gęstwinę liści cykasów oraz tamaryndowców. Ciszę przerywały serie krótkich wybuchów, jakby odpalano jedną po drugiej petardy, a przez palmy co chwila przeświecało oślepiające światło o miedzianym odcieniu, ukazując setki pni. Wiatr smagał zakurzoną roślinność atolu rozgrzanym gęstym pyłem. To eksplodował zbiornik z benzyną, wysyłając w powietrze chmurę tłustego dymu i wzbudzając gwałtowną falę, która ruszyła przez wzburzone morze na „Diugonia”. Uderzyła weń z taką siłą, że pod dłońmi Neila zadrżało nadburcie. Carline i Kimo przestali nękać „Champlaina” i pospieszyli do trawlera.
– Kapitanie Wu! „Sagittaire” wraca!
Neil wszedł na podest anteny satelitarnej i wskazał wyciągniętą dłonią na północny zachód. Francuska korweta znajdowała się nie dalej jak o milę. Jej zgrabny groźny dziób był wycelowany w „Diugonia”. Kapitan Wu kontaktował się z mostka z załogą w maszynowni. Zrezygnowany, opierał dłonie na relingu, jakby pogodził się z tym, że podpalenie zbiornika z benzyną przez dywersantów oznacza bezsensowną eskalację akcji protestacyjnej i prowadzi do natychmiastowego zajęcia trawlera oraz aresztowania jego kapitana. Kimo zakradł się kilkakrotnie na atol i opowiadał, że francuska baza wojskowa obejmuje zaledwie rejon pasa startowego – liczy jakichś trzydziestu żołnierzy, mieszkających w namiotach rozbitych pod palmami, gdzie nie dociera fetor rozkładających się na plaży ryb i albatrosów. Te ostatnie Francuzi nadal zabijali, choć nie wiadomo z jakiego powodu. „Champlain” sunął przez rafę do miejsca w lagunie, gdzie zwykle zarzucał kotwicę, pozostawiając utarczkę z trawlerem korwecie. Neil pomknął do dźwigu na rufie, czekając wraz z Filipińczykami na pojawienie się na wodzie ślizgacza. Pożar zbiornika z benzyną dogasał, a wyspę zasłaniała kurtyna strzępiastego dymu. Chłopiec wsłuchiwał się w odgłosy mozolnej pracy starych silników krewetkowca i zaklinał los, żeby pokrywająca kadłub trawlera blacha zdolna była wytrzymać uderzenie ostrego dzioba „Sagittaire’a”.
Nagle z rafy wyskoczył ślizgacz, eskortowany przez dwie łodzie gumowe. Kredowa twarz doktor Barbary jaśniała jak latarnia na tle pogrążającego się w mroku wybrzeża. Rozgorączkowana lekarka spoglądała na Monique, podtrzymując ją, gdy ta wymiotowała za burtę, osłabiona atakiem morskiej choroby. Po chwili burty trzech łodzi już ocierały się o siebie przy trawlerze. Ich pasażerowie, o płonących z podniecenia policzkach, przekrzykiwali się, przypominając swym zachowaniem grupę rozhukanych studentów powracających z wycieczki.
– Neil! Szkoda, że cię z nami nie było! – Lekarka wspięła się po schodkach na pokład i chwyciła chłopca w ramiona. – Monique wysadziła w powietrze zbiornik z benzyną! Cała wyspa stanęła w ogniu! Jesteś z nas dumny?
– Jestem dumny z pani, doktor Barbaro.
– Dobrze. Chcę, żebyś był. Pamiętaj, my pierwsi zjawiliśmy się na atolu.
Obejmując Neila w pasie, spoglądała w radosnym upojeniu na zalegający nad wyspą dym, który snuł się wśród palm jak prześladujące je, natrętne widmo.
Filipińczycy wciągali ślizgacz na statek, a Carline i Kimo czekali w łodziach na swoją kolej, zaciskając uniesione dłonie. Oczy wszystkich były zwrócone na prującą fale korwetę. Znajdowała się teraz zaledwie osiemset metrów od „Diugonia”. Poirytowana na siebie Monique wciąż wymiotowała, tym razem na kamizelkę ratunkową, której żółte poduszki znaczyły plamy czerwonego wina, wypitego wcześniej dla kurażu. Profesor Saito i jego pobladła żona przyciskali się do kadłuba ślizgacza, jakby doskwierała im świadomość, że po raz pierwszy w życiu przestali panować nad emocjami. „Sagittaire” wziął kurs dokładnie na „Diugonia”. Francuski kapitan nie krył, że zamierza go staranować. Z komina krewetkowca waliły spaliny, a kapitan Wu grzmiał do załogi maszynowni: „Naprzód!”, „Cała naprzód!”. Fale zniosły trawler z drogi korwety, lecz jej kapitan natychmiast skorygował kurs. Na mostku „Sagittaire’a” wyły syreny, a reflektor sygnalizacyjny oślepił załogę „Diugonia”, gdy francuski okręt wojenny zrównał się z trawlerem i pędził obok niego, spychając go swym ciężkim kadłubem z obranego kursu. Pod wpływem uderzenia pokrywająca trawler blacha zaskrzypiała przeraźliwie i od statku odpadła część relingu na sterburcie, a drewniane schodki zaburtowe zostały rozbite w drzazgi. Silna fala powstała po przepłynięciu korwety wywróciła łódź Kima. Hawajczyk pływał w morskiej kipieli, usiłując złapać wyciągniętą rękę Carline’a. Od komina trawlera odpadł pancerz ołowiowej farby i roztrzaskał się o pokład.
Neil, Monique i doktor Barbara stali wśród tych szczątków, ogłuszeni przez ryk silników i syren korwety, zawracającej, żeby ponowić atak. Pierwsi doszli do siebie Bracewellowie. Ich kamera już rejestrowała uszkodzenia statku i sylwetki otumanionych uczestników akcji protestacyjnej. Neil trzymał się anteny satelitarnej. Usiłował obliczyć, w ciągu jakiego czasu udałoby się wszystkim dotrzeć do wyspy. Wraz z przypływem przedostaliby się na rafę, ale ile osób było w stanie pokonać więcej niż pięćdziesiąt metrów?
Doktor Barbara wdrapała się na tratwę ratunkową na dziobie trawlera i wykrzykiwała obelgi pod adresem zrównującej się z nimi załogi korwety.
– Assassins! Salauds! Zastrzel mnie, kapitanie!
Odgarnęła z ust włosy, mokre od bryzgającej wkoło wody, odsłaniając silne stłuczenie nad górną wargą, i pomogła Monique wejść na tratwę.
Głos byłej stewardesy paraliżował gniew. Spojrzała na swoją poplamioną wymiocinami kamizelkę ratunkową. Zapinanie i odpinanie tego ochronnego stroju tyle razy demonstrowała pasażerom samolotów. Szarpnęła za nylonowe paski i rzuciła kamizelkę na pokład, po czym uniosła podkoszulek, pokazując prawą pierś marynarzom z korwety, stojącym ze znudzonymi minami na mostku. Gdy „Sagittaire” przemknął obok trawlera, sygnalizując kapitanowi Wu polecenie wyłączenia silników, Monique odwróciła się do nadlatującego śmigłowca i zaczęła krzyczeć na młodziutkiego pilota jak rozwścieczona matka. Kapitan trawlera, nie zważając na żądania dowódcy korwety, wziął kurs na otwarte morze, wskutek czego łodzie gumowe musiały pokonywać wysokie fale. Kimowi udało się uczepić mijającej go łodzi, z której Wcześniej wypadł, przyciągnąć ją do siebie silnymi rękami i wdrapać się do środka. I on, i Carline usiedli okrakiem na silnikach zaburtowych, mknąc w bryzgach wody. Neil spodziewał się, że wyczerpany Amerykanin zaraz straci równowagę, jednak lata uczestnictwa w regatach motorówek w Kennebunkport zrobiły swoje: David miał mocne mięśnie ud i wspaniały refleks.
Podejmując trzeci atak na trawler, kapitan korwety wziął odpowiedni kurs i ruszył na otwarte morze.
Mark Bracewell opierał się o sięgający mu do pasa reling trapu rufowego, trzymając w górze kamerę, a obok niego przestraszony Pratap nagrywał ryk syren.
– Neil, wracaj! Zostaw kręcenie filmu! – krzyknęła doktor Barbara, bo korweta zrównała się z trawlerem, uderzając w niego w oślepiającym blasku świateł sygnałowych.
Gdy rufa „Sagittaire’a” mijała dziób „Diugonia”, kosząc zewnętrzną krawędzią platformy dla śmigłowca pokład przy ster burcie krewetkowca, trap rufowy został wyrwany z jego metalowej podstawy. Wodny wał zrzucił Bracewella pomiędzy uderzające o siebie kadłuby i cisnął go do kilwatera pozostawionego przez trawler. W świetle lamp sygnałowych Neil zobaczył, jak uszkodzona kamera uderza o rufę korwety i wpada do oceanu.
Kapitan Wu kazał wyłączyć silniki i „Diugoń” podryfował ku rafie. Wszyscy stali na rozkołysanym pokładzie wśród szczątków połamanego relingu i spoglądali na ciemne morze sto metrów za trawlerem, gdzie spoczywała kamizelka ratunkowa Bracewella, z której uszło powietrze. Profesor Saito i Pratap trzymali oszalałą Janet, po tym jak usiłowała skoczyć z rufy do oceanu. Śmigłowiec zaczął się oddalać, jakby pilot nie chciał już dalej uczestniczyć w konfrontacji, ale został wezwany sygnałem z korwety i krążył nad miejscem, gdzie pływała kamizelka. Monique uspokajała łkającą reżyserkę, przyciskając jej głowę do obnażonej piersi, a Kimo i Carline włączyli silniki łodzi i ruszyli ku wodnemu kręgowi, wyciśniętemu na powierzchni przez wywołany ruchem śmigłowca prąd powietrza zanieczyszczonego dymem i spalinami. Neil czuł odór rozkładających się na plażach atolu ciał albatrosów. Spoglądał na wieże obserwacyjne atomowego poligonu – giganty oczekujące, by odegrać swoją rolę w potyczce, w której śmierć zbiera obfitsze niż teraz żniwo. Po chwili rozejrzał się za doktor Barbarą, w obawie że również ona przepadła w oceanie, ale stała samotnie przy antenie satelitarnej, odwrócona plecami do śmigłowca i łodzi gumowych. Patrzyła na kapitana „Sagittare’a” z tym samym wyrazem twarzy, z jakim spoglądała na francuskiego sierżanta, gdy Neil leżał z przestrzeloną stopą na pasie startowym atolu.
V
Wyspiarze
Dwusilnikowy piper przygotowywał się do lądowania. Pilot krążył nad laguną, spoglądając na pokryty koralowym piaskiem pas startowy i na popękany zbiornik z benzyną, z którego wciąż wydobywał się czarny dym, zasłaniając pobliskie drzewa. Na skraju pasa stał pluton francuskich żołnierzy. Patrzyli na plażę pokrytą śniętymi rybami i martwymi albatrosami, zakopywanymi w piasku przez członków załogi „Sagittaire’a”. Gdy nadleciał piper, wzniecając nad pasem tumany koralowego pyłu, odsunęli się. Pył, biały jak arktyczny śnieg, osiadł na pióropuszach palm, które wyglądały teraz jak specjalnie spryskane farbą w związku z tragiczną śmiercią Marka Bracewella, którego właśnie grzebano.
Neil stał przed kościółkiem, pomiędzy Kimem i doktor Barbarą. Miał przerzucony przez ramię transparent ze sloganem: „Ratujmy albatrosy.” Wsłuchiwał się w łkania Monique i miotane przez nią przekleństwa. Odepchnęła Carline’a i Saitów, gdy ci chcieli ją pocieszyć. Obserwował pipera lądującego na drugim krańcu pasa startowego, świadom, jak wszyscy pozostali uczestnicy wyprawy, że przylot samolotu oznacza opuszczenie przez nich atolu.
Kilka kroków od Neila spoczywał w otwartym grobie amerykański operator filmowy, w trumnie spowitej we flagę Stanów Zjednoczonych i wymyślnie udekorowanej piórami ze skrzydeł albatrosa. Neil pomógł pani Saito połączyć je w ozdobny pas i cieszył się, że ciało Bracewella będzie spoczywało wśród dzikich ignamów i batatów, na cichym cyplu górującym nad diunami, w których kiedyś albatrosy wysiadywały pisklęta. Doskonale pamiętał pogrzeb ojca i niesamowite palenie zwłok w krematorium w północnym Londynie – z trumną na rolkach i zdalnie zasuwanymi portierami. Matka na chwilę straciła oddech, gdy drzwi z drzewa tekowego zostały na krótko otwarte, a następnie zamknięte już na zawsze.
Tu, na wyspie, zwłoki Bracewella znajdowały się przynajmniej blisko albatrosów, które doktor Barbara usiłowała uchronić od zagłady, a miejsce jego wiecznego spoczynku było dostępne dla ludzi z całego świata.
Pod drzewami, obok pipera, stał samolot wynajęty przez francuskich i amerykańskich dziennikarzy. Czekali z kamerami, popijając piwo serwowane przez dwóch stewardów z „Sagittaire’a” w prowizorycznym barze.
Otępiali z powodu śmierci Bracewella członkowie załogi „Diugonia” nie byli przygotowani na to, że w reakcji na wypadek podniesie się na świecie krzyk. Ale traf chciał, że obraz zderzenia korwety z trawlerem został przekazany do studia w Honolulu. Dramatyczna transmisja urwała się w chwili ostatecznego natarcia „Sagittaire’a” na „Diugonia”, aż nadto jasno ukazując mordercze zamiary francuskiego kapitana. Obraz przesłany przez Bracewella, pod wpływem uderzenia wypuszczającego z rąk kamerę, wstrząsnął milionami telewidzów.
Z godną uwagi przytomnością umysłu zapłakana wdowa po operatorze kazała Pratapowi przynieść z kabiny nawigacyjnej zapasową kamerę i z zimną krwią rejestrowała poszukiwania zwłok. A gdy już zostały odnalezione i, zmiażdżone, leżały na pokładzie trawlera, stała obok nich i filmowała osadzanie statku na mieliźnie. Kapitan Wu skrupulatnie Wypełniał przekazywane drogą radiową polecenia miliardera z Honolulu. Następna transmisja urwała się w chwili, kiedy kamera wypadła z drżących rąk wdowy po Marku Bracewellu.
Grupy obrońców praw zwierząt ze Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej zareagowały na pokazane przez telewizję tragiczne zajścia agresywnymi demonstracjami w Waszyngtonie, Paryżu i Londynie, mimo rezerwy z jaką wcześniej traktowały wyprawę na Saint-Esprit. Francuskie Ministerstwo Obrony, skonsternowane nadgorliwością kapitana korwety i świadome możliwości utracenia przez państwo dochodów z turystyki, zezwoliło uczestnikom wyprawy pozostać na atolu do czasu pochowania tam Amerykanina, na czym bardzo zależało wdowie po nim. Rodzice Bracewella – dentysta z Honolulu i jego żona – zgodzili się na przewiezienie ich z Tahiti na pogrzeb francuskim samolotem rządowym, ulegając perswazji Janet, by skorzystali z uprzejmości władz.
Młodszy oficer z „Sagittaire’a” pomógł pogrążonej w smutku parze wysiąść na pas startowy. Oboje spoglądali w stronę poszarpanych palm przy lagunie, jakby od razu poczuli odór rozkładających się martwych ptaków.
Na ich widok doktor Barbara wysunęła się przed innych i odchrząknęła, usiłując oczyścić gardło z gryzącego pyłu koralowego i oparów po spalonej benzynie. Neil chwycił ją za rękę, w obawie że lekarka wykorzysta tę okazję, by przemówić do obserwujących sytuację dziennikarzy. Ale śmierć Bracewella wyzwoliła ją z agresji. W chwilę po fatalnym uderzeniu, kiedy nie było jeszcze wiadomo, czy Amerykanin utonął, dała z siebie wszystko, żeby uspokoić znajdujących się na pokładzie ludzi. A gdy później załoga korwety zaaresztowała kapitana Wu na mostku osiadłego na mieliźnie „Diugonia”, powstrzymała rozwścieczonego Kima przed wtargnięciem na francuski statek. Carline natychmiast chciał do niego dołączyć, oferując swój chromowany pistolet, lecz doktor Barbara mu go odebrała.
– David, tak nie można. Wiem, jak się czujesz, ale gdybyście ich zaatakowali, stracilibyśmy wszystko, co zyskaliśmy.
– Barbaro! – Carline był zawiedziony, że lekarka po raz pierwszy okazała taką ustępliwość. – Musimy coś zrobić… Francuzi zabili tego nieszczęśnika. Boże wszechmogący, poświęciłem wszystko, żeby tu przyjechać.
– Będziesz musiał poświęcić jeszcze więcej! O wiele więcej niż potrafisz sobie wyobrazić. Mamy za sobą światową opinię publiczną. Dlaczego mielibyśmy zmarnować taką szansę?
– Opinię światową? – Carline odsłonił w uśmiechu kosztowne sztuczne zęby, tak niepodobne do ostrych siekaczy doktor Barbary. – I zyskaliśmy następnego męczennika. Czasami myślę…
– David… Przestań… – Oddała mu pistolet. Na jej górnej wardze widniała zaogniona rana.
Carline jakoś się uspokoił. Jakby szukając schronienia w swoim świecie bogatego człowieka, wycofał się do kabiny nawigacyjnej, do której przeniósł skrzynkę ze smakołykami, koję i walizę, gdy jego kajutę zalała woda. Po tym jak „Diugoń” utknął na rafie i pękł kil, morze wdarło się do maszynowni. Filipińczycy dołączyli do kapitana Wu, przetrzymywanego na pokładzie „Sagittaire’a”, Monique i doktor Barbara umieściły swoje rzeczy w sterówce, a Saitowie obozowali w kuchni – razem ze swoją drogocenną biblioteką poświęconą taksonomii. Ich naukowe magazyny upchnięte były wśród rynek i rondli. Kimo ucinał sobie drzemki w kokpicie ślizgacza, trzymając w zasięgu ręki kije golfowe kapitana Wu, na wypadek zaatakowania pod osłoną nocy przez któregoś z Francuzów. Niemal zasypiająca na stojąco Janet Bracewell przyjęła, za namową lekarki, zaproszenie kapitana korwety do zamieszkania na dowodzonym przez niego okręcie. Zabrała z sobą Pratapa, ale sprzęt filmowy zostawiła w kabinie nawigacyjnej.
Na miniaturowym, zasilanym bateriami monitorze Neil oglądał film nakręcony przez Marka Bracewella podczas akcji dywersyjnej na wyspie. Zobaczył na ekranie gromadkę przejętych swą rolą sabotażystów prowadzonych przez Monique oraz doktor Barbarę, pędzących pasem startowym jak niedzielni komandosi. Wyrzucili race na magazyny, podpalili koktajlami Mołotowa drewnianą obudowę zbiornika z benzyną i wypuścili z bud dwa leniwe jamniki – maskotki pułku, które Monique nazwala zwierzętami eksperymentalnymi. Oszołomieni hukiem i płomieniami eksplozji, a także przestraszeni widokiem mew łapczywie pożerających szczątki zabitych albatrosów, szybko ukryli się wśród drzew. Ku zaskoczeniu Neila nikt nie pilnował bazy. Inżynierowie pracowali na wschodnim krańcu atolu, montując światła sygnałowe dla lądujących samolotów, a kilku żołnierzy wdrapało się na skały, żeby obserwować pojedynek pomiędzy korwetą i trawlerem.
Chłopiec wyłączył monitor i wtedy zauważył stojącego za nim Carline’a.
Amerykanin zdążył obejrzeć ostatnie ujęcie, na którym sabotażyści z przestrachem spoglądali na płomienie buchające z podpalonego zbiornika. Świadczył o tym jego komentarz.
– Jesteś rozczarowany, co, Neil? To nie jest dokładnie to, co spodziewałeś się zobaczyć…
– David?
– Sprawa wygląda całkiem kiepsko… Jak się domyślam, na wyspie nie dojdzie do prób z bronią atomową, ale może doktor Barbara postara się o innego rodzaju eksplozję… tylko dla ciebie.
Uczestnicy pogrzebu otaczali otwarty grób. Kapitan „Sagittaire’a” i dwaj oficerowie z jego załogi stali w cieniu rzucanym przez kościółek, obserwując posępną scenę, fotografowaną i filmowaną przez reporterów z amerykańskich agencji informacyjnych. Ci ostami znajdowali się po drugiej stronie pasa startowego, wycelowując obiektywy kolejno: w butnych Francuzów, w zdeterminowaną doktor Barbarę’ i w pozostałych uczestników akcji protestacyjnej, a także w rozkładające się na plaży pod starymi blokhauzami ciała albatrosów i w wieże obserwacyjne, świadczące o tym, że atol to miejsce przeznaczone do prób z bronią atomową.
Przy trumnie Bracewella pojawił się mały polny szczur, co skłoniło kapelana francuskiej marynarki wojennej do szybszego zakończenia ceremonii. Gdy kapitan korwety krótko przemawiał do wdowy po operatorze i jego rodziców, grób zasypywano. W ostatnim geście rozpaczy trójka krewnych zmarłego wyciągnęła ręce w stronę niewidocznej już trumny, po czym udała się pasem startowym do oczekującego pod drzewem pipera. Uczestnicy pogrzebu zaczęli się rozchodzić. Profesor Saito spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na pokryte białym pyłem drzewa i ruszył na plażę, a za nim nachmurzona pani Saito. Bambusową laską rozpędzał żarłoczne mewy, rozszarpujące szczątki albatrosów. Monique pobiegła za kapitanem „Sagittaire’a”. Jej pełen nienawiści głos został zagłuszony warkotem podchodzącego do lądowania śmigłowca. Niebawem francuski oficer znalazł się na dowodzonej przez siebie korwecie, a jego młodszy rangą zastępca nadzorował odlot pipera.
W dziesięć minut po zakończeniu ceremonii doktor Barbara nadal stała nad grobem, jakby czuwanie przy tych „drzwiach” do wieczności stanowiło dla uczestników wyprawy jedyną możliwość uniknięcia odpowiedzialności za wtargnięcie na wyspę. Na przystani z włączonym silnikiem cumowała motorówka z wyposażenia korwety. Francuscy żołnierze mieli nią zawieźć uczestników wyprawy na „Sagittaire’a”. Doktor Barbarę i jej towarzyszy zamierzano przetransportować do Papeete, gdzie oczekiwał na nich akt oskarżenia o nie znanej jeszcze treści, przygotowany w Paryżu przez Ministerstwo Obrony.
– Doktor Barbaro… – Neil usiłował przywrócić lekarkę do rzeczywistości. Uderzyła go jej bladość. – Co teraz będzie? Francuzi wygrali.
Przytuliła głowę Neila do swojego ramienia i przesunęła mokrym rękawem po jego policzku. Jej łzy pachniały pożyczonym od Monique tuszem do rzęs.
– Oni nie mogą wygrać. Nigdy nie wygrają. Pamiętaj o tym.
– Musimy opuścić wyspę… Tak uzgodnił francuski kapitan z profesorem Saito. Doktor Barbaro, co pani zamierza zrobić?
– Nie wiem. Nie potrafię w tej chwili myśleć…
Neil czuł na skórze oddech doktor Barbary, słyszał, jak ciężko wzdycha. Zwiesiła głowę, jakby pod wpływem śmierci Bracewella zwiotczały silne mięśnie jej szyi. Podobnie jak Neil zdawała sobie sprawę, że jej nadzieja na uratowanie albatrosów została pogrzebana wraz z amerykańskim operatorem filmowym.
– Moglibyśmy pracować dla Irvinga w jego morskim rezerwacie – zasugerował. – Chyba przełożę plan przepłynięcia Kaiwi na przyszły rok.
– Neil, twoja matka na pewno zażąda, byś przyjechał do Atlanty. Czy będzie ci mnie brakowało? I kto będzie mi pomagał?
– Znajdzie pani kogoś, doktor Barbaro.
Wbrew sobie czuł się za nią odpowiedzialny.
Francuscy żołnierze nie mogli się doczekać odprowadzenia uczestników wyprawy do motorówki, a kilku członków załogi „Sagittaire’a”, którym za jakieś przewinienie kazano zakopać szczątki albatrosów, przestało udawać, że to robi. Zaczęli obrzucać się rozbitymi jajami. Wystartował ostatni z samolotów z dziennikarzami, obsypując drzewa koralowym pyłem. Nad uwięzionym na mieliźnie „Diugoniem” zniżył lot i zatoczył kółko, po czym wziął kurs na Tahiti. Niebawem zasłoniła go wydobywająca się z komina „Sagittaire’a” para.
– Doktor Rafferty… – odezwał się Carline. Dekorował krzyż na grobie Bracewella kwiatami blumelii, które zerwał z krzewu przy kościółku. – Niech pani poprosi wszystkich, żeby tu przyszli.
– O co chodzi, David? Przecież wyjeżdżamy.
– Chciałbym powiedzieć kilka słów. Nie znałem Marka zbyt dobrze, ale pragnąłbym zostać wysłuchany… Może przyniesie to pożytek.
– W porządku… Profesorze Saito, Monique… David chce nam coś powiedzieć.
Stanęli wokół grobu; Amerykanin spoglądał na Monique gładzącą krwistoczerwone kwiaty na krzyżu i czekał na stosowny moment. Skrzyżował długie ręce na brzuchu, tak że dłonie spoczęły na przyrodzeniu. Przypominał tego Davida Carline’a, który przemawiał do nawróconych tubylców w Afryce czy w Ameryce Południowej. Z powodu wiatru jego głos ledwie docierał do zebranych.
– Zanim stąd odjedziemy, pomyślmy o Marku i o nas samych. Wbrew temu, co sądzi większość, śmierć człowieka wcale go nas nie pozbawia. Natura w swojej mądrości wprowadziła ją po to, żebyśmy pojęli sens życia. Nie stanowimy anonimowego oceanu, lecz każdy z nas jest wyspą – tak sarno rzeczywistą jak Saint-Esprit, a śmierć to cena, jaką płacimy, żeby bezpowrotnie nie pogrążyć się w otchłani większej niż ocean. Mówiąc jeszcze inaczej, tak samo jak Kimo jesteśmy wyspiarzami – ja, Barbara, Monique, profesor Saito, Miko, a zwłaszcza młody Neil, który marzy o innej wyspie niż ta, na której się znaleźliśmy. Mark Bracewell żył dwadzieścia siedem lat, ale jego wyspa nadal istnieje w oceanie czasu i przestrzeni…
Zakłopotany Neil czekał niecierpliwie, żeby Carline skończył swoją homilię. Głos Amerykanina zdradzał wielkie poruszenie emocjonalne i chłopiec zastanawiał się, czy przypadkiem ten mężczyzna nie dołączał do misjonarzy po to, by dać upust swojemu osobliwemu zamiłowaniu do wygłaszania mów pogrzebowych. Być może ci, którzy umarli na śpiączkę afrykańską, kwashiorkor, żółtą febrę czy malarię sprawili, że nękany przez poczucie zagrożenia bostoński arystokrata po raz pierwszy w życiu zyskał nad ich grobami pewność siebie i samoświadomość. Bo w swoim mniemaniu to nie tubylców kolonizował w którymś z krajów trzeciego świata, lecz śmierć.
Gdy do miejsca wiecznego spoczynku Marka Bracewella zbliżył się francuski podoficer, doktor Barbara trąciła Neila łokciem.
– W porządku. Idziemy. Sądzę, że David skończył. Ale wrócimy tu.
W drodze do motorówki odważnie wypowiadała słowa oburzenia pod adresem Francuzów, potrząsając głową na widok martwych albatrosów i wież obserwacyjnych. Neil Wyobrażał sobie powściągliwe powitanie uczestników wyprawy w Honolulu i już widział, jak lekarka zabiega o podjęcie na nowo zakończonej fiaskiem krucjaty, opuszczona przez sponsorów, którzy rychło znajdą sobie inne obiekty pomocy. Kimo z pewnością ponownie zwiąże się z ruchem na rzecz utworzenia królestwa Hawajów, Monique zaś nadal będzie broniła zagrożonych niedźwiedzi. Tylko doktor Barbara, ubrana w zniszczoną sukienkę, zacznie na powrót odwiedzać hotele w Waikiki, dźwigając torbę wypełnioną pogniecionymi ulotkami.
Wziął ją za rękę, czując pod palcami odciski na jej zniszczonej dłoni. Wciągnął do płuc nieświeży zapach jej ciała i pomyślał o czymś, co już wcześniej zakiełkowało w jego głowie – o tym, że być może mógłby się z nią ożenić, byle tylko zapewnić jej bezpieczeństwo.
– Doktor Barbaro…
– Słucham, Neil?
– Chciałem coś pani powiedzieć… o nas.
– Więc mów. Na pewno będzie to dla mnie zaskakujące.
Spoglądał na horyzont, szukając natchnienia. Omijał wzrokiem szary groźny dziób „Sagittaire’a”, z którego po zderzeniu z „Diugoniem” odpadła w kilku miejscach farba. Gdy zbliżyli się do rafy, zobaczył za trawlerem kładący się na falach biały żagiel. Za nim były trzy następne – gnane przez wiatr prosto na Saint-Esprit.
– Wsiadaj, Neil. Czas opuścić wyspę.
– Może nie, doktor Barbaro… – Wskazał ręką zbliżający się jacht.
Na mostku korwety już świecił się reflektor sygnalizacyjny, a z pasa startowego poderwał się śmigłowiec, biorąc kurs na morze. Wszyscy patrzyli w tamtą stronę. Kimo stanął w motorówce, odpychając francuskich marynarzy, gdy kazali mu usiąść. Jego baseballowa czapeczka wpadła do wody. Monique przerwała jadowitą przemowę do znajdujących się na przystani żołnierzy, a profesor Saito wyciągnął rękę żony w stronę rafy. Zza rozjaśnionej słońcem mgły wyłoniła się flotylla małych statków. Płynęły ku wyspie.
– Neil, obudź się! – Carline przebiegł obok nich, wskazując na ocean jak obłąkany magik. – Barbaro, na litość boską, otwórz oczy!
– David, o co chodzi?
– Już nie jesteś sama. Spójrz… Świat pospieszył na ratunek albatrosom.
VI
Widok z wieży obserwacyjnej
Neil, zmykaj! Pochyla się!
David Carline przekrzykiwał warkot silnika buldożera, ostrzegając chłopca zbiegającego z masywu skalnego drogą zbudowaną przez francuskich inżynierów. Neil oddychał z trudem, po tym jak wspiął się na maszt radiowy, z okręconą wokół pasa liną holowniczą, a następnie, zszedłszy w pośpiechu, potknął się o próchniejącą palmę karłowatą. Przyciskał do kolan pobrudzone rdzą dłonie i łapał powietrze, starając się dostosować pracę płuc do forsownego biegu. Carline jechał na wstecznym przez pas startowy, a postrzępiona lina, widniejąca nad baldachimem drzew, napinała się coraz mocniej. Wysmykujące się z niej sznurki podrygiwały na wietrze. Kimo w ciągu kilku godzin przepiłował piłą do metalu trzy stalowe podpory masztu – tego widocznego symbolu francuskiej dominacji na Saint-Esprit – jednak jego zamiar przewrócenia delikatnej konstrukcji nie powiódł się. Hawajczyk nie zdecydował się wspiąć na maszt i założyć linę, w obawie iż pod wpływem jego ciężaru konstrukcja mogłaby się zawalić. Neil, chcąc zrobić wrażenie na Davidzie, który zarekwirował buldożer i ochrzcił go mianem wydmowego powoziku, bez chwili wahania zaproponował, że zastąpi Kima przy obalaniu masztu. Nie zważając na pokaleczone łydki, wspiął się na wysokość światła ostrzegającego dla samolotów i założył linę.
– Kimo, gdzie jest chłopiec? Neil, przewraca się!
Nadwerężona konstrukcja skrzypiała żałośnie. Neil dotarł do końca drogi i popędził przez paprocie na pas startowy. Rdza z jego rąk pocętkowała lilie i kwiaty powoju, rosnące wokół obozu.
Gdy maszt został wyrwany z betonowej podstawy i zaczął się przechylać, buldożer nabrał rozpędu i jego gąsienice sunęły teraz szybciej w koralowym pyle; zebrani na plaży ludzie pod wodzą doktor Barbary klaskali i wiwatowali. Car linę stał w szoferce, manewrując dźwignią hamulców. Jego nadzwyczaj ruchliwe dłonie przypominały dłonie jarmarcznego organisty, zmagającego się z opornym instrumentem. Panterka Amerykanina była przepocona i poplamiona smarem, ale oczy błyszczały mu tak samo, jak wtedy gdy po raz pierwszy kierował buldożerem, rozwalając wzniesione przez Francuzów baraki. Nie uszło to uwagi Neila.
Dotarł pasem startowym do wieży obserwacyjnej, w chwili gdy maszt osuwał się na ziemię już tylko pod wpływem własnego ciężaru. W końcu metalowa konstrukcja runęła na zbocze, powalając drzewa i wzniecając tumany kurzu oraz podrywając do lotu chmary owadów. Uderzyła w występ zastygłej lawy i spowodowała jego pęknięcie.
Gdy Carline holował przez pas startowy górną część masztu niczym szczątki pokonanego olbrzyma, wyrósł przed nim rząd czapeczek baseballowych i słomkowych kapeluszy. Ludzie podbiegli do masztu i ustawili się w kolejce, chcąc rozdeptać światło ostrzegające dla samolotów. Miażdżyli butami jego kwarcowe soczewki, jakby niszczyli oko cyklopie, które śledziło ich podczas trzytygodniowej okupacji Saint-Esprit. Neil dobrze wiedział, że powalenie masztu to coś więcej niż tylko zwycięstwo moralne. Blokując szczątkami metalowej konstrukcji pas startowy, zabezpieczali się przed wylądowaniem na wyspie samolotu z oddziałem komandosów.
Nad szczytem skalnego masywu krążyło kilkanaście albatrosów, zaniepokojonych hałasem spowodowanym przez upadek masztu. Trzymały się w bezpiecznej odległości od gwiżdżących na nie ludzi. Neil cieszył się, że te wielkie ptaki zaczęły powracać na wyspę. Leżał na rozgrzanym betonowym sklepieniu wieży obserwacyjnej i uśmiechał się na ich widok. Bez śladu wysiłku unosiły się w parnym gorącym powietrzu. Gdy śmignęły w stronę rafy, nad miejsce gdzie spoczywał uszkodzony „Diugoń”, Neil przez chwilę wypatrywał na niebie samolotu, a następnie zaczął obserwować gorączkową krzątaninę na plaży.
Wolontariusze, posłuszni sugestiom doktor Barbary, ruszyli do zadań, które im przydzieliła. Nie brakowało jej teraz pomocników. W lagunie cumowało ponad dwadzieścia jachtów i oceanicznych krążowników. Ich załogi paliły się do obrony wyspy przed atakiem francuskiej marynarki wojennej. Nikt nie wiedział, kiedy dokładnie należy się go spodziewać, ale wszyscy uważali, że będzie to demonstracja siły, mająca odstraszyć ekologów od przyszłych wypraw na Saint-Esprit. Większość sympatyków działalności doktor Barbary, którzy przypłynęli z Tahiti i z Markizów, to byli Francuzi, co czyniło z nich szczególnie atrakcyjne obiekty ataku policyjnych pałek i gazu łzawiącego. Niejeden mógł oberwać, a w przypadku osób starszych wiekiem należało się liczyć z poważnymi konsekwencjami dla zdrowia.
W odległości sześciu metrów od Neila pracowało sympatyczne małżeństwo Australijczyków – emerytowany major Anderson wraz z żoną. Oboje byli dobrze po sześćdziesiątce. W identycznych słomkowych kapeluszach na głowach cierpliwie układali z cementowych płyt miniaturowy akwedukt, którym miała popłynąć do zbiornika przy pasie startowym woda ze strumienia. Ze spokojem znosili upał i moskity, nigdy się nie skarżąc. Lubili Neila. Przypłynęli na Saint-Esprit z Papeete swoim jednożaglowym stateczkiem, przywożąc dla uczestników wyprawy żywność i lekarstwa. Neil bał się o nich. Zastanawiał się, jak długo wytrzymają hałaśliwe zachowanie francuskich aktywistów ruchu obrony środowiska, którzy przypłynęli szkunerem „Croix du Sud”, gotowi zrobić wszystko, co było w ich mocy, żeby sprowokować żołnierzy. Grupa złożona z sześciu muskularnych mężczyzn i trzech młodych elokwentnych kobiet wypełniała zacumowany na przystani frachtowiec odłamkami skalnymi i cementowymi płytami, zwożonymi z plaży naprędce skleconym wózkiem. Francuscy aktywiści zamierzali zatopić ten statek w najszerszym z przecinających rafę kanałów, żeby uniemożliwić wpłynięcie do laguny „Champlainowi”.
Neila wciąż zastanawiało, dlaczego żołnierze z francuskiej floty wojennej opuścili Saint-Esprit. Podczas pierwszego trudnego tygodnia po pogrzebie Bracewella panował na wyspie niechętnie zawarty rozejm, a uwagę obu stron pochłaniał, hamując zawziętość, poważny wyciek ropy z „Diugonia”, gdyż po dwóch dniach od osadzenia krewetkowca na mieliźnie wzburzone fale uszkodziły jego zbiorniki z paliwem. Tak czy owak stary trawler spełnił swoją rolę.
Oprócz trzech jachtów, które przybyły, gdy doktor Barbara znajdowała się o krok od zatrzymania na pokładzie „Sagittaire’a”, jako organizatorka akcji dywersyjnej, tego samego dnia po południu przypłynęło jeszcze sześć statków. Uczestnicy wyprawy rozpoczęli strajk okupacyjny na plaży, a członkowie załóg jachtów ochraniali ich przed zbitymi z tropu żołnierzami, stając kordonem naprzeciw uniesionych pałek. Niektórzy przekazywali za pomocą radiostacji poruszające relacje z miejsca zdarzeń. Trzeszczące krótkofalówki przywodziły na myśl ostatnie przekazy z obleganego Dien Bień Phu. Obrońcy wyspy donosili, że doktor Barbara przebywa wraz z grupką zwolenników na skażonej ropą plaży, wśród szczątków otrutych albatrosów, zagrożona ostrzałem ze strony zniecierpliwionej załogi korwety. Jednak ku ogólnemu zaskoczeniu znużony kapitan „Sagittaire’a” nie podjął próby aresztowania uczestników akcji protestacyjnej, a żołnierze wrócili do obozu przy pasie startowym. Później na wyspę dotarła wiadomość, że z powodu zajść, do jakich tu doszło, wygwizdano i lekko poturbowano premiera oraz kilku członków jego gabinetu podczas mityngu wyborczego w Paryżu. Nadeszła też informacja, że francuski ambasador w Waszyngtonie został wezwany do Departamentu Stanu w związku ze śmiercią Marka Bracewella.
Tymczasem grupka „okupantów”, zatykająca sobie nosy z powodu smrodu ropy i śniętych ryb, zamieszkała w skleconych naprędce szałasach, przenosząc do nich rzeczy z „Diugonia” – meble z kabiny nawigacyjnej, zapasy z kuchni okrętowej, zdemontowane koje i sprzęt wideo. Wszystko to Kimo i Car linę przetransportowali łodziami. Monique bez wytchnienia przemierzała pas startowy, wymyślając żołnierzom, którzy czytali pisma pornograficzne i nie dawali się sprowokować. Profesor Saito skatalogował kilkanaście gatunków roślin i zwierząt, zagrożonych z powodu wycieku ropy, a jego żona i doktor Barbara kąpały unieruchomione przez ropę ptaki morskie w wodzie z dodatkiem detergentu czyszczącego pióra. Neil podawał im zdychające stworzenia, które oblepiała kleista maź; stwierdził wtedy, że usta lekarki znowu są owrzodzone. Po spędzeniu trzech zimnych nocy na plaży popłynął do najbliższego jachtu – kecza należącego do nowozelandzkiego inżyniera i jego żony. Zatroskani losem uczestników wyprawy, pozbawionych wskutek zalania trawlera większości zapasów, wyprawili chłopca z powrotem na wyspę łódką z dużym kartonem owoców; przysłali też witaminy i środek odstraszający moskity. Doktor Barbara była zbyt rozkojarzona, żeby im podziękować. Leżała w milczeniu na czarnym piasku i zrywała naskórek z odcisków na dłoniach, jakby myślała o tym, że jej spełnione marzenie o pobycie na wyspie czeka krótki żywot, i godziła się z faktem, iż niebawem Francuzi będą mieli dość okupantów i tylko czekają, by ustała wrzawa wokół całej sprawy, wzniecana przez światowe media. Nawet David Carline stracił wiarę. Siedział na plaży przy swojej skrzynce ze smakołykami, w otoczeniu martwych ptaków, i unikając wzrokiem twarzy Monique, wręczał Neilowi ostatnie z puszek, a ten przekazywał je kolejno uczestnikom wyprawy. W milczeniu jedli pasztety, trufle, foie gras, wyszukane gatunki serów i marynowane jaja. Potem Amerykanin udał się na przystań pod pretekstem przekazania wiadomości dla żony za pośrednictwem radiostacji – w rzeczywistości chciał się zorientować, jaka jest możliwość dostania się do Papeete. Jednak gdy nazajutrz rano obudzili się w zimnej mgle, sięgającej po korony drzew, odkryli, że Francuzi opuścili atol.
W nocy przypłynęły trzy kolejne jachty, zarzucając przy rafie kotwice. Ich załogi rozglądały się za korwetą. Ale zarówno „Sagittaire”, jak „Champlain” opuściły pod osłoną ciemności wody przybrzeżne Saint-Esprit. Zniknęli również inżynierowie i żołnierze strzegący pasa startowego, wywożąc z atolu jamniki, broń i zapasy żywności. W ciągu jednej nocy wyspa stała się sceną, z której aktorzy zeszli w połowie spektaklu, zabierając ze sobą pełny tekst scenopisu.
Doktor Barbara, oszołomiona widokiem opustoszałego obozu, poprowadziła grupę na pas startowy. Wraz z ludźmi przybyłymi na jachtach przeszli obok latryn i przez wyłysiałą pod namiotami ziemię, zaśmieconą starymi gazetami oraz opakowaniami po papierosach. Zaglądali do opróżnionych magazynów. Kimo znalazł zwój kabla telefonicznego. Przewiesił go ostrożnie przez ramię, jakby zyskał dostęp do poufnych rozmów przekazanych za pomocą tego skręconego drutu. Wszyscy zachowywali się niczym uczniowie w pustej szkole, choć z niepokojem zerkali na cyklopie oko masztu radiowego. Gdy Neil rzucił kamieniem w okno jednego z magazynów, prysnął nastrój biernie tylko okazywanego zadowolenia z nieobecności Francuzów, do chłopca dołączyła bowiem Monique i pani Saito. W ciągu kilku podniecających chwil zostały wybite wszystkie szyby. Kobiety zachęciły do działania swych współtowarzyszy i przez godzinę pod ich przewodnictwem trwało szaleństwo niszczenia w obozie wszystkiego, co mogło być użyteczne dla powracających żołnierzy. Dopiero gdy Carline uruchomił buldożer i zaczął rozwalać magazyny, doktor Barbara nakazała spokój. Zarumieniona i szczęśliwa wyciągnęła rękę w stronę masztu. Wielki biały ptak z czarnymi piórami na końcach skrzydeł uniósł się znad oceanu i zatoczył szeroki krąg nad masywem skalnym. Pierwszy wędrowny albatros powrócił na Saint-Esprit.
Rozpamiętując to niezwykłe wydarzenie – o którym lekarka tak marzyła – Neil zapadł w drzemkę, a gdy się z niej otrząsnął, zaczął obserwować z betonowego sklepienia wieży żaglujące nad lasem albatrosy. Wypatrywały z powagą masztu, który zniknął. Ich pojawienie się na pustym niebie nad Południowym Pacyfikiem natchnęło na nowo otuchą zarówno doktor Barbarę, jak i tłumnie ściągających na atol wolontariuszy.
Właśnie wpłynął do laguny kecz o srebrzystym kadłubie. Z bocianiego gniazda zwisał transparent z hasłami: „Brawo albatrosy! Brawo doktor Rafferty! Brawo Neil Dempsey!”
Neil przez chwilę nasłuchiwał szczęku łańcucha kotwicy, po czym zszedł z wieży w poczuciu winy, że jest jedyną na wyspie osobą, która w tym momencie nie uczestniczy w dziele odzyskiwania miejsca do życia dla albatrosów. Jak wszyscy inni nieustannie przyłapywał się na spoglądaniu w niebo i wypatrywaniu smugi ciągnącej się za lecącym na dużej wysokości samolotem zwiadowczym. Rząd francuski nie podał w oficjalnym komunikacie przyczyny opuszczenia wyspy przez żołnierzy, ale gdyby nawet wrócili, urządzając demonstrację siły i próbując wypędzić okupantów, to tworzenie tu rezerwatu dla albatrosów byłoby już na tyle zaawansowane, że natychmiast podniósłby się na świecie straszny krzyk.
– Neil, przestań marzyć… – Car linę siedział w szoferce buldożera. Na jego wąskich ustach gościł beztroski uśmiech, a wokół pojazdu unosił się kurz jak kadzidło wokół posągu Buddy. – Teraz bezpieczniej jest żyć rzeczywistością.
– Marzę o albatrosach.
– Po co?… Wróciły przecież na Saint-Esprit.
– Ale chodzi o moje marzenia… Każdy ma swoje własne.
– Nawet Monique i doktor Barbara? Neil, jesteś szamanem… Kiedyś zamieszkasz w lesie z profesorem Saito i będziesz objaśniał znaczenie kierunków wiatru. Zobaczysz.
– Nawet Monique i doktor Barbara mają marzenia, ale może nie ty, David.
Carline zignorował tę złośliwość. Wciąż starał się pozyskać przyjaźń Neila. Chciał go nauczyć kierowania buldożerem, lecz nie znalazło to odzewu. Chłopiec zachowywał rezerwę. Amerykanin znacznie schudł od czasu wypłynięcia „Diugonia” z Honolulu, tak że jego twarz stała się surowa i kanciasta jak wieża obserwacyjna. Tak dalece nie obchodziły go albatrosy, że spędzał czas głównie na przetrząsaniu starych bunkrów. Szukał drutu kolczastego, jakby postanowił przejąć od Francuzów zadanie stworzenia na wyspie bazy wojskowej. Na północnym krańcu pasa startowego stały cztery namioty, ustawione w szereg pod czujnym okiem Carline’a. Podarowała je uczestnikom wyprawy załoga „Croix du Sud”. Amerykanin planował wzniesienie obok kaplicy, kliniki i laboratorium hodowli roślin. Słysząc to, doktor Barbara potakiwała głową jak mechaniczna lalka.
Monique i Saitowie odbierali na przystani przywiezioną w darze przez załogę srebrzystego kecza żywność oraz lekarstwa. Neil zaproponowałby im pomoc, ale zawsze traktowali go jak chłopca na posyłki, bez końca wydając mu jakieś polecenia.
Przeszedł przez pas startowy i skierował się do australijskiego małżeństwa obudowującego plastikowy wąż cementowymi płytami.
Mimo pracy przy akwedukcie Andersonowie pili wyłącznie mineralną z zapasów zgromadzonych przez nich na małym jachcie, jakby rezerwowali wodę z płynącego zboczem strumienia dla doktor Barbary i zespołu jej pomocników. Neil lubił z nimi przebywać. Siedział, mieszając szybko twardniejące cementowe fondue. Cement pozostawili na wyspie francuscy inżynierowie. Był im potrzebny do wybudowania podwodnych fundamentów przystani. Poświęcenie Andersonów sprawie rezerwatu – jakkolwiek unikali kontaktów z załogami innych przybyłych na wyspę jachtów – robiło na nim wrażenie. Jak zauważyli kiedyś Bracewellowie, domniemanych wybawicieli albatrosów łączyło ze sobą niewiele wspólnego – oprócz nieokreślonej tęsknoty za mitycznym ptakiem.
– Neil, jesteś głodny? – Pani Anderson odłożyła kielnię i zaczęła szperać w wiklinowym koszyku. – Przynieśliśmy dla ciebie puszkę ryb.
– Dziękuję, pani Anderson. Zjem je później.
– Zjedz od razu. Nikt cię nie zobaczy. Wszyscy są tacy zajęci. Z pewnością jesteś głodny po tej wspinaczce na maszt.
– Zawsze jestem głodny. – Przeczytał etykietkę na puszce. – Zdaniem doktor Barbary nie powinniśmy łowić ryb w lagunie. Uważa ją za część rezerwatu.
– To wielkoduszne podejście. Ośmielam się twierdzić, że słuszne. – Major Anderson wcisnął Neilowi do ręki otwieracz. – Zjedz tu tę rybę. Gdzie indziej chyba kłułbyś innych w oczy.
Neil z rezerwą wetknął plastikowy widelec w mazistą makrelę, ale wspomnienie aromatycznych sardeli z „piknikowego koszyka” Carline’a, którymi delektował się na plaży, pobudziło jego apetyt. Wody laguny roiły się od karmazynów, anoplopom i terpug amerykańskich, które wiele osób spoza ścisłego grona – jeszcze nie poddanych indoktrynacji doktor Barbary – piekło wieczorami nad ogniskiem.
– Sposób, w jaki pan Carline zwalił maszt… – Pani Anderson odpędziła muchy. – To był widok. Zdawało mi się, że wyspa stacza się do oceanu albo że to Francuzi lądują.
Neil rzucił pustą puszkę na leśne podszycie.
– A sądzi pani, że wylądują?
– Musimy się z tym liczyć. – Major Anderson zsunął słomkowy kapelusz na tył głowy i spojrzał ku nieustannie krążącym nad wyspą albatrosom. – To poważni ludzie, nie? Ale tyle spraw mają na głowie. Nigdy nie słyszałem, żeby Francuzi oddali coś bez walki. Verdun, Indochiny, Algieria… to historia napisana ich krwią.
– Właśnie to powiedziałem doktor Barbarze – podchwycił Neil. – Ona uważa, że już są nami znudzeni, a ja sądzę, że wrócą tu w ciągu miesiąca.
– Kto wie? – Starszy pan ocenił okiem wojskowego szerokie ramiona Neila. – Kiedykolwiek wrócą, spadną czyjeś głowy, więc uważaj na siebie.
– O tak, Neil – poparła męża pani Anderson. – Będziemy cię strzec, ale nie pozwól, by Kim czy pan Carline Wciągnęli cię do walki z żołnierzami.
– Kochanie… On wie, że nie powinien. Przecież już raz Francuzi do niego strzelali – uspokajał ją major Anderson.
– Ale nie możemy dopuścić, żeby zrobili to ponownie.
Neil, czy myślałeś o wyjeździe do Atlanty? Twoja matka z pewnością martwi się o ciebie. A Louise… Chyba cię potrzebuje?
– Rozmawiałem z nimi przez radiofon na „Croix du Sud”. Powiedziałem, że wrócę, gdy już nie trzeba będzie pomagać doktor Barbarze.
– Ona też cię potrzebuje, ale doktor Barbara należy do osób, które stale potrzebują innych ludzi. Powinieneś sprawdzić, co teraz robi.
– Jest przy brzegu z panią Saito. Płuczą pióra ptakom.
– To się dobrze składa, Neil. – Pani Anderson wyjęła plastikowy widelec z jego ruchliwej dłoni. – Pójdź tam i pomóż im.
– Nie. Ptaki są skazane na śmierć. To strata czasu.
– Neil… – Starsza pani przytrzymała jego niespokojne ręce. – W ten sposób doktor Barbara wyraża żal po nich.
Machając Andersonom, ruszył przez pas startowy na plażę. Lubił to starsze małżeństwo – kolejnych zastępczych rodziców, których regularnie zdobywał, żeby za każdym razem stwierdzić, iż dławi się okazywanymi mu uczuciami. Na Saint-Esprit nie było nikogo w jego wieku. Francuzi z „Croix du Sud” zapraszali go do swego grona. Po wypełnieniu frachtowca odłamkami skalnymi i piaskiem wypoczywali na plaży. Niestety, byli od Neila o dziesięć lat starsi, a poza tym interesowała ich wyłącznie gra w siatkówkę. Minął kościółek i zatrzymał się na małym cmentarzu, gdzie wśród dzikich ignamów znajdował się grób Bracewella. Położył lilię obok wieńca pozostawionego przez ludzi z załóg jachtów i spojrzał na wrak „Diugonia”. Sztorm pozbawił trawler komina i części mostka, a wyciekająca ze zbiorników ropa dryfowała przez plażę do podnóża skalnego masywu. Neil zaczął brodzić w płytkiej przybrzeżnej wodzie, szukając jadalnych krabów i innych skorupiaków. Na szczęście te drobne stworzenia znajdowały się poza zasięgiem wzroku czujnych obrońców praw zwierząt. Z plaży dochodziły głuche odgłosy podbijanej piłki i wesołe okrzyki członków załogi „Croix du Sud”. Pomimo, iż ciężko pracowali, potrafili się również bawić. Zapraszali Monique i inne samotne kobiety z załóg jachtów na biesiady organizowane co wieczór na plaży przy ognisku. Dla nich Saint-Esprit i albatrosy oznaczały rozrywkę, taką samą jak uprawianie sportów wodnych we wczasowym kurorcie.
Jasne niebo i powrót na wyspę ptaków sprawiły, że wszyscy głęboko wierzyli w powodzenie misji. Około czterdziestu wolontariuszy pracowało samorzutnie, bez żadnego dozoru. Karczowali las przy pasie startowym, kopali latryny i zakładali obóz dla uczestników wyprawy. Namiot kuchenny, zapasy słodkiej wody i żywności zapewniały tym ostatnim możliwość przetrwania co najmniej przez miesiąc. Na skutek wycieku ropy z „Diugonia” straciło życie więcej ptaków morskich niż z powodu pobytu na atolu francuskich żołnierzy, ale przynajmniej nad skałami znowu szybowały albatrosy. Mimo tego sukcesu Neil czuł się obco wśród członków wyprawy. Brakowało mu Louise i był zaniepokojony jej depresją. Chciał wrócić na Hawaje, a stamtąd polecieć do Londynu. Zaczynało go oddzielać od Louise coś więcej niż odległość. Dobrze zdawał sobie sprawę, że przebywa na wyspie nie po to, by ratować albatrosy, lecz ponieważ ma nadzieję, iż Francuzi wznowią próby z bronią atomową. Czasami, gdy doktor Barbara lub pani Saito przyłapywały go na wpatrywaniu się w blokhauzy, miał poczucie, iż doskonale wiedzą, co skłoniło go do wzięcia udziału w wyprawie.
Spływająca na plażę ropa utworzyła miniaturową zatokę. Powstał na niej mazisty kożuch – z pociemniałych ptasich piór, śniętych ryb i znajdujących się na plaży śmieci. Stale poruszały nim przybrzeżne fale. Neil wspiął się na piaszczysty stok i ruszył do kolejnej wieży obserwacyjnej. Stała ukryta wśród drzew. W miejscach, w których jej cementowa powierzchnia była popękana, ukazywała się rdza metalowego szkieletu. Nad wyspą górowało dwanaście takich wież, wzniesionych na obwodzie laguny. Wybudowano je w latach sześćdziesiątych jako pomieszczenia dla zdalnie sterowanych kamer. W ciągu pierwszego tygodnia pobytu na atolu Neil dokładnie obejrzał wszystkie wieże, przepływając do nich pomiędzy ławicami piasku. Niestety, wnętrza nie zdradzały najmniejszych śladów przygotowań do prób z bronią atomową. Wieże szczelnie otaczał bujnie rozrastający się las, nadając im wyraz neolitycznych megalitów, wzniesionych przez naukowców-wojowników, owładniętych obsesją geometrii i śmierci. Wejście do wieży zagradzał przywiędły krzew wanilii. Gdy chłopiec przeciskał się obok niego do schodów, wzniecił kurz, osiadający grubą warstwą na liściach. Oparł łokcie na parapecie okna pomieszczenia obserwacyjnego i spoglądał na leżącą przed nim jak na dłoni lagunę, wyobrażając sobie błysk światła o nadzwyczajnej intensywności, mogący pewnego dnia rozjaśnić powierzchnię wody. Patrząc na spokojną lagunę, nie potrafił się uwolnić od myśli o zmarłym ojcu i o poligonie atomowym w Maralinga – ten mit oddziaływał na niego znacznie silniej niż ów związany z albatrosami.
Koło wieży rozległ się śmiech mężczyzny, a po nim śmiech kobiety reagującej kokieterią na usłyszany żart. Neil ruszył do miejsca podglądu kamery – szpary w murze – i wystawiwszy rękę, odsunął liście palmy. Para zeszła ze ścieżki prowadzącej z plaży na pas startowy i spacerowała w cieniu drzew jak nie spieszący się donikąd kochankowie. Mężczyzną był Pierre Bouquet – kapitan „Croix du Sud”, a na co dzień nauczyciel matematyki w lycee w Papeete. Pomagał czyścić z ropy pióra ptaków. Na jego rękach nadal widniały ciemne smugi. Uśmiechał się do kobiety śmiejącej się głośno w reakcji na to, co powiedział, nawiązując bliższy kontakt. Zarazem zerkał na nią z podziwem. To była doktor Barbara. Zdjęła podkoszulek i spacerowała naga do pasa. Na jej lewym ramieniu widniały plamy ropy, ale sprawiała wrażenie, że w tej chwili zupełnie nie zaprząta sobie głowy uśmierconymi ptakami. Uosabiała doktor Barbarę zażywającą odpoczynku, jakiej Neil nigdy dotychczas nie widział. Przypominała mu onieśmielającą go siostrę przełożoną ze szpitala w Honolulu, którą zastał po godzinach pracy w pokoju anestezjologów z kieliszkiem whisky w ręku. Jak zwykle to doktor Barbara mówiła, ale Bouquet słuchał jej z przyjemnością. Nie ukrywał podziwu dla jej piersi, zadrapanych przez agrafki, delikatnie obejmując ją w talii. Wkrótce zniknęli w lesie, a ich głosy zagłuszyło bzyczenie owadów.
Neil opierał się o okienko, przyciskając czoło do zimnego betonu. Usiłował oswoić się z myślą, że lekarka ma jeszcze inne życie poza ratowaniem albatrosów. Chemie traktował ją jak zastępczą matkę, choć, jak sądził, niewiele różniła się od przestraszonej żony pułkownika Stamforda, do tego stopnia pozbawionej pewności siebie, że zmuszona była polegać na mężu nawet w oczywistych drobiazgach. Neil był zły na doktor Barbarę, lecz nie dlatego że wybrała sobie na kochanka jednego z młodych Francuzów, ale ponieważ, wbrew temu co sobie wyobrażał, nie poświęcała się bez reszty albatrosom, zaspokajając równocześnie inne swoje potrzeby i upodobania. Na Saint-Esprit kładła się cieniem nie tylko sprawa ginących ptaków i możliwych w przyszłości prób z bronią atomową. Chłopca olśniła nagła myśl, że musi uchronić wyspę od doktor Barbary.
Jeden z jachtów podnosił kotwicę – jego kliwer już łopotał na wietrze. Rano wszyscy pożegnali się z członkami załogi – amerykańskim komandorem w stanie spoczynku z Honolulu, nazwiskiem Rice, jego żoną oraz córką w średnim wieku, wdową po kanadyjskim pilocie. Oddali uczestnikom wyprawy większość zapasów żywności i postanowili wrócić na Hawaje. Ale ich miejsce miał wkrótce zająć inny statek, bo codziennie jakiś zarzucał w lagunie kotwicę. Jednak Neil żałował, że państwo Rice odpływają. Uczestniczyli w mityngach organizowanych przez doktor Barbarę w Waikiki i odwiedzili go w szpitalu, przynosząc mu publikacje z dziedziny ekologii. W ciągu drugiego tygodnia pobytu na atolu sypiał na ich stateczku, chwaląc sobie moskitierę i wygodną koję. Cała trójka roztropnie pogodziła się z nieuchronnym powrotem francuskiej marynarki wojennej na wyspę i tak samo jak Andersonowie martwiła się o bezpieczeństwo chłopca. Gdy Rice podniósł kotwicę, silnik zawarczał, a śruba wzbudziła słabą falę. Pani Rice spostrzegła Neila na plaży i żartobliwie zasalutowała mu z kokpitu, gdzie córka manewrowała rumplem. Chłopiec pomachał im i wszedł do oceanu. Cofająca się fala pociągnęła go na głębszą wodę. Ożyło odsunięte na plan dalszy marzenie o przepłynięciu Cieśniny Kaiwi. Jednożaglowiec Rice’ów znajdował się w odległości trzystu metrów. Taki dystans Neil pokonywał z łatwością. Cała trójka byłaby uszczęśliwiona, mogąc go zabrać z sobą na Hawaje. Widzieli w telewizji, jak po śmierci Bracewella pułkownik Stamford dodawał żonie otuchy w związku z pobytem jej syna na „Diugoniu”. Chłopiec posuwał się w coraz głębszej wodzie, tak że zimny ocean zakrył już jego uda. Czarny piasek uciekał mu spod pięt, zmuszając do szybszego schodzenia z pochyłości. Worek z ubraniami, wodoszczelnym zegarkiem i innymi osobistymi rzeczami spoczywał w dwuosobowym namiocie, który Neil dzielił z Kimem. Nie było czasu, żeby zabrać bagaż. Poza tym Neil nie potrafiłby wyjaśnić doktor Barbarze, Monique czy profesorowi Saito, dlaczego postanowił wyjechać. Fala uderzyła go w tors i przetoczyła się przez niego, rozbijając o plażę pełną śniętych ryb i martwych ptaków. Rice nastawiał kliwer do wiatru, a silnik nadal chodził na wolnych obrotach. Neil teraz już płynął. Zatrzymał się, gdy następna fala uderzyła go w twarz, po czym ruszył kraulem, w którym był najlepszy.
Kiedy spostrzegła go pani Rice, znajdował się pięćdziesiąt metrów od statku, przepływając przez kilwater.
– Charles… to Neil. Sądzę, że chce…
Przemknęła obok córki na rufę, ale komandor spoglądał przez lornetkę na morze.
W uszach Neila zabębnił jazgot nadlatującego nad wyspę helikoptera, zagłuszając niskie dźwięki wydawane przez silnik jachtu. Załogi statków zakotwiczonych w zatoce wyległy na pokłady. Wszyscy wyciągali ręce w stronę białego, podążającego w kierunku rafy okrętu. Neil chwycił dłoń pani Rice. Amerykanka patrzyła na niego z troską.
– Wracają! Francuzi wracają! – krzyknął jej mąż.
VII
Tęczowi piraci
Francuskie wojskowe buty wryły się w piasek przy głowie Neila. Ich grube profilowane podeszwy pocięły czarne piaszczyste zbocze. Chłopiec odpoczywał po przepłynięciu długiego odcinka, ale uniósł wzrok i spojrzał na panterkę, drogie okulary przeciwsłoneczne i krótko ostrzyżone, jasne włosy.
– David? Wyglądasz jak francuski komandos…
– Pochlebiasz mi, Neil. To miło z twojej strony. Usiłuję zorganizować grupę do obrony wyspy. – Carline zdjął okulary i śledził wzrokiem krążący nad Saint-Esprit helikopter. – Z przykrością stwierdzam, że wszystkich opuścił duch walki.
– Gdzie twój pistolet? I niemiecka kabura?
– W bezpiecznym miejscu. A gdzie miałyby być? Czeka nas prawdziwa bitwa. – Amerykanin zagwizdał wesoło i bez przekonania spojrzał na swój roboczy mundur, który znalazł w skrzyni w jednym z opustoszałych magazynów. – Miło cię widzieć, Neil. Przez chwilę myśleliśmy, że nas opuściłeś.
– Chciałem się pożegnać z państwem Rice. – Chłopiec usiadł. Z jego podkoszulka spadły na piasek ostatnie krople wody. – Przekażą wiadomość ode mnie mojej matce.
– To dobrze. Z pewnością martwi się o ciebie. Ale Francuzi cię nie tkną. Jesteś „chłopcem od albatrosów”.
Neil zrobił marsową minę i spojrzał na horyzont w poszukiwaniu „Sagittaire’a”. Przypuszczał, że korweta czeka w ukryciu na rezultaty powietrznego zwiadu. Za rafą stał na kotwicy okręt desantowy czołgów – ponad stumetrowej długości, z wysokim pomostem na rufie i platformą dla helikoptera. Wyglądał jak monumentalna biała skrzynka z amunicją. Za jego imponującym pomostem mogła się skrywać amfibia lub nawet lekki czołg – gotowe do ataku na wysiadujące jaja albatrosy. I kto wie, czy w jego pancernych barkach nie przewożono broni atomowej i stosownych urządzeń. Tak czy inaczej lądowanie żołnierzy miało wkrótce nastąpić.
Na atol płynął tender, spuszczony na wodę z rufy okrętu, ale nikt z uczestników wyprawy nie próbował go powstrzymać. Na przekór dotychczasowemu zapałowi obezwładniła ich zwiastująca rezygnację bierność, jakby za pomocą telepatii nawzajem paraliżowali u siebie wolę walki. Dali z siebie wszystko i tyle znieśli, żeby postawić stopę na Saint-Esprit, a teraz nie potrafili zewrzeć szeregów i bronić dostępu do skażonego ropą wybrzeża. Poza tym budząca strach obecność okrętu desantowego czekającego na wpłynięcie do laguny u zbyt wielu budziła skojarzenie z D-Day. Doktor Barbara stała pod drzewami przy kościółku, skubiąc w milczeniu owrzodzone usta. Kimo przykucnął obok pnia powalonej palmy i wrzucał do oceanu muszle. Monique i Saitowie wyszli z namiotu kuchennego i ruszyli na plażę. Tylko Andersonowie kontynuowali pracę przy akwedukcie. Członkowie załóg jachtów siedzieli wyczekująco pod markizami. Nawet Bouquet i jego zwykle wojowniczy towarzysze z „Croix du Sud” spoglądali na zbliżający się tender bez słowa komentarza. Czas protestów i propagowania sloganów ekologicznych minął. Neil pomyślał, że wszyscy zachowują się jak dzieci – tak jakby sądzili, że wystarczy wstrzymać oddech, by Francuzi zniknęli.
Na wyspie wylądował najpierw helikopter. Pilot, zadowolony, że nikt jej nie broni, przeleciał nad laguną i zatrzymał maszynę nad spokojną wodą obok przystani. Mały spocony mężczyzna, w zmiętym ubraniu safari i z lornetką na szyi, odpiął pasy bezpieczeństwa i ostrożnie wszedł do płytkiej wody. Ze spuszczoną głową podążał na plażę, gdzie już czekała na niego Monique, skrzyżowawszy ręce na piersiach.
Neil spodziewał się być świadkiem jednego z jej legendarnych wybuchów. Zapewne zamierzała obrzucić intruza obelgami, jednak słuchając go, przy akompaniamencie przytłumionego warkotu śmigła helikoptera, z niedowierzaniem przyłożyła dłoń do ucha, a następnie pomachała do lekarki.
– Barbaro! Podejdź!
– O co chodzi? – Lekarka wspierała się na ramieniu Kima. – Monique, bądź ostrożna…
– Ucieszy cię to, co usłyszysz. – Monique śmiała się po raz pierwszy, od chwili gdy Neil zobaczył ją na pokładzie „Diugonia”. – Chciałabym ci przedstawić pana Kouchnera… Bardzo obchodzi go Saint-Esprit.
– Nie będę z nim pertraktować. – Lekarka wymachiwała rękami, spoglądając na korpulentnego mężczyznę, który usiłował wyżąć wodę ze spodni. – Jaką instytucję reprezentuje? Ministerstwo Obrony?
– Coś jeszcze gorszego… o wiele bardziej złowrogiego… – Monique ze smutkiem pokręciła głową. – Ale dziś rano Pałac Elizejski ogłosił pomyślną dla nas wiadomość… Rząd francuski uznał Saint-Esprit za rezerwat przyrody. Moratorium na próby z bronią atomową zostaje przedłużone… Oświadczenie pana Kouchnera brzmi absolutnie jednoznacznie.
– Ale kogo on reprezentuje? – Zaciskając zęby, doktor Barbara ruszyła do przybysza, a za nią Saitowie. – Zagraniczną służbę dyplomatyczną? Ministerstwo do spraw Kolonii?
– Nie. Club Mediterranee. – Monique informowała z powagą. – Pan Kouchner jest agentem turystycznym. Klub Śródziemnomorski mógłby otworzyć na plaży swój ośrodek…
Wszyscy stali nieruchomo i spoglądali na siebie nawzajem, uradowani jak dzieci. Po chwili lekarka uklękła, zagłębiła dłoń w czarnym piasku i obrzuciła nim dla żartu Monique. Kobiety objęły się i roześmiały z ulgą. Załogi niektórych jachtów płynęły na wyspę szalupami, oczekując, że tender usunie się sprzed rafy.
– Jesteście bezpieczni. Naprawdę – zapewniał uszczęśliwiony Kouchner sceptycznego Carline’a i Saitów. – Saint-Esprit stanowi teraz własność wszystkich ludzi. Było za dużo wrzawy w mediach, za dużo demonstracji. Prezydent zdecydował się na ten wspaniałomyślny gest zwłaszcza z powodu bojkotu w Stanach Zjednoczonych Peugeota i Renault. Poza tym stosunek do ochrony środowiska bardzo liczy się w wyborach do parlamentu…
– Tak po prostu oddali wyspę? – Wciąż nie do końca przekonany Car linę wskazał dłonią na statek. – To co znaczy ten okręt desantowy? Co ukrywa się za jego pomostem? Oddział piechoty morskiej?
– Ktoś znacznie bardziej niebezpieczny… ekipy telewizyjne, dziennikarze, przedstawiciele wydawnictw… nieograniczone w swej potędze siły niszczycielskie. – Uradowany agent turystyczny wyciągnął swoje krótkie ręce, jakby obejmował wyspę. – Wszyscy ciągną na Saint-Esprit.
– Ten okręt desantowy też?
– To „Palangrin”, wysłużony prom samochodowy wynajęty w Papeete przez amerykańskie sieci telewizyjno-radiowe. – Francuz spojrzał z nadzieją na skażone ropą plaże, pełne martwych ptaków i śniętych ryb, jakby oczami wyobraźni widział tu już tubylcze chaty wokół barów-restauracji, sal do uprawiania aerobicu i gabinetów masażu holistycznego. – Francuska marynarka wojenna może się tu zjawić tylko na inspekcję, ale nie za szybko. Śmierć Amerykanina spowodowała absolutny przełom. Przez wiele miesięcy Saint-Esprit będzie należał wyłącznie do was. Odprężcie się. Odpocznijcie!
Tender wiozący pasażerów z „Palangrina” wpłynął do laguny i zacumował na przystani. Na brzeg wyszli dziennikarze i fotoreporterzy, a za nimi ekipy telewizyjne. Już wcześniej wyselekcjonowali najbardziej obiecujące panoramiczne ujęcia niepozornego atolu. Pewna siebie redaktorka francuskiego magazynu mody szybko odnalazła Monique oraz doktor Barbarę i zaczęła przeprowadzać z nimi wywiad, podsuwając im pod nosy magnetofon. Pierwszy stroboskop oświetlił wysokie czoło lekarki i wrzody na skórze głowy, które czujna charakteryzatorka natychmiast przypudrowała. Do końca dnia na wyspie odbywały się w różnych miejscach spontaniczne konferencje prasowe, przy najdrobniejszych okazjach stwarzanych przez kontakt z uczestnikami wyprawy. Bouquet wraz z załogą „Croix du Sud” zainstalował na pasie startowym obok buldożera prowizoryczny bar, łączący funkcję ośrodka kierowniczego z funkcją ośrodka pomocy medycznej. Doktor Barbara i Monique oprowadziły dziennikarzy po wyspie, pokazując im albatrosy wysiadujące wśród diun jaja. Spłoszyły tylko dwie pary, chcąc, żeby zobaczyli gniazda. Ekipa telewizji japońskiej, która uruchomiła małe studio z widokiem na niewzruszone wieże obserwacyjne i wody laguny, gdzie miały być dokonane próby z bronią atomową, przeprowadziła wywiad z państwem Saito. Neil, czekając na swoją kolej, zastanawiał się, czy zaszokować telewidzów z Hiroszimy i Nagasaki podkreśleniem zalet broni atomowej. Nagle poczuł na ramieniu dłoń Carline’a.
– Neil, przestań myśleć o broni atomowej. Raczej powinszuj francuskiemu prezydentowi rozsądku. – Amerykanin upił się na wesoło winem przetransportowanym na ląd z „Croix du Sud”. – Pamiętaj, jesteś jedynym człowiekiem, do którego Francuzi odważyli się strzelać. Nie dopuść, żeby Saitowie przypisali sobie zasługę uratowania wyspy.
– David, może to tylko jakaś sztuczka… Jak dalece wierzysz Francuzom?
– Chyba tak samo jak Brytyjczykom, a może nieco bardziej. Przez jakiś czas będą się trzymali z dala od wyspy, na tyle długo, że zdążymy uratować jeszcze trochę ptaków. Powiedz mi, co ty widzisz z tych wież obserwacyjnych?
– Nic.
– Naprawdę? Jaka szkoda. Szykuje się interesujący eksperyment i nieładnie z twojej strony, że nie śledzisz pracy licznika Geigera, bo z pewnością już zmierzył wzrost napromieniowania.
Na prośbę japońskiego reżysera Neil pokazał postrzeloną stopę. Rozpoczął występ przed kamerami od przesłania pozdrowień matce, pułkownikowi Stamfordowi, pielęgniarkom ze szpitala w Honolulu oraz, na końcu i najbardziej niezdarnie, Louise, która już chyba stawała się wspomnieniem. Zaczerwieniony z zakłopotania, uniósł prawą stopę, żeby pokazać bliznę po kuli, i stał na jednej nodze, podczas gdy operator zachłannie filmował uszkodzoną tkankę.
Gdy po zakończeniu nagrania spodlał doktor Barbarę, uśmiechnęła się do niego promiennie jak aktorka odtwarzająca w spektaklu teatralnym rolę dumnej z syna matki. Cieszył się, że decyzja francuskiego rządu tak podniosła ją na duchu. Gospodyni atolu Saint-Esprit przedłużono dzierżawę. Pożyczyła od Monique róż i szminkę. Nigdy wcześniej Neil nie widział na jej twarzy takiego ożywienia. Pochlebiało jej, że operatorzy nie spuszczają z niej oka, filmując ją, ilekroć szła pasem startowym. I wzruszały ją gratulacje od członków załóg jachtów. Gdy spotykała ich, poruszając się po swojej wyspie, pobudzona przez naturalny zastrzyk adrenaliny, nieustannie dodawali jej otuchy. Wreszcie wygłosiła płomienny apel do telewidzów całego świata, przemawiając do kamer przy grobie Bracewella.
– Najpierw chcę podziękować prezydentowi Francji i wszystkim Francuzom. Uratowali znacznie więcej niż albatrosy, uratowali atol Saint-Esprit i jego przyrodę, a przede wszystkim nie pozwolili umrzeć nadziei, nadziei całej ludzkości, że świat może stać się lepszy, czyli przyjazny dla wszystkich istot żyjących na naszej planecie. Kończy się wiek dwudziesty, ale wciąż wisi nad nami groźba nuklearnej i chemicznej zagłady. Pragnę, by atol Saint-Esprit stał się przyczółkiem innego podejścia do przyszłości, które powita nowe stulecie. Ratujmy albatrosy, ratujmy Saint-Esprit, ratujmy dwudziesty pierwszy wiek…
– Doktor Rafferty, czy po wyjeździe z wyspy będzie pani kontynuowała działalność? – spytała szwedzka dziennikarka, ubrana w podkoszulek upstrzony plakietkami ze sloganami proaborcyjnymi. – Będzie pani propagowała swoje idee na całym świecie?
– Po wyjeździe? – Lekarka sprawiała wrażenie zdumionej taką sugestią. Zmarszczyła brwi, spoglądając w obiektywy kamer, i zacisnęła dłoń na agrafce spinającej rozerwaną spódnicę. – Absolutnie nie zamierzam wyjeżdżać z Saint-Esprit. Moja praca i życie są związane z tym miejscem. To azyl dla wszystkich stworzeń, nie tylko dla albatrosów. Chcę, żeby zagrożone rośliny i zwierzęta wiedziały, że znajdą tu schronienie. Powiedzcie im w waszych krajach, że Saint-Esprit to rezerwat dla wszystkiego, co żyje na naszej planecie. Mam dostatecznie długie ręce, by objąć cały świat!
Ponad pięćdziesiąt osób zgromadziło się w pobliżu kamer, gdy lekarka spontanicznie obwieszczała swoje kredo. Członkowie załóg jachtów wyłączyli przenośne radia i słuchali z przejęciem. Wyrażającą szacunek dla Barbary Rafferty ciszę, jaka zapadła po przemówieniu, rychło przerwały gromkie wiwaty. Carline zdjął francuską wojskową furażerkę i zasalutował uśmiechniętej i zarumienionej lekarce, a Monique i pani Saito uściskały ją serdecznie.
– Słyszałeś, Neil? – Amerykanin spoglądał marzycielsko. Był zadowolony, że uwiodły go słowa lekarki. – To najczystszej wody ewangelizacja: połączenie absolutnej uczciwości z absolutną umiejętnością dbania o własne sprawy.
– Czy w taki sposób powstają nowe religie? Może właśnie to się teraz dokonuje.
– Och, Neil… Nie ma w tym nic nowego. Zawsze chodzi o tę samą najstarszą ze wszystkich religię, czyli po prostu o egoizm, tyle że o magnetycznej sile. Ale bezwzględnie Barbara ma rację. Zresztą spodziewałem się po niej dokładnie takiego zachowania. A wracając do wyznaczonej Saint-Esprit roli, trzeba powiedzieć, że każda mucha z chorą nogą i każde podeptane źdźbło trawy są już w drodze na atol.
Wydarzenia następowały po sobie szybciej, niż Neil potrafił to sobie wyobrazić. Lawina marzeń, planów i nadziei już nie napotykała tamy, jaką w umysłach tworzyła groźba powrotu na wyspę francuskiego wojska. Doktor Barbara, początkowo przestraszona własną śmiałością, wkrótce wzięła się w garść. Decyzja pozostania na atolu na czas nieokreślony – w odpychającym otoczeniu rozkładających się ryb i skażonych ropą plaż – zapewniała jej nowy wizerunek, adekwatny do zaistniałej sytuacji. Niewykluczone, że zamierzała w ten sposób sprawdzić możliwość utrzymania zdobytej sławy. Przemierzała wyspę w towarzystwie profesora Saito, dokonując inspekcji porośniętych paprociami wzgórz i precyzując plany związane z założeniem rezerwatu. Dziennikarze i operatorzy telewizyjni deptali jej po piętach, a pochód zamykał Kimo – z maczetą i markerem w ręku. Wkrótce rzędy patyków wyznaczyły teren dla zwierząt i pod tarasy z roślinnością – nowy Eden Barbary Rafferty. Przewidziano ocienione enklawy dla rzadkich gatunków grzybów i sztuczne stawy dla roślin wodnych, zagrożonych przez zanieczyszczenie naturalnych akwenów oraz – w przypadku akwenów leśnych – przez kurczenie się obszaru lasów. Lekarka zrezygnowała, acz niechętnie, ze sprowadzenia do rezerwatu wielkich ssaków, natomiast mniejsza zwierzyna, z terenów leśnych i pustynnych, miała być hodowana w klatkach i rozmnażana, a następnie ewentualnie wypuszczana na wolność. Żadne stworzenie, bez względu na to, jak bardzo agresywne czy pozbawione instynktu samozachowawczego, nie mogło zostać pominięte, skoro do azylu jako takiego mają prawo również istoty niebezpieczne dla otoczenia czy dla samych siebie. Toteż nawet najgroźniejszej bakterii nie należało wykluczać z rejestru gatunków potencjalnie objętych ochroną w rezerwacie na Saint-Esprit.
Profesor Saito był w siódmym niebie taksonomisty. Starał się sprostać ambicjom doktor Barbary i z pasją komentował jej propozycje. Nagrywał swoje wypowiedzi, używając do tego celu magnetofonów pożyczanych przez żonę od dziennikarzy. Jego wyobraźnią zawładnął plan zagospodarowania wyspy zgodnie z podziałem na kategorie roślin i zwierząt, uwzględniający najbardziej egzotyczne gatunki z biologicznego królestwa. W myślach już starał się uratować od zagłady jakiegoś rzadkiego pasożyta czy drapieżcę.
– Panie profesorze, ile to zajmie czasu? – spytał sceptyczny brytyjski dziennikarz, pracujący dla jakiegoś tabloida. – Trzy miesiące? Rok?
– Wiele lat, a możliwe że i dziesięcioleci. – Japończyk nieśmiałym gestem wyciągnął krótkie ręce w stronę gęstwiny liści. Uśmiechnął się na widok żony z kamienną twarzą spoglądającej na omszałe drzewa, plątaninę winnej latorośli i paprocie. – W przyrodzie wszystko ze sobą współdziała. Dlatego nie można niczego przeoczyć. Ale mamy już projekt rezerwatu. Poza tym każdy człowiek nosi w sobie wyobrażenie prehistorycznego ogrodu. Ono tylko czeka, żeby zostać wcielone w życie.
– Cieszę się, że pan profesor to powiedział. – Dziennikarz wskazał na spoconych kolegów, napastowanych przez muchy i moskity. – Jeden z zagrożonych gatunków pozostawił pan poza obrębem rezerwatu. Czy został skazany na banicję? Na jak długo?
– Z pewnością znajdzie się miejsce i dla homo sapiens. Ale najpierw musi popracować i na powrót zasłużyć sobie na względy matki natury. Oczywiście będziemy uszczęśliwieni możliwością chronienia pana, choćby tylko przed samym sobą… – odparł profesor Saito, przeczekawszy dobrotliwie, aż rozbawiona pytaniem żona przestanie się śmiać.
Pani Saito śmiała się również po usłyszeniu dowcipnej odpowiedzi męża – przez całą drogę powrotną na pas startowy.
Mimo braku realizacji szumnych zapowiedzi plan stworzenia na wyspie rezerwatu przyrody wzbudził żywe zainteresowanie daleko od brzegów Saint-Esprit. Neil dowiedział się o tym, gdy wraz z Kimem popłynął tenderem na „Palangrina” i obejrzał w biurze prasowym retransmisję z atolu, nadawaną przez telewizję satelitarną. Jedząc śniadanie, przygotowane przez podziwiających go kucharzy, oglądał na ekranie siebie podczas udzielania wywiadu. Jąkał się zawstydzony, ale przynajmniej Louise, matka i ojczym mogli się przekonać, że nic mu nie jest. Znajomy obraz chłopca o barczystych ramionach i zdradzającym upór podbródku, a także lekko utykającego, co robiło największe wrażenie, znowu krążył po świecie dzięki antenom telewizji satelitarnej – temu elektronicznemu ambasadorowi Saint-Esprit. Obrońcy praw zwierząt i roślin z Europy, Ameryki i Japonii już zareagowali na wielkoduszną propozycję doktor Barbary, przygotowując pierwsze zagrożone okazy flory i fauny do długiej drogi przez Pacyfik. Nawet Klub Śródziemnomorski – w osobie pana Kouchnera – z rezygnacją przyjął do wiadomości coś, co było nieuchronne, a mianowicie, że nowi mieszkańcy wyspy nie znajdą czasu na wypoczynek i rozrywki. Agent turystyczny, znużony gorliwością, z jaką traktowali ekologię, schronił się na platformie dla helikoptera, za kominem promu samochodowego. Usiadł pod śmigłem należącej do Klubu maszyny i w zadumie oglądał mapki Markizów oraz Wysp Towarzystwa. Zdawał sobie sprawę, że romantyczna wizja Pacyfiku, śniona przez Gauguina i Roberta Louisa Stevensona, ustąpiła miejsca o wiele bardziej purytańskiemu podejściu.
Neil podszedł do stojącego na pomoście „Palangrina” Kima. Hawajczyk przeszukiwał wzrokiem północno-zachodnią część nieba, jakby wypatrywał jakiegoś nie tracącego czasu, zagrożonego poszukiwacza azylu na wyspie – kondora czy nimfy, wypuszczonych z nadanej pocztą lotniczą klatki na lotnisku w Papeete.
– Kimo, trochę na to za wcześnie. Czy spodziewasz się przylotu jakiegoś rzadkiego ptaka?
– No jasne. Dakoty Irvinga z prowiantem. Miejmy nadzieję, że o nas pamięta.
– Doktor Barbara rozmawiała z nim przez radiofon. Powiedział, że załadunek trwa.
– Już to widzę. Jest tak pochłonięty swoją stacją telewizyjną, że zapomniał, iż nasz pobyt tu to nie zabawa na potrzeby telewizji.
– Moglibyśmy opłynąć łódką jachty. Ludzie dadzą nam to, o co poprosimy.
– Wiem… – Kimo odwrócił się od Neila, jakby taka otwartość budziła w nim opór. – Ale wolałbym tego uniknąć, poza tym wszyscy wkrótce odpłyną. Gdy za kilka dni się obudzisz, stwierdzisz, że nie ma już nikogo. Znowu będziesz siedział na plaży sam.
– Czy to nie lepiej? Przez cały czas tego pragniesz.
– Zgadza się. Nie mogę się doczekać. Zbyt wiele osób tu przyjechało. Nikt już nie myśli o albatrosach. Niech tylko dakota wyląduje, a wyniesiemy się z tego statku.
Po powrocie na wyspę Neil przechadzał się po pasie startowym, z którego usunięto wszelkie przeszkody w związku ze spodziewanym przylotem samolotu. Zapasy żywności, paliwa i lekarstw, uratowane z uszkodzonego „Diugonia”, skończyły się. Uczestnicy wyprawy, całkowicie zależni od darów przekazywanych im przez załogi jachtów, których spiżarnie zaczynały już świecić pustkami, mieli do jedzenia tylko ryż, owoce i konserwy rybne. Monique i pani Saito dokładnie odmierzały porcje, ale doktor Barbara wymogła, żeby Neil otrzymywał większą niż pozostali dawkę protein. To była sprawa zasadniczej wagi. Świat miał oglądać szczupłego, a nie wychudzonego chłopca, bo inaczej zarówno Stamfordowie, jak i przedstawiciele rozmaitych instytucji broniących praw dzieci zażądaliby wyjazdu Neila z rezerwatu. Jednak młody Dempsay usiłował się dzielić swymi porcjami z doktor Barbarą. Wstawiał do jej namiotu talerze, których nie opróżniał do końca. Lekarka, na przekór euforycznemu nastrojowi i nieustannemu udzielaniu wywiadów, zaczęła się zaniedbywać. Jej usta były coraz bardziej owrzodzone, a paskudna wysypka na rękach jeszcze się rozniosła.
– Neil, to z powodu braku witamin. Miejmy nadzieję, że dakota wkrótce się zjawi.
– Doktor Barbaro, zacznę łowić ryby. W lagunie jest mnóstwo karmazynów.
– Nie… – Lekarka uśmiechała się do niego z roztargnieniem, chcąc ostudzić jego zapał. – Saint-Esprit to azyl dla każdej żywej istoty. Laguna stanowi część rezerwatu.
– Ale życie ryb nie jest zagrożone. Francuzi już ich nie zatruwają. Profesor Saito mówi, że można je jeść.
– Neil, ty im zagrażasz.
Podniosła klapę namiotu i wyciągnęła rękę w stronę pasa startowego, gdzie pod palmami, przy buldożerze, siedzieli Kimo, Carline, Monique i Saitowie. Ścigali wzrokiem chmury na niebie. Hawajczyk pozamiatał koralową nawierzchnię, chcąc zgotować „królowej” godne powitanie. Na ich widok lekarka powiedziała:
– To nabożne spoglądanie w niebo zamieni nas w czcicieli dóbr materialnych.
Na szczęście dla ryb samolot z darami przyleciał z Honolulu, zanim Neil zdążył stoczyć zwycięski bój z sumieniem doktor Barbary. Po dwóch dniach od odpłynięcia „Palangrina” – w zgiełku wywołanym przez wesołą orkiestrę syren, kiedy to dziennikarze ofiarowywali uczestnikom ekspedycji zbywające kasety wideo – stara dakota okrążyła Saint-Esprit, przemknęła nad wrakiem krewetkowca i wylądowała na pasie startowym. Irving Boyd wywiązał się z obietnicy. W wychodzącym z maszyny pilocie Neil rozpoznał łysego kierowcę z wizerunkami manata na szyi. Ostatnim razem widział tego mężczyznę na nadbrzeżu portu w Honolulu. Drapiąc się w wytatuowaną głowę, pilot patrzył z przerażeniem na pokryte koralowym pyłem, zmierzające ku niemu postacie – jak witający ludzkie widma przepracowany urzędnik ONZ, który przyleciał z misją humanitarną.
Dzięki dostarczonym przez dakotę darom w wyczerpanych uczestników wyprawy rychło wstąpiło nowe życie. Różne organizacje społeczne z Hawajów, wspierające działalność lekarki, przekazały skrzynki z konserwami mięsnymi i rybnymi, kartony pomarańczy, grejpfrutów, ananasów, wiejskich jaj, mąki i makaronu. Wśród darów znajdowały się także wodoszczelne namioty, zdolne pomieścić pięćdziesięciu wolontariuszy, łóżka polowe, składane chodniki z desek, kuchenki naftowe, filtry wodne, moskitiery i przenośne latryny. Tysiąc sadzonek pomidorów na plastikowych tacach zwiędło wkrótce na słońcu. Skubały je dwie nieufne kozy, które Kimo wyniósł z dakoty na rękach. Dwanaście kur – Rhode Island Reds - w bambusowych klatkach mrużyło oczy z powodu ostrego światła. Spędziły w tych klatkach lot z Papeete do Honolulu, dziobiąc stojące z tyłu samolotu worki z nawozem. Pani Saito, wzdychając i pogwizdując przez zęby, ostrożnie zgarnęła rozsypany fosforan do wiadra.
Neil przeszukał stos podarowanych ubrań i wybrał dla siebie podkoszulek w żywym niebieskim kolorze oraz baseballową czapeczkę z symbolem odwołującym się do ekologii, pięknie wyszytym na daszku przez członkinię organizacji kobiecej z Sydney. Wśród ubrań znajdowały się także kurtki nieprzemakalne i aparat do oddychania pod wodą oraz transparent z malunkiem autorstwa przedszkolaków z Honolulu, przedstawiającym baśniową wizję atolu zamieszkanego przez miłe tygrysy i dostojne krokodyle. Odciągając na bok worek z listami, nadesłanymi przez sympatyków z całego świata, Neil doszedł do wniosku, że taka comiesięczna pomoc zapewniłaby zespołowi nieograniczone czasowo trwanie na wyspie. Pomógł Kimowi i Carline’owi rozbić największy namiot, który przeznaczyli na magazyn. Zaskoczyło go, że do wyposażenia tego namiotu należy kilka ciężkich kłódek.
W lagunie pozostało tylko pięć spośród jachtów przybyłych, żeby bronić załogi „Diugonia” przed Francuzami. Zgodnie z tym, co powiedział Neilowi Kimo, zapasy przybyszów były na wyczerpaniu. Bouquet wraz ze swoją grupą z „Croix du Sud” odpłynął, acz niechętnie, do Papeete po całonocnych tańcach przy ognisku na plaży i ostatnim spacerze z doktor Barbarą przy blasku księżyca. Andersonowie zostali – w podzięce za pracę przy akwedukcie ex officio dołączeni do siedmioosobowego zespołu zakładającego rezerwat. Otrzymali do dyspozycji namiot, łóżka polowe i materace. Teraz przysługiwały im posiłki przygotowywane przez Monique i panią Saito.
Gdy Neil zasugerował, że załogi pięciu jachtów powinny otrzymać z darów tyle żywności, by mogły spokojnie dopłynąć do Tahiti, napotkał sprzeciw Carline’a.
– Uważam, że nie. W rezerwacie potrzebujemy tego wszystkiego. – Amerykanin bawił się kłódką od magazynu. – Kto wie, kiedy przyleci następny samolot?
– Tak nam pomagali… Dali nam tyle rzeczy. Czeka ich długa droga na Tahiti.
– Dotrą bez problemów, jeśli zaraz odpłyną. Nie możemy ich zachęcać do dalszego zbijania bąków na wyspie. – Uśmiechając się z udawanym żalem, wyjął z rąk chłopca konserwy wołowe i z powrotem odstawił na jedną z uginających się pod ciężarem jedzenia półek. – Barbaro, czy nie mam racji?
Lekarka, wciąż w spłowiałym podkoszulku, spojrzała na stertę barwnych ubrań i kartony wypełnione puszkami, po czym wzięła Neila pod rękę i wyprowadziła go na dwór.
– David utrafił w sedno. Rezerwat to nie magazyn zaopatrzeniowy dla każdego zjawiającego się tu jachtu. Musimy myśleć o sobie i o pracy, jaką trzeba tu wykonać.
Neil uwolnił ramię z jej uścisku i stanął do niej twarzą. Carline i Kimo spoglądali na nich z wnętrza namiotu.
– Czyli, doktor Barbaro, nie damy nic członkom załóg, gdy nas tu odwiedzą? Nawet jeśli znajdą się w rozpaczliwym położeniu?
– Oczywiście pomożemy każdemu, kto naprawdę jest w potrzebie. Neil, nic nie wzięłam dla siebie. – Zapięła zardzewiałą agrafkę, która wyglądała pomiędzy jej piersiami jak talizman. – Ale bezwzględnie musimy wyznaczyć linię postępowania… wiele takich linii… w ciągu najbliższych tygodni. I pomożesz nam w tym, Neil…
Jakby w celu zweryfikowania jej postanowienia w trzy dni po odpłynięciu ostatniego z jachtów nieoczekiwanie przy rafie zarzucił kotwicę stateczek – sponiewierany przez sztormy jednomasztowiec „Parsifal” o żaglach jak patchwork i kadłubie w psychodelicznych kolorach. Różowofiołkowe i ostro zielone krechy migotały na falach niczym macki zagrożonej olbrzymiej ośmiornicy. Stateczek sprawiał wrażenie żywcem przeniesionego z lat sześćdziesiątych w lata dziewięćdziesiąte. Należał do hipisów, którzy upodobali sobie życie na morzu. Atol Saint-Esprit przyciągał tych tęczowych piratów – o długich włosach, związanych w kucyki, i ze skórzanymi, nabijanymi ćwiekami opaskami na przegubach dłoni – wizją życia tutaj, zrodzoną pod wpływem narkotyków. Jacht należał do dwóch Niemców – byłych pracowników architektonicznego biura projektów w Stuttgarcie. Towarzyszyły im dwie Niemki i dziecko, zabrani na pokład w Vancouver.
Neil był zdumiony, że nawet nie przyszli do obozu uczestników wyprawy i nie przywitali się. Żyli własnym życiem. Palili na plaży ogniska z drewna wyrzucanego przez morze, bawili się z dzieckiem i kąpali nago przy rafie. Wyławiali koral, cięli go na kawałki i robili z nich naszyjniki.
Ich obecność drażniła Monique. Dwaj męscy nieudacznicy rozpraszali ją, nie pozwalając się porządnie skupić na pracy związanej z zakładaniem obozu. Kimo się z nich śmiał, a Saitowie ledwie ich zauważali. Z kolei na Carline’a działali jak płachta na byka. Gdy kiedyś sam pilnował magazynu, ponieważ Kimo zamiatał pas startowy, ostrzegł lekarkę, że wkrótce hipisom skończą się zapasy żywności.
– Już widzę, jak kradną kurę i pieką ją nad ogniskiem. Wkrótce możemy mieć problemy z ochroną obozu.
– Kiedyś odpłyną. – Doktor Barbara odpoczywała w namiocie, popijając zrobioną jej przez Neila herbatę, i nie chciała sobie zaprzątać głowy Niemcami. – Nie ogrodzimy przecież wyspy i nie wypędzę ich.
– Mógłbym sporządzić listę dyżurów przy magazynie i ewentualnie zbudować budkę wartowniczą na plaży.
– Myślisz jak Francuzi.
– Barbaro, rezerwat musi być strzeżony. Wkrótce pojawi się tu mnóstwo okazów rzadkich gatunków.
– Jeden już jest. Posłuchaj go tylko, Neil… – Gdy Carline poszedł wypróbowywać kłódki, pociągnęła łyk herbaty i spojrzała w niebo. – Pewnego dnia on odejdzie, a po nim Kimo i Saitowie. Wcześniej czy później zostanę tu sama. Ciekawa jestem, Neil, kiedy ty mnie opuścisz?
Postanowił przynajmniej raz nie składać żadnych zapewnień. Doktor Barbara, spożywająca głównie słodzoną herbatę, żyła z głową w chmurach, razem z wielkimi albatrosami. Powróciło ich na wyspę już ponad sto, pokonując ocean tak niezmierzony jak marzenia tej kobiety. Ciałem była na ziemi, ale duchem na skrzydłach tych ptaków. Odmówiła wzięcia udziału w ważnej naradzie na temat ewentualnego racjonowania żywności, jakby rozmyślnie zapomniała, że przetrwanie zespołu zależy od darów przywiezionych przez dakotę. Neil zwrócił uwagę, że nie wyjęła nawet jednego listu z worka z korespondencją do niej, stojącego przy jej łóżku.
– Neil, ja odpoczywam. Zadbaj o to, żeby David nie wygłupiał się z tym pistoletem.
Głównie pomagała profesorowi Saito kopać tarasy. Z ciężką łopatą wspinała się po stoku wśród cykasów i paproci, w pocie czoła wbijając ostrze w zakurzone podszycie i oczyszczając ziemię pod pierwszy z tarasów.
Gdy po dwóch godzinach Neil wyjął łopatę z jej odrętwiałych rąk, usiadła obok niego, na niższej części powalonego masztu, i spoglądała na krążące w górze białe ptaki. Uśmiechała się niczym pogrążona w zadumie matka, jakby już pogodziła się z tym, że pewnego dnia odlecą z wyspy. Masując jej ramiona, Neil po raz pierwszy pomyślał, że byłaby szczęśliwa, gdyby została tu sama – bez Kima, Monique i Saitów, a nawet bez albatrosów.
VIII
Góra prezentów
Jednak świat nie zamierzał pozostawić doktor Barbary samej. W trzy dni po tym jak żagle o psychodelicznych barwach zatrzymały się przy Saint-Esprit, przyleciał biały hydroplan. Neil, ucieszony możliwością oderwania się od wyczerpującego karczowania miejsc pod tarasy, rzucił maczetę i ruszył na pas startowy, nie zważając na irytację Monique.
– Jesteś strasznym leniem! – krzyknęła za nim. – Nikt nie nauczył cię pracować!
– Za to jestem w sam raz do połajanek…
W wieży kontrolnej siedział Carline. Miał słuchawki na uszach. Bawiła go jego nowa rola kontrolera lotów. Przyjął dwusilnikowy hydroplan, należący do firmy czarterowej z Papeete, a teraz obserwował, jak maszyna krąży nad laguną, zniża się i tnie spokojną wodę, gwałtownie ją spieniając w pokazie brawury.
– Zawsze chciałem być dyrektorem małego lotniska – zwierzył się Neilowi, zdejmując słuchawki. – A ty mógłbyś zostać komendantem portu. Czy wiesz, że w powietrzu też są przypływy i odpływy?
– A gdzie one są umiejscowione?
– Czujemy je głęboko w naszych głowach, ale nie można ich dokładnie zlokalizować. Każdy człowiek pływa w swoim małym morzu… A teraz sprawdźmy, co ma dla nas nasz gość, kapitan Garfield z Inter-Island Air Charter. Świeże pomelo z rana dałyby człowiekowi niezły zastrzyk energii…
Hydroplan zacumował na kei.
Australijski pilot, sześćdziesięciolatek pochodzący ze stanu Queensland, o brodzie białej jak jego maszyna, zagadnął Neila, otwierając luk nad kokpitem.
– Rezerwat na wyspie? Show Barbary Rafferty? Chłopczyno, rzeczywiście wyglądasz na kogoś ratującego albatrosy.
Neil wszedł pod śmigło przy sterburcie. Czuł się tak, jakby miał nad głową włócznię kłującą lodowatym chłodem.
– Jeśli chce pan do nas dołączyć, to musi pan porozmawiać z doktor Barbarą. Kim pan jest?
– Świętym Mikołajem, tak przynajmniej się czuję. Przywiozłem wszystko z wyjątkiem dzwoneczków do sań i jemioły. – Garfield krzyknął do dwóch Australijczyków z załogi, stojących przy otwartej ładowni: – Zacznijcie wypakowywać rzeczy z tego sklepu z prezentami!
Mroczne wnętrze ładowni – z drewnianymi skrzynkami i kartonami – skojarzyło się Neilowi z jaskinią Aladyna zapełnioną współcześnie produkowaną tandetą, a żartobliwie usposobiony stary pilot nie wzbudził w nim zaufania. Chłopiec miał poczucie, że ktoś płata im starannie przygotowanego figla.
– Z prezentami? Od kogo?
– Chłopcze, nie zadaje się takich pytań. Sam już jestem bardziej niż w połowie przekonany do dzieła ratowania albatrosów. A dary, jak to zwykle bywa, pochodzą od dobrych ludzi: z Papeete, Sydney i Honolulu.
Gdy po dwóch godzinach Garfield odleciał, uścisnąwszy z szacunkiem dłonie doktor Barbary i pani Saito, na przystani piętrzyły się różne przedmioty, jakby ktoś wysypał je z rogu obfitości. Była to pierwsza część masy darów pochodzących z całego świata, a zgromadzonych w sali gimnastycznej lycee w Papeete. Konsorcjum miejscowych biznesmenów wynajęło hydroplan, który miał dwa razy w tygodniu dostarczać prezenty na wyspę, aż przewiezie je wszystkie.
Już do końca dnia nikt nie wcielał w życie idei rezerwatu. Oglądano prezenty. Pieczołowicie zapakowali je uczniowie, ozdabiając kolorowymi wstążkami i kartkami z życzeniami. Na atol dostarczono przenośne radia, magnetofony, kartony z winem, napoje chłodzące, wodę mineralną, gry wideo na baterie, kilkanaście barbecue z rocznym zapasem brykietów, płetwy i kombinezony do nurkowania, leżaki i parasole przeciwsłoneczne.
– Najwyraźniej uważają, że jesteśmy na wakacjach… – Doktor Barbara wręczyła Monique połyskliwy kostium kąpielowy z ceną świadczącą o tym, że został kupiony na wyprzedaży. – Przetrząsnęli wszystkie domy towarowe i jarmarki w rejonie Pacyfiku. Szkoda tylko, że nie pomogli nam na początku.
Monique oglądała rozmaite gadżety z pogardliwą miną francuskiej gospodyni, która znalazła się na lokalnym placu targowym.
– Barbaro, wiem, że to nie w porządku, ale czuję się urażona… Ludzie mają takie dziwaczne wyobrażenie o naszych potrzebach.
Kimo wyciągnął swoje potężne ciało na plażowej sofie, przesuwając kciukiem po chromowanej rurce.
– Pani doktor, nigdzie nie jest powiedziane, że ma nam tu nie być przyjemnie.
– Już się czuję niedobrze z powodu tych gier wideo. – Lekarka wcisnęła guzik i z krzywą miną spoglądała na osobliwe elektroniczne obrazy, królestwo jakiegoś zatroskanego sprawą rezerwatu nastolatka z przedmieścia Sydney. – Monique, idę pracować przy tarasach z profesorem Saito. Neil, wciąż czekamy, żebyś wraz z Kimem wykarczował paprocie nad akweduktem. Pracy mamy aż nadto…
Jednak plan doktor Barbary, że wszyscy będą się zajmowali wyłącznie tworzeniem rezerwatu, został wkrótce poddany kolejnej próbie. Zgodnie z zapowiedzią po trzech dniach hydroplan znowu zawitał na wyspę. Obawiając się o nierówno pracujący lewy silnik, kapitan Garfield nie wyłączył go podczas wyładowywania przez członków załogi segmentów zbudowanego z prefabrykatów laboratorium hodowli roślin. To był dar od producenta sprzętu do badań naukowych z Florydy. Labirynt pomp, skraplaczy i obwodów chłodniczych zapewniał rzadkim roślinom – zagrożonym w ich naturalnym, skażonym środowisku – odpowiednią temperaturę i wilgotność powietrza.
Ten pałac ze szkła i aluminium oczarował Saitów, a nawet ułagodził doktor Barbarę, która uraczyła sceptycznego Garfielda jednym ze swych rzadkich uśmiechów. Neil i Kimo przenieśli części laboratorium z tonącego w koralowym pyle pasa startowego na płaski teren za magazynem i do końca dnia je montowali.
Profesor Saito, gotowy do skatalogowania świata flory i fauny, od razu wziął tę nową posiadłość w dzierżawę. Z dumą patrzył, jak pani Saito wynosi jego polowe łóżko z namiotu i ustawia je wśród rynien ściekowych oraz zlewów.
Gdy następnego dnia rano przyleciała dakota, niemal nie mieli czasu na odpoczynek. Wylądowała w chmurze koralowego pyłu, który teraz bez przerwy wisiał nad pasem startowym. Większą część przywiezionego ładunku stanowiła instalacja do odsalania wody, podarowana przez zakłady chemiczne z Ohio. Skomplikowany zestaw naczyń reakcyjnych i komór jonitowych, wyposażonych w żywice, stał pod drzewem niczym bóstwo świata maszyn. Z jego wnętrza dochodziły dziwne hałasy, uroniło też kilka kropli rdzawej wody.
Przyloty i odloty samolotów stały się tak częste, że Carline przeniósł śpiwór do wieży kontrolnej. Neil dostarczał tam Amerykaninowi posiłki. Niespokojne albatrosy kroczyły majestatycznie wśród diun, wystawiając dzioby, jakby szykowały się do odlotu na mniej popularną wyspę. Z litości dla nich Amerykanin zawrócił turystyczny samolot turbinowo-odrzutowy z amerykańską wycieczką, ale zezwolił na lądowanie odrzutowcowi stanowiącemu własność japońskiej firmy przewoźniczej, którym przyleciały dwie grupy specjalistów z tej branży. Saitowie nie chcieli rozmawiać z japońskimi biznesmenami, więc ci wspięli się po tonącym w kurzu zboczu do lasu, klucząc wśród kolokazji i drzew chlebowych, żeby pertraktować bezpośrednio z doktor Barbarą. Pełni entuzjazmu przedstawili rozkojarzonej lekarce ofertę przywożenia do pracy na wyspie podczas urlopów wolontariuszy, rekrutowanych spośród Japończyków sprzyjających ruchowi ochrony środowiska. Cała armia pomocników – księgowych, dentystów i operatorów komputerowych – tylko czekała na to, żeby móc się przysłużyć sprawie realizacji projektu rezerwatu. Doktor Barbara, zbyt pochłonięta czymś innym, żeby rozważyć propozycję, w milczeniu cięła łopatą podszycie lasu. W końcu Monique złośliwie poradziła biznesmenom, żeby skonsultowali się z instalacją do odsalania wody, którą określiła mianem wyspiarskiej wyroczni. Przez dziesięć minut wsłuchiwali się w wydawane przez urządzenie gardłowe dźwięki, po czym zostali odprowadzeni przez milczącą panią Saito do samolotu.
Ale pierwszy poważny egzamin z panowania nad nerwami doktor Barbara musiała zdać w kilka godzin po oderwaniu przez leara kół od pasa startowego, gdy przy rafie zarzucił kotwicę duży statek hydrograficzny. Wynajęli go przedstawiciele różnych włoskich mediów. Na pokładzie znajdowała się ekipa filmowa, która zamierzała nakręcić film dokumentalny o rezerwacie. Doktor Barbara i Monique odmówiły współpracy, obrzucając reżysera obelgami, gdy przysunął do ich twarzy światłomierz. Carline robił wszystko, co było w jego mocy, żeby uspokoić lekarkę. Otarł z jej czoła kurz i usiłował wyjąć z zaciśniętej dłoni maczetę.
– Barbaro, może byś się zgodziła na wywiad… lub na sfilmowanie cię przy karczowaniu? Mamy mało ropy do diesla buldożera. Gdyby zechcieli oddać nam ze swoich zapasów tysiąc galonów…
Lekarka cięła maczetą podszycie tuż przy nogach reżysera.
– Brakuje nam paliwa? Jeszcze nie zużyłeś tego z kilkunastu zbiorników dostarczonych przez dakotę.
– Jest w nich gazolina… do dwóch ślizgaczy podarowanych nam przez Klub Śródziemnomorski. Gdybyś udzieliła wywiadu…
Ale lekarka była nieugięta. Po raz ostatni „przemówiła” do kamer. Uniosła maczetę, czekając, aż Carline oraz Włoch wycofają się ze wzgórza i znikną w wieży kontrolnej. Jej jasne włosy były upstrzone szczątkami roślin, czoło miała pobrudzone ziemią, a podkoszulek mokry od potu.
W końcu profesor Saito zgodził się odpowiedzieć na pytania dotyczące przekazanych na wyspę drogą lotniczą pierwszych przedstawicieli zagrożonych gatunków – pary lori wysmukłych z Indonezji i maczi z Madagaskaru – zajmujących tymczasowe pomieszczenia w laboratorium hodowli roślin. Ale nie mogło to usatysfakcjonować reżysera.
Gdy Neil odpoczywał na plażowej sofie, podziwiając ostre kształty zakotwiczonego na przystani statku hydrograficznego, podsłuchał, jak Włoch z przejęciem zaproponował Kimowi, że zostanie jego agentem literackim.
– To fascynująca historia… może najniezwyklejsza, jaka się wydarzyła w naszych czasach. Powinna powstać na jej temat książka, musi napisać ją ktoś, kto zna wszystko od środka. Te zmagania, pasja, romantyzm…
– To nie dla mnie. – Hawajczyk dotykał ustami pęcherzy na dłoniach. – Jeśli ktokolwiek miałby napisać książkę, to tylko doktor Barbara.
– Ona nigdy niczego nie napisze. Chce tylko kopać w swoim lesie. Matka Teresa ma większe od niej poczucie humoru. Jest pan Amerykaninem. Napisanie historii Saint-Esprit może doprowadzić do koprodukcji z którymś z wielkich wydawców z Manhattanu. Będzie pan miał pieniądze na realizację kolejnych projektów. Na kupienie sobie wyspy…
Neil, rozważając propozycję włoskiego reżysera i myśląc o pieniądzach, jakie dzięki książce mógłby zdobyć na przepłynięcie Cieśniny Kaiwi, ruszył do namiotu doktor Barbary.
Rozzłoszczona na siebie, siedziała na polowym łóżku. Twarz ukryła w dłoniach. Pot spływający z jej ud plamił śpiwór.
– Czy przysłuchiwałeś się, jak profesor Saito udzielał wywiadu? Mam nadzieję, że mówił do rzeczy.
– Był w porządku. I jego angielski jest lepszy, jeśli nie ma pani Saito. Potrafi wszystko ludziom wyjaśnić.
– To dobrze, choć wątpię, by kiedykolwiek zrozumieli, o co nam chodzi. Nie zapomniałam, o czym marzyłam… To było w naszym zasięgu, ale atol Saint-Esprit stał się zabawką mediów. – Wzięła Neila za rękę i ważyła ją w dłoni, jakby badała jego stanowczość. – Czasami myślę, że powinniśmy wyjechać z Saint-Esprit.
– Wyjechać? Doktor Barbaro?
– Tak. Trzeba doprowadzić do bezpośredniej konfrontacji, demonstrować na Downing Street i przed Białym Domem. Nie chodzi po prostu o zajmowanie się rzadkimi roślinami i zwierzętami. Musimy myśleć o sobie.
– Ma pani rację, doktor Barbaro – zgodził się z nią, ale to była zapowiedź repliki. – Czy sądzi pani, że powinienem mieć agenta?
– Agenta? – Lekarka usiadła prosto i wpatrywała się w niego. – Dobry Boże, jakiego agenta masz na myśli? Prasowego?
– Literackiego. Mówiąc poważnie, doktor Barbaro…
– Poważnie? Jeśli zastanawiasz się nad zatrudnieniem agenta literackiego, to sprawa jest o wiele poważniejsza, niż myślałam.
Ku rosnącej desperacji lekarki świat nie przestawał interesować się Saint-Esprit. Hydroplan pilotowany przez kapitana Garfielda lądował na wyspie dwa razy w tygodniu, wyrzucając z siebie ekwipunek dla dziewiątki wolontariuszy i wyposażenie dla rezerwatu. Producent baterii słonecznych z Tokio obiecał dostarczyć ich tyle, by elektryczności starczyło na potrzeby wyprawy, ale popełnił błąd, domagając się regularnych sprawozdań z konserwacji urządzeń. Z kolei specjalistyczna firma budowlana z Seattle zaproponowała wybudowanie za darmo drugiego pasa startowego w zamian za prawo do oficjalnego sponsorowania realizowanego na wyspie projektu rezerwatu. Przyjechała nawet para antropologów z Uniwersytetu Południowej Kalifornii, którzy rozbili własny obóz z intencją prowadzenia obserwacji wzajemnych stosunków dziewiątki wolontariuszy. Zasłonili okno wieży obserwacyjnej przy pasie startowym siecią myśliwską, przesiadując za tą zasłoną ze stoperami i lornetkami. Piątego dnia „polowania” Kimo rozpalił na schodach wieży ognisko z liści palmowych i po godzinie odprowadził pokrytą sadzą parę do hydroplanu Garfielda.
Jednak mimo różnych zakłóceń prace przy realizacji projektu rezerwatu postępowały i grupa obserwatorów z Greenpeace, która w tydzień później przyleciała z Garfieldem, była mile zaskoczona widokiem bezpiecznego obozu, usytuowanego na polanie pomiędzy tarasami a laguną. Stało tam sześć namiotów połączonych chodnikami z desek, zagrody dla zwierząt, kuchnia i magazyn, a także dwuizbowa klinika z prefabrykatów, zajmowana przez doktor Barbarę.
Ojciec Monique, Renę Didier, uparł się, żeby odwiedzić córkę i po długim locie z Paryża do Papeete złapał hydroplan zdążający na Saint-Esprit. Te odwiedziny były bardzo nie po myśli doktor Barbary. Sławny obrońca praw zwierząt z wieloletnim stażem, bystry i stanowczy mimo podeszłego wieku, uścisnął córkę i zaraz w geście zdumienia uniósł laskę.
– Mój Boże, Monique, to wygląda jak Bora Bora… Brakuje wam tylko hotelu Hilton…
– Tato, ciężko tu pracujemy. Wszyscy. Nawet Neil – dodała, bo chłopiec stał obok, trzymając walizę jej ojca. – Jest leniwy i muszę używać różnych sztuczek, żeby go nakłonić do zrobienia czegokolwiek, ale dał z siebie to co najlepsze.
– Cherubinek Saint-Esprit. – Didier znieruchomiał, przyglądając się chłopcu. Z aprobatą popatrzył na ślady ukąszeń moskitów na jego ciele i na otarty naskórek dłoni. – To dzięki niemu tu jesteście. I dzięki dobrej pani doktor. Chciałbym tu zostać pochowany… to znaczy urna z prochami. Nie zamierzam zanieczyszczać waszego zwierzęcego raju.
– Tato, nic, co zjawia się na Saint-Esprit, nie umiera…
Didier uparł się, że przed udaniem się na odpoczynek do namiotu Monique zobaczy albatrosy. Po długim spacerze pasem startowym stał uśmiechnięty wśród diun i liczył wielkie białe ptaki, które wciąż nadlatywały znad oceanu. Ich pełne powagi oczy zdawały się opowiadać o niezmierzonej przestrzeni Pacyfiku.
Dla Neila największy problem wśród ludzi odwiedzających wyspę stanowili jego rówieśnicy. Do psychodelicznego „Parsifala” dołączył następny piracki stateczek – zaniedbany kecz o poszarpanych żaglach. Pod jego bukszpryt była wciśnięta rozkładająca się głowa rekina. Dwunastosobowa grupa hipisów – brytyjskich, niemieckich i australijskich – rozbiła swój dziki obóz na plaży, w miejscu, w którym doktor Barbara, Kimo i Neil po raz pierwszy postawili nogę na Saint-Esprit. Przybysze bez pytania brali prowiant oraz sprzęt przeznaczony na potrzeby rezerwatu i pracującego w nim zespołu, zgromadzone pod gołym niebem przy pasie startowym. Przenieśli na plażę kopulastą cieplarnię przeznaczoną do hodowli drzewek bonsai. Uczynili z tej szklanej konstrukcji swój plemienny wigwam, wokół którego zbierali się wieczorami, paląc marihuanę. Co jakiś czas zjawiali się przy pasie startowym, żeby odnowić zapasy żywności. Przebierali wśród stosów puszek i kartonów z winem. Monique i pani Saito, odpowiedzialne za wyżywienie zespołu pracującego przy tworzeniu rezerwatu, interweniowały u przywódcy grupy – łysego Szkota o cerze pocętkowanej bliznami po ospie, którego resztki tłustych włosów były związane w kucyk – ale usłyszały, że on i jego kompani mają takie samo jak inni mieszkańcy wyspy prawo do korzystania z zapasów. Nocami od ich obozu niosła się po lesie dzika muzyka, a znad palonych przez nich kłód palmowych, które polewali gazoliną przeznaczoną do ślizgaczy, walił gryzący dym. Ich płytkie latryny zasmrodziły las, plaże zaś zaśmiecili pustymi puszkami i stłuczonymi butelkami po winie. Towarzyszki hipisów – zdziczałe młode kobiety o ziemistych cerach, uciekinierki ze szkół średnich lub dziewczyny wyrzucone z college’ów – snuły się wokół obozu uczestników wyprawy, prosząc o narkotyki poirytowanych ich namolnością doktor Barbarę i profesora Saito. Jedna z nich, córka psychiatry z San Diego, uczesana w wymyślną fryzurę ze sterczących różowych włosów, o rękach pokłutych strzykawkami, prosiła lekarkę o usunięcie ciąży, chcąc zapłacić za zabieg ukradzioną kartą kredytową ojca.
Neil, zaintrygowany tymi młodymi kobietami, zaczął wieczorami dołączać do palących ogniska hipisów. Podsycany przez gazolinę ogień palonych szczap drzewa palmowego rozjaśniał przybrzeżne wody oceanu, a chłopiec, leżąc na plaży, oglądał wraz z resztą towarzystwa „odlotowe” filmy zrealizowane kamerą wideo i odbierane za pośrednictwem przenośnego telewizora, który stał na piasku. Dwie Niemki z „Parsifala” na zmianę karmiły piersią milutkie dziecko wywracające oczami osadzonymi pod rozdętym z powodu zespołu Downa czołem. Zastanawiając się, która z nich jest matką, i domyślając się, że jedna zostawiła własne dziecko w Vancouver, Neil palił marihuanę i pił zaprawione korzeniami wino, którym częstował go brodaty kapitan „Parsifala”. Obecność na wyspie narwanych, ale niewiele wymagających od życia hipisów stanowiła miłą zmianę w życiu chłopca, dotychczas poddanego wyłącznie purytańskiemu reżimowi doktor Barbary. Albatrosy powracały na wyspę i nie miała na to wpływu głębokość kopanych latryn. Teraz mniej obchodził go los lori oraz zagrożonych odmian karłowatego bambusa z gór Nepalu. Zaciągał się łagodnym dymem, myśląc czasami o Louise. Wydawała mu się tak nierealna jak próby z bronią atomową na zamienionej w rezerwat wyspie.
Po jednym z wieczorów spędzonych na plaży obudził się w namiocie na godzinę przed świtem. Nad łóżkiem pochylała się doktor Barbara. Jej twarz rozjaśniało odbijające się od wód oceanu światło. Czuł od lekarki silny zapach potu, co znaczyło, że starała się wprawić w stan furii. Usłyszał szum bijących o rafę fal, od którego odróżniały się żałobne, przypominające muzykę fletu zawodzenia wody przelewającej się przez kadłub „Diugonia”. Gdy doktor Barbara zaczęła macać moskitierę, Neil wciągał silny zapach szybciej. Domyślił się, że wieczorem wspięła się na skały, chcąc być bliżej swoich ukochanych albatrosów. Zawsze tak robiła, gdy podejmowała ważną decyzję. Krocząc wśród ptaków, mogła widzieć Neila i hipisów zgromadzonych na plaży przy ognisku.
Zdjęła moskitierę i usiadła na łóżku i przycisnęła dłonią żołądek chłopca.
– Neil… Czas wstawać.
– Doktor Barbaro…
– Nie rób za dużo hałasu. Potrafisz kierować buldożerem?
– Oczywiście.
– Znasz się na obsłudze?
Neil usiadł, wycierając usta z resztek marihuany.
– Czy pani chce, żebyśmy zbudowali drugi pas startowy?
– Drugi? Mamy o jeden za dużo. Wstań i włóż coś na siebie.
Czekała, dopóki się nie ubrał, ani na chwilę nie odrywając wzroku od jego nagiego ciała. Po chwili wygładziła moskitierę, podniosła klapę namiotu i skinęła dłonią. Przeszli w milczeniu obok namiotu, w którym spała Monique wraz z ojcem. Kołyszące się światła jednożaglowca Andersonów zdawały się tonąć w czerni laguny. Akweduktem pokrytym blachą cynkową płynęła po zboczu woda. Jej szmer zagłuszały uderzające o brzeg fale. Doktor Barbara miała na czole krople zimnego potu. Neil, wciąż oszołomiony marihuaną, potknął się w koleinie wyżłobionej na pasie startowym przez dakotę. Lekarka chwyciła go za ramię, pomagając odzyskać równowagę, i wskazała dłonią buldożer, zaparkowany tuż obok długiego szeregu skrzyń ze sprzętem i z różnego rodzaju zapasami.
– Chcę, żebyś uruchomił buldożer.
Neil nasłuchiwał pojękiwań „Diugonia”. Ognisko hipisów wciąż płonęło, ale oni spali w szałasach.
– Uruchomił buldożer? A dokąd się pani udaje?
– Donikąd się nie udaję. Zostaję tu z tobą. A teraz posłuchaj… Chcę, żebyś zepchnął to wszystko do oceanu, całą tę masę… Tak głęboko, jak tylko jesteś w stanie.
– Szałasy, pani doktor? Tam jest dziecko, a jedna z dziewcząt ma malarię.
– Nie szałasy! Nimi zajmę się później. – Wskazała dłonią wciąż zapakowane drewniane skrzynki. – Usuń je stąd! Zepchnij do morza!
Kręciła się nerwowo, wzbijając tuman koralowego pyłu.
– Pani doktor, potrzebujemy zapasów. Są tu po to, żeby nam służyć – perswadował jej łagodnie.
– Wcale nie! – Chwyciła go za ramię i zaprowadziła do buldożera. – Nie potrzebujemy ich i nie służą nam. Zamieniają Saint-Esprit w miejsce rozrywki. Musimy zacząć od początku i dojść do wszystkiego samodzielnie. A teraz siadaj za kierownicą i włącz silnik!
– Ale co z jedzeniem? – Przycisnął dłonie do stalowej gąsienicy. – W obozie mamy zapasy tylko na trzy tygodnie…
– Jedzenie też zepchnij do morza! – Doprowadzona do wściekłości, uderzała pięścią o pięść. – Zadowolimy się tym, co sami wyhodujemy. Spróbuj mnie zrozumieć… Chcę, żeby świat zostawił Saint-Esprit w spokoju i zapomniał o nas. Wtedy się dowiemy, kim naprawdę jesteśmy!
W trzydzieści minut później Neil wyłączył silnik. Oparł się na metalowym siedzeniu i wciągnął do płuc powietrze pełne cuchnących spalin z diesla. Był pobrudzony smarem wydostającym się spod uszczelki. Dwaj hipisi rozpalili w otwartym terenie powyżej plaży małe ognisko z połamanych drewnianych skrzynek. Płomienie grały refleksami na zatłuszczonych przyrządach sterowniczych. Wśród drzew stali wszyscy mieszkańcy wyspy, spoglądając na fale odbijające się od rafy i łapczywie porywające skrzynki oraz bale płótna. Koleinami wyżłobionymi w piasku przez buldożer woda przetaczała się jak lawina. Już zdążyła porozbijać drewniane skrzynki i cofając się, unosiła do oceanu zapasowe barbecue i plażowe sofy. Na falach kołysały się kawałki drewnianych chodników, a moskitiery dryfowały na głębinę niczym porzucone całuny. Setki puszek z żywnością przetaczały się w tę i z powrotem na pojękującym twardym piasku, jakby uczestniczyły w jakimś obłąkańczym wyścigu.
Doktor Barbara przechadzała się wybrzeżem w przemoczonym przez fale podkoszulku, z uśmiechem dumnego z siebie, psotnego dziecka spoglądając na rozproszoną w jednej chwili po czarnej plaży górę prezentów. Jeden z hipisów zaczął brodzić w przybrzeżnej wodzie. Wyratował z toni puszkę. Nakleił sobie etykietkę wokół przegubu dłoni. Drugi wyciągnął z głębszej wody rower, przeprowadził go przez fale i cisnął lekarce pod nogi.
Neil wciąż odpoczywał na siedzeniu buldożera. Był zbyt zmęczony, by móc wysiąść. Zdążył zepchnąć wszystko do oceanu, nim ktokolwiek się obudził. Pierwsi zjawili się na brzegu hipisi. W milczeniu spoglądali na niknące w wodzie zapasy, dzięki którym tak obficie byli zaopatrzeni w jedzenie i picie. Andersonowie siedzieli w kokpicie swojego jednożaglowca i otuleni kocem obserwowali zajście przez lornetki. Saitowie w pośpiechu narzucili na siebie żółte nieprzemakalne płaszcze i przystanęli pod palmami. Zachowywali spokój, podczas gdy obnażony do pasa David Carline, z pistoletem zatkniętym za spodnie od piżamy, potrząsał głową i wznosił ręce do nieba, jakby chciał sprawdzić, czy i ono uległo dewiacji. Tylko Kimo się uśmiechał, nie kryjąc podziwu dla lekarki. Nadal pozostawał pod wrażeniem jej osobowości i niezależnej natury.
– Barbaro, jestem z tobą!
Monique biegła do brzegu. Zawiązała szlafrok, uścisnęła lekarkę i ucałowała ją w policzki. Kobiety objęły się i trwały tak na linii lądu i morza, obryzgiwane przez fale, dopóki ostatniej ze skrzyń nie wciągnęła wodna kipiel.
Część II
IX
Ekologia raju
W tygodniu od zniszczenia zapasów Neil wciąż był zaszokowany tym, co zrobił. Skończyły się przyloty samolotów z darami i ucichło zainteresowanie mediów. Rezerwat został pozostawiony samemu sobie i każdy z uczestników wyprawy troszczył się tylko o przetrwanie. Pierwotny powód ich przybycia na Saint-Esprit – ratowanie albatrosów przed zagładą czekającą je z chwilą rozpoczęcia na wyspie prób z bronią atomową – znikł. Wieczorami, po chudym posiłku, siadywali na plaży i obserwowali hipisów wyławiających z oceanu puszki z jedzeniem. Wszystkich przytłaczało bezkresne niebo nad głowami.
Rano, w dniu zniszczenia zapasów, kiedy jeszcze nikt nie odzyskał psychicznej równowagi, doktor Barbara zwołała zebranie w magazynie i przedstawiła plan przetrwania na najbliższą przyszłość. Gdy czekała pod płócienną markizą, aż wszyscy się zbiorą, sprawiała wrażenie bardziej pewnej siebie niż kiedykolwiek wcześniej – jak pani na włościach przekonana, że sprawy przybrały właściwy obrót. Z wypiętymi pod wpływem głębokiego oddechu piersiami i z powiewającymi na wietrze niczym proporzec jasnymi włosami przypominała wojowniczą królową, która dała niezłą nauczkę członkom własnej świty.
Profesor Saito, wyraźnie przez nią onieśmielony, siedział w pierwszym rzędzie z ołówkiem i notatnikiem w ręku niczym zdenerwowany uczeń. Pani Saito była spokojniejsza. Utkwiła w lekarce zimne spojrzenie, lecz zarazem wydawało się, że podziwia sposób, w jaki ta przejęła kontrolę nad wyprawą. Monique pomogła słabowitemu ojcu usiąść na krześle, zaniepokojona jego niepewnym chodem i drżącymi dłońmi, ale nieustępliwość i zapalczywość starego Francuza zostały usatysfakcjonowane dzięki zniszczeniu darów. Komplementował Neila za jego heroiczny wyczyn i przekonywał Kima, że jeśli wyspa przestanie być ośrodkiem powszechnego zainteresowania, to jest mniej prawdopodobne, iż wróci tu francuska marynarka wojenna. Sceptyczny Hawajczyk wzruszył ramionami, ale spoglądał na górujący nad atolem masyw skalny, jakby już widział powiewającą na cokole po maszcie radiowym flagę niepodległego królestwa Hawajów. Ostami wszedł do namiotu Carline. Przez jakiś czas tkwił przy wieży kontrolnej, trzymając w ręku znalezioną na plaży konserwę. Nie mógł zdecydować, czy wynająć samolot. Trapiła go myśl, że okazał wobec Neila zbytnią łatwowierność. Dopiero gdy lekarka zaczęła przemawiać, ruszył przez pas startowy i usiadł przed pozostałymi.
– Jesteśmy w komplecie. Miło cię widzieć, David. – Doktor Barbara stała przy wielkiej czarnej tablicy, podarowanej przez lycee w Papeete, która teraz, jak sądził Neil, mogła znaleźć właściwe zastosowanie. – Neil, siadaj i przestań się gapić na wieże obserwacyjne. Mamy wiele do zrobienia. Przede wszystkim zablokuj pas startowy.
– Pani doktor?! – Major Anderson, który siedział wraz z przestraszoną żoną obok Saitów, usiłował zaprotestować. – To nasze główne połączenie ze światem. Jest nam potrzebne.
– Wcale nie – rzuciła arogancko lekarka, odwracając się od tablicy i łamiąc trzymaną w ręku kredę. – W rzeczywistości przysparza nam poważnych problemów. Ludzie będą mogli nadal odwiedzać Saint-Esprit, ale muszą tu przypłynąć, co może ostudzić ich zapały. Powinniśmy zostać sami, żeby móc realizować projekt rezerwatu. David, zdaje się, że wychodzisz ze skóry, by coś powiedzieć?
Carline wstał, nie wypuszczając puszki z ręki, jakby to był granat przeznaczony dla doktor Barbary. Jednak jak zawsze spoglądał z szacunkiem na tę chodzącą własnymi drogami kobietę. Nie zgadzał się z nią, jednak był ciekaw, dokąd ich wszystkich zaprowadzi jej nie znosząca sprzeciwu wyobraźnia.
– Barbaro, podzielam twoje argumenty co do pasa startowego. Dziś w nocy odbyło się wielkie widowisko. Ale zanim zjem śniadanie, chciałbym wiedzieć, jakie czeka mnie jutro.
– Dobre – zapewniła go z werwą. – Jeśli na to zapracujesz.
– Zapracuję? Każdy wie, co to znaczy. – Wskazał dłonią sufit namiotu. – Cholernie dużo ludzi zapracowało na to, żeby stanął nad naszymi głowami. Wszystkie te rzeczy, które młody Neil zepchnął buldożerem do oceanu, to był ich wkład w nasze przedsięwzięcie, świadectwo podzielania naszych marzeń. Ludzie z całego świata starają się nam pomóc.
– Ale czy rzeczywiście pomagają? – Lekarka skrzywiła się, odsłaniając ostre zęby i wskazując dłonią na puszki po piwie i butelki po winie, walające się pod drzewami przy pasie startowym. – Jestem wdzięczna ludziom za nadesłane prezenty, ale spójrz, co przez to osiągnęli. Saint-Esprit nie jest żadnym rezerwatem, tylko górą śmieci, w której grzebią ekipy telewizyjne. David, może tego nie dostrzegasz, koncentrując się na tym, co słyszysz w słuchawkach, ale zacząłeś uprawiać kult rzeczy.
– A co z naszymi marzeniami? Dotychczas nas łączyły.
– I nadal tak jest. Chcę, żeby wyspa stała się rzeczywistym rezerwatem, a nie miejscem urlopów dla turystów popierających ruch ekologiczny. Hipisów z plaży nie interesuje ratowanie albatrosów, ani cokolwiek innego. Jeśli dłużej będziemy czekać bezczynnie, Saint-Esprit stanie się rajem dla narkomanów i uciekinierów. Każdy musi pracować, a my nie jesteśmy do tego zdolni, jeśli nie możemy spać, jak dziś w nocy, z powodu tego kociokwiku. Przypłynęliśmy tu, żeby być z dala od świata, ale nas dopadł. Nie musisz wyjeżdżać do Brazylii czy Birmy, żeby zobaczyć niszczenie lasu lub degradację środowiska. Wystarczy, że odwiedzisz psychodelicznych przyjaciół Neila.
– Wkrótce się stąd wyniosą – uspokajał ją Kimo. – Ale to nie rozwiązuje wszystkich naszych problemów. Jeśli zamierzamy założyć rezerwat, musimy mieć narzędzia, wyposażenie i żywność, zwłaszcza żywność.
– Mamy jej dość, żeby normalnie funkcjonować – replikowała. – Jeśli ograniczymy racje, starczy jej na dobre dwa miesiące. Hodujemy kozy i kury, a na wyspie rosną dzikie ignamy, drzewa chlebowe, kolokazje i bataty. Profesor Saito powiedział mi, że jest tu kilkanaście roślin jadalnych. Niebawem przekonamy się, ilu z nas wyspa zdoła utrzymać, i zamkniemy się przed światem. Mam nadzieję, że dołączycie do mnie, zwłaszcza ty, David… Jesteśmy wdzięczni za lekarstwa od twojej firmy. Ja zostaję, nawet jeśli miałabym tu być sama. Jeśli ktoś z was zdecyduje się wyjechać, to może jutro zabrać się hydroplanem z kapitanem Garfieldem. Powiemy mu, że już niczego nie potrzebujemy, a prosimy tylko o to, żeby nas zostawiono w spokoju…
W namiocie było słychać gorączkową szeptaninę. Wyróżniały się w niej głosy pani Saito oraz ojca Monique, kłócących się zażarcie o jakiś drobiazg. Ale zanim ktokolwiek zdążył zaoponować, doktor Barbara zaczęła pisać na tablicy rozkład zajęć. Neila uczyniła odpowiedzialnym za zwierzęta w zagrodzie, a siebie, Carline’ a i Kima za karczowanie stoku pod tarasy. Pani Saito i Monique miały nadal zajmować się kuchnią. Andersonom przydzieliła lżejsze obowiązki – powiększenie ogrodu warzywnego o przysłane w darze odmiany roślin. Każdy powinien przeznaczyć dwie godziny dziennie na gromadzenie płodów dziko rosnących roślin – owoców drzewa chlebowego, orzechów kokosowych, bulw kolokazji, manioku, ignamu i batatów. Profesor Saito już zbadał florę Saint-Esprit, interesując się roślinami jadalnymi i grzybami. Teraz mogli oszacować zasoby pokarmowe, uwzględniając przedstawicieli zagrożonych gatunków, jakie mieli przyjąć na wyspę po stworzeniu rezerwatu.
– Będziemy zajęci, cholernie zajęci – orzekła doktor Barbara, zgniatając w palcach kredę. – Zamierzam pracować razem z wami, ile sił starczy. Wszystko stanie się o wiele trudniejszej ale warte jest wysiłku. Traktujcie pobyt na Saint-Esprit jako realizację ostatecznego projektu w dziedzinie ekologii… Wcielamy w życie ekologię raju!
Czy ktoś jej wierzył? Neil czekał na pierwszych dezerterów, zwijających namioty i z walizami udających się na przystań, jednak nikt nie zdecydował się na wyjazd. Niepewni, ale podbudowani zapalczywą obroną własnych racji przez lekarkę, zabrali się do pracy. Często przypominała im, że teraz sami stanowią zagrożony gatunek – mniej odporny niż maczi czy lori. Pobyt zespołu na wyspie zdominowała walka o przetrwanie. Przenieśli magazyn w bardziej bezpieczne miejsce obok kuchni i wykopali wokół obozu rowy odpływowe, ale głównie przeczesywali wzgórza w poszukiwaniu najdrobniejszego jadalnego korzonka czy owocu. Świat wokół nich skurczył się na długość wyciągniętej ręki, na odległość wbitej w ziemię motyki czy łopaty i obcinającej gałęzie maczety.
Doktor Barbara tyranizowała swych towarzyszy. Nawet chronione zwierzęta bały się jej. Na jej widok uciekały w głąb zagród. Wkrótce podporządkowała zachowanie zespołu dyscyplinie, wyśmiewając Kima, ilekroć przestawał wymachiwać maczetą i popadał w marzycielską zadumę, czy wiercąc dziurę w brzuchu profesorowi Saito, by nakłonił żonę do bardziej wytężonej pracy. Komplementowała zaś Carline’a za jego muskularne teraz ramiona. Amerykanin znosił to wszystko z humorem, lecz Neil wciąż się dziwił jego decyzji pozostania na atolu. Czasami wydawało się chłopcu, że Carline zajął miejsce nieszczęsnych antropologów, wykurzonych przez Kima z wieży obserwacyjnej dymem z ogniska. Jednak z powodów, których Neil na razie jeszcze nie rozumiał, bostoński farmaceuta sprawiał wrażenie zadowolonego, że lekarka stała się bardziej despotyczna.
– Dalejże, Neil – popędził chłopca, gdy ten przerwał na chwilę pracę podczas wspólnego kopania latryny dla kliniki. – Musisz dać z siebie wszystko dla doktor Barbary.
Neil polizał pękające pęcherze na dłoniach.
– Nie mam już nic więcej do dania.
– Nie bądź taki pewny… – Carline spoglądał na lekarkę wbiegającą po schodach do kliniki. – Nasza pani komendantka ma poważne plany do zrealizowania w swoim gułagu.
– Pracuje najciężej.
– Oczywiście. I najdłużej. Ale najwięcej w to zainwestowała.
– David, ty chyba zwariowałeś. Ona nie dba o takie rzeczy. Nie ma złamanego centa przy duszy.
– Mylisz się, Neil. Zainwestowała w to strasznie dużo. Jeśli jej się nie powiedzie, będzie skończona.
Chłopiec zastanawiał się nad szczerym, lecz złośliwym uśmiechem Carline’a.
– Chcesz, żeby projekt upadł? – spytał.
– A powinienem? Może już się to stało… Nie sądzę, by ktokolwiek z nas potrafił sprostać oczekiwaniom doktor Barbary, nawet ty, Neil.
– Jednak wciąż tu jesteś?
– Oczywiście. Największe wrażenie robi na mnie to, że ona absolutnie ma rację. Każda decyzja, jaką podjęła od chwili wypłynięcia przez nas z Honolulu, została podyktowana przez okoliczności. I właściwe było wystawienie nas na francuskie kule, choć kosztowało to życie Bracewella. Postąpiła też słusznie, każąc wrzucić dary do oceanu oraz zamknąć pas startowy.
– Ona nas sprawdza. Musi wiedzieć, czy potrafimy temu wszystkiemu podołać.
– Nie, Neil. – Carline wziął z jego rąk łopatę i zagłębił ją w piaszczystą ziemię. – Ona sprawdza siebie…
Czy uczestnicy ekspedycji kierowanej przez lekarkę chcieli, żeby ktoś pospieszył im na ratunek, zanim pobyt w rezerwacie doprowadzi do ich załamania i wyczerpania? Ilekroć nad Saint-Esprit pojawiał się samolot, opierali się na styliskach łopat i śledzili w zadumie smugę ciągnącą się za nim ponad lasem, marząc o świeżych owocach i innym jedzeniu wypełniającym jego ładownię.
Pani Anderson, widząc, że Neil chudnie, przyniosła dla niego ze swojego jednożaglowca puszkę sprasowanej wołowiny. Gdy chłopiec przyglądał się, jak Kimo obiera i uciera bulwy kolokazji, a następnie podgrzewa masę, żeby wydzielić skrobię, wcisnęła mu dyskretnie konserwę do ręki.
– Pani Anderson… – Poszedł za nią do ogrodu warzywnego. – Nie mogę jej przyjąć… Będzie państwu potrzebna w drodze powrotnej do Papeete.
– No już, Neil. – Patrzyła, jak otwiera puszkę i wyjada widelcem tłuste mięso. Jej syn, żołnierz sił pokojowych ONZ w Libanie, zginął w 1987 roku w zamachu terrorystycznym. Neil przypuszczał, że przypomina go pani Anderson. Gdy skończył, wzięła od niego pustą puszkę i ukryła ją. – Dobrze. Nigdy nie gustowałam w Robinsonie Crusoe, ale coś mi się zdaje, że doktor Barbara odgrywa sytuację z tej książki. Z dnia na dzień mamy wszystkiego coraz mniej i czujemy się coraz gorzej.
– Czy doktor Barbara nie chce, żeby było lepiej?
– Nie mam pojęcia, ale być może odpowiada jej to, że nasza sytuacja się pogarsza.
– Dlaczego, pani Anderson? Czemu to miałoby służyć?
– Przypuszczam, że sprawdzeniu, z jakiej gliny jesteśmy ulepieni i czy okażemy się dostatecznie wytrzymali, żeby żyć w rezerwacie.
– Ale jeśli jesteśmy wytrzymali, to nie musimy żyć w rezerwacie?
– Wszystko zależy od tego, co rozumiesz przez rezerwat… i co chcesz tu chronić.
– Czy nie ochraniamy albatrosów?
– Czuję, że ochraniamy coś więcej… coś osobliwego w doktor Barbarze.
W dniu, w którym nad wyspę nadleciała dakota, Neil zorientował się, jak niejasne jest przeznaczenie łóżka w pokoju dla chorych. Od rana pomagał Monique opiekować się jej niedomagającym ojcem. Chroniczne zapalenie nerek u pana Didiera osiągnęło punkt krytyczny i nie pomagały aplikowane choremu przez doktor Barbarę antybiotyki w zastrzykach. Kimo przeniósł Francuza do kliniki i położył na materacu w chłodnym pokoju dla chorych. Gdy Monique i pani Anderson myły go, na wpół przytomny chwycił córkę za ręce i przycisnął je do swoich rozognionych policzków.
Doktor Barbara, oderwana od pracy na tarasach przez warkot silników dakoty, zeszła ze wzgórza na pas startowy – zablokowany przez buldożer i maszt.
– Doktor Rafferty! – zawołała z kliniki pani Anderson. – Czy można panią prosić?
Lekarka zawahała się, skupiając całą uwagę na pierzchających albatrosach i srebrzystych skrzydłach skręcającej nad laguną dakoty.
– Mam niewiele czasu. O co chodzi?
– O ojca Monique… Uważam, że powinien zostać przewieziony na Tahiti. Monique się ze mną zgadza. On ma straszną gorączkę…
– Obejrzę go.
Lekarka weszła do skromnego pokoju dla chorych. Zatrzymała się na widok starego Francuza – tak teraz bladego, że jego twarz niemal ginęła pod białą siatką moskitiery.
Monique, którą samo patrzenie na ojca przyprawiało o rozpacz, odsunęła moskitierę.
– Barbaro, muszę go zawieźć do Papeete. Trzeba odblokować pas startowy i kazać pilotowi lądować.
– Podróż może przynieść więcej złego niż dobrego. – Lekarka spoglądała na chorego z ujmującym uśmiechem. – Panie Didier, polepsza się panu. Czujemy się dziś lepiej, nieprawdaż?
– Doktor Rafferty… – Pani Anderson nasłuchiwała zmieniających się odgłosów wydawanych przez silniki dakoty, zdając sobie sprawę, że pilot mógł już zawrócić. – Niewykluczone, że to jego ostatnia szansa. Z całą stanowczością zalecałabym…
– Barbaro, ja wrócę. Najpóźniej za miesiąc – zapewniała Monique.
– Jesteś mi tu potrzebna. – Lekarka naciągnęła moskitierę na chorego. – Uwierz, twój ojciec ma już najgorsze za sobą, a lotu nie przeżyje.
Neil wysunął się przed pozostałych i wziął płócienną torbę Didiera.
– Pani doktor, odblokuję pas startowy.
– Neil! – Lekarka chciała mu wymierzyć policzek, ale cofnęła rękę, bo zasłoniła go pani Anderson. – Wracaj do swoich zajęć! Jeśli ktokolwiek będzie rozmawiał z pilotem…
Dakota krążyła nad atolem. Jej strumień zaśmigłowy rozpraszał zawsze czujne albatrosy. Chaotyczne ruchy upodobniały ich skrzydła do ulotek zrzucanych z samolotu. Kimo i major Anderson, zawzięcie wykopujący na cmentarzu bulwy ignamu, ledwie unieśli głowy, jakby wiedzieli z góry, że żadne dodające otuchy wiadomości od pilota nigdy nie dotrą na ziemię. Profesor Saito podszedł do drzwi laboratorium i osłaniając od słońca swoje słabe oczy, spojrzał na przelatującą nad wrakiem „Diugonia” dakotę, po czym w poczuciu obowiązku wrócił do zagrożonych grzybów, zanim żona zdążyła go złapać za łokieć, Monique i pani Anderson stały na schodach przed kliniką, czekając, żeby siedzący w buldożerze Neil ruszył i odblokował pas startowy. Ale doktor Barbara nie dała żadnego znaku. Z mikrofonem w ręku wychyliła się z wieży kontrolnej i machała na samolot, zapewniając załogę i dziennikarzy, że na Saint-Esprit wszystko jest w porządku. Czy zezwoli pilotowi na lądowanie, wyładowanie towarów i przewiezienie ojca Monique do Papeete? Neil zapamiętał jej rozmowę z kapitanem Garfieldem podczas ostatniego wodowania hydroplanu w lagunie. Z naciskiem oświadczyła sceptycznemu Australijczykowi, że uczestnicy wyprawy dysponują wystarczającymi zapasami żywności oraz sprzętem na użytek rezerwatu i są w stanie samodzielnie zapewnić sobie przyzwoite warunki egzystencji. W czasie gdy usilnie nakłaniała kapitana do odlotu, pozostali członkowie zespołu stali na przystani i jak więźniowie obozu karnego wpatrywali się w drewniane skrzynki wypełnione owocami, wodą mineralną i szamponem. Monique spodziewała się, że doktor Barbara zezwoli pilotowi na lądowanie, ale Neil był pewny, że nie otrzyma polecenia odblokowania pasa. Lekarka powstrzymała się przed wymierzeniem mu policzka, jednak na samo wspomnienie jej pałającej gniewem twarzy czuł niemal piekący ból. Na moment została uchylona brama piekła i inna doktor Barbara rzuciła mu stamtąd pełne wściekłości spojrzenie. Wsłuchiwał się w warkot silnika buldożera, spoglądając na spaliny, unoszące się ponad pasem ku wieży kontrolnej. Przerażona pani Anderson potrząsnęła głową i weszła do pokoju dla chorych, żeby czuwać przy ojcu Monique. Neil wyłączył silnik i wysiadł na biały koralowy pas. Unikając doktor Barbary, ruszył na cypel, na którym znajdował się cmentarz, i obserwował odlatującą w stronę Tahiti dakotę.’
Doktor Barbara obstawała przy swoich racjach, ale pozostali członkowie wyprawy przezornie milczeli. Niechęć do rozmowy wzmagała choroba starego Francuza i świadomość, że zostali odcięci od świata. Izolując się od wszystkich, obwarowywali się w fortecy. Na czarnych plażach atolu lekarka wzniosła teraz niewidoczne mury, a z Pacyfiku uczyniła fosę.
Po tym jak umilkły zajadle broniące idei rezerwatu media, wyspę odwiedziło kilka statków. W tydzień po odesłaniu dakoty w lagunie zarzucił kotwicę katamaran z trzema urlopowanymi oficerami marynarki peruwiańskiej na pokładzie. Doktor Barbara zaprosiła ich do odwiedzenia rezerwatu i spędziła z nimi godzinę w magazynie, rozmawiając i popijając przyniesione przez nich wino. Żaden z pozostałych uczestników wyprawy nie dołączył do grupy, ale Neil i Carline dopłynęli łódką do statku i nagrali wiadomości do przekazania dla ich rodzin. Chłopiec, słuchając samego siebie, jak zapewnia matkę, że wszystko jest w porządku, a następnie Amerykanina z dumą przedstawiającego żonie postępy w tworzeniu rezerwatu, był świadom, iż te słowa już nie pasują do sytuacji na wyspie. Mówił prawdę informując, że dokuczają mu moskity i muchy, że ciężko pracuje, dobrze się odżywia i nie choruje, a rana postrzałowa na stopie zupełnie się wygoiła, ale czuł, iż zarówno on, jak i Carline sięgają do nieaktualnego scenariusza. W miejsce dotychczasowej pojawiła się zupełnie nowa wyspa, na której pas startowy istniał tylko w wyobraźni doktor Barbary – przeznaczony dla samolotów z niepożądanym dla członków zespołu ładunkiem.
Gdy na godzinę przed zmierzchem Peruwiańczycy podnieśli żagle, tylko lekarka machała im na pożegnanie. Potem rozebrała się i długo pływała, a następnie wspięła się na skały, gdzie stała w mroku wśród albatrosów.
Rano Neil nie był zaskoczony widokiem zgliszczy po spalonej nocą wieży kontrolnej i obwinianiem o to hipisów.
– Barbaro, jest czas milczenia i czas działania! – Carline, z pistoletem w ręku, krążył wokół wciąż żarzących się szczątków: sterty zwęglonych desek zwalonych na zniszczoną radiostację. – W futbolu jest zarówno atak, jak i obrona. Zachowujemy się stanowczo zbyt biernie.
– Czyżby? – Lekarka sprawiała wrażenie absolutnie nieprzejętej tym aktem wandalizmu. Kierowała dłonią dym na twarz i delektowała się zapachem sosnowej żywicy sączącej się z nadpalonego drewna. – Co proponujesz… karną ekspedycję?
– Proponuję, żeby wyznaczyć jakąś granicę, której nie wolno im przekraczać! – Amerykanin wskazał dłonią odległe szałasy. – Kochają się na plaży, piją wodę z naszego strumienia, palą marihuanę i błagają nas o jedzenie.
– Zupełnie jak w niebie. Mogłabym do nich dołączyć. – Położyła rękę na ramieniu Neila. – David, musimy być miłosierni. Nie ma nic bardziej przykrego niż widok ludzi pracujących bez chwili wytchnienia. Poza tym, jakie znaczenie ma ten pożar? Skoro na wyspie nie będą lądowały samoloty, to połączenie radiowe nie jest nam potrzebne.
– Barbaro… – Wyprowadzony z równowagi Carline przyłożył sobie pistolet do skroni. – Co spalą w następnej kolejności? Magazyn? Klinikę? Laboratorium? Zniszczyli moje lotnisko! Musimy coś zrobić!
– W porządku. Poślemy do nich Neila. Zna ich dobrze… Może się dowie, jak do tego doszło.
– Piąta kolumna? To mi się podoba. – Amerykanin schował pistolet do kabury i uśmiechnął się do chłopca. – Musisz tylko zbudować konia trojańskiego…
Neil, dokładnie poinstruowany przez Carline’ a, udał się na plażę. W lagunie pozostał tylko „Parsifal” z czwórką Niemców i opóźnionym w rozwoju dzieckiem. Czasami zjawiali się w obozie i kręcili koło kuchni, w nadziei że dostaną dla małego mleko w proszku. Trudi, drobna ciemnowłosa kobieta po dwudziestce o bladej, ale ładnej twarzy i stwardniałych od nakłuć żyłach na rękach, często podchodziła do zagród z dzieckiem w ramionach, błagając Neila o skopek koziego mleka i kilka jaj dla małego. Z sympatii dla chłopczyka na ogół jej nie odmawiał i nie przyjmował oferowanych w zamian tabletek LSD.
– No weź. Są dobre. – Zawsze to powtarzała. – Zobaczysz nową wyspę z ptakami.
– Trudi, one naprawdę wróciły.
– Ale chodzi o twoje wizje.
Hipisi, mimo okazywanej im przez Carline’a wrogości, darzyli Neila sympatią. Chętnie dzielili się z nim jedzeniem z puszek wyławianych z morza i pozbawionych etykietek.
– Każdy posiłek to niespodzianka – oświadczył kiedyś Werner, kapitan „Parsifala”, gdy usiedli przy ognisku. – Stwarzając świat, Bóg chciał, żeby tak zawsze było. Nasi przodkowie raz znajdowali orzechy czy owoce, kiedy indziej zaś łapali rybę. A teraz ludzie wiedzą, co będą jedli: lasagne, sznycel po wiedeńsku lub jaja benedict… Co za nuda.
Ten krępy Niemiec z Nadrenii, o wytatuowanych policzkach, huśtał dziecko na kolanach. Po chwili otworzył drzwi do miniaturowego szałasu, który zbudował z wyrzucanego przez morze drewna i z muszli.
– Gubby, to twój domek, ale wszyscy będziemy w nim mieszkać.
Dziecko śmiało się hałaśliwie, usiłując położyć na dachu trzymane w ręku muszelki i odpychając dłoń łaskoczącego je Wolfganga, cichego, wychudzonego sternika, u którego doktor Barbara podejrzewała gruźlicę. Obaj mężczyźni z przyjemnością bawili się z malcem i obserwowali krzątające się wokół ich skromnego gospodarstwa kobiety. Trudi zbierała na plaży skorupy orzechów kokosowych i liście palmowe i wkładała je do nosidełek dziecka. Inger, kiedyś krzepka kobieta, miała ufarbowane na żółto włosy, ospowatą cerę i ślady po nakłuciach strzykawką na udach. Dokładała do ognia.
– Inger, wypowiedz zaklęcie – nakłaniał ją Werner, gdy otwierała puszkę wyjętą ze schowka ze skromnymi zapasami. – Na zupę szparagową, bratwurst albo na śledzie marynowane…
– Pasta do butów… Wypastuję Gubby’emu pupkę. – Pochyliła się nad małym i namalowała mu na rozdętym czole dwa rogi. – Teraz jest diablątkiem…
– Jest i bez tego. – Trudi sięgnęła po następną puszkę. – Gubby, wystraszysz ukochane ptaki doktor Rafferty. – Odwróciła się do Neila, jak zwykle spoglądając na jego barczyste ramiona. – A więc przyjechałeś tu, żeby ratować albatrosy?
– Tak… W pewnym sensie.
– W jakim sensie? Chcesz powiedzieć, że nie obchodzi cię ich los? Doniosę doktor Rafferty.
– On chce zobaczyć wojnę atomową – wmieszał się do rozmowy Werner. – Samo słońce mu nie wystarczy.
– Może jest chory na umyśle – podsunęła Inger. – To gorączka wyspiarska. Nie ma na nią lekarstwa. Gubby, wrzucił całe twoje jedzenie do morza.
Neil bawił się z dzieckiem, wciąż usiłując odgadnąć, która z dwu kobiet jest matką małego.
– Musiałem. Doktor Barbara mi kazała – tłumaczył się nieprzekonywająco.
– Zawsze robisz, co ci każe?
– Nie. Zwykle odmawiam. Robię tylko to, co jest ważne.
– Właśnie tego nie powinieneś robić. – Wydobywający się z brodawek pokarm plamił wytartą dżinsową kamizelkę Niemki, ale wydawała się zbyt wyczerpana, żeby móc nakarmić dziecko. – Nigdy nie rób rzeczy, o których ktoś ci mówi, że są ważne.
– Masz rację, Inger.
Leżał przy ognisku i obserwował śmiejące się na widok fal dziecko. Zasoby żywnościowe atolu niemal się wyczerpały, ale hipisi nie przejawiali niepokoju. Byli niedożywieni i szybko się męczyli, jednak wciąż działali ożywczo na chłopca poddanego reżimowi wprowadzonemu przez doktor Barbarę w obozie. Neil wiedział, że nie interesuje ich rezerwat i że nie zadaliby sobie trudu podpalenia wieży kontrolnej. Ich uszkodzony przez morskie fale jacht wciąż stał na kotwicy, lecz pewnego dnia, z powodu najzwyklejszej fanaberii, mógł odpłynąć. Ale dopóki tu tkwił, zmęczenie hipisów było zaraźliwe i bardziej niebezpieczne dla ekipy doktor Barbary niż gruźlica Wolfganga. Nagłe ograniczenie racji żywnościowych zmniejszyło siły witalne uczestników ekspedycji. Po dniu pracy leżeli w namiotach albo przechadzali się po plaży, w nadziei że znajdą puszki z żywnością wyrzucone na brzeg przez fale. Teraz tylko Carline wierzył, że to hipisi podpalili wieżę kontrolną, lecz doktor Barbara, zaniepokojona upadkiem ducha mieszkańców obozu, twardo obstawała przy tej wersji i robiła wszystko, co było w jej mocy, żeby rozbudzić w nich uśpioną wrogość wobec zbijających bąki hipisów.
Pewnego wieczoru gdy uczestnicy wyprawy zjedli już kolację, w obozie zjawiła się Trudi. Lekarka nakazała nie wpuszczać hipiski do magazynu. Zawsze roześmiany Gubby leżał dziwnie znieruchomiały w ramionach Niemki, ale doktor Barbara nie była usposobiona pojednawczo. Ostro potraktowała Monique, która wyszła z kuchni z kubkiem koziego mleka dla małego.
– Nie mam żadnych leków na zbyciu – oznajmiła hipisce. – A poza tym jedynym lekiem, jakiego potrzebuje dziecko, jest pożywienie. Jeśli będziesz jadła za mało, stracisz pokarm.
– Pani doktor, nie mamy już nic do jedzenia. Morze przestało wyrzucać puszki. Neil mógłby nam dać kilka jaj. Mam w zamian LSD.
– Trudi, nie chcemy waszych narkotyków, a jaja są dla pana Didiera. – Iz całą swoją racjonalnością lekarka dodała: – Skoro wyczerpały się wam zapasy, musicie odpłynąć.
– Nie możemy bez zapasów. Podróż na Tahiti trwa sześć dni.
– To powinniście zacząć pracować tak jak my. Wasza czwórka z łatwością zbierze wystarczająco dużo płodów leśnych. Moglibyście nawet łowić ryby poza rafą.
– To zbyt męczące. Poza tym płody leśne nam nie smakują.
Trudi, z apatycznym dzieckiem przy piersi, odwróciła się, ruszając na plażę, a lekarka, podparta dłońmi w pasie, patrzyła w ślad za nią.
Podczas tej konfrontacji Kimo i Neil unikali posępnego spojrzenia młodej kobiety, przytłoczeni świadomością, że w rezerwacie nie można liczyć na gest miłosierdzia.
– Pani doktor, jak się czuje pan Didier? Monique mówi, że przestał jeść – odezwał się w końcu chłopiec, wiedząc, iż choremu Francuzowi nie wolno jeść jaj.
– Czuje się tak dobrze, jak mogliśmy oczekiwać. Ale to bardzo stary człowiek. Prawdopodobnie wkrótce nas opuści. Rezerwat jest cudownym miejscem do pożegnania się ze światem. – Patrzyła na kozy wystawiające głowy za druty zagrody i skubiące trawę. – Niemniej musimy myśleć o żywych. Tyle zrobiliśmy, a wszyscy wyglądają na oklapniętych.
– Są znużeni, pani doktor. Może potrzebują kamer telewizyjnych, żeby być na chodzie – odparł Neil.
– Miejmy nadzieję, że nie. Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby odzyskali wigor. Chodzi zwłaszcza o Davida i Kima. Cała praca zaczyna spadać na kobiety. Nie możemy siedzieć z założonymi rękami, bo inaczej zaprzepaścimy to, co już zrobiliśmy. Pamiętajcie, że nie jesteśmy na wyspie sami.
– Pani doktor, Werner i Wolfgan nic nam nie zrobią. Prawie przez cały czas są zaćpani.
– Możliwe, ale mogą wpaść w desperację. Neil, absolutnie musimy się strzec…
Gdy rano czyścił klatki z kurami, odkrył, że jednego z ptaków brakuje. Był pewny, że Niemcy nie poniżyli się do kradzieży, ale postanowił nie mówić nikomu o zgubie, dopóki nie przeszuka pobliskiego lasu. Przedzierając się przez gąszcz paproci pod tarasami, spostrzegł doktor Barbarę. Spulchniała ziemię pod sadzonki zagrożonych bambusów i orchidei. Tak jak nie wątpił, że to ona podpaliła wieżę kontrolną, tak teraz podejrzewał, że zabrała z klatki kurę. Ręce lekarki unosiły się i opadały wraz z uderzeniami motyki o skawaloną ziemię. Była dopiero ósma rano, a doktor Barbara już zdążyła się porządnie spocić i zakurzyć, podczas gdy pozostali uczestnicy ekspedycji siedzieli w namiotach, zastanawiając się, jak upłynie im kolejny dzień na wyspie. Lekarkę irytowało ich zachowanie i miała wielką ochotę przykręcić śrubę. Neil zdawał sobie sprawę, że nie zgodziła się na wyjazd z atolu ojca Monique nie z powodu blokady pasa startowego, lecz ponieważ chciała sprowokować pozostałych swoją oczywistą bezwzględnością. Nienawidziła stabilności. Jej pożywkę stanowiły napięcia i konflikty. Ale mimo tych odkryć Neil nadal ją podziwiał jak żadną inną kobietę. Lubił patrzeć, jak jej silne ręce uderzają motyką o twardą ziemię, i podobał mu się gest, którym odgarniała z czoła rozczochrane jasne włosy – robiła to tak, jakby odpędzała uciążliwy wiatr.
Słysząc jego nawoływania, odwróciła się i spoglądała w dół poprzez drzewa, lecz ukrył się za eukaliptusem, postanowiwszy pójść na plażę i potwierdzić domysł, że Niemcy nie ukradli kury, co sprawiłoby mu prawdziwą radość. Rozsuwając sięgające do pasa paprocie, wszedł w głąb lasu. Ślizgał się na gąbczastej ziemi i butwiejącej korze. Rychło pozostawił w tyle srebrzystą serpentynę spływającego ze stoku strumienia. Ścieżką, którą doktor Barbara chadzała pod rękę z kapitanem „Croix du Sud”, doszedł do wieży obserwacyjnej, ukrytej za parawanem winorośli i palm karłowatych.
Wiejący od morza chłodny wiatr poruszał liśćmi, odsłaniając przed oczami Neila osobliwy malunek, jakby dopiero co pozostawiony przez obłąkanego artystę, który ograniczył swą paletę do jednego z kolorów podstawowych. Bo oto na szarym betonie wieży widniały czerwone gryzmoły rodem ze szkicownika dziecka o obscenicznych upodobaniach. Chłopiec rozsunął gałęzie i przyglądał się temu prymitywnemu, namalowanemu krwią za pomocą palca malunkowi, do którego przylegały drobiny zwierzęcego ciała i kilka piór. Miał przed oczami wizerunek groteskowego kozła o monstrualnie długim penisie, stojącego na tylnych nogach, gotowego do kopulacji z kobietą o wielkich piersiach i wydatnym wąskim nosie. Krew, naprędce rozmazana na murze, jeszcze dobrze nie wyschła. Przy wejściu do wieży znajdowała się czerwona kałuża – krew z kawałkami tłuszczu i chrząstkami. Tu kura została zabita. Obok, na kamieniu, leżała odcięta głowa, łapki i żołądek.
Neil ominął tę śliską maź i za krwawymi śladami pozostawionymi przez czyjeś buty podążył po schodach do wieży. Pomieszczenie dla kamery było puste. Przez liście zasłaniające szczelinę w murze sączyło się do wnętrza przytłumione światło, ale chłopiec spostrzegł w rogu strzęp białego materiału. Uklęknął, podniósł go i rozłożył. To był jeden ze złachmanionych podkoszulków doktor Barbary – przesiąknięty krwią kury niczym higieniczna podpaska. Neil zgniótł w dłoniach materiał, jakby podczas aktu seksualnego ściskał biodra lekarki. Nie zastygła jeszcze krew poplamiła mu palce. Usiłował odgadnąć, kto namalował groźnego kozła, gotowego do spółkowania z doktor Barbarą. „Artysta” rozmyślnie zostawił podkoszulek po to, żeby został odnaleziony przez Neila, jakby prowokował uczestników wyprawy do konfrontacji z jeszcze bardziej bezwzględnymi zdarzeniami niż te, których ofiarą padły albatrosy.
X
Atak na plażę
Lada moment miał się rozpocząć atak. Neil ostrożnie rozchylał paprocie, podpełzając do drzew rosnących ponad plażą, podczas gdy pozostali uczestnicy obławy trwali na swoich pozycjach. Pod wodzą Carline’a przeczołgali się przez gęste podszycie ze wzgórza i nie zauważeni przez opalających się hipisów stali gotowi do wymierzenia kary.
Chłopiec spojrzał na znajdujących się w odległości kilku metrów – w płytkim wąwozie obok strumienia – Saitów. Mieli przyczepione do czół maskujące liście, a w dłoniach zaostrzone pracowicie po śniadaniu bambusowe dzidy. Neil wciąż nie mógł się nadziwić ich świeżo nabytemu upodobaniu do czynnej walki. Ci oddani biologii naukowcy zamieniali się na kilka godzin w żołnierzy japońskiej piechoty z czasów drugiej wojny światowej, osłaniających wyspy Pacyfiku przed amerykańskimi marines i stale czuwających w pogotowiu przy plażach. Saitowie palili się do obrony Saint-Esprit przed napływem hipisów, budowniczych hoteli i dokumentalistów filmowych, a sądząc z ich zaciętych twarzy, mogli się okazać równie skuteczni w walce, jak ich ziomkowie w czasie wojny.
Neil, znudzony przedłużającym się czekaniem, przyciągnął liście powalonej palmy, osłaniając nimi płytkie legowisko jak siatką myśliwego. Leżąc na plecach, uniósł pałkę i wycelował w największego z albatrosów krążących nad wrakiem trawlera. Już zamierzał wypuścić swoją „strzałę”, gdy w tumanie kurzu liście gwałtownie się rozsunęły i spocona Monique przypadła obok niego do ziemi.
– Neil, co ty robisz? To nie są żarty!
Podczołgała się pod koronę palmy. Jej twarz była pobrudzona ziemią. Jak zawsze podczas ataków na hipisów zgubiła się w gęstym podszyciu i odreagowywała agresją.
– Gdzie są Saitowie? Neil! Czy dla ciebie to zabawa? Doktor Barbara kazała mi ciebie pilnować. – Spoglądała oczami krótkowidza na otaczające ich paprocie, jak udręczona stewardesa, która pogubiła pasażerów. Nawet na Saint-Esprit jej świat zdawali się zaludniać awanturniczy turyści, odmawiający zapięcia pasów, i krnąbrne jak Neil nastolatki czy aspołeczne osobniki, mogące przemienić się w groźnych bandytów. – Czy Saitowie jeszcze tu są?
– Od pół godziny stoją obok strumienia. – Neil wskazał na nich dłonią. – Wszyscy możemy nieco odpocząć.
– Nie ma na to czasu. – Monique podczołgała się wyżej, napierając na chłopca ramieniem i pośladkiem. Spoglądał na ciemne piegi na jej szyi i na bliznę na lewym uchu. Czyżby to był ślad po ugryzieniu przez przystojnego pilota podczas upojnych chwil spędzonych w jakimś hotelu w przerwie lotu? Za bardziej prawdopodobne Neil uznał, że to efekt pieszczoty jednego z zawsze napalonych niedźwiedzi Monique. Ale kobiece rzęsy Francuzki stanowiły uderzający kontrast z ostrymi, dziko rosnącymi brwiami. Silny zapach jej ciała i widoczne spod rozchełstanej koszuli piersi sprawiły, że kryjówka myśliwego zamieniła się w altankę, w której zaczęła dochodzić do głosu młodzieńcza pobudliwość seksualna. Nagle Monique trąciła Neila łokciem w głowę. – Ruszamy! David daje znak…
Od miejsca, w którym koczowali hipisi, dzieliło ich jakieś trzydzieści metrów. Gęstniejący dym z ogniska, rozpalonego, żeby przygotować posiłek, mógł napawać optymizmem, ale niewiele było do jedzenia. Przy ogniu siedziały Trudi i Inger z nieodłącznym dzieckiem. Świeciło słońce, lecz one były ospałe i posępne, ledwie zdolne do odpędzania obsiadających ich twarze much. Czwórce Niemców i Gubby’emu dawało się we znaki chroniczne niedożywienie. Nie mieli siły, żeby wylać wodę z „Parsifala”, który powoli tonął, stojąc na kotwicy. Błagali o jedzenie załogi odwiedzających wyspę jachtów, lecz ewentualnych dobroczyńców odstręczał wynędzniały wygląd hipisów i ich pokłute strzykawkami ciała. Zdawało się, że nawet ocean objawia wobec nich niechęć, leniwie tocząc w czasie przypływu swoje przybrzeżne wody po czarnym piasku.
Werner siedział samotnie na plaży, wpatrując się w pokryty psychodelicznymi malunkami jacht, z którego płatami odpadała farba. Czas spędzał na rozmyślaniu w szałasie skleconym z drewna wyrzucanego przez fale albo na doglądaniu mikroskopijnych plantacji marihuany wśród pobliskich palm. Wolfgang zaś przemierzał wybrzeże, poszukując puszek z jedzeniem, które Neil zepchnął buldożerem do oceanu.
– Neil! Ruszamy! Vite! Vite!
Saitowie w jednej chwili zjawili się na plaży. Carline pędził do szałasów Niemców wybrzeżem, rozpryskując długimi nogami wodę. W ręku trzymał swój srebrzysty pistolet. Zerwał z szałasu Wernera płócienną markizę, która stanowiła dach, i zawlókł ją do morza, po czym cisnął w twarz nie reagującego Niemca garść czarnego piasku. Monique, szarpiąc Neila za podkoszulek, wypadła z paproci i zaczęła wrzeszczeć na Niemki ochrypłym głosem, który brzmiał jak zniekształcony przez mikrofon komunikat nadawany dla pasażerów z kabiny obsługi samolotu. Neil biegł za nią, wymachując pałką. Siedzące przy ognisku Trudi i Inger nawet nie drgnęły. Na widok pokrzykującego Carline’a Gubby wywracał oczami i chichotał. Saitowie również podeszli do ogniska. Trzęśli się z oburzenia. Japończyk ciskał groźne spojrzenia na obojętne kobiety, jakby to były najgorsze studentki, a jego żona z zajadłością rozrzuciła kopniakiem żarzące się drewno. Neil pomachał uspokajająco do Trudi, poklepał dzieciaka po głowie i ruszył do odwrotu, zamachnął się przy tym szeroko pałką, która nieszczęśliwie trafiła w pokryty solą ekran telewizora na wpół zagrzebanego w piasku. Wszyscy przestraszyli się nagłej eksplozji. Gubby zaczął płakać. Trudi kołysała go w ramionach. Wolfgang przestał szukać puszek w przybrzeżnych falach i brnął z wysiłkiem do brzegu. Werner kręcił głową z powodu niezdarności Neila.
Akcja wyspiarskich komandosów dobiegła końca. Pod wodzą Carline’a, który skonfiskował hipisom ostatnie puszki z żywnością, biegli do pasa startowego. Neil cisnął pałkę do morza. Przeskakiwał przez poletka marihuany, nie chcąc jej podeptać.
– Yukio, brawo! Monique, świetna robota!
Carline już stał za buldożerem. Jego niebieskie oczy błyszczały z podniecenia. Kimo, choć był zawodowym policjantem, odmawiał udziału w obławach na hipisów, ale David znajdował w nich niemal chłopięcą przyjemność. Zagrzewał uczestników do maksymalnego wysiłku niczym harcmistrz swoich podopiecznych w czasie międzyszkolnych zawodów, choć uważał, żeby nikomu nic się nie stało. Chromowany pistolet to był jego gwizdek sędziego. Neil przypuszczał, że na Saint-Esprit Carline odkrył swoje prawdziwe powołanie. Amerykanin, mimo odziedziczonej po przodkach fortuny, włącznie z firmą farmaceutyczną ojca, i mimo prestiżu, jakiego przydawał mu udział w misjach w Afryce i Ameryce Południowej, po raz pierwszy w życiu poczuł się użyteczny jako organizator ataków na hipisów. No cóż, takie „zabawy” zawsze stanowią śmiertelnie poważną sprawę dla ludzi dziedziczących bogactwo z pokolenia na pokolenie.
– Neil, nic ci nie jest? Masz przeciętą stopę. – Carline wskazał dłonią na krew na białej nawierzchni pasa. – Czy ugryzła cię któraś z kobiet? Uważaj na tych Niemców. Będą walczyć do upadłego.
– To od telewizora. Uderzyłem w ekran niechcący.
– Na pewno oglądali jakieś świńskie programy. Niech doktor Barbara obejrzy ranę. Tak czy owak, spisałeś się na medal, synu. Już więcej nie odważą się nas okradać.
Amerykanin ruszył pasem startowym, a za nim Monique i Saitowie. Każdy niósł łup w postaci puszki. Nie mogli się doczekać gratulacji od doktor Barbary przed rozpoczęciem tak przyziemnego zajęcia jak przetrząsanie wyspy w poszukiwaniu ignamów i batatów.
Neil czekał, aż umilkną triumfalne okrzyki wojowników, oczyszczając stopę z odłamków szkła. Gdy zapanował spokój, wrócił do koczujących na plaży hipisów. Pomógł Inger i Trud i odbudować szałasy, rozpalił im nowe ognisko, a potem bawił się z dzieckiem.
Ataki na Niemców to była farsa, lecz spełniały konkretne cele – jednoczyły uczestników i tworzyły iluzję, że rezerwat jest oblegany przez wrogów. Te „plemienne” popisy wprowadzały w monotonię życia na wyspie błogosławione chwile napięcia, wszystko bowiem zdominowała praca, a zwłaszcza nie kończące się poszukiwania roślin jadalnych. Zespół doktor Barbary, dzięki zapasom gromadzonym w zamykanym na kłódki magazynie i świeżym owocom, dostarczonym kilkakrotnie przez załogi przybywających na wyspę z wizytą jachtów, potrafił utrzymać się przy życiu, co utwierdzało lekarkę w przekonaniu, że należy odciąć się od świata. Grupa była teraz bardziej scementowana, zdyscyplinowana, obsesyjnie pochłonięta sobą i całkowicie oddana ciężkiej pracy. Jednak, ku zaskoczeniu Neila, wszystko to irytowało doktor Barbarę. Sądził, że lekarka cieszyć się będzie z karności, jaka zapanowała w zespole, lecz ją szybko znudziły sporządzane przez Carline’a i profesora Saito rozkłady zajęć oraz listy zadań do wykonania. Klomby kwiatowe, założone przez panią Saito wokół kliniki i magazynu, ozdobne chodniki, ułożone przez Monique z kamyków, a także coraz głębsze rowy odpływowe, kopane przez Kima – wszystko to wyprowadzało ją z równowagi. Fetyszyzując samodyscyplinę i etos pracy, uczestnicy ekspedycji uczynili z rezerwatu instytucję i tłumili swoje anarchistyczne skłonności, które przywiodły ich na Saint-Esprit. Neila uderzała zwłaszcza surowość Monique i skłonność Kima do izolowania się w namiocie, gdzie marzył o niepodległym królestwie Hawajów, istniejącym teraz, jak sądził chłopiec, właśnie na tej mikroskopijnej powierzchni. Saitowie rzadko opuszczali laboratorium hodowli roślin, podczas gdy Carline, przeciwnie, z upodobaniem spacerował samotnie po wyspie. Jego wysoką, długonogą sylwetkę można było zobaczyć zwłaszcza w miejscach, w których pozostały ślady po rdzennych mieszkańcach wyspy, jakby polował na kolejnych przeciwników.
W ciągu sześciu tygodni od zniszczenia wieży kontrolnej rezerwat upodobnił się do obozu sekty religijnej. Namioty i zagrody zwierząt otaczało ogrodzenie z kabla telefonicznego. Kozy i kury już nie spacerowały swobodnie wśród namiotów i nie zanieczyszczały kuchni, a sznury do suszenia ubrań nie były obryzgiwane łajnem egzotycznych ptaków. Wszystkie stworzenia zostały zamknięte w specjalnych, wykonanych z metalu i szkła klatkach, podarowanych przez producenta wyposażenia farm z Idaho. Neil – karmiąc lori, maczi, boliwijskie pekari, torebniki piżmowe i jawajskie cywety, umieszczone w klatkach ze stosownymi etykietkami – odnosił czasem wrażenie, że prowadzi zoo, czyli coś całkiem przeciwnego do rezerwatu, w którym różne gatunki żyją na wolności. A przecież to właśnie założenie rezerwatu deklarował zespół doktor Barbary. Chłopiec zastanawiał się, kiedy wreszcie pozamykają w klatkach albatrosy. Oczywiście chodziło o dobro zwierząt. Nieskrępowana wolność, jak podkreślał profesor Saito, szybko prowadzi do chaosu. Zaprowadzając na Saint-Esprit rygor hodowlany, zbliżony do wojskowego, osiągali większą efektywność. Chronione ssaki zaczęły się rozmnażać, a rzadkie rośliny krzewiły się na tarasach i wspaniale kiełkowały na laboratoryjnych tacach.
Niestety, nie każdemu dobrze służył nowy reżim. Neil, po długich godzinach łowienia harpunem ryb w lagunie – co, jak zapewniała go doktor Barbara, stanowiło tymczasowy sposób zwiększania dawki protein w pożywieniu członków zespołu – dostawał strasznych dreszczy. Zatroskana lekarka zaczęła systematycznie badać jego krew i mocz, a nawet zasugerowała mu spędzenie kilku dni w pokoju dla chorych. Odmówił, licząc, że cieplejsza pod koniec roku pogoda pomoże mu powrócić do normy. Mimo przyjemności, jaką sprawiał mu dotyk dłoni lekarki na przeponie i wątrobie czy wymacywanie kości żeber oraz łopatek, zawsze czuł w klinice niepokój. Wąskie łóżko z odsuniętą moskitierą kojarzyło mu się z pułapką czyhającą na następną ofiarę. Jeszcze nikt nie został tu wyleczony, za to ojciec Monique zmarł w okolicznościach, które trapiły nie tylko Andersonów.
Ciężka próba, jaką przeszedł Didier, dostosowując się w pierwszym miesiącu pobytu do życia na wyspie, i trawiąca go od jakiegoś czasu nocami gorączka wyniszczyły jego organizm. Ale gdy Monique zaczęła gotować z łowionych przez Neila ryb pożywną bouillabaisse, stary ekolog szybko odzyskał siły. Zaczął z powrotem siedzieć i ożywił się. Wygłosił dla Neila wykład na temat zapachów trzymanych w klatkach zwierząt. Jednak wskutek jakiegoś tragicznego zbiegu okoliczności tego samego dnia, w którym po raz pierwszy wstał z łóżka, udając się wieczorem do latryny, dostał wylewu krwi do mózgu. Gdy rano Monique przyniosła mu śniadanie do pokoju dla chorych, już nie żył. Jego bezkrwista drobna twarz przypominała pomarszczonego grejpfruta, a otwarte usta ukazywały pożółkłe od tytoniu zęby. Profesor Saito zwrócił uwagę doktor Barbary na poranione wargi oraz na siniaki na podbródku i czole zmarłego, jednak nie domagał się wszczęcia dochodzenia, lecz bez najmniejszego oporu zgodził się na pochowanie od razu starego ekologa na cmentarzu przy kościółku. Carline wygłosił krótkie kazanie, a lekarka pocieszała Monique, najlepiej jak potrafiła, zapewniając, że zrobiła dla Didiera wszystko, co było w jej mocy. Neil zaś zobaczył więcej niż tylko siniaki. Doktor Barbara postanowiła spalić poplamioną pościel w koksowniku za kliniką i posłała tam Neila, żeby przypilnował ognia. Gdy przyszedł na miejsce, poplamiona krwią poszewka jeszcze się nie tliła. Zdawało mu się, że na podartym materiale widnieje zarys twarzy. Kiedy w końcu poszewka zaczęła się palić, chłopiec wpatrywał się w pożerające ją płomienie, wyobrażając sobie, że ktoś pod osłoną nocy wszedł do pokoju staruszka, odchylił moskitierę i przycisnął mu twarz poduszką, a stary ekolog, dusząc się, pogryzł sobie z bólu usta.
Neil nie zapomniał obscenicznego graffiti na murze wieży obserwacyjnej. Pogróżka, że doktor Barbara może zostać zgwałcona, została w tym malunku wyrażona w sposób jednoznaczny. Ktoś zabił kurę i nabazgrał jej krwią kozła gotowego do kopulacji z kobietą o wydatnym nosie. Kto? Kimo? Carline? A może Werner podczas któregoś z „odlotów”? Czyżby Niemiec zakradł się przed świtem do kliniki, licząc, że lekarka śpi pod moskitierą?
Chłopiec próbował ostrzec doktor Barbarę, ale tylko się do niego uśmiechnęła, spoglądając na stojące przed nią na biurku pojemniki z jego moczem i krwią, jakby to były figury szachowe.
– Neil, nikt nie chciałby wyrządzić mi krzywdy, nawet Werner. Poświęciłam wszystko dla sprawy rezerwatu.
– Wiem… Ale ta zarżnięta kura i malunek na murze wieży… – Był zbyt zakłopotany, żeby móc go opisać. – Wyglądały jak ostrzeżenie.
– Neil… – Przesunęła fiolkę z krwią, jakby zamierzała dać mata królowi. – Chyba byłeś nieco rozgorączkowany albo pogrążony w marzeniach o wojnie nuklearnej. Na Saint-Esprit panuje spokój, do tego stopnia, że czasami myślę…
Tak uważali wszyscy. Nawet Andersonowie milczeli, gdy chłopiec zagadnął ich o śmierć Didiera, choć byli nią zaniepokojeni i na pogrzebie trzymali się z dala od reszty zespołu, jakby kogoś podejrzewali o spowodowanie tej śmierci. Nieliczni ludzie, którzy odwiedzali wyspę – ciekawscy dziennikarze, zaintrygowani zamknięciem pasa startowego, przepływający tędy jachtami Amerykanie i Australijczycy, ofiarowujący dla rezerwatu zagrożone zwierzęta oraz francuscy ekolodzy z dużym ładunkiem rzadkich roślin – stwierdzali, że na atol powróciły tysiące albatrosów i że strzeże ich grupka milczących osób pod wodzą wyróżniającej się siłą woli, ale bardzo niecierpliwej zwolenniczki kobiecych rządów. Wolontariusze separowali się od świata jak fundamentalistyczna sekta i grzecznie odmawiali przyjęcia darów, prosząc tylko o powiadomienie krewnych i przyjaciół, że wszystko u nich w porządku. Na długo przed tym, nim kamery przestawały filmować wyspę, powracali do swych nieskomplikowanych zajęć, spulchniania ziemi, sadzenia i wysiewania roślin czy noszenia wody. Hodowane przez nich, zdrowo wyglądające zagrożone okazy flory i fauny sprawiały wrażenie nadesłanych z innej planety.
Dla Neila jedyny odpoczynek od spartańskiego reżimu stanowiły spotkania z hipisami. Przynosił Trudi i Inger jedzenie, jeśli tylko udało mu się zwędzić coś z kuchni. Bacznie obserwował toczące się na Saint-Esprit życie, czując, że bardziej ponura wyspa tylko czeka na wyłonienie się z mroku umysłów dwojga ludzi, na powołanie do istnienia przez bawiącą się fiolkami krwi doktor Barbarę oraz „artystę”, który namalował na murze wieży złowróżbne graffiti. Neil przypłynął na atol, marząc o zobaczeniu wybuchu bomby atomowej, ale śmierć spowodowana w inny sposób tylko czekała, żeby móc się objawić.
Po ataku na koczowisko hipisów i rozpaleniu na nowo ogniska dla Niemek Neil ruszył do Wernera na polanę przy nieszczęsnej wieży. Niemiec godzinami wędrował po znajdującym się obok wzgórzu w poszukiwaniu odpowiedniej kory i grzybów, z których produkował niewielkie ilości legalnie dostępnego halucynogenu. Chłopca, niewidocznego wśród cykasów rosnących w pobliżu wieży, zaintrygowało, że hipis klęczy nad martwym albatrosem, szarpiąc go za skrzydła, jakby chciał wyrwać pióro nadające się do udekorowania muru obscenicznym przedstawieniem doktor Barbary i kozła równie dobrze jak palec. Gdy jednak stanął za Wernerem, przygotowany na konfrontację, zorientował się, że ten kopie grób dla ptaka. Niemiec mamrotał jakąś mantrę i istotnie wyrwał ze skrzydła ptaka pióro, które przyczepił do kołnierza skórzanej kurtki. Jej klapy już zdobiły źdźbła trawy, uschnięty kwiat i noga kury, jakby Werner tworzył relikwiarz martwych roślin i zwierząt atolu.
– Neil? Gdzie twoja dzida?
– Wrzuciłem ją do oceanu. – Chłopiec uniósł przepraszająco dłonie. – Rozpaliłem na nowo ognisko dla Inger i Trudi. Przykro mi z powodu tego ataku.
– Już przywykliśmy. Tak czy inaczej wyczerpała się bateria do telewizora, ale Gubby lubił go oglądać.
– Zdobędę dla niego nowy odbiornik. Wszystko przez Davida. Ponosi go. To nie całkiem poważny facet.
– Jest śmiertelnie poważny. – Werner przyglądał się Neilowi, jakby już widział go w grobie. – Wszyscy są tu poważni z wyjątkiem ciebie. Neil, miej się na baczności. David to zero, ale ta mała wyspa daje mu poczucie wielkości.
Chłopiec pomógł hipisowi włożyć ptaka do wygrzebanej w ziemi dziury i zasypać go.
– Werner, nic nie trwa wiecznie, nawet na Saint-Esprit. Nie możesz urządzać pogrzebu każdemu suchemu liściowi – przemówił uspokajająco.
– Za dużo rozmawiasz z doktor Barbarą. Każda istota zasługuje na uroczyste pożegnanie, a każdy oddech to święto, zwłaszcza ostatni oddech, nie tylko człowieka, ale i zwierzęcia czy rośliny. – Niemiec poruszył nosem, czując zapach dymu z ogniska. – Zjesz z nami?
– Nie. Musi starczyć dla was i Gubby’ego. Jutro postaram się przynieść trochę ryżu… Werner, co byś zrobił, gdyby fale wyrzuciły na brzeg martwego rekina… albo wieloryba?
– Zasłoniłbym im oczy, tak samo jak tobie, żeby zobaczyły inne życie, daleko od doktor Barbary.
Na krótko przed zmierzchem Trudi i Inger powlokły się pasem startowym do obozu. Usiadły w kurzu przed bramą. Gubby kręcił się niespokojnie w nosidełkach na piersiach Trudi. Jego nienormalnie duża okrągła głowa chwiała się na cienkiej szyi. Przesuwał wzrokiem po drzewach, jakby nie znajdował niczego, co mogłoby go rozśmieszyć. Zdjęty litością Kimo wyniósł ze swojego namiotu plecak i dał każdej z Niemek baton owocowy. Gdy już zlizywały z palców czekoladę, przy ogrodzeniu zjawił się Carline. Uśmiechał się z zażenowaniem. Z namiotu wyłoniła się pani Saito i zaczęła je besztać po japońsku. Doktor Barbara, rozdrażniona tym wszystkim, ruszyła w końcu ku nim ze schodów kliniki. Błysnęła oczami na Monique, nadal szorującą garnki przed kuchnią, i kopnęła jedną z ozdobnych płytek, z których Andersonowie ułożyli chodnik. Stanęła za furtką, podparła się dłońmi w pasie i z ostentacyjnym politowaniem spoglądała na chude ręce oraz blade twarze Niemek.
– Inger, jeśli zamierzacie tu nocować, to powinnyście przynieść koc.
– Nie mamy co jeść, pani doktor – odparła rzeczowo Inger. – Nie potrafimy kraść ze statków, a ludzie nic nam nie dają. Dziś po południu odebrała nam pani nasze ostatnie puszki.
– Zacznijmy od tego, że ukradliście je nam. Potrzebujemy ich tak samo jak wy.
– Wyłowiliśmy je z morza. Wszystkie. Po jedną z nich popłynął Neil.
– To wyruszcie w morze. – Lekarka patrzyła na wrak „Diugonia”, już znudzona sytuacją hipisów. – Weźcie jacht i zacznijcie łowić ryby za rafą.
– Ryby? – Trudi przycisnęła głowę dziecka do pozbawionej pokarmu piersi. – Jesteśmy zbyt wyczerpani… Można to robić przez cały dzień, a złowić tylko dla jednej osoby.
– Więc odpłyńcie na Tahiti. Po co tu tkwić, głodując?
– Lubimy tę wyspę, pani doktor. Należy również do nas.
Lekarka walnęła pięścią w drucianą furtkę.
– To nie wasza wyspa! Należy do albatrosów i innych stworzeń, które muszą żyć w rezerwacie…
– Moje dziecko też potrzebuje rezerwatu. – Trudi przytulała zaniepokojonego Gubby’ego. – Niech pani da nam dla niego trochę mleka. Tylko dla niego.
– Mleko w proszku trzymamy na czarną godzinę. Poza tym nie jest wskazane dla dzieci.
– Doktor Barbaro… – Kimo trzymał drgającą furtkę. – Możemy dać coś dla dziecka. Ten jeden raz.
– Oczywiście… A co będzie jutro?
– Myślałem o dniu dzisiejszym, pani doktor.
– A ja myślę o przyszłości. – Spojrzała prowokacyjnie na obecnych, jakby sobie przypomniała, że nie jest sama w rezerwacie. – David, jestem pewna, że zgadzasz się ze mną!
– Oczywiście, Barbaro… – Malujące się na twarzy Carline’a sprzeczne uczucia świadczyły o tym, że toczy ze sobą walkę. – To trudna decyzja, ale podzielam twoją opinię.
– W porządku. A ty, Yukio?
– Moglibyśmy skorygować dietę… – Obawiając się reakcji żony, botanik ostatecznie nie zajął stanowiska. – Być może sporządzanie rozmaitych list jest słuszne.
– Z pewnością. Poświęcamy na to sporo czasu.
Neil, oglądając zajście ze schodów kliniki, miał poczucie, że jest świadkiem inteligentnie przeprowadzanego, lecz okrutnego eksperymentu. Nieważne, że hipiski słusznie domagały się jedzenia. Doktor Barbara poddawała próbie stanowczość uczestników wyprawy na Saint-Esprit. Wszystko na atolu podlegało jej „testom wytrzymałości”. Bez końca sprawdzała również, czy albatrosy i inne chronione okazy fauny i flory odpowiadają jej bezwzględnym oczekiwaniom.
Ku zaskoczeniu Neila to kobiety najbardziej nieustępliwie odmawiały pomocy hipiskom i choremu dziecku. Pani Saito i Monique solidarnie nacierały na wahających się mężczyzn, rzucając przestraszonej trójce za furtką groźne spojrzenia. Korzystając z ich wsparcia, lekarka przechadzała się wzdłuż ogrodzenia i sprawdzała wytrzymałość zardzewiałego drutu.
Na widok Neila z dwiema puszkami mleka w proszku w dłoniach strzeliła palcami.
– Neil, co to znaczy? Znalazłeś je na plaży?
– Wziąłem z półki w pani gabinecie. – Pokazał jej nie uszkodzone etykietki.
– Wziąłeś? – Wpatrywała się w niego z zawziętością, której dotychczas nie znał, jakby chciała przyspieszyć jego reakcję na czekającą go reprymendę. – To teraz je odniesiesz.
– Nie, pani doktor. Dam je Trudi, dla dziecka.
– A co będzie, jeśli stracimy wszystkie puszki? Jeśli pozbędziemy się całego jedzenia dzięki nierozważnej życzliwości dla innych?
– Nie dojdzie do tego, doktor Barbaro. A jeśli już, to nie tak szybko. Troszczymy się o zwierzęta, o albatrosy…
– Bo one są w niebezpieczeństwie. Dlatego zaczęliśmy tworzyć rezerwat. Ale nawet tu musimy wybierać. Wszystkiego nie da się uratować.
– Jednak nadal możemy być życzliwi, pani doktor. Gdy postrzelili mnie Francuzi, troszczyła się pani o mnie.
– I wciąż się troszczę. Tu też sytuacja może się pogorszyć i jeszcze będziesz mnie potrzebował. A teraz odnieś puszki do gabinetu.
– Nie. – Neil wyszedł za furtkę i stanął obok przykucniętych kobiet. Uśmiechnął się do niespokojnego dziecka, które pomachało do niego rączką. – Jeśli nie mogę dać tego mleka dla Gubby’ego, to zamieszkam z Trudi i Inger na plaży. Będę dla nich łowił ryby. Opuszczę rezerwat.
– Neil! – Lekarka usiłowała go przytrzymać za rękę. – Wspólnie dotarliśmy na Saint-Esprit. Nie możesz odejść…
– Założymy własny rezerwat, doktor Barbaro…
Carline podszedł do nich, chcąc ich rozdzielić. Uśmiechał się wyrozumiale jak misjonarz godzący dwóch rywalizujących ze sobą tubylców.
– Barbaro, zastanówmy się spokojnie. Mogę kazać przysłać na Saint-Esprit tonę mleka w proszku. Będziesz mogła się w nim kąpać.
– Neil najlepiej z nas łowi ryby – zwrócił jej uwagę Kimo. – Jest nam tu potrzebny, pani doktor.
Neil czekał na opinie pozostałych, świadom, że Japonka i Francuzka trzymają stronę lekarki. Już traktowały go jak banitę.
– Jest leniwy – oświadczyła z naciskiem pani Saito. – Nie pracuje, tylko marzy.
– Barbaro, niech odejdzie – poparła Japonkę Monique. – Już mieszka na plaży. Lepiej zatrzymać tu te kobiety. Nauczymy je pracować.
– Tak… – Ta sugestia sprawiła, że lekarce przeszła złość. Skinęła głową na Monique i krytycznym okiem spojrzała na Niemki. Myślami zdawała się przebywać daleko stąd, na innej wyspie i w innym rezerwacie, gdzie również nie ma miejsca na życzliwość. – No dobrze. Monique, powiedz im, że mogą mieszkać razem z dzieckiem w naszym obozie. Neil, to twoje podopieczne. Będą tu, jeśli je wyżywisz.
XI
Stacja hodowlana
Doktor Barbara pragnęła dziecka – nie własnego, co jednoznacznie dała do zrozumienia, lecz spłodzonego przez Neila z Inger lub Trudi – pierwszego urodzonego w rezerwacie. W ten sposób miało zostać uczczone powstanie nowego królestwa Saint-Esprit. Niemki właśnie czekały na Neila przy barbecue, gdy płynął do brzegu. Należało tylko ubolewać, że wciąż o wiele bardziej interesowało je, czy chłopiec potrafi zapełnić ich żołądki, a nie – w prezencie dla doktor Barbary – macice. Szedł z wysiłkiem ku brzegowi, zmęczony po godzinnym pływaniu w głębinie. Ciążył mu kombinezon nurka i butle tlenowe. Na widok nadzianego na metalową strzałę strzępiela Inger wiwatowała. Gubby pomachał rączką i zaczął chichotać, jakby dziwił się, że ryba jest taka duża, a Trudi pobiegła do Neila, żeby go podtrzymać.
– Neil, jaka ogromna. Nawet Jonasz nie miał z taką do czynienia… – Trudi usiłowała zachować równowagę w silnych falach. Po jej rękach płynęła krew ryby.
Inger odeszła od płonącego w barbecue ognia i wyciągnęła Neila z wody, odbierając od niego rybę i kuszę.
– Biedny Neil! Zapewne stoczyłeś z tym strzępielem prawdziwą bitwę. – Potarła ślad po masce wokół ust chłopca. – Trudi, znowu się całował. Chyba ma w morzu ukochaną…
– Dostaniesz największą porcję – zapewniła go Trudi, niosąc rybę do barbecue. - Zjesz połowę, a my resztę. Co za pływak… Mógłbyś wyruszyć do Honolulu.
– Nie podsuwaj mu takich pomysłów. Gdyby go tu nie było, głodowałybyśmy.
Neil kołysał się, stojąc na piasku i strząsał krople wody na zachwycone dziecko. Niemki odpięły mu szelki i postawiły na ziemi butle tlenowe, a następnie zdarły z niego czarny gumowy skafander. Inger przykucnęła i ściągnęła mu kąpielówki, odrywając od moszny splecione wodorosty, po czym posadziła go na piasku. Neil odpoczywał, bawiąc się z dzieckiem, a Niemki patroszyły rybę, ubrudzone po łokcie. Ostrze rzeźnickiego noża błyszczało w dłoniach jednej lub drugiej, gdy odcinały strzępielowi głowę, ogon i zdejmowały grubą skórę. W końcu nadziały dopiero co zabitą sztukę na bambusowy patyk. Z zadowoleniem słuchając skwierczenia pierwszych kropli tłuszczu na węglu drzewnym, zaczęły energicznie wycierać Neila ręcznikiem.
– Jesteś nowym Johnnym Weissmullerem – zagadnęła Inger. – Może pewnego dnia zabierzesz nas do Hollywood. Pomyśl tylko: Tarzan nie z jedną Jane, lecz z dwiema…
– Nikt tak nie potrafi łowić ryb – dołączyła się do pochwał Trudi i polizała pęcherze na skórze Neila. – Ani Wolfgang, ani, z całą pewnością, Werner. Zobaczysz, Neil, wkrótce się w tobie zakochamy…
W godzinę później, gdy już zjedli posiłek, chłopiec uznał, że to świetny dzień na uwiedzenie Niemek. Jednak to one miały go uwieść, w wybranym przez nie czasie. Otaczający krajobraz stanowił dla miłosnych igraszek najlepszą z możliwych scenerię, wszak sama doktor Barbara troszczyła się o misę en scenę. Rezerwat stanowił miłosne gniazdko chłopca, a w każdym razie lekarka na to liczyła. Po dniach dżdżystej pogody dobroczynne słońce świeciło nad spokojnymi wodami laguny. W czasie deszczu były zbyt mętne, żeby można było łowić ryby. Inger i Trudi siedziały wtedy przygnębione pod dachem szałasu z liści trzcinopalmy, który Neil zbudował dla nich na plaży. Bezmyślnie bawiły się koralowymi paciorkami na szyjach i unikały jego spojrzenia, kiedy dostarczał im przydział smażonych bananów wspaniałych i batatów. Ale teraz woda stała się przejrzysta, a ryby podpływały blisko powierzchni, gotowe stać się daniem na uczcie Neila z hipiskami. Lekarka przeznaczyła na nią nawet kokosowe wino, które Kimo robił według przepisu profesora Saito. Przekonana, że zaloty są w toku, pozwoliła zabrać z kliniki Gubby’ego, jakby dziecko miało przypominać Neilowi o jego powinnościach.
Jednak pomimo pięknej pogody i oszałamiającego zmysły słodkiego wina chłopiec wątpił w spełnienie się nadziei doktor Barbary. Był zbyt zmęczony na miłosne igraszki. Wiele wysiłku kosztowało go zbudowanie dla Niemek szałasu, ale jeszcze większego wymagało złowienie codziennie dostatecznej ilości ryb dla nich, dziecka i siebie. Nadwerężył sobie płuca, wyławiając butle tlenowe z głębokiego rowu przy rafie, gdzie wpadły, po tym jak zepchnął je wcześniej do wody buldożerem. Okazały się niezawodnym środkiem, by ryby znalazły się na rożnie.
Niemki szybko odkryły na nowo urok Neila, jednak nadal traktowały go przede wszystkim jak maskotkę i starszego brata Gubby’ego. Zaczęły przybierać na wadze, a odcięte od amfetaminy, LSD i marihuany, zamieniły się w krzepkie i pewne siebie bawarskie Hausfrauen. Lata przestawania w barach z żołnierzami amerykańskich baz lotniczych sprawiły, że w stosunku do szesnastolatka, zwłaszcza tak otwartego jak Neil, to były stare wygi. Doktor Barbara naciskała, żeby dziecko zostało odłączone od piersi i oddane pod jej opiekę. Trudi niechętnie zostawiła Gubby’ego w klinice.
Gdy Niemki dołączyły w Vancouver do Wernera i Wolfganga, były w ciąży. Obie urodziły w tym samym czasie. Inger, zbyt nieudolna, by móc zajmować się córeczką, spłodzoną z czarnoskórym Amerykaninem, oddała ją katolickiej agencji adopcyjnej. Teraz obie uwolnione od obowiązków macierzyńskich opalały się obok szałasu i czekały na kolejne posiłki.
– Neil, czynisz cuda – pochwaliła go lekarka po upływie miesiąca, zerkając przez okno kliniki na Niemki wchodzące pewnym krokiem do przeznaczonego dla nich namiotu. – Wyglądają wspaniale.
– Ciężko pracuję, pani doktor. – Siedział obok niej przy biurku, spoglądając na fiolkę ze swoją ostatnią próbką moczu. – Czy na tym polega małżeństwo?
– Niezupełnie. W małżeństwie to kobiety ciężko pracują. Mężczyźni traktują swoje obowiązki lekko… W ich przypadku to się nazywa „chodzeniem do biura”. – Zerknęła na laboratorium hodowli roślin, z którego profesor Saito rzadko wychodził, i na wieżę kontrolną, odbudowywaną przez Carline’a. – W jakimś sensie tak jest na Saint-Esprit.
– Czy jest tu jakaś praca biurowa, pani doktor?
– Nie, i to też należy do zalet życia tutaj. – Wpatrywała się w niego z uśmiechem, który, jak już od dawna wiedział, zapowiadał nagłą zmianę taktyki. – Jak się to stanie, znajdę jakieś zajęcie dla Inger i Trudi.
– Świetnie – ucieszył się. – Mogłyby zajmować się gospodarstwem.
– Nie gospodarstwem. Mam na myśli coś bardziej odpowiadającego ich talentom.
– Talentom? – Neil usiłował dociec, co lekarka ma na myśli. – Potrafią tylko leżeć na plecach.
– Otóż to. – Wzięła z jego ręki fiolkę z moczem i postawiła ją na półce. – Pomyślałam o czymś, co się z tym wiąże.
– A co z pracą w kuchni? Mogłyby pomagać Monique.
– Zanadto przytyły. Nie. Uważam, że każda powinna urodzić dziecko.
Neil zerknął na Gubby’ego, który siedział na wysokim dziecinnym krzesełku przy oknie i śledził wzrokiem władcze gesty lekarki.
– Inger zostawiła dziecko w Vancouver, a Trudi ma Gubby’ego.
– Tak, ale on jest… niezbyt udany. – Pozwoliła małemu bawić się jej palcami, ale Neil był pewny, że nigdy nie spojrzała w oczy temu dziecku o nienormalnie dużej głowie.
Dotknęła fiolki z jeszcze ciepłym moczem Neila, jakby czerpała z tego inspirację. – Powinny zacząć wszystko od początku, z nowym mężem. To byłby naprawdę nowy początek i dobry znak dla świata.
– Gdyby pani z nimi porozmawiała… Wiem, że obie lubią seks. Ale kogo w roli ojców ma pani na myśli?
– Mówiąc ściśle, chodzi o jednego ojca.
– O Wolfganga? Obie z nim sypiają. Czasami Werner kocha się z Trudi, jeśli dręczy ją niepokój…
– Nie! Nie można oczekiwać rasowego potomstwa po wyniszczonych reproduktorach. DNA Wolfganga i Wernera z pewnością wygląda jak zużyta taśma telegraficzna.
– A co z Kimem?
– Oszczędza spermę na potrzeby królestwa Hawajów.
– Lub z Davidem?
– Jest za stary, a poza tym żonaty. – Przycisnęła fiolkę z moczem do czoła Neila niczym kapłan koronujący młodocianego króla. – Miałam na myśli ciebie.
– Pani doktor?! – Usiłował odwrócić wzrok, zanim na jej twarzy ponownie zagości uśmiech porywający go jak tsunami. - Nie sądzę, żeby one…
– Jesteś młody, idealnie zdrowy i gotów przyjąć odpowiedzialność. Jak sądzisz, po co bez przerwy badam twoją krew i mocz? Podobają ci się Niemki, czy nie? – Lekarka wydawała się nagle zaniepokojona o Neila. – A może Trudi jest dla ciebie zbyt drobna? Inger jest o wiele bardziej krzepka, lecz te ciężkie piersi mogą być nieco przytłaczające…
– Inger podoba mi się tak samo jak Trudi. Obie są…
Doktor Barbara zawsze podchodziła do seksu trzeźwo; zapisywała na przykład kolejne masturbacje Neila. Jednak teraz jej otwartość paraliżowała chłopca. Przyglądał się lekarce w milczeniu, gdy przemierzała w tę i z powrotem gabinet, jak zamknięta w klatce tygrysica. Z sobie tylko wiadomych powodów zaczęła się zaniedbywać. Przestała się czesać, co stanowiło kolejny znak, że zżera ją pragnienie zmiany. Znudziła się rezerwatem. Cały czas pochłaniała członkom zespołu praca. Walka o zapewnienie sobie i zwierzętom dostatecznej ilości pożywienia nie miała końca. Lekarka niechętnie zgodziła się przyjąć ładunek paszy dostarczonej przez japoński statek wielorybniczy. Dało to tylko powód Carline’owi i Kimowi do wylegiwania się w namiotach. W miarę jak mężczyźni słabli, coraz więcej obowiązków spadało na kobiety. W oczach doktor Barbary w ten sposób w rezerwacie zaczęto odtwarzać najgorszy model życia społeczeństwa burżuazyjnego. Znała ten model – w którym kobieta spełnia liczne posługi, nie zaznając odrobiny komfortu – ze swego ponurego dzieciństwa spędzonego w Szkocji. Spostrzegłszy, jak surowo lekarka patrzy na Gubby’ego, Neil odgadł jej pragnienie wprowadzenia w życie na Saint-Esprit kolejnej radykalnej zmiany – elementu destrukcji, początkowo wytrącającego wszystkich z równowagi, ale w ostatecznym bilansie wzmacniającego odporność. Przez cały czas doktor Barbara poddawała zespół rozmaitym próbom – najpierw narażając go na kule francuskich żołnierzy i konfrontując z agresywnymi mediami, a następnie izolując od świata i odcinając pomoc. Sprostali wyzwaniom, lecz skończyło się to ciągłym układaniem chodników i kopaniem coraz głębszych latryn. Teraz lekarka obmyślała kolejny sposób sprowokowania uczestników wyprawy. Potrzeby seksualne, tłumione przez nich od czasu przybycia na Saint-Esprit, stanowiły potencjalną broń, którą mogła im podsunąć jako środek samozniszczenia. Wciąż była zła na Neila, że doszło między nim a nią do niedorzecznej konfrontacji z powodu mleka w proszku dla Gubby’ego. Jednak doskonale wiedziała, że gwałtowne dojrzewanie seksualne szesnastolatka może wkrótce przyczynić się do ożywienia siermiężnego życia na Saint-Esprit, i chciała to wykorzystać przeciw chłopcu. Nawet najmniejsza wzmianka, iż Neil sypia z Trudi i z Inger i że to z nim obie są w ciąży, przyprawiłaby Monique i panią Saito o święte oburzenie.
Neil leżał przy ognisku na plaży, bawiąc się trzymanym przez Gubby’ego rybim ogonem i taksując wzrokiem śpiące obok Niemki. Ślady po nakłuciach żył na ich rękach i udach niemal już zniknęły. Apatyczne hipiski o woskowatej matowej skórze, które kiedyś wysiadły na brzeg atolu z przeciekającego jachtu, powłócząc nogami, zmieniły się dzięki rybnej diecie i witaminom podawanym im w zastrzykach przez doktor Barbarę. Bez chwili wahania porzuciły Wernera i Wolfganga, którzy pozostali w zniszczonych szałasach, usiłując przysposobić „Parsifala” do wypłynięcia w morze. Trudi, często rozłączana z dzieckiem, wciąż nie mogła się oswoić z życiem w rezerwacie. Drobna, o ostrych rysach, była bystrzejsza od Inger, ale również ona nie domyślała się, jakie role wyznaczyła im doktor Barbara.
– Gubby, zobacz… – Neil zataczał nad jego głową kręgi rybim ogonem, równocześnie łaskocząc go w nos. Mały śledził ruch ręki Neila z wielkim zaciekawieniem. Pod bunkrem czoła jego oczy wyglądały jak szpary dla kamer w murze wieży obserwacyjnej. – Gubby, to latająca ryba…
– Lubisz dzieci, Neil – odezwała się Trudi. Niemki obudziły się i uniosły na łokciach, wystawiając do słońca nagie piersi. – Czy w Anglii wychowywałeś się z młodszym bratem?
– Nie. Ale Gubby lubi się bawić i jest bardzo inteligentny.
– Oczywiście. Będzie się bawił przez całe życie. – Ścisnęła małemu nos i wybuchnęła śmiechem, gdy z gardła Gubby’ego wyrwał się wrzask przypominający dźwięk trąbki. – On cię kocha, Neil. Z pewnością jesteś już ojcem.
– Ja… – Chłopiec ważył słowa świadom, że za drzewami ponad plażą stoi doktor Barbara, współczesna Margaret Mead, obserwująca rytuał zalotów w wyspiarskim plemieniu. – Mógłbym być… Dopóki nim nie zostanę, nie będę wiedział, co to znaczy.
– To postaraj się. – Inger szacowała go wzrokiem doświadczonej kobiety. Zwróciła uwagę na długie sprężyste nogi pływaka i barczyste ramiona, oceniając w pamięci wielkość przysypanej teraz piaskiem moszny. Przejechała palcem wskazującym po twardym ścięgnie ponad rzepką, gdzie mięśnie przypominały napięte cugle w rękach woźnicy pędzącego na rydwanie. – Rozmawiałeś z doktor Barbarą?
– Co masz na myśli?
– Oczywiście ważne sprawy. – Inger pociągnęła łyk wina z dzbana. – Doktor Barbara rozmawia tylko o takich. O życiu i śmierci, i o swoich bezcennych zwierzętach.
– O albatrosach – dorzuciła Trudi.
– Jasne. Nigdy o nich nie zapomni. – Inger odgarnęła piasek z brodawki sutkowej Neila. – Kiedyś wszystkie poderwą się do lotu i nie będzie już widać nieba.
– I nie będzie też ani życia, ani śmierci. Doktor Barbara jest na takie rzeczy za poważna – zażartowała Trudi. Leżała odwrócona plecami do Neila. Jej łokieć spoczywał na jego biodrze. – Ale teraz musimy robić to, co ona nam każe… łowić ryby, marzyć, a popołudniami mieć pokojowe usposobienie.
Fale z sykiem lizały piasek. Gubby mruczał coś do siebie, a Inger szukała we włosach Neila pcheł. Leżąc pomiędzy dwiema kobietami i słuchając ich gardłowych głosów, nastolatek czul oszołomienie winem i błogie rozleniwienie.
– Inger?
– Słucham, Neil?
– Doktor Barbara ma nowy pomysł. Na użytek twój i Trudi.
– Oczywiście. Zawsze realizujemy jej pomysły.
– Powiedziała mi o nim… – Zastanawiał się, jak to delikatnie wyrazić. – Pragnie następnego dziecka.
– Miło to słyszeć, ale ma już ciebie. Ty jesteś jej dzieckiem.
– Chce, żebyś ty urodziła dziecko. Ty i Trudi.
– Ale jakim sposobem? – Trudi odwróciła się do Neila. Sprawiała wrażenie autentycznie zaintrygowanej. – Nie możemy zajść w ciążę same ze sobą, nawet dla doktor Barbary.
– Nie, ale…
– Pokaż nam, czym to się robi. – Inger pochyliła się, dotykając piersiami podbródka Neila. – No, pokażesz? Musisz mieć do tego odpowiednie narzędzie. Czy jest tu? A może niżej? Trudi, chyba się gdzieś zapodziało!
– Biedny Neil! Zaprowadź go do kliniki i opowiedz o wszystkim doktor Barbarze…
Usiadły na nim okrakiem i sypały piasek na jego genitalia, zanosząc się śmiechem.
Neil, zorientowawszy się, że żartują sobie z niego i grają na nosie doktor Barbarze, usiadł, ale Inger zaklęła i powaliła go z powrotem na ziemię.
Wśród drzew rozległ się gniewny głos Carline’a i groźny trzask bambusowych kijów, bijących o pnie. Werner i Wolfgang przeszli przez pas startowy i hardo oparli się o buldożer. Gdy Carline dźgnął Wernera kijem w wytatuowany tors, dla zmylenia jego czujności unosząc lewą rękę, w której trzymał słomkowy kapelusz, Niemiec popędził na plażę. Kimo wrzasnął i puścił się za nim biegiem. Z impetem wepchnął Wernera do wody. Wolfgang poddał się i wracał pasem startowym do szałasów, kopiąc koralową nawierzchnię i wzniecając tumany zabójczego dla płuc kurzu.
– Neil, my idziemy. – Trudi, wytrącona z równowagi tym aktem przemocy wobec dawnych kumpli, wzięła Gubby’ego na ręce.
– Zobaczymy się później. – Inger otrzepała ręce z piasku. – To niemiły dzień…
Ubrały się szybko, osłaniając nagie ciała przed wzrokiem Carline’a i Kima, i pospiesznie ruszyły do zapewniającego im bezpieczeństwo namiotu w obozie.
Dno laguny, mieniąc się w słońcu odcieniami najróżniejszych barw, wyglądało dla wpatrzonego w lustro wody Neila jak ponadczasowy, na wieki zakonserwowany ogród. Ogromne gąbki, unieruchomione wśród ukwiałów i strzykw, sprawiały wrażenie ozdobnych krzewów, a różne odmiany brunatnie, bujnie rozrastających się na głębokości piętnastu metrów pod falującą powierzchnią, przypominały zagajniki. Chłopiec, widząc na tym tle odbicie swojej twarzy i rąk, miał poczucie, że to sceneria z marzeń sennych.
Zsunął się z łódki Andersonów do chłodnej wody, zarzucając kotwicę i zdejmując z siedzenia na rufie betonową płytę. Wciągnął powietrze do płuc, przycisnął płytę do torsu i zaczął pospiesznie schodzić na dno. Spod jego coraz głębiej znajdujących się nóg pierzchały ławice anoplopom i terpug amerykańskich, a duże żółwie morskie podpływały do niego, po czym oddalały się jak ciężkie galeony.
Neil zapełnił pożyczoną od Andersonów łódkę ciężkimi płytami, pozbieranymi na plaży, choć Kimo wiele razy przestrzegał go, że opadanie na dno z balastem, śladem poławiaczy pereł, może nadwerężyć jego płuca. Ale chłopiec czuł się zbyt wyczerpany, by wkładać maskę i zabierać butle tlenowe. Poza tym te szybkie zejścia na dno, jakkolwiek krótkie, stwarzały sposobność lepszego poznania głębin laguny. Odpływał dwie mile od brzegu do miejsca, w którym linie widokowe z wież obserwacyjnych usytuowanych na obwodzie atolu zdawały się krzyżować. Z jakiegoś powodu był przekonany, że kesony do przechowywania głowic atomowych lub urządzenie do zakotwiczania min atomowych znajdują się w tym miejscu. Mógł odkryć, jeśli nie samą broń, to serce Saint-Esprit – miejsce, wokół którego koncentrowały się wszelkie jego marzenia o poznaniu Mururoa, Bikini i Eniwetok.
Dotykając stopami gładkiego piasku, upadł siłą bezwładu na kolana. Wciąż przyciskając do torsu betonową płytę, spoglądał na wydobywające się spod gogli bańki powietrza, zmierzające pod wpływem ciśnienia ku powierzchni. Wężynki o pocętkowanej skórze krążyły wśród ścian majaczących w nieprzejrzystej wodzie tajemniczych pałaców, powstałych z obumarłych koralowców. Porachunki z hipisami wytrąciły Neila z równowagi, uświadamiając mu mnogość drążących społeczność rezerwatu konfliktów, lecz teraz, w cichej głębinie, na krawędzi wulkanicznego krateru, w bezmiarze zimnej wody, odzyskał spokój. W odległości kilku metrów, wśród niewielkiego skupiska gąbek, tkwił oblepiony pąklami kadłub francuskiej łodzi patrolowej. Jej wyrzutnie torpedowe wyglądały jak kleszcze gigantycznego homara. Wrak – z trapami i nadburciem inkrustowanymi szkieletami koralowców – wyglądał, jakby żył życiem rafy. ›Za nim spoczywał kadłub samolotu o połamanych skrzydłach. Jego wieża strzelnicza wznosiła się nad dnem laguny niczym porzucony punkt obserwacyjny.
Chcąc zobaczyć samolot z bliska, Neil wyrzucił płytę i zaczął się unosić ku górze, wypuszczając z płuc bańki powietrza na zaniepokojone ryby. Wdrapał się do łódki i odpoczywał przez pół godziny wśród ciężkich płyt, po czym wciągnął kotwicę i powiosłował do miejsca nad wrakiem samolotu.
Zanurkował prosto na dwusilnikowy bombowiec, którego typu nie potrafił zidentyfikować. Broniąc się przed małym żarłaczem rafowym, poruszył kadłub. Przez otwarty właz zobaczył pokryty pąklami fotel pilota i przyrządy sterownicze. Przyszło mu do głowy, że Francuzi mogli odwołać próby z bronią atomową po zatonięciu tego bombowca, bo miał w nich odegrać jakąś rolę. Neil wyrzucił teraz betonową płytę i chwycił dłońmi znajdujący się ponad jego głową ogon samolotu, podciągając się na rękach, by móc zajrzeć do wieży strzelniczej. W tej stalowej kabinie na siedzeniu strzelca znajdowały się resztki kamizelki kuloodpornej i kombinezonu lotniczego, rozwleczone po niej, jak można było się spodziewać, przez ryby pożerające zwłoki. To, czy właścicielowi kombinezonu i pozostałym członkom załogi udało się uratować z katastrofy, stanowiło zagadkę, ale zanim pod wpływem rozsadzającego płuca powietrza Neil został zmuszony do wypłynięcia na powierzchnię, zdawało mu się, że pod siedzeniem zobaczył kości – kilka kręgów i rozłączonych żeber. To były pozostałości po posiłku, pozostawione dla niego, Neila, pozostałości jednego dania z biesiady śmierci, stanowiącej obsesję szesnastolatka.
Wynurzył się na powierzchnię i przytrzymał dzioba łódki, pochłonięty myślą, iż cała woda laguny przepłynęła przez te kostne filtry.
Wkrótce po tym jak Neil odkrył zatopiony bombowiec, członkowie zespołu zaczęli zapadać na powracającą okresowo czerwonkę, której towarzyszyła wysoka gorączka. Pierwszą ofiarą był Kimo. Wycinając palmy rosnące ponad tarasami, przewrócił się na siekierę, powalony bolesnym skurczem jelit. Gdy atak minął, Hawajczyk wrócił do pracy, jednak zaraz ponownie osunął się na kolana i został odprowadzony do namiotu przez Neila i Carline’a. Leżał trzy dni w łóżku, wstrząsany przez dreszcze, niemal niezdolny do utrzymania w ustach termometru doktor Barbary. Następnie zachorował profesor Saito, a po nim Monique. Pani Saito znalazła męża w laboratorium. Zwijał się z bólu wśród sadzonek orchidei. Przez całą noc trawiła go gorączka, a gdy rano zjadł miskę ciepławej tapioki, ponownie dostał biegunki i wymiotował. Z kolei Monique nie zjawiła się rano w kuchni, żeby przygotować dla wszystkich śniadanie. Doktor Barbara znalazła ją przy grobie ojca. Francuzka wzywała go i bełkotała coś do siebie. Po kuchni krzątały się teraz Trudi i Inger. Doktor Barbara kazała Neilowi rozbić wszystkie jaja i przez kilka dni jedzono tylko łowione przez niego ryby oraz produkty z puszek, które coraz szybciej znikały z magazynu. Neil był pod wrażeniem zachowania lekarki w obliczu powtarzających się ataków tajemniczej gorączki. Reagowała błyskawicznie na pierwsze symptomy choroby. Z poświęceniem zajmowała się pacjentami, aż zimny pot występował na jej woskowe czoło. Doglądała również kopania nowych latryn. Chłopiec, nękany przez irracjonalny lęk, iż w jakiś sposób zatruł ryby w lagunie, marząc nieustannie o eksplozjach atomowych, miał coraz silniejsze poczucie winy z powodu rzekomego sprowadzenia na zespół choroby. Usiłował opowiedzieć doktor Barbarze o kościach, które spostrzegł w zatopionym bombowcu, ale była zbyt zmęczona, żeby go wysłuchać.
– Poproś Davida, żeby miał oko na Trudi i Inger. Mogły przywlec tu coś paskudnego z Markizów. I pomóż pani Saito umyć męża. Musisz wygotować pościel. Dzięki Bogu, masz najsilniejszy organizm.
– Doktor Barbaro… Ten szkielet, który zobaczyłem… części szkieletu. Woda w lagunie może być skażona.
– To nonsens, Neil. Jeśli tam jest szkielet, to znaczy, że kości jakiegoś biedaka zostały oczyszczone z tkanki dwadzieścia lat temu. Nie mamy czasu na niedorzeczne przypuszczenia.
Na szczęście profesor Saito szybko wykrył źródło choroby. Zgodnie z podejrzeniami hipisi zakazili zespół pracujący w rezerwacie. Botanik zbadał próbki wody z urządzenia do jej oczyszczania zamontowanego przy zbiorniku. Na filtrach zidentyfikował wielką kolonię bakterii podobnych do pałeczki okrężnicy, a dokonana przez niego analiza próbek wody z akweduktu potwierdziła, że strumień został zanieczyszczony fekaliami. Wszyscy z wyjątkiem sceptycznego Neila uważali, że w ten sposób Werner i Wolfgang wzięli odrażający moralnie rewanż za, jak zapewne uważali, odebranie im ich kobiet. Obława, pod wodzą Carline’ a i pani Saito, na Niemców miała zostać przeprowadzona w dzień po dokonanym odkryciu. Jej celem było pozbycie się hipisów z atolu raz na zawsze. Profesor Saito, mimo że wyczerpany przez chorobę, zmontował prowizoryczny system destylacyjny, zapewniający niewielki wprawdzie zapas wody pitnej, ale za to sterylnie czystej. Gdy Carline wraz z Kimem i panią Saito przygotowywał atak na hipisów, doktor Barbara leżała pod moskitierą w swoim łóżku w gabinecie, wstrząsana dreszczami i poirytowana płaczem niesfornego dziecka. Andersonowie byli za starzy, żeby wziąć udział w obławie. Kiedy jednak zjawili się wieczorem w obozie, chcąc czuwać przy chorej lekarce, nie spodobało im się, że Carline spuszcza paliwo z baku buldożera.
– David… – Major usiłował powstrzymać Amerykanina napełniającego butelkę po winie ropą. – Czy to nie jest wbrew samej idei rezerwatu? Nie mamy pewności, że woda została zanieczyszczona rozmyślnie.
– Majorze, ludzie tłumaczą się w ten sposób od zawsze. – Carline oderwał kawałek poły bawełnianej koszuli i zatkał nim butelkę. – A co mamy? Na całym świecie odprowadza się do rzek chemikalia, zapaskudza wyciekami ropy ze statków plaże i truje nasze dzieci. Przynajmniej raz uznajmy, że zanieczyszczono wodę rozmyślnie.
– Ale dlaczego nie porozmawiać z Niemcami? – Pani Anderson zerkała ukradkiem na tę bombę zapalającą w ręku Amerykanina, jakby starała się oszacować jej moc. – Moglibyśmy dojść z nimi do porozumienia…
– Za późno, pani Anderson. Zjawiliśmy się tu po to, żeby ratować życie, i nie dopuszczę do naszej zagłady…
Amerykanin sprawiał wrażenie roztrzęsionego, lecz zarazem stanowczego, jakby uchwycił się ostatniej szansy potwierdzenia własnej wartości. Wiecznie trapiące go wątpliwości na swój temat i dający mu się we znaki, mimo materialnego bogactwa, brak pewności siebie mogły teraz zniknąć. Dla niego, tak samo jak dla Barbary Rafferty, pożywkę stanowiły napięcia i konflikty. Wszystkie pewniki, do których odwoływał się jako człowiek dobrze urodzony i które mu wpojono wraz z wychowaniem, podświadomie wpływały na zaniżenie jego samooceny. Teraz, w najprostszy z możliwych sposób, mógł ją podwyższyć. Neil zwrócił uwagę, że Amerykanin należy do mniejszości, której udało się uniknąć choroby. Czyżby to Carline zanieczyścił wodę, udusił kurę i namalował na murze wieży obsceniczne graffiti? To były sztubackie zagrywki – akty zemsty na apodyktycznej opiekunce ze strony kogoś, kto na zawsze miał pozostać dzieckiem.
Neil, nie chcąc uczestniczyć w napaści na pokojowo usposobionych Niemców, został przy pasie startowym. Kimo i pani Saito ruszyli na brzeg przez las, natomiast Carline zarekwirował łódkę Andersonów, najwidoczniej zamierzając zainscenizować nieoczekiwane wdarcie się na plażę od strony morza – w stylu generała MacArthura. Wsłuchując się w dźwięki wydawane przez silne uderzenia wioseł, Neil wsłuchiwał się również w dochodzący z kliniki uporczywy płacz Gubby’ego. Sądził, że Amerykanin chce spalić nędzne szałasy hipisów na plaży, ale okazało się, iż ten ma na oku bardziej kuszący cel. Bo oto nagle z tonącego jachtu buchnęły płomienie. Pod wpływem eksplodującej ropy dekoracja z psychodelicznych malunków na kadłubie „Parsifala” zaczęła się rozpadać, takielunek runął z masztu, a liny zwijały się w spirale. Z szałasu wyskoczył nagi Wolfgang i popędził do wody, lecz jacht zdążył się już wywrócić dnem do góry. Kajuta jarzyła się jak zapalona latarnia. Nawet Kimo i pani Saito, wraz z Neilem obserwujący z brzegu pożar, sprawiali wrażenie wstrząśniętych zniszczeniem stateczka. Carline zaś krążył wśród unoszących się na falach płonących części jachtu, odpychając je wiosłami i szczerząc zęby w uśmiechu jak pijany ojciec podczas dziecięcego przyjęcia w nienormalnej rodzinie. Neil odwrócił się nagle i przeciął pas startowy, oddalając się od laguny. Pod szałasem na plaży, który wybudował dla Trudi i Inger i gdzie je karmił oraz bawił się z Gubbym, fale zmywały resztki po pieczonych rybach. Ostatnie ości strzępiela zostały uniesione w głębiny i pogrążyły się w majestatycznej ciszy laguny.
Gdy po godzinie ruszył do obozu, na Saint-Esprit znowu panował mrok, bo wypalony kadłub jachtu zdążył już zatonąć. Zatrwożone niebo rozjaśniały tylko krążące nad atolem albatrosy, a ziemię fale oceanu, omywającego czarne plaże z jakimś maniackim uporem.
– Monique! Trudi!
W oknach kliniki widać było światła latarek. Na schodkach stała łkająca Inger. Pani Anderson próbowała ją pocieszyć. Przy drzwiach krążył Kimo, starając się zapanować nad nerwami jak wrażliwy policjant po tragicznym wypadku drogowym. Z laboratorium wyłonił się zaniepokojony hałasem profesor Saito. Zapinał przylegającą do wąskich ramion koszulę. Czyżby doktor Barbara umarła? Ziemia zdawała się usuwać Neilowi spod stóp. Wyobraził sobie ciało lekarki niesione na cmentarz nad białą koralową nawierzchnią pasa startowego. Pędząc do kliniki, miał poczucie, że Saint-Esprit wraz z postrzępionymi skałami najwyższego wzniesienia i albatrosami stacza się do laguny. Minął płaczącą Inger, usiłując w świetle latarek wyczytać coś z poważnej twarzy Kima.
Przy łóżku lekarki stał major Anderson. Uniósł moskitierę, jakby odblokowując zatrzask śmiertelnej pułapki, i oświetlił latarką białą, przesiąkniętą potem poduszkę, gdzie spoczywała głowa. Lepiące się od potu jasne włosy przypominały mokrą perukę. Na widok światła lekarka przewróciła oczami. Przez chwilę sprawiała wrażenie, że duszą znajduje się gdzieś daleko, może w płonącym „Parsifalu”.
– Doktor Barbaro… – Neil wysunął się przed majora Andersona i uklęknął przy łóżku. – To ja, Neil. Doktor Barbaro, niech pani nie umiera…
Monique odciągnęła go od łóżka, unikając spojrzenia lekarki. Objęła go tak mocno, że czuł bicie jej serca.
– Doktor Barbara nie umiera, gorączka jej spada. To bolesne, ale nie żyje ktoś inny…
Stojąca przy dziecinnym łóżeczku pani Anderson zdjęła z twarzy Gubby’ego dużą poduszkę. Dziecko leżało sztywno, z rączkami odrzuconymi do tyłu, ułożonymi tak z powodu przytłaczającej je poduszki. Źrenice były nieruchome. Pani Anderson uniosła lekko na dłoni głowę Gubby’ego, chcąc pokazać wszystkim jego niewidzące oczy. Ale Neil patrzył na poduszkę. Na wilgotnej poszewce widniały wymiociny i krwawy odcisk ust, tak samo jak na poszewce, którą palił po śmierci pana Didiera.
XII
Gorąca krew
Krzyk albatrosa przeszył powietrze. Ptak poderwał się do lotu, rozpościerając zakończone czarnymi piórami skrzydła, jakby chciał uderzyć Neila w twarz. Wzbił się ponad wierzchołek wzniesienia. Chłopiec opierał się o cokół masztu radiowego i machał ręką na samotnego albatrosa, niecierpliwie ścigającego wiatr. Inne, znużone lataniem, tkwiły na krawędzi skalnej ściany jak pasażerowie w nie znanym nikomu terminalu, spóźnieni na jedyny odlatujący stąd samolot, albo jak koczownicze plemię – wyrwane z macierzystego otoczenia i przeniesione w niewłaściwe miejsce i czas. Na Saint-Esprit żyły teraz tysiące albatrosów, co stanowiło jedyny niekwestionowany sukces doktor Barbary, zwycięstwo jej marzeń o stworzeniu rezerwatu. Gdy Neil przemierzał leśne ścieżki lub płynął do ławic piasku wokół atolu, miał wrażenie, że ptaki nawołują swymi monotonnymi głosami jasnowłosą kobietę, która je opuściła.
Szedł wzdłuż ściany skalnej, przeszukując zalesione zbocza ponad tarasami. Obóz rozbity przy pasie startowym, oglądany z wierzchołka wzniesienia, wyglądał na najspokojniejsze miejsce na świecie i takie wrażenie przekazywały do Papeete zdjęcia Saint-Esprit robione z patrolowych samolotów, od czasu do czasu krążących nad atolem. Z kuchennego piecyka, na którym Monique gotowała śniadanie, buchał coraz obfitszy dym, a Inger i Trudi zdążyły już spędzić godzinę na praniu pościeli w wannie. Na sznurach pomiędzy drzewami suszyły się prześcieradła. W spiżarni za laboratorium pani Saito soliła ryby i marynowała owoce morza, które znajdowała w rozlewisku pod ścianą skalną. W obozie nie było widać żadnego z mężczyzn. Minęła już dziesiąta, lecz Kimo i Carline nadal tkwili w namiotach, jakby czuli zmęczenie na samą myśl o spędzeniu dnia na ucieraniu bulw kolokazji i poszukiwaniu ignamów. Wkrótce Amerykanin ruszy spokojnym krokiem do spalonej wieży kontrolnej i zacznie dłubać przy tarczach radiofonów oraz przy mikrofonie, zatopiony w marzeniach o porcie lotniczym na odludnej wyspie. Z kolei Hawajczyk, bardziej nawet niż Neil zagubiony po zniknięciu doktor Barbary, wybierze kontakt z naturą. Kimo z upodobaniem spędzał czas wśród zamkniętych w zagrodach zagrożonych zwierząt, troszcząc się o nie, ale wypuścił na wolność kilka rzadkich ptaków. Po południu profesor Saito wyłoni się z laboratorium, mrużąc oczy z powodu słońca, i przez godzinę będzie wraz z panią Anderson pielił i podlewał wybujałą roślinność na tarasach, a major Anderson zostanie w kokpicie jachtu, spoglądając surowo na wyspę, która zawiodła jego nadzieje.
Na pozór na Saint-Esprit wszystko było po staremu, ale bez doktor Barbary rezerwat nie miał sternika. Neil dotkliwie odczuwał brak lekarki i nawet teraz, po trzech tygodniach od jej zniknięcia, nie mógł się pogodzić z tym, że już nie będzie go beształa, stojąc na schodach kliniki, za marnowanie czasu, ilekroć on zacznie kręcić się przy Inger i Trudi przed wyruszeniem na ryby. Przypuszczał, że Barbara Rafferty uciekła z wyspy, wsiadając na jakiś przepływający tędy jacht, świadoma, iż wkrótce zjawią się na Saint-Esprit przedstawiciele władz francuskich, by przeprowadzić dochodzenie w sprawie śmierci dziecka. Nikt nie miał całkowitej pewności, że to lekarka zabiła Gubby’ego, ale wszyscy zachowywali się tak, jakby przez cały czas widzieli w jej rękach zakrwawioną poduszkę.
Neil zapamiętał, z jakim lekceważeniem potraktowała następnego dnia rano pozostałych członków zespołu, popijając w milczeniu herbatę i dochodząc do siebie po ataku gorączki. Kimo spoglądał na swoje spracowane, zaciśnięte w pięści dłonie, uparcie natrząsając w myślach znaczenie śmierci małego, po czym ruszył na cmentarz i zaczął z furią kopać grób. Saitowie wycofali się do laboratorium – tej oazy zdrowia, dokonując w ciszy trudnych do wyobrażenia kalkulacji w związku z zaistniałym wypadkiem i jego moralnym wydźwiękiem. Z kolei Monique ostentacyjnie oglądała zdjęcie ojca, nie kryjąc się z przypuszczeniami, że również on został zamordowany. Carline zaś sprawiał wrażenie najmniej poruszonego śmiercią dziecka, choć uśmiechał się w napięciu i spoglądał na Barbarę Rafferty z nabożnym lękiem. Za to Andersonowie postanowili działać. Zbulwersowani prawdopodobnym uduszeniem Gubby’ego, przygotowywali swój jednożaglowiec do podróży na Tahiti, skłonni wyruszyć wraz z pierwszym odpływem i złożyć zeznania w prefekturze policji natychmiast po przybyciu do Papeete. Wraz z Neilem i czwórką pogrążonych w żalu Niemców stanowili orszak żałobny, podążający za Kimem niosącym martwe dziecko w trumience zbitej z desek po skrzynce na zabawki.
Andersonowie, źli na siebie, że nie czuwali nad bezpieczeństwem Gubby’ego, spoglądali na Neila zasypującego grób czarnym piaskiem.
– Już dość o tym. – Major machnął ręką, zrezygnowany. – Nie będziemy o to zabiegali. Chłopak nie popłynie z nami.
Gdy wracali we trójkę z cmentarza, zostawiając Trudi i Inger pod opieką Wolfganga i Wernera, pani Anderson trzymała Neila za rękę. Po znalezieniu martwego dziecka wszyscy zapomnieli o zrujnowaniu szałasów hipisów i spaleniu „Parsifala”. Nawet Carline złożył Niemkom kondolencje, sprytnie przedstawiając teraz zniszczenie jachtu i śmierć Gubby’ego jako godne ubolewania skutki zbyt napiętych stosunków pomiędzy mieszkańcami wyspy. Ale pani Anderson dobrze wiedziała, że lekarka bezwzględnie realizuje swój plan.
– Neil, potrafisz się ustrzec? Uważaj na doktor Barbarę. Może powinieneś popłynąć z nami.
– Nic mi się nie stanie, pani Anderson. Doktor Barbara nie zrobi mi nic złego.
– Nie bądź taki pewny. Biedny Gubby. Wiem, jak za nim przepadałeś. To nie pierwsza jej ofiara i całkiem możliwe, że nie ostatnia.
– Pani Anderson… Nikt nie przyłapał doktor Barbary na duszeniu Gubby’ego. – Starając się osłabić podejrzenia grożące lekarce stryczkiem, patrzył na nią, jak szła ze spuszczoną głową do kliniki, zapewne nie myśląc teraz o Saint-Esprit, rezerwacie i krążących nad jej głową albatrosach. – Wszyscy robią z niej kozła ofiarnego, bo są zmęczeni i muszą kogoś oskarżyć. A wiedzieliśmy od początku, że w rezerwacie trzeba ciężko pracować.
– Ale nie wiedzieliśmy, że będzie się tu mordować ludzi. – Pani Anderson słuchała niesionych przez wiatr szlochów Trudi. – Najpierw został zabity ojciec Monique, a teraz Gubby. Jak myślisz, Neil, kto może być następny?
– Ojciec Monique nie został zabity. Miał wylew.
– Tego ostatniego jestem pewny. – Major sprawiał wrażenie zdumionego tym, że chłopiec broni lekarki, jakby widział w nim wspólnika zbrodni. – Duszenie się działa na mózg katastrofalnie. Doktor Barbara utrzymuje, że od wieczora nie widziała Didiera. Za to my widzieliśmy ją w pokoju dla chorych tuż po północy, gdy zakładała na łóżko Francuza moskitierę.
– A później o drugiej – dodała pani Anderson. – Jak sądzisz, Neil, co tam robiła? Chcielibyśmy to wiedzieć.
– Starała się mu pomóc zasnąć – oświadczył obojętnie.
– Właśnie to nas niepokoi. Problem w tym, o jaki sen jej chodziło?
Neil usiłował odeprzeć argumenty Andersonów, ale byli zdecydowani zawiadomić władze francuskie o swoich podejrzeniach. Spychał ich łódkę na fale, pogodzony z myślą, iż odpłyną z wyspy, gdy Carline w pośpiechu wszedł za nimi do oceanu, nie zważając, że woda sięga mu do ud, i chwycił za rumpel. Koszula Amerykanina wciąż cuchnęła ropą, która wyciekła z jego bomby zapalającej, ale po raz pierwszy gotów był działać na własną rękę. Neil doszedł do wniosku, że śmierć Gubby’ego wyjaśniła Carline wszelkie wątpliwości, podczas gdy pozostałych zbiła z tropu.
– Majorze, wyjeżdżacie państwo?
– Nie tak szybko, jak należałoby, i ośmielę się powiedzieć, że tu wrócimy. Oczekujemy, że złożysz zeznanie.
– Będę absolutnie uczciwy.
Andersonowie spoglądali na szczerze uśmiechającego się Amerykanina z kamiennymi twarzami.
– Majorze, proszę wziąć pod uwagę, że jeśli powiadomicie Francuzów, wszystko stracimy. Idea rezerwatu umrze tak samo jak Gubby. Wszystko, co tu zrobiliście, każda godzina waszej ciężkiej pracy pójdzie na marne.
Anderson wskazał dłonią na doktor Barbarę, która stała na schodach kliniki, podparta w pasie, jakby prowokowała do przestąpienia progu jej „salonu”.
– Ta kobieta zabiła dziecko. Nawet ty nie możesz tego lekceważyć. A teraz spieszymy się na pokład.
Carline przytrzymywał łódkę swymi długimi rękami.
– Majorze, nikt jej na tym nie przyłapał. Możemy tę sprawę wyjaśnić sami, na miejscu, i dalej tworzyć rezerwat. Pomyślcie o całej swojej pracy, jaką w to dzieło włożyliście.
– Potrafimy z tym żyć. Pracowaliśmy z własnej nieprzymuszonej woli.
– To pomyślcie o albatrosach. – Amerykanin chwycił za wiosło, którym Anderson chciał go uderzyć w tors. – I o Neilu.
– Chłopcu nic się nie stanie. Ona nie zrobi mu krzywdy.
– Może w typowy sposób nie, ale kto wie, co sobie zaplanowała? Pani Anderson, słyszała pani różne pogłoski na ten temat…
Ta brutalna perswazja sprawiła, że oporni Andersonowie zdecydowali się pozostać na wyspie jeszcze przez kilka tygodni. Chcieli mieć czas na wydobycie z doktor Barbary prawdy i nakłonienie Neila do wyjazdu z nimi do Papeete.
Ich postanowienie i determinacja Carline’a, żeby zachować rezerwat, przyniosły zdumiewającą zmianę zachowania reszty zespołu. Mimo ogólnego oburzenia już do końca dnia nikt nie załatwiał porachunków z doktor Barbarą. Ku zaskoczeniu Neila to kobiety pierwsze pogodziły się ze śmiercią dziecka. Pani Saito zaprowadziła swego bujającego w obłokach męża do laboratorium, a major Anderson za namową żony udał się na tarasy, gdzie powietrze było chłodniejsze niż gdziekolwiek indziej na wyspie. Wszyscy, nawet Werner i Wolfgang, zdawali sobie sprawę, że przetrwanie społeczności Saint-Esprit zależy od umiejętności zachowania spokoju. Jeden po drugim wracali do swoich zajęć. Pracowali wolno, co jakiś czas nieruchomiejąc z motykami czy maczetami w dłoniach i spoglądając na milczące wieże obserwacyjne, jakby czuli, że ukryte kamery filmują ich zachowanie świadczące o współudziale w zbrodni.
Doktor Barbara wycofała się do kliniki i spędziła tam cały dzień za zamkniętymi na klucz drzwiami. Rano, gdy Andersonowie przyszli do lekarki z żądaniem wyjaśnień, stwierdzili, że zniknęła.
Czy albatrosy były świadome odroczenia wyroku na ich życie? Neil ruszył w dół leśną ścieżką, pozostawiając wielkie ptaki, tkwiące ciasno obok siebie na swych skalnych grzędach, jakby przezornie starały się zorientować, czy nie zawieje niepomyślny dla nich wiatr. Jeden poszybował ponad plażą do miejsca nad strumieniem, gdzie doktor Barbara przechadzała się z kapitanem „Croix de Sud”. Odlatywał i wracał, jakby był zaniepokojony czymś, co działo się pod baldachimem lasu. Neil zobaczył z góry widniejące na czarnym piasku mokre ślady stóp. Prowadziły do wąskiej ścieżki, wydeptanej w trawie wśród wybujałych paproci i cykasów. Posuwając się tym tropem, wiodącym przez mokre od rosy podszycie stromego zbocza, można było dojść do pustej stacji meteorologicznej, znajdującej się jakieś trzydzieści metrów poniżej skalnego masywu. Neil szedł już tędy zaraz po przyjeździe na Saint-Esprit. Porzucona stacja, kiedyś posiadająca łączność radiową ze światem i wyposażona w urządzenia do prognozowania pogody, to była ociekająca wilgocią betonowa cela, wzniesiona u wejścia do małej jaskini. Kształtem przypominała połówkę niewielkiego dzwonu, przylegającą do surowej ściany skalnej. Chcąc dotrzeć do stacji, chłopiec zboczył z dotychczasowej trasy. Zmierzał do ścieżki, ślizgając się na osypisku rozdrobnionego pumeksu. Gdy do niej dotarł i spojrzał na ślady stóp, stwierdził, że wciąż są mokre, jakby zostawił je ktoś, kto wchodząc przed chwilą do lasu, zanurzył się w strumieniu kompletnie ubrany. Pod stromizną piętrzył się wulkaniczny rumosz. Ocean przetaczał po nim swoje wody, omywając skały bez chwili wytchnienia. Neil przykucnął za tamaryndowcami, które krzewiły się przy ścieżce, i nasłuchiwał oszalałego ptasiego głosu. Na skalistym zboczu zauważył porozrzucane kości i pierze – o czystym miedzianym odcieniu – które po raz ostatni widział w ptaszarni, usytuowanej obok zwierzęcych zagród. Do jego uszu dotarł też dźwięk wody nalewanej przez kogoś do blaszanej puszki w stacji meteorologicznej.
W słońcu stanęła jasnowłosa kobieta w mokrym podkoszulku i szortach. W dłoni trzymała zakrwawione ochłapy. Uniosła głowę, eksponując swój wydatny nos, i spoglądała na podekscytowanego albatrosa, drażniąc go z wyraźną przyjemnością. W końcu krzyknęła ochrypłym głosem i wyrzuciła do góry ochłapy, śmiejąc się na widok ptaka rzucającego się na skały.
Neil ruszył do stacji. Dopiero gdy doktor Barbara odwróciła się do niego, z maczetą w ręku, zdał sobie sprawę, że mogła go zaatakować.
– Neil? – Podeszła bliżej, przezornie przeczesując wzrokiem ścieżkę. Upewniwszy się, że jest sam, odsłoniła zęby w uśmiechu. Miała ziemistą cerę, ale gdy dotknęła ramion chłopca, na moment się zarumieniła. – Wiedziałam, że przyjdziesz. Jak mnie znalazłeś?
– Szedłem za albatrosem.
– Powinnam się domyślić… Zbyt długo byliśmy razem.
Dotknął rozczochranych włosów i podrapanego czoła lekarki, zaniepokojony rozszerzonymi źrenicami jej oczu i świadom, że ledwie go poznaje. Umyła się w strumieniu, lecz na jej dłoniach pozostał fetor krwi i tłuszczu.
– Szukałem pani po całej wyspie. Codziennie przez trzy tygodnie.
– Wiem. Widziałam, jak przepływałeś pomiędzy piaszczystymi ławicami. – Doktor Barbara nadal spoglądała na Neila w sposób, który budził w nim niepokój, jakby spędziła zbyt dużo czasu wśród albatrosów i spodziewała się zobaczyć zamiast rąk rozpostarte skrzydła. – Czy zwierzyłeś się komuś, że domyślasz się, gdzie jestem?
– Nie… Nigdy nikomu o niczym nie powiem.
– w porządku. Tak będzie dla nich najlepiej. Wejdź… Wyglądasz tak, jakbyś musiał usiąść.
Zaprosiła go gestem dłoni do jaskini znajdującej się za betonową celą stacji meteorologicznej. Leżał tam, na podściółce z liści palmowych, śpiwór, a obok stał prymus, torba wypełniona puszkami z żywnością, turystyczny taboret z płóciennym siedzeniem i wiadro na wodę. Te proste sprzęty tworzyły scenerię pasującą do obrazu kryjówki jakiejś źle prosperującej czarownicy.
– Siadaj, Neil. Widzę, że jesteś zmęczony.
Na taborecie spoczywała czarna lekarska walizka, a obok niej strzykawka w pojemniku. Doktor Barbara wzięła ją i trzymając w ręku, położyła się na śpiworze. Wyraźnie oswajała się z widokiem długonogiego nastolatka, wypełniającego jaskinię niczym niezdarne zwierzę. Była na przemian wyczerpana i ożywiona, jakby nie do końca chciała się otrząsnąć z gorączki trawiącej ją tuż przed ucieczką i pozwoliła przetrwać w organizmie pewnej ilości bakterii, by w stosownym czasie móc zrobić z nich użytek.
– Co słychać w rezerwacie? Czy Kimo nadal zajmuje się zwierzętami, zamiast ciebie? Mam nadzieję, że karmi je codziennie. I jak się miewa Monique?
– Wszyscy mają się dobrze. – Zdjął z kolana jej bezwolną rękę. – Doktor Barbaro, czy pani do nas wróci? Bez pani rezerwat nie jest taki jak przedtem. Oni naprawdę pani potrzebują.
– Czyżby? Nie jestem tego pewna. – Spoglądała przez otwór wejściowy do jaskini na ocean, jakby spodziewała się zobaczyć na horyzoncie bomstengi płynącego na wyspę statku. – Pragnęłam, żeby patrzyli w przyszłość; zrozumieli, jaki rezerwat moglibyśmy stworzyć, ale narzuciłam im zbyt szybkie tempo.
– Postępowała pani właściwie. Oni tylko potrzebują więcej czasu, żeby wszystko zrozumieć.
– Więcej czasu? – Szukała na śpiworze strzykawki, przypominając sobie, gdzie ją położyła. – Zmarnowaliśmy już wystarczająco dużo czasu, jeśli o to chodzi. Wkrótce zjawią się na wyspie Francuzi. Będą chcieli mnie stąd zabrać.
– Nie zjawią się, pani doktor. Wszyscy na świecie są przekonani, że nadal pracuje pani w klinice. Może pani przebywać na Saint-Esprit, jak długo pani zechce.
Lekarka otrząsnęła się z otępienia i spojrzała na Neila z większym zainteresowaniem.
– Czyżby Andersonowie nie udali się do Papeete? Ich jacht ciągle tu jest, ale myślałam, że wyjechali. Byli tacy zdenerwowani z powodu tego zasmucającego wydarzenia z dzieckiem…
– Nie wyjechali. David ich przekonał, że gdyby Francuzi zabrali panią z wyspy, oznaczałoby to wyrok śmierci dla albatrosów. I nikt nie mówi o Gubbym, nawet Trudi i Inger.
Doktor Barbara zabiła moskita, który ukłuł ją w rękę, oparła głowę na poduszce i ospałym gestem wyciągnęła dłoń, chcąc dotknąć Neila. Zyskała potwierdzenie trafności swojej decyzji opuszczenia rezerwatu i zamieszkania w tej ponurej jaskini.
– Przykro mi z powodu śmierci Gubby’ego. Wiem, jak go lubiłeś. Ale on naprawdę był strasznie upośledzony.
– Zdawałem sobie z tego sprawę, pani doktor. – Zdenerwowany z powodu jej spokoju osiągniętego dzięki narkotykowi, usiłował nie zwracać uwagi na krążącego nad stacją albatrosa, który skrzeczał na widok porozrzucanych dookoła kości. – Ale Trudi miała nadzieję, że on się podciągnie. Nauczyłbym go czytać. No i kiedyś stałby się dorosły.
– Otóż to. Właśnie o tym nikt nie chciał pomyśleć. Jaką przyszłość miał przed sobą ten mały człowieczek? Był opóźniony w rozwoju, bez szans na przetrwanie. Lekarze często muszą okazywać stanowczość. Każdy z nich przyznałby, że za sprawą Gubby’ego rezerwat zamienił się w ochronkę. Neil, zawsze mi ufałeś.
– I nadal ufam, doktor Barbaro. Wiem, że Gubby nie potrafiłby czytać, a w każdym razie nie robiłby tego dobrze. Wszyscy pani ufamy, nawet stary major Anderson.
– Stary major? – Masowała ślad na skórze po nakłuciu na lewej ręce. – Czasami być zbyt starym to błąd. Ja też tobie ufam, Neil, ale nie mam pewności, czy pozostali są wystarczająco silni. David i Kimo ciężko pracują, podobnie jak profesor Saito, lecz zaczęli zapadać na zdrowiu i wkrótce będą przez cały czas tak samo chorzy jak mały Gubby.
– My jesteśmy wystarczająco silni, pani i ja. Wspólnie pokierujemy rezerwatem. Inni mogą wyjechać, jeśli chcą.
– Neil… – Ujęta jego naiwnością, uszczypnęła go w policzek. – To smutne, ale jestem dla ciebie za stara. Potrzebna ci jest młodsza kobieta, młodsza nawet od Trudi i Inger.
– Możemy zaprosić na Saint-Esprit więcej ludzi. – Poczuł ulgę zorientowawszy się, że lekarka nie przestała myśleć o przyszłości. – Jeśli tylko ogłosi pani, że potrzebuje nowych wolontariuszy, przypłynie tu wielu mężczyzn.
– Jeden w zupełności wystarczy, taki o gorącej krwi. – Patrzyła na niego spokojnie. – W rzeczywistości potrzebujemy tu bardziej kobiet niż mężczyzn. Kobiety pracują ciężej i mniej wymagają, żeby przeżyć.
– Absolutna racja. Monique i pani Saito harują od świtu do nocy, niemal przy tym nie jedząc.
– Powinnam była przywieźć tu ze sobą więcej kobiet, ale miałam do czynienia z mężczyznami. Musiałam postępować z nimi najlepiej, jak potrafiłam… – Odwróciła się od Neila i zasnęła, nakrywając dłonią strzykawkę.
Martwił go bezbarwny głos lekarki. Omijał wzrokiem ślady nakłuć strzykawką na jej rękach, łudząc się nadzieją, że robiła sobie zastrzyki z witamin. Była wychudzona z powodu niedożywienia, a jej blada cera miała teraz odcień rzadkich arktycznych grzybów, hodowanych w laboratorium przez profesora Saito. Pomimo miłego przyjęcia traktowała Neila z dystansem, który rad byłby zlikwidować.
– Doktor Barbaro, rozumiem, dlaczego zabiła pani Gubby’ego – szepnął, pochylając się nad śpiącą lekarką, której jasne włosy rozsypały się po spoconej poduszce.
W godzinę po zapadnięciu zmierzchu obudziła się, pokrzepiona snem. Odgarnęła z czoła rozczochrane włosy i przesunęła językiem po zębach, jakby sprawdzała ich ostrość. Niebieskie oczy przeszukiwały ciemną jaskinię. Kilkanaście albatrosów polatywało nad stacją meteorologiczną. W mroku przypominały strzępy obdartej z ciała skóry, jakby ktoś rozpoczął wsteczną projekcję filmu przedstawiającego zrealizowane już, przerażające marzenia doktor Barbary.
Neil przez cały czas siedział przy niej. Bacznie śledził, jak lekarka odzyskuje pod wpływem snu swoje dawne siły, podniesiony na duchu jej basowym chrapaniem i głośnym jak u dziecka puszczeniem bąka. Odpędzał od niej moskity i wypatrywał na oceanie francuskiej łodzi patrolowej.
– W porządku, Neil. – Usiadła, wcielając się w rolę gospodyni. – Z pewnością jesteś głodny.
– Ravioli… frankfurtery… Ugotuję coś dla pani. – Szperał wśród puszek w torbie.
– Zostaw je. Twój organizm potrzebuje świeżego mięsa. Nie ma czasu na łowienie ryb, więc coś upolujemy.
– Upolujemy? Tu nie ma nic do upolowania.
– Wszystko jest tu do upolowania. Neil, każdy gatunek zwierzyny, jak się przekonasz…
Sen przemienił ją z letargicznej pustelnicy ze stacji meteorologicznej w stanowczą doktor Barbarę z „Diugonia”. Czekała niecierpliwie, aż zapadnie noc, z energią młodej kobiety chodząc w tę i z powrotem po występie u wyjścia ze stacji. W końcu poprawiła szorty, skinęła na Neila i ruszyła ku ścieżce. Schodziła tak szybko ze stromego zbocza, że z trudem za nią nadążał. Pędziła wśród tamaryndowców, siekąc maczetą liście. Błyskawicznie przedarli się przez paprocie do strumienia, kierując w wąską kotlinę w miejscu, w którym zbaczał on ku plaży. Wśród niepokojących cieni zamajaczyła wieża obserwacyjna. W jej szczelinach okiennych pojękiwał wiatr.
Doktor Barbara myła twarz i ręce, a Neil stał przy namalowanym krwią na murze graffiti.
– Dobrze. Poszukajmy naszej kolacji. – Wytarła z czoła błyszczące krople i skrzywiła się na widok obscenicznego malunku. – Ohyda… Mam nadzieję, że jestem lepszą lekarką niż artystką.
Ruszyła leśną ścieżką poniżej nie używanego akweduktu, ledwie dla Neila widoczna z odległości trzech metrów. Jej silne ramiona migały wśród drzew. Chłopiec potknął się, odwracając głowę, żeby zerknąć na graffiti. Usiłował zrozumieć motywy postępowania doktor Barbary. Zabiła kurę, a krew oraz wnętrzności rozmazała na ścianie, chcąc go sprowokować, następnie zaś zanieczyściła własnym kałem wodę w akwedukcie…
Przekroczyli palisadę z palm przy pasie startowym. Bez zatrzymywania się lekarka przeszła obok namiotów, w których spali członkowie zespołu. Z destylarki wydobywała się para – blade widmo unoszone przez wiatr. Doktor Barbara sprawdziła zamknięte na kłódkę drzwi kliniki i pomachała na Neila, kierując się do klatek zwierząt i ptaków.
– Poczekaj tu na mnie. Koguta, Neil, co? Jest smaczniejszy.
– Słucham? Doktor Barbaro?
– Kurę czy koguta? Co chcesz? Nie ma sprawy…
Z maczetą w ręku prześliznęła się przez druty ogrodzenia i rozpłynęła w mroku.
Neil usiłował unieruchomić rozkołysane druty i nasłuchiwał odgłosów paniki, docierających z zagród i klatek. Był przekonany, że Kimo zaraz zacznie budzić kobiety i w laboratorium oraz w namiotach rozbłysną latarki. Ale tylko przy jednej z klatek mignął rozedrgany welon piór i rozległ się odgłos szponów desperacko czepiających się sklejki.
Doktor Barbara zjawiła się przy ogrodzeniu, zanim Neil zdążył rozchylić druty, żeby mogła przejść. Z jej lewej dłoni kapała krew. W prawej trzymała podrygującego w śmiertelnych drgawkach rzadkiego bażanta mikado, którego przysłał do rezerwatu chirurg z Tajwanu. Pod bezwładnym grzebieniem wytrzeszczone oko ptaka wpatrywało się w lekarkę, jakby bażant dopiero teraz ją rozpoznał.
XIII
Myśliwi i kochankowie
Doktor Barbara siedziała na taborecie, rozdmuchując dogasający ogień. W miarę jak węgiel drzewny tracił blask, jej twarz, tak ożywiona i rumiana, stawała się na powrót blada i pozbawiona wyrazu. Rezygnując z dalszej próby podtrzymania płomieni, lekarka otarła tłuszcz z podbródka i schowała strzykawkę do skórzanej walizki. Obok, na skalnym podłożu, siedział Neil, pałaszując ciemne mięso bażanta, które przypomniało mu, jak nie znosił w dzieciństwie jeść zbyt skruszałego mięsa dzikiego ptactwa. Doktor Barbara rozkoszowała się bażanciną, odgryzając delikatną tkankę z piersi, która stanowiła prawdziwy przysmak. Neil wciąż był zaszokowany tym, w jaki sposób uśmierciła ptaka. Po prostu z nadzwyczajną wprawą ukręciła stworzeniu szyję. Jeśli nikt w rezerwacie nie był w stanie uchronić ptaków, to co potrafili ustrzec? Myśląc o tym, ile czasu spędził na karmieniu zagrożonego gatunku bażanta i sprzątaniu jego klatki, zdał sobie sprawę, że tuczył go na tę ucztę o północy. Kiedy Neil rozpalał ogień, doktor Barbara sprawiała ptaka ze zręcznością wyniesioną z prosektorium. Najpierw odcięła mu głowę, nogi i skrzydła, a następnie z werwą wypatroszyła. Śluzowate wnętrzności wciąż leżały w pobliżu ognia w kałuży krwi. Jej widok zdawał się lekarkę ożywiać nawet bardziej niż zastrzyk „witaminy”, którą sobie zaaplikowała jako aperitif, kiedy Neil szukał przy leśnej ścieżce drewna na podpałkę.
Gdy ogień zgasł, zanurzyła we wnętrznościach palec wskazujący, szukając serca, i z namaszczeniem pomazała czoło Neila.
– Zapamiętasz mnie na zawsze. – Z podziwem spojrzała na krwawy deseń na swoich rękach. – A pewnego dnia, kto wie, może nawet mnie zjesz…
– Wolfgang i Werner jedzą albatrosy. Co się stanie z rezerwatem?
– Wciąż tu jest, bardziej realny niż kiedykolwiek wcześniej. Żyjąc po swojemu, odnalazłam ten rzeczywisty rezerwat, którego szukaliśmy.
– Rzeczywisty? – Neil wydłubał odłamek kości spomiędzy zębów. – Przed trzydziestoma minutami ten bażant był czymś rzeczywistym.
– Nie! – prychnęła. – Saint-Esprit to twór naszej fantazji, świat na niby, odwołujący się do całego tego sentymentalizmu ruchu obrońców praw zwierząt.
– Nie chodziło tylko o sentymentalizm, pani doktor. Chciała pani ratować albatrosy.
– I nadal chcę. – Z troską wytarła mu krew z czoła. – Przykro mi, Neil. Najpierw na twoich oczach wykradłam bażanta, a potem kazałam ci go jeść.
– Smakował mi… bardziej niż strzępiel czy terpuga. Ale jeśli zaczniemy zjadać zwierzęta, to nic nie zostanie z rezerwatu.
– Nie, Neil… Zastanów się, czemu naprawdę miał służyć ten rezerwat. Dlaczego przypłynęliśmy na Saint-Esprit? Nie chodziło o ptaki. Na świecie nie brakuje albatrosów.
– Mówiła pani, że są zagrożone.
– Bo są, ale przetrwają. Śmierć paru albatrosów, szczurów laboratoryjnych czy psów gończych właściwie nie ma znaczenia. To my jesteśmy zagrożone: ja, Monique, pani Saito, Inger, Trudi, nawet biedna stara pani Anderson w roli ordynansa majora… Dziwię się, że nie nauczył jej salutować.
– Monique i pani Saito? Ma pani na myśli kobiety?
– Tak! Nas, kobiety! – Spojrzała triumfalnie na sklepienie jaskini, jakby witała nowo nawróconego. – Saint – Esprit to nie jest rezerwat dla albatrosów, lecz dla kobiet, a w każdym razie mógłby być. To my stanowimy najbardziej zagrożony gatunek. Przybyliśmy tu, żeby ratować albatrosy, a co osiągnęliśmy? Zamieniliśmy Saint-Esprit w kolejny przytulny domek na przedmieściu, w którym to my, kobiety, wykonujemy wszelkie prace. Dźwigamy ciężary, doglądamy wszystkiego, troszczymy się o przyszłość i na nasze głowy spadają rozmaite zmartwienia.
– Kimo pracuje. David też. – Neil wrzucił do popiołu kość z udka bażanta. Był zaniepokojony nienawiścią lekarki do samej siebie, co zdradzał ton jej głosu. – I profesor Saito. Skatalogował tysiące rzadkich roślin.
– Neil, to są chłopcy. I bawią się w swoje chłopięce zabawy: polują, łowią ryby, kolekcjonują znaczki, podczas gdy Inger i Trudi dźwigają wodę, a Monique piecze chleb. Na litość boską, jeśli jeszcze raz zobaczę, jak piecze bagietkę, nie… wytrzymam!
– Ona lubi piec, tak jak pani Saito lubi prać, a Inger i Trudi lubiły zajmować się Gubbym.
– Oczywiście. Jakie były pierwsze udomowione zwierzęta? Kobiety! Same się udomowiłyśmy. Ale ja wiem, że jesteśmy bardziej nieokiełznane, niż można sądzić. Jesteśmy odważne, owładnięte namiętnościami i zdolne do porywów, albo przynajmniej byłyśmy. Potrafimy być okrutne i używać przemocy, nawet bardziej niż mężczyźni. Neil, potrafimy zabijać. Strzeż się nas, bardzo się strzeż…
– A co z mężczyznami?
– Z mężczyznami? – Zawahała się, jakby zaczęła rozmyślać o tym drobnym przeoczeniu. – Jest ich za dużo. W dzisiejszych czasach po prostu nie potrzebujemy ich tylu. Najpoważniejszym obecnie problemem świata nie jest niedobór wielorybów czy pand, lecz nadmiar mężczyzn.
– I co się z nimi stanie?
– Kto to wie lub się tym przejmuje? Ale ich czas przeminął. Należą do tego samego okresu co diugonie i manaty. I przeminęły czasy nauki, czasy rozumu. Ich miejsce jest w muzeum. Może przyszłość należy do magii… a to my, kobiety, potrafimy nią władać. Oczywiście zawsze będziemy potrzebowały kilku mężczyzn, dosłownie kilku, ale mnie interesują wyłącznie kobiety. Chcę, żeby na Saint-Esprit powstał rezerwat, w którym mogłyby ujawnić wszystkie swoje zagrożone moce: wewnętrzny żar, wściekłość i okrucieństwo…
Neil nasłuchiwał krzyków albatrosów i łopotu ich skrzydeł na wietrze. Miał poczucie, że ptaki przemierzają niezmierzone przestrzenie z przerażających marzeń doktor Barbary. Pragnąc ją nieco uspokoić, zaczął zdrapywać zaschniętą krew z jej dłoni.
– Doktor Barbaro, proszę do nas wrócić. Brakuje nam pani w rezerwacie. Bez pani Kimo i David nie przeżyją.
– A czy przeżyją, będąc ze mną? – Roześmiała się. – Postawię przed nimi wielkie wymagania. I czy potrafią myśleć jak kobiety? Czy są wystarczająco silni?
– Ja będę silny, pani doktor.
– Wiem. Tylko ty mnie rozumiesz. – Zimne powietrze znad oceanu spowodowało, że temperatura w wilgotnej jaskini spadła i lekarką wstrząsnęły dreszcze. Odwróciła się do legowiska i mocno ścisnęła ramię chłopca, gdy chciał wyjść. – Już za późno na twój powrót. Przenocujemy tu oboje. Potrzebuję cię teraz, Neil…
Przez następny tydzień mieszkał z doktor Barbarą, rzadko znikając jej z oczu. W ciągu dnia włóczyli się po atolu, wycinając maczetą przejścia w gęstym lesie i podglądając toczące się w rezerwacie życie – coraz bardziej zamierające. Neil po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że i on przyczynia się do tego, iż uczestnicy wyprawy mają poczucie sensu swej pracy. Łowienie przez niego ryb, jego upodobanie do leniuchowania, lecz zarazem lojalność, a ponadto nieudane zaloty do Inger i Trudi czy obsesyjne zainteresowanie pływaniem i bronią atomową wprowadzały miary, za pomocą których mogli oceniać samych siebie. Gdy zniknął, niemal przestali ze sobą rozmawiać. To raczej jego zachowanie, a nie Barbary Rafferty, stanowiło dla nich, na wiele różnych sposobów, punkt odniesienia. Jego poświęcenie dla rezerwatu i hodowanych w nim zwierząt stale przypominało im, po co przybyli na Saint-Esprit. A teraz zapewne towarzyszyła im świadomość, że nastolatek, pomijając wszystko inne, musi jeść, nawet jeśli oznacza to, iż większość swojego pożywienia podkrada. Po jego zniknięciu tylko pani Anderson zadawała sobie trud opiekowania się zwierzętami. Tarasy były zachwaszczone i nikt nie zbierał ignamów i batatów. Zjedli ostatnie kury i żywili się produktami z puszek, które doktor Barbara zostawiła im w spadku. Pani Saito zaczęła niszczyć instalację do odsalania. Trudi i Inger nadal nosiły wodę do kuchni, gdzie Monique wydawała tylko jeden posiłek dziennie – wczesnym popołudniem. Carline, jak zawsze w słomkowym kapeluszu, przesiadywał przy szczątkach wieży kontrolnej, strzegąc swego pasa startowego. Kimo, zamroczony winem z orzechów kokosowych, przebywał w swoim namiocie. Profesor Saito rzadko odważał się opuszczać laboratorium, wciąż dochodząc do siebie po ataku gorączki. Ograniczył hodowlę do rzadkich grzybów i zagrożonych orchidei. Czasami patrzył na pas startowy i lagunę w taki sposób, jakby nie poznawał wyspy. Pani Saito wyprowadzała go z laboratorium, pozwalając mu się przewietrzyć i wskazując znajome drzewa jak doświadczona pielęgniarka kliniki psychiatrycznej.
Czy doktor Barbara czekała na sygnał, że domagają się jej powrotu do rezerwatu, czy prowokowała ich do powiadomienia o wszystkim załóg odwiedzających wyspę jachtów? Major Anderson nadal przesiadywał w kokpicie swojego jednomasztowca. Jego surowe spojrzenie świadczyło o tym, iż dokładnie pamięta wykroczenia doktor Barbary. Dlatego Neil rozmyślnie jej nie odstępował. Wiedział, że dopóki z nią zostanie, dopóty Andersonowie nie zaalarmują władz francuskich – z powodu lęku, że mógłby się stać jej kolejną ofiarą. Poza tym już zdążył pozbyć się wszelkich wątpliwości – w dzień myśliwy, a w nocy kochanek. Jego wola została podporządkowana temperamentowi tej oszołomionej narkotykami, nieobliczalnej kobiety. Siła jej ud – gdy cwałowała na nim niczym ujeżdżaczka koni na źrebaku i wpychała mu do ust swoje wielkie piersi, jakby zakładała wędzidło – odbierała mu odwagę. Był posiniaczony od jej żelaznych uścisków, ale skwapliwie przystał na to, żeby go ujeżdżała, z obsesyjną zachłannością wdychając fetor owrzodzonych brodawek. Miał poczucie, że to upośledzony umysłowo Gubby zakaził je, gdy pochylając się nad łóżeczkiem, dusiła go poduszką. Lekarka trzymała Neila za ramiona i siedziała na nim okrakiem, popędzając go długo potem, gdy był już wyczerpany. Czasami wydawało mu się, że porównuje go z mężczyznami, których znała wcześniej, że sprawdza wydolność jego serca, płuc i genitaliów, mając w pamięci swoich dawnych kochanków – kapitanów jachtów czy ratowników. Wycierając z jego twarzy ślinę, wpatrywała się w niego z miną doświadczonego dorosłego, który maltretuje dziecko. Kiedy oddała na niego mocz, uśmiechając się na widok gorącej strugi, palącej wyżarte przez wodę morską rany na jego torsie, przycisnęła mu dla zabawy usta dłonią i zachichotała, odsłaniając ostre zęby, bo zaczął się bronić i usiłował zaczerpnąć powietrza. Na koniec miłosnych zmagań obejmował jej spoconą głowę i przytulał do swojego ramienia. Głaskał lekarkę uspokajająco po włosach i policzkach, nasłuchując odgłosów walki albatrosów o skrawek kości. Wiedział, że doktor Barbara przygotowuje go do jakiegoś zadania, zadowolona, iż on spełni każde jej żądanie. Czekał, by mu okazała przywiązanie, jakie manifestowała w czasie podróży z Honolulu, ale daleka była od przeżywania tego rodzaju uczuć. Krzyki albatrosów po nocach przenikały go do szpiku kości.
W lagunie wylądował biały hydroplan i płynął do brzegu. Neil siedział na stopniach stacji meteorologicznej. Stopy miał pobrudzone popiołem z węgla drzewnego. Obserwował manewr wpływania do przystani. Spod hydroplanu wyskakiwały wodne pióropusze, przypominające gejzery pary unoszące się nad kraterem zatopionego wulkanu. Kapitan Garfield, przybywając z comiesięczną wizytą, mimo zakazu doktor Barbary, przywiózł pewnie pocztę, worek kartek z życzeniami od dzieci, owoce i mleko, jakichś ciekawskich dziennikarzy oraz kolejne ofiarowane do rezerwatu zwierzęta. Członkowie zespołu chyba nie zauważyli cumującego na przystani hydroplanu, najwidoczniej pochłonięci przez swoje zajęcia, albo przez „trudy” wypoczywania na leżakach i hamakach. Często zdarzało się, że mimo iż hydroplan wylądował, Carline nie opuszczał wypalonego krzesła w wieży kontrolnej, a Kimo tylko podnosił klapę namiotu, Monique zaś zaledwie zerkała na przybyszy znad ciasta zagniatanego z mąki z bulw kolokazji.
Oczy Neila przyciągnęła wynoszona z ładowni bambusowa klatka z jaskrawo upierzonym ptakiem. Może był to altannik od kogoś z Papui Nowej Gwinei albo rzadka ara modra od sympatyka z Peru. Niestety, jak przekonali się Neil i doktor Barbara, olśniewająco piękne ptaki, które najsilniej poruszały sumienia pasjonatów z ruchu obrońców praw zwierząt, miały najbardziej żylaste mięso. Członkowie zespołu potrzebowali zwyczajnego drobiu – kaczek i gęsi.
– Doktor Barbaro… – zawołał lekarkę myjącą się w wodzie, którą przyniósł ze strumienia. Namydlała ręce i ramiona ku zaciekawieniu obserwujących ją albatrosów.
– O co chodzi, Neil? Czy przywieźli nam krowę? Monique zacznie robić ser…
– Nie, ale dzieje się coś dziwnego… David i Kimo ruszyli się ze swoich miejsc.
Carline zdjął słomkowy kapelusz i podążył na przystań. Zasalutował wysiadającym z hydroplanu ludziom jak pełnomocnik rządu witający delegację konsularną. Kimo zsunął się z hamaka, porzucając wianek z trawy, który właśnie wił. Major Anderson płynął do brzegu swoją łódką, a jego żona wyszła z kuchni i w pośpiechu ruszyła przez pas startowy na przystań. Podobnie Monique otrzepała pobrudzone mąką ręce, porzucając pieczenie chleba. Stanęła za panią Saito przy sznurze z trzepocącymi na wietrze prześcieradłami. Patrzyła na Carline’a witającego przybyszów – dwóch umundurowanych mężczyzn z przypiętymi do pasów rewolwerami. Ale uchylili przyjaźnie czapki.
– Doktor Barbaro… – Neil wytężał wzrok, bo widok zasłaniały mu wzbijające się w niebo, rozwrzeszczane albatrosy. – To są francuscy żandarmi…
Lekarka zapięła bluzkę i stanęła obok Neila, spoglądając na przystań. Po raz pierwszy sprawiała wrażenie pozbawionej pewności siebie. Wąchała swoje czyste paznokcie, jakby starała się wyczuć uspokajający fetor brudu i krwi.
– Neil… Wygląda na to, że musimy tam pójść. Naprawdę nie sądziłam, że się zjawią.
– Po co tu przyjechali, pani doktor? Czyżby zostali powiadomieni o Gubbym?
– Ktoś to musiał zrobić. To nie była tajemnica. Większość jachtów ma radiostacje. – Spojrzała na niego nieprzytomnie, uśmiechając się i obejmując go. – Przygotuję się.
Ubrała się pospiesznie, zapakowała do torby kilka ciuchów oraz strzykawkę i stanęła w drzwiach stacji meteorologicznej, obrzucając błędnym wzrokiem atol, jak rozkojarzona marzycielka, która musi porzucić nawiedzającą jej umysł wizję. Nawet albatrosy ją opuszczały. Tysiące ptaków, spłoszonych przez hydroplan, poderwało się do lotu z zarzuconych kośćmi skał pod szczytem wzniesienia i zaczęło krążyć nad rafą.
– Idziemy, Neil. – Wsłuchiwała się w zamierające krzyki ptaków. – Będzie lepiej, jeśli oni nie odkryją jaskini. Zostawię śpiwór. Możesz się tu schronić, jeśli zapragniesz być sam. Będziesz o mnie myślał?
– Pani doktor, pojadę z panią do Papeete. – Usiłował dodać jej otuchy, ale już zamykała się w sobie. Przestała być ognistą kochanką i łowczynią, na powrót stając się ginekologiem-położnikiem, lekarką w wyświechtanych ciuchach, którą kiedyś poznał w Waikiki. – Zeznam, że nie zamordowała pani dziecka.
– Ależ ja je zamordowałam, Neil. Zamordowałam. Chcę, żebyś tu został i nadzorował prace. Pani Saito wie, co należy robić.
Niosąc jej torbę, podążał za nią ścieżką. Na przystani żandarmi rozmawiali z Carline’em i z Monique. Wskazywali dłońmi na laboratorium, zagrody dla zwierząt, magazyn i klinikę jak zaintrygowani turyści. Neil, przekonany, że zaraz zaaresztują doktor Barbarę, postanowił odlecieć wraz z nią hydroplanem i zapewnić jej przynajmniej jednego przychylnego świadka na czekającym ją w Papeete procesie. Zastanawiał się nad jakimś chytrym sposobem wybawienia jej z opresji. Ponownie rozważał możliwość poślubienia jej. Matka byłaby zaszokowana synową, ale pułkownik Stamford mógłby nawet pochwalić wybór Neila.
Gdy po dwudziestu minutach wynurzyli się z lasu, na przystani zebrali się już wszyscy. Neil oczekiwał, że Trudi i Inger oskarżycielsko wskażą doktor Barbarę, ale one siedziały na plaży i z podziwem wpatrywały się w zgrabny kadłub hydroplanu. Lekarka i chłopiec mogli jeszcze uciec. Mogli dopłynąć do jednej z wysepek wokół atolu, których były setki, i żyć tam, na zawsze w ukryciu, łowiąc ryby i polując na ptaki.
– Neil… – Doktor Barbara zatrzymała się przed pasem startowym. – Posłuchaj… Co to za dźwięk?
– Silniki… – Natychmiast torba wydała mu się lżejsza. Śmigło obróciło się i rozbłysło w słońcu, rzucając blask na widniejącą za nimi ścianę skalną. – Doktor Barbaro… Oni odlatują… Żandarmi odlatują!
Barbara Rafferty oparła się o buldożer. Gdy hydroplan oddalał się od brzegu, wyprostowała ramiona. Jeden z żandarmów przykucnął przy luku i zasalutował Monique oraz pani Saito. Pani Anderson już wróciła do kuchni. Jej zawiedziony mąż tkwił obok swojej łódki, nadal rozglądając się wśród wzgórz w poszukiwaniu chłopca i lekarki, nieświadomy, że stoją za buldożerem. Kimo zmierzał spokojnym krokiem do hamaka wśród tumanów koralowego pyłu, poderwanego z pasa startowego pędem powietrza wzbudzonym przez pracujące silniki maszyny. Trudi i Inger wciąż siedziały na piasku, podciągając sukienki i machając młodym mężczyznom z załogi hydroplanu.
– Doktor Barbaro… – Neil uniósł torbę niczym wojenne trofeum. – Nie zawiadomili policji… Nie musi pani wyjeżdżać. Może pani zostać na Saint-Esprit.
– To znaczy więcej, o wiele więcej. – Lekarka uśmiechnęła się powściągliwie do siebie i chwyciła Neila żelazną ręką, gdy chciał przekrzyczeć warkot silników.
Na przystani stały trzy bambusowe klatki z kakadu o zielonożółtych czubach. Papugi jak na komendę odwróciły się od hydroplanu i utkwiły wzrok w groźnej postaci swej nowej pani.
Carline czuwał przy szczątkach wieży kontrolnej ze zniszczonym przez pożar mikrofonem w ręku, czekając, aż hydroplan dotrze do miejsca, z którego będzie mógł wystartować. Spoglądał na zbliżającą się do wieży lekarkę z przyjemnością. Nie skakał z radości, jednak otwarcie podziwiał jej odwagę i cieszył się, że dochował złożonej sobie obietnicy. A Barbara Rafferty podeszła do niego wyprostowana jak władczyni – gotowa wydać pierwsze tego dnia polecenie.
Część III
XIV
Poczęta córka
Wielka ryba, obijana przez fale, leżała w niewodzie koło rafy. Z jej żółtych skrzeli ciekła krew. Neilowi, znajdującemu się w bezpiecznej odległości dziesięciu metrów, równowagę zapewniała lina cumownicza, przyczepiona do nadburcia rufy „Diugonia”. To była największa ryba, jaką udało mu się kiedykolwiek złowić – rzadki gatunek płaszczki. Zabłąkana w oceanie, zaplątała się w niewodzie, pracowicie zrobionym przez Neila i Kima z siatek do wolanta, podarowanych zespołowi rezerwatu przez producenta sprzętu sportowego z Tokio.
Pozostawiając rzucającą się rybę, żeby sama wyskoczyła na brzeg, Neil popłynął do skifu, w którym pod markizą spadochronu wypoczywały Inger i Monique. Dopingowały go podczas polowania na płaszczkę, zapewniającą górę jedzenia. Neil już widział, jak opychają się tym upieczonym na barbecue przysmakiem, odrywając kęsy mięsa i brudząc sobie podbródki ciepłym tłuszczem. Przez kilka dni nie będą musiały zaglądać do zwierzęcych zagród. O wiele za dużo stworzeń zagrożonych gatunków kończyło swój pobyt na Saint-Esprit w garnku, ale szczęśliwie światowe zasoby rzadkich ssaków wydawały się niewyczerpane.
– Brawo, Neil! – pochwaliła go Monique, oparta na poduszkach w leżaku. – Co za walka i co za ryba.
– Taka duża jak ty, Monique.
– Dobrze. Jestem strasznie głodna. Mogłabym połknąć samą siebie.
Neil uczepił się łódki. Jego uśmiech był tak jasny jak woda dookoła.
– Powiem wam, które części są najsmaczniejsze.
– On jest bezczelny. Nie sądzisz, Inger?
– Poczekajmy, dopóki doktor Barbara nie zobaczy ryby. Neil, to my świadczymy ci największą pomoc – przypomniała mu Niemka.
To wymiana „uprzejmości” miała być natychmiast zapomniana z chwilą zajęcia przez całą trójkę miejsc przy stole w magazynie. Inger, chcąc jak najszybciej znaleźć się w kuchni i popędzić ociężałego Kima do rozpalenia ognia, wstała i odłożyła spadochronowy parasol, który posłużył organizacji „Lekarze bez Granic” do zrzucenia na wyspę wyrobów farmaceutycznych.
Leżąc na wodzie, Neil patrzył z zachwytem na Inger i Monique. Obie były w ciąży. Miały tak wielkie brzuchy, że ogarnął go lęk, iż mogą zacząć rodzić z powodu rozkołysania skifu. Nie zapomniał nieszczęśliwego porodu Trudi i słowa „przyj”, powtarzanego przez doktor Barbarę, żeby przynaglić młodą kobietę do wydalenia z macicy zdeformowanego noworodka. Chłopiec – o płci maleństwa Neil dowiedział się od profesora Saito, który upił się desperacko sake własnego wyrobu i dlatego był niedyskretny – zmarł zaraz po przyjściu na świat. Jednak specjalnie nie zaniepokoiło to ani Trudi, ani pozostałych kobiet przekonanych, że dziecko miało wadę genetyczną. Doktor Barbara nie dopuściła do tego, by Neil je obejrzał, ale kiedy już trumienka została zabita gwoździami, pozwoliła nastolatkowi pogrzebać noworodka obok grobu Gubby’ego. W skromnym pogrzebie uczestniczyli Kimo i profesor Saito. Gdy Neil grzebał swojego pierworodnego, płaczący botanik wygłaszał uroczystą przemowę w języku japońskim, który kaleczył z powodu wzruszenia.
Neil głęboko wierzył, że tym razem nie dojdzie do nieszczęścia i nie będzie żadnych wad wrodzonych. Mimo iż fale poszturchiwały skif jak obłąkana akuszerka brzuch rodzącej, Neilowi nie mieściło się w głowie, że Monique lub Inger mogłyby poronić. Cieszyło go, że nic nie jest w stanie poskromić ich apetytu na świeże powietrze, słońce i jedzenie.
Francuzka stała na dziobie w opiętym na brzuchu kostiumie kąpielowym, eksponującym jej wielkie piersi, które wyglądały tak, jakby same były w zaawansowanej ciąży. Nawykła do ciężkiej pracy i śmiertelnie poważna, była stewardesa Air France przemieniła się w stateczną Junonę, zawsze skorą do droczenia się z Neilem. Chowała mu ubranie, a kiedy spał, malowała na jego plecach szminką różne nieprzyzwoitości. Czasami męczyło go jej zdradzające oschłość poczucie humoru i brakowało mu tej złośliwej oraz sprawnej kobiety, która z dumą panowała w obozowej kuchni. Ale za to dzielił z nią jej namiot i łoże, a może nawet zdobył jej serce. Jednak pamięć o spędzonych wspólnie kilku nocach – tym krótkim okresie po owulacji Monique, dającym sposobność zapłodnienia – już zaczęła blednąc. Ku konsternacji Neila, kiedy tylko okazywało się, że któraś z kobiet zaszła w ciążę, natychmiast starała się o nim zapomnieć.
Inger, podobnie jak Monique i Trudi, miała teraz schludne, „na chłopaka” ostrzyżone włosy, które eksponowały jej grube kości twarzy. Stała pewnie na rufie, podtrzymując matoworóżowy spadochronowy jedwab niczym krynolinę. Położyła dłoń na brzuchu, jakby czekała na najświeższą wiadomość od rosnącego płodu.
Zgodnie z orzeczeniem doktor Barbary obie ciężarne miały urodzić dziewczynki, powiększając w ten sposób populację kobiet na Saint-Esprit i zapewniając im znaczną liczebną przewagę nad mężczyznami. Neila cieszył ten wzrost liczby kobiet na atolu i był wdzięczny Inger oraz Trudi, a nawet Monique, za wszystko, co zrobiły, żeby stał się mężczyzną. Kiedy urodzą jego dzieci, wydadzą na świat również dorosłego Neila – przemienionego z chłopca w brodatego siedemnastoletniego patriarchę. Wkrótce po rozwiązaniu Inger i Monique doktor Barbara dopilnuje, żeby znowu zaczął z nimi sypiać. Nie zapomniał ostatnich spędzonych z nimi nocy przed pięcioma miesiącami, kiedy lekarka potwierdziła, że obie zaszły w ciążę. Monique przyjęła wiadomość o czekającym ją macierzyństwie jak prawdziwą niespodziankę i jej charakter stawał się łagodniejszy. Nigdy jednak nie uwolniła się w towarzystwie Neila od napięcia, nawet będąc z nim w łóżku. Wydzielała mu swoje ciało po kawałku i dopuszczała go do intymnych zbliżeń w taki sposób, jakby demonstrowała tępemu pasażerowi skomplikowane wyposażenie samolotu. Raz, w chwili słabości, zwierzyła mu się, że Renę Didier był surowym, znerwicowanym i skłonnym do obsesji ojcem, który twierdził, że nawet wiązanie przez nią sznurowadeł stanowi sprawdzian jej zdolności do samodyscypliny. Jako córka mówiła o wielkim aktywiście ruchu obrońców praw zwierząt niemal z urazą. W przeciwieństwie do niej Inger i Trudi traktowały Neila jak starsze siostry, ochoczo dopuszczające się kazirodztwa. Uwielbiał ich ruchliwe dłonie, szczypiące go w pośladki, gdy był zbyt ślamazarny, albo przeciwnie, zbyt ognisty. Dawały mu do zrozumienia w ten sposób, że powinien troszczyć się o doznawanie przyjemności raczej przez nie niż przez siebie. Uwielbiał także, jak wbijały zęby w jego brodawki i zaciskały palce na jądrach, szacując być może ilość wytwarzanej dla nich spermy. Uprawianie seksu z nimi stanowiło dla Neila przyjemniejszą wersję kopulowania z doktor Barbarą i dawało mu wyjątkową rozkosz. Był zdumiony i boleśnie dotknięty, kiedy Trudi, Inger i Monique odepchnęły go od siebie z chwilą zakomunikowania im przez lekarkę, że poczęło się w nich nowe życie. Tylko ta pierwsza użaliła się nad nim, widząc, jak włóczy się bez celu po plaży, i zabrała go do swojego namiotu po raz ostatni do czasu rozwiązania, pomimo trzymiesięcznej ciąży. Gdy go jednak porzuciła, miał poczucie, że cichaczem dołączyła do wrogiego mu stronnictwa.
– Neil, zbudź się! – Monique pociągnęła go za brodę, bo zdrzemnął się, oparty na wiosłach. – Inger, on znowu śpi.
– No rusz się, Neil… – Inger ścisnęła spadochron udami i dźwignęła wiosła. – Możesz się poczuć zmęczony później. Trudi tu zmierza. Z pewnością ma jakąś wiadomość od doktor Barbary.
Neil wziął wiosła i obrócił skif dziobem do plaży.
Trudi biegła przez piasek, wymachując rękami. Wpadła do wody i chwyciła dziób łódki, sterując nią wśród fal do brzegu. Inger, porzuciwszy spadochron, który nadął się jak balon, gramoliła się z łódki, podobnie jak Monique. Poklepały Neila po ramieniu i wskoczyły do wody.
– Wspaniała wiadomość! – krzyknęła Francuzka. – Słyszałaś, Inger? Żadnych wad wrodzonych!
– Trudi! Tym razem ci się powiodło!
Woda sięgała im do ud, a piana kipiała wokół nich, jakby ocean też chciał je zapłodnić swoim nasieniem.
Neil z bladym uśmiechem obserwował, jak obejmują się i baraszkują w wodzie, świętując kolejne zbliżające się narodziny dziecka. Mimo iż do tych i innych narodzin nie mogłoby dojść bez jego udziału, kobiety nie traktowały go, wbrew jego pragnieniu, zbyt poważnie. Dopiero gdy znalazły się na plaży, Trudi przypomniała sobie o nim i wróciła do skifu z komplementami.
– To cudowne, Neil! – Na jej drobnej twarzy duma mieszała się z ulgą. – Będziesz bardzo szczęśliwy. Urodzi się dziewczynka dla doktor Barbary… i dla ciebie.
– Wspaniale, Trudi. – Neil objął jej szczupłą jeszcze talię, gdy stała, chwiejąc się w wodzie. Był świadom, że dotyka jej po raz ostami przed narodzinami dziecka. – Żadnych wad wrodzonych…
– Wad? – powtórzyła za nim w oszołomieniu. – Oczywiście, że ich nie ma. To dziewczynka. Będziesz miał nowego Gubby’ego do zabawy.
– Gubby był chłopcem.
– To się nie liczy. Dziewczynki są jeszcze milsze… Neil, wiesz o tym. – Pobiegła na plażę, krzycząc: – Doktor Barbara chce cię widzieć w klinice! Ma dla ciebie specjalne zadanie…
Gdy Neil przyszedł do obozu, z jednego z namiotów wciąż docierał śmiech kobiet. W reakcji na hałas pekari krążyły wokół drutów swojej zagrody, wbijając racice w ziemię, a kakadu i papugi polinezyjskie w podnieceniu skrzeczały. Wszystkie stworzenia na Saint-Esprit, nawet te przeznaczone do zjedzenia, świętowały powiększenie zamieszkującej rezerwat rodziny.
W ciągu roku od przybycia na atol uczestnicy wyprawy umocnili swoją tam pozycję. Mimo spadku zainteresowania losem Saint-Esprit ze strony mediów, władze francuskie nie usiłowały przejąć wyspy, wyraźnie zadowolone, że przeznaczenie jej do próbnych eksplozji atomowych przestało być dyskutowane na pierwszych stronach gazet. Przybywający tu nadal dziennikarze informowali teraz o mnogości hodowanych w rezerwacie zagrożonych ptaków i zwierząt, dostarczanych przybywającymi z wizytą jachtami albo hydroplanem przez kapitana Garfielda. Wyspa zamieniła się w stojącą na kotwicy arkę Noego, wypełnioną dziwacznymi stworzeniami – tenrekami i maczi z Madagaskaru, cywetami z Jawy, torebnikami piżmowymi z Teksasu czy zębiełkami z Zimbabwe… Niemal każdy zakątek świata był tu reprezentowany przez osobliwą parę małżeńską, która po wydaniu potomstwa szła pod topór rzeźnicki. Inne zwierzęta marniały, nieprzywykłe do gorąca i wilgoci, w stanie bezpłodności, ale ta chroniła je przed zjedzeniem przez wolontariuszy z rezerwatu.
Na kilku tarasach hodowano teraz jarzyny, jednak pokaźna liczba zagrożonych roślin przetrwała, jakkolwiek rosły ze zmiennym szczęściem. Były tu draceny z Wysp Kanaryjskich, dzbaneczniki z Borneo, kamelie podobne do franklinii z Georgii, w której mieszkała matka Neila, gruczołkowce pawie z Kapsztadu czy aloesy z odległego Lesoto…
Gdy odwiedził wyspę przyjaciel pułkownika Stamforda z bazy wojskowej w Honolulu, wyniósł stąd na tyle pozytywne wrażenia, że przekazał do Atlanty, iż to miejsce służy Neilowi, bo z chłopca przemienił się w młodego niezależnego mężczyznę, przejawiającego zamiłowanie do hodowli zwierząt, wróżące mu karierę w agrobiznesie. Nie potrafił wszakże dostrzec innego rodzaju „hodowli”, w którą Neil był zaangażowany i o której świadczył widok trzech ciężarnych kobiet, więc usilnie nakłaniał matkę chłopca do wyrażenia zgody na przedłużenie jego pobytu na atolu o rok. Z jego obserwacji wynikało, że panuje tu spartański rygor, wszyscy zaś kierują się szlachetnymi pobudkami, a to były cnoty najwyżej cenione przez pułkownika Stamforda. W rzeczywistości w życiu mieszkańców rezerwatu było coś chyba wręcz idyllicznego.
Neil odpoczywał w cieniu wieży obserwacyjnej przy pasie startowym, spoglądając na blokhauzy otaczające kręgiem lagunę. Teraz rzadko zwracał na nie uwagę, a jego chłopięce marzenia o próbach z bronią jądrową i zapowiadanej przez nie apokalipsie przyćmiło obfitujące w wydarzenia życie w rezerwacie. Tylko jedna grupa stworzeń, to znaczy mężczyźni, nie podlegała tu ochronie. Teraz, gdy tyle kobiet było w ciąży, większość prac wykonywali oni. Profesor Saito został zmuszony do rozstania się z laboratorium i przeznaczenia swojej wiedzy botanika na użytek uprawy warzyw. Z powodu bezpośredniego kontaktu z ziemią nabawił się jakiejś infekcji. Kimo gotował i zmywał pod kierunkiem Monique. W sarongu i z długimi rozpuszczonymi włosami zaczął przypominać otyłego transwestytę. David Carline po wielogodzinnym poszukiwaniu dzikich ignamów zaszywał się, wyczerpany, w swoim namiocie i rozmyślał o pistolecie, który zarekwirowała mu doktor Barbara.
Zastanawiając się nad brakiem odporności tych mężczyzn, Neil wszedł na schody kliniki. Usłyszał odgłos energicznych kroków lekarki w pokoju dla chorych i wygłaszaną przez nią połajankę pod adresem profesora Saito za zrywanie z łóżka moskitiery. Jej ostry ton i jawny brak współczucia paraliżowały złożonego chorobą Japończyka. Neil bezwiednie dotknął dłońmi genitaliów, świadom, że od łóżka w pokoju dla chorych chroni go tylko sperma.
– Brawo, Neil. Jestem z ciebie dumna… – Doktor Barbara wstała zza biurka i objęła chłopca tak oficjalnie jak generał witający żołnierza powracającego z niebezpiecznego odcinka frontu. – Znowu sprawiłeś mi miłą niespodziankę.
– Dałem z siebie wszystko, pani doktor. Jest pani pewna, że to dziewczynka?
– Absolutnie. A co innego mogłoby być? – Stojąc na odległość wyciągniętej ręki, ocierała łzę z policzka, klejnot błyszczący niczym rekwizyt przewidziany przez reżysera spektaklu. Była ubrana w męski uniform w stylu safari i miała schludnie obcięte włosy, choć w chwilach emocjonalnego podniecenia burzyły tę fryzurę niesforne kosmyki, jakby przypominając, że kiedyś wyglądała bardziej kobieco. Po roku pobytu na Saint-Esprit stała się twardsza. Zbyt dużo energii poświęcała samodyscyplinie. Neil często miał takie odczucie. Kontrolowała swoje najdrobniejsze gesty, siedziała na twardym krześle i spała na twardym łóżku jak matka przełożona klasztoru o zaostrzonym rygorze. – Wznieśmy toast. Zasłużyłeś na to. – Wyjęła z szafki na leki butelkę mszalnego wina, pozostawionego przez pobożnego, lecz naiwnego księdza Vergnola, który przybył z Papeete, żeby ponownie poświęcić cmentarz. Neil chciał mu powiedzieć o ludzkich kościach spoczywających w zatopionym bombowcu, ale uznał, że woda w lagunie jest zbyt głęboka, by ten poczciwiec zechciał je poświęcić. – Szybki toast, bo mam dla ciebie zadanie. Trudi zwierzyła mi się, że już wybrała imię.
– Gudrun? Brunnhilde? – Neil w skrytości rozkoszował się smakiem mszalnego wina, dumając nad okrutnymi nordyckimi bohaterkami, o których opowiadała mu Trudi. Lubił stan zamroczenia alkoholowego, ale doktor Barbara chowała przed nim mocne trunki. – Kiedyś chciałbym mieć syna… Czy to ważne, że urodzi się dziewczynka?
– Tak. – Lekarka skinęła głową z głębokim przekonaniem. – W rezerwacie potrzeba więcej kobiet, jeśli ma to być bezpieczne miejsce… Potrzeba nam więcej sióstr i córek. – Przez chwilę napawała się tą radosną wizją przyszłości, po czym, dając upust swojemu osobliwemu poczuciu humoru, które zazwyczaj wprawiało Neila w niepokój, oznajmiła: – No i z pewnością chciałbyś, żeby każde twoje dziecko żyło długo i było zdrowe…
– Chciałbym. Czy syn nie byłby równie zdrowy? Zawsze pani mówiła, że jestem silnym mężczyzną.
– Jesteś. – Odwróciła się i bez skrępowania przesunęła wzrokiem po jego sylwetce, od ramion po pachwiny. – Wiedziałam o tym, gdy tylko zobaczyłam cię po raz pierwszy w Waikiki. Lekarze wyczuwają to instynktownie; mają szósty zmysł. Nie wątpiłam, że będziesz zdrowym ojcem.
– Więc moi synowie też powinni być zdrowi?
– Niekoniecznie. – Ponownie napełniła sobie kieliszek mszalnym winem. Już zdążyła się jej zaczerwienić twarz i szyja. Nie zwracała uwagi na odgłosy dochodzące z pokoju dla chorych, gdzie rozgorączkowanym ciałem Japończyka, zakrytego moskitierą, wstrząsały dreszcze. – Dla mężczyzn życie jest trudne. Popatrz na Davida, Kima i biednego profesora Saito. Wszyscy są chorzy. Wątpię, czy przeżyliby, gdyby ich pozostawić samym sobie.
– Są przepracowani. Nigdy nie dała im pani chwili wytchnienia.
– Nie pracowali racjonalnie. – Wyciągnęła rękę, w której trzymała kieliszek z winem. – Nie potrafili zachować właściwego tempa. A najgorsze ze wszystkiego jest to, że nie pracowali wspólnie. I mieli zbyt wiele skomplikowanych projektów.
– Myśli pani o pomyśle Davida otoczenia obozu palisadą? Albo o planie profesora Saito założenia farmy rybnej?
– Wspaniałe idee, ale absolutnie niepraktyczne. To kobiety potrafią ze sobą współpracować i współżyć. Stoimy mocno na ziemi i nie rywalizujemy ze sobą nieustannie. – Zmarszczyła brwi, gdy profesor Saito zaczął ją przywoływać drżącym głosem. – Szkoda tylko, że przed wyruszeniem z Honolulu nie zwerbowałam więcej kobiet. Być może powinniśmy przyjąć do rezerwatu nowe wolontariuszki. Ucieszyłoby cię to, Neil, co?
– Oczywiście. Ale w końcu będę musiał wyjechać… jak David czy Kimo. Będzie pani potrzebowała nowych pomocników.
– Tyle wspaniałych kobiet czeka, żeby do nas dołączyć. – Zaczęła przerzucać stos listów, dostarczonych przez przepływający w pobliżu atolu rejsowy statek pasażerski, i wyjmować załączone do nich zdjęcia. – Silnych młodych kobiet, zapalonych do pracy w rezerwacie.
– I silnych mężczyzn. Mogłaby pani wybrać sam kwiat.
– Nie potrzebujemy tu więcej mężczyzn. Jeden silny i zdrowy w zupełności wystarczy. Mamy ciebie.
Dotknęła brody Neila i przesunęła pachnącym formaliną palcem po jego ustach, ale nie odważył się jej objąć. Wyposzczony seksualnie zaczął się kręcić po klinice, w nadziei że oszołomiona wypitym winem lekarka weźmie go do łóżka. Opróżnił basen profesora Saito i zmienił mu zakrwawione prześcieradło. Następnie doktor Barbara oczyściła Neilowi głęboko przeciętą koralem skórę na ramieniu i założyła szwy, po czym zaczęła go pieścić z macierzyńską tkliwością. Czas jej zmysłowych uniesień przeminął. Neil obserwował ją, gdy rozkładała nadesłane zdjęcia jak karty taroka i postukiwała połamanymi paznokciami w szczere, przyjacielskie twarze – jasnowłosej dentystki ze Sztokholmu, trzydziestoletniej krupierki z Atlantic City, lesbijek z Sydney, uczennic z południowego Londynu, absolwentki fizyki na Sorbonie, kelnerki z koktajlbaru na Florydzie i dwóch zakonnic.
– Pokażę im wszystko, co potrafię – zapewnił doktor Barbarę. – A kiedy Inger i Trudi urodzą, będę uczył dzieci łowić ryby na harpun.
– Myślałam o czymś innym. – Pozbierała zdjęcia i cisnęła je do szuflady. – Neil, czas to jest nasze prawdziwe utrapienie. Cykl rozrodczy człowieka trwa tak długo… Gdyby tylko natura zapewniła nam krótszy okres ciąży, stworzyłabym dziecięcą cieplarnię, żeby przyspieszyć nadejście przyszłości, i zapełniłabym rezerwat kobietami.
– Byłby to rezerwat dla kobiet? – spytał, jakby głośno myślał. – Dla kobiet, które nie lubią mężczyzn?
– Kobiety nie czują antypatii do mężczyzn. – Lekarka sprawiała wrażenie zaszokowanej takim stawianiem sprawy. – Rodzimy ich i przez całe życie pomagamy im zrozumieć samych siebie. A mówiąc ściślej, jesteśmy dla nich zbyt łaskawe, dopuszczając, żeby się bawili w te swoje niebezpieczne zabawy. Jednak ciebie nie krytykuję, Neil. Jesteś najbardziej lojalny ze wszystkich; od początku zachowujesz się właściwie. To dzięki tobie Inger i Trudi są w ciąży.
– Monique też.
– Tak… i to jest prawdziwe osiągnięcie. Nie sądziłam, że tego dokonasz. Potrzebujemy tyle córek, ile tylko zdołamy powołać do życia. Jest jeszcze jedna kobieta na Saint-Esprit, z którą powinieneś teraz zetknąć się bliżej.
– Z kim? – Neil zbliżył się do lekarki. Już wcześniej spoglądał na wąskie łóżko za biurkiem. – Z panią, pani doktor?
– Nie… – Odwróciła się do niego plecami. – To przykre, ale jestem za stara na urodzenie dziecka. Myślę o pani Saito.
– O żonie profesora Saito? – Neil patrzył przez okno na laboratorium. Japonka krzątała się wśród rzadkich roślin, opryskując je środkiem owadobójczym i wygłaszając połajankę wątłym liściom, jakby chciała je w ten sposób zmusić, by szybciej rosły. Ta mała sztywna kobieta, skłonna zaspokoić każdy kaprys profesora Saito, a zarazem trzymająca go żelazną ręką, nigdy nie pozwoliłaby Neilowi zbliżyć się do siebie. – Doktor Barbaro, pani Saito nie zechce, nawet gdyby profesor nie żył. Znam ją…
– Ja też. – Lekarka uśmiechnęła się, spuszczając oczy. – Rozmawia ze mną o wszystkim. Jednak pani Saito aprobuje to, co musi aprobować.
Neil próbował protestować, ale uświadomił sobie, że od kilku miesięcy Japonka poświęca o wiele mniej czasu na pielęgnowanie chorego męża. W małżeństwie dwójki botaników nastąpiła znacząca zmiana. Neil podejrzewał nawet, że profesor Saito usiłował załatwić z kapitanem Garfieldem przelot samolotem do Japonii. Kiedyś wieczorem zastał botanika w szałasie na plaży, kiedy ten czytał przy świetle latarki otrzymaną korespondencję.
– Pani doktor, wciąż nie mogę uwierzyć, że ona…
– Nie obudź profesora Saito. – Lekarka wyjęła z sejfu doniczkę z drzewkiem bonsai i wręczyła ją Neilowi. – Idź do niej teraz i daj jej to. Spodziewa się ciebie…
XV
Nowe wolontariuszki
W dwadzieścia minut później Neil stał na schodach laboratorium. Zastępująca drzwi moskitiera zamknęła się za nim. Pani Saito była już ubrana i zajęta pracą. Cmokała, krzątając się wśród roślin. Po chwili pchnęła pięścią okienko nad drzwiami, chcąc się pozbyć najdrobniejszego śladu zapachu Neila i nie zważając na wytworzony we wnętrzu przez system klimatyzacyjny mikroklimat. Zdumiała go gwałtowność, z jaką odbyli stosunek seksualny. Wciąż dysząc, dotknął siniaków na ramionach w miejscach, w których pani Saito ściskała go swymi silnymi dłońmi. Spojrzał na pogrążony w ciszy obóz. Zakłócał ją tylko krzyk makaka, wtórującego jękom profesora Saito. Osobliwe eksperymentowanie ze śmiercią, które miało się odbywać na tej wyspie za sprawą prób z bronią jądrową, doktor Barbara zastąpiła równie osobliwym eksperymentowaniem z życiem. Ale po raz pierwszy Neil uprzytomnił sobie, że oba projekty mają ze sobą więcej wspólnego, niż dotychczas sądził. Miękkie teraz jądra wciąż bolały go od uścisku dłoni pani Saito.
„Leniwy chłopiec”, mamrotała, sterując jego biodrami, by doznać orgazmu. Robiła to w taki sam sposób, w jaki manipulowała parzącymi się pekari, doprowadzając je do szczytowania. Gdy wszedł do laboratorium z drzewkiem bonsai, stanowiącym, jak się domyślał, znak uzgodniony wcześniej pomiędzy doktor Barbarą i Japonką, uśmiech na twarzy tej ostatniej pojawiał się i znikał z szybkością wyzwalania migawki w aparacie fotograficznym. Wzięła z ręki Neila doniczkę i zaprowadziła go w głąb laboratorium, gdzie rozebrał się do naga i położył na materacu w otoczeniu hodowli grzybów o odrażającym zapachu. Czekając na panią Saito, żywił pewne podejrzenia, że ona przyniesie „rumaka” na baterie z elektrycznym ejakulatorem. Nie zamknęła drzwi. Natomiast zdjęła ubranie w taki sposób, jakby chodziło o popis zręcznej iluzjonistki. Wyglądała niczym dziewczynka z piersiami dojrzałej kobiety. Natychmiast Neila dosiadła. Jej biała twarz poruszała się nad nim jak maska kryjąca wszelkie emocje, ale patrzyła na niego jak na jakiegoś osobliwego stwora, podstępnie wyłowionego z głębin laguny i ograbianego z nasienia cennego niczym ikra królewskiego jesiotra.
Neil – świadom tego, że jest bezwzględnie wykorzystywany, lecz zarazem pogodzony z rolą, jaką faktycznie spełniał na Saint-Esprit – ruszył obok pogrążonych w ciszy namiotów na pas startowy. Koralowa nawierzchnia była tak samo biała jak twarz pani Saito. Ta biel była tak agresywna, że zieleń pobliskich drzew sprawiała wrażenie coraz bledszej. Wieże obserwacyjne dla kamer i bunkry jakby wycofały się do lasu z chwilą, w której wyspa wchłonęła w siebie śmierć, wypartą teraz przez wolę doktor Barbary powołania do życia nowych ludzkich istot.
Na ścieżce prowadzącej ku wierzchołkowi masywu skalnego rozległ się czyjś wysoki głos. Towarzyszył mu krzyk ptaka nie zorientowanego w topografii atolu. Przez paprocie zmierzał do Neila David Carline, nieprzerwanie poszukujący Wernera i Wolfganga. Wkrótce po tym jak lekarka wróciła do rezerwatu, niemieccy hipisi zniknęli, pozostawiając swoje kobiety Neilowi i udając się do Papeete przepływającym koło atolu jachtem. Jednak David był przekonany, że gdzieś się tu zaszyli i czekają na sposobność odpłacenia zespołowi rezerwatu za doznane krzywdy. Brnął przez paprocie, trzymając w jednej ręce wystrzępioną panamę, a w drugiej kosztowną laskę. Uderzał nią w pnie palm, jakby chciał wypłoszyć Niemców z ich kryjówki. W ciągu minionego roku ten nieśmiały bostończyk – gorliwy misjonarz amator – zamienił się w rozgorączkowanego policjanta. Zawsze ostrzegał załogi jachtów, że nie są tu mile widziane, ledwie tolerując delegacje organizacji Greenpeace i obrońców praw zwierząt, które przybyły, by złożyć swoje uszanowanie Barbarze Rafferty. Z długimi jasnymi włosami, przewiązanymi na czole czerwoną przepaską, i we francuskiej wojskowej panterce oraz w ciężkich butach kojarzył się Neilowi z ekscentryczną dyrektorką szkoły, lubiącą bawić się podczas weekendów w wojnę. Nie poznała go nawet własna żona, gdy przybyła do niego w odwiedziny z kapitanem Garfieldem. Jej twarz wydawała się bielsza od bieli hydroplanu. Carline przywitał swą połowicę entuzjastycznie, gotów natychmiast powiększyć o nią jednoosobową milicję atolu, i z dumą oprowadził ją po rezerwacie. Przyrzekł jej, że najpóźniej za trzy miesiące wróci do Bostonu. Neil jednak miał pewność, że Amerykanin nie opuści wyspy, dopóki będzie tu doktor Barbara. Skonfiskowała Carline’owi jego chromowany pistolet, ale podporządkował się jej do tego stopnia, że gotów był zaakceptować każdy wysunięty przez nią projekt działalności wolontariuszy na atolu. Decyzja trwania przy lekarce do końca pozwoliła mu pozbyć się dotychczasowego niezadowolenia z siebie i wiecznego braku satysfakcji z tego, co robił przed przybyciem na Saint-Esprit.
– Neil! Ty masz lepsze oczy. Czy widzisz tam coś? – Amerykanin spoglądał na wierzchołek wzniesienia, wokół którego krążyły w białej chmurze piór, upstrzonej czarnymi kropkami, albatrosy. – Ktoś je spłoszył.
– Nikt inny tylko ty. Bez przerwy walisz laską w drzewa.
– One to lubią. Dzięki temu są stale czujne. – Carline raźnie pomachał w ich stronę laską. – Ty troszczysz się o małpy, a ja o albatrosy. Pilnie wypatruj śladów ognia.
– David, oni wyjechali. Wolfgang i Werner wyjechali pół roku temu.
– Neil… – Carline cierpliwie wyciągał z panamy wystające słomki. Ten kapelusz stanowił symbol jego „szeryfowania” na wyspie. Zawsze chciał go pożyczać Kimowi lub Neilowi, ilekroć ci witali przybywających na wyspę gości. – Posłuchaj… Wolfgang i Werner nadal tu są. Pracowałem z Niemcami w Kongo. Przyczają się i zostaną tu tak długo, jak długo będzie trzeba.
– Atol Saint-Esprit to nie Stalingrad.
– Tak… Pod pewnymi względami przypomina go, bardziej niż mógłbyś sądzić. Kobiety napierają na nas jak fale. Zatem, jak się ma Trudi? Czy wciąż jesteś zajęty paniami?
– Trudi spodziewa się dziecka… Doktor Barbara to potwierdziła. Urodzi się dziewczynka.
– Brawo, Neil. Wkrótce będziesz miał więcej córek niż ja. Urodzi dziewczynkę, co? Dokładnie tak Barbara zarządziła. Jaka szkoda, że sama nie może spłodzić tych małych klaczy. Jako mężczyźni jedną rzecz wciąż musimy dawać. – Na znak podziwu dobrotliwie poklepał Neila po głowie. – Z moich doświadczeń wynika, że córki potrafią przysporzyć wielu problemów…
Zostawiając Carline’ a, żeby nadal szukał Niemców, Neil ruszył w drogę. Przeszedł obok zamkniętego namiotu Kima. Hawajczyk spał, wyczerpany wielogodzinną pracą i udręczony chorobą wrzodową, wykrytą przez doktor Barbarę. Neil uważał, żeby Kima nie obudzić. Na namiocie wisiały transparenty z żądaniami niepodległości Hawajów i oprawione w ramki zdjęcia ostatniej pary królewskiej Hawajów – króla Kalakaui i królowej Kapiolani – ozdobione liliami oraz blumelią. Kimo zakazał Neilowi dotykać zasuszonych kwiatów. Zostały zerwane niedługo po przyjeździe na Saint-Esprit, kiedy Hawajczyk był najsilniejszym uczestnikiem ekspedycji.
Obok namiotu Kima stał bambusowy domek, wybudowany przez Andersonów na ich użytek. Kimo i Neil pomogli przy jego wzniesieniu. Od czasu opuszczenia atolu przez starszych państwa domek stał pusty. Po urodzeniu się dzieci miał tu być żłobek.
Gdy Kimo doszedł do siebie po pierwszym poważnym ataku choroby, przejawiającym się uporczywym krwawieniem z odbytu, zrobił dla mających się urodzić córeczek Trudi, Inger i Monique łóżeczka. Mimo sprośnych uwag pod adresem Neila był z niego dumny jako z mężczyzny i potencjalnego ojca. Z prawdziwą tkliwością wyplatał łóżeczka z przynoszonej mu przez chłopca z lasu rafii.
Widok żłobka, codziennie skrupulatnie zamiatanego i dezynfekowanego przez doktor Barbarę, zawsze odbierał Neilowi odwagę. Wolał wspominać szczęśliwe chwile, jakie spędzał tu z Andersonami w ich napawającej optymizmem izdebce, popijając zaparzaną przez nich herbatę i rozwiązując podsuwane mu zadania z algebry czy z trygonometrii. Nigdy nie wspominali o Trudi i Inger, a z Monique przestali rozmawiać, oburzeni wykorzystywaniem Neila przez doktor Barbarę do jej odrażającego eksperymentu. Chłopcu było przykro, kiedy oznajmili, że już dłużej nie są w stanie przebywać na atolu. W nadziei że przekona ich do zmiany decyzji, pomagał im przy naprawie jednożaglowca, który spoczywał na plaży obok przystani. Pożółkłe żagle i liny leżały w bezładzie na kadłubie, a kajutę zalewał deszcz i hulał w niej wiatr. Po powrocie lekarki do obozu z miejsca jej dobrowolnej banicji w jaskini w masywie skalnym nastał kruchy rozejm pomiędzy Andersonami a resztą zespołu, ale i tak ktoś dokonał aktu zemsty na starszym małżeństwie za domniemane powiadomienie francuskiej policji o tym, co dzieje się na atolu, jakoby za pomocą ukrytej na ich jachcie radiostacji. Gdy Andersonowie spali w swojej bambusowej chatce, postanowiwszy być bliżej Neila i prawdopodobnie chcąc go zawstydzić swoją obecnością, a przez to powstrzymać od składania wizyt kobietom, nocne niebo nad laguną rozjaśnił słup ognia. Wszyscy zostali wyrwani ze snu. Neil zawiózł Andersonów ich łódką pod płonący jacht i pomógł im ugasić pożar. Gdy zgasły ostatnie liżące maszt płomienie, wyciągnęli jacht na plażę obok przystani. Przez wiele dni z kadłuba unosiła się – niczym skaza na czystym niebie – brudna para. Szczęśliwie major Anderson uporał się z prowizoryczną naprawą jednożaglowca, zanim złożyło go zapalenie jelit, a ściślej wyspiarska gorączka, która zdawała się zjawiać na zawołanie. Pani Anderson otwarcie oskarżała doktor Barbarę o zatrucie męża, lecz Carline i Kimo uciszali ją, pomagając naciągnąć na maszt prowizoryczne ożaglowanie i zepchnąć na wodę jacht, prawie niezdatny do żeglugi. Major Anderson usiadł na rufie, zaciskając rękę na sterownicy. Usta drżały mu z powodu dreszczy wywołanych gorączką. Jego żona obejmowała Neila. Chłopiec domyślił się, że nie zaproponowali mu, by popłynął z nimi, tylko z obawy o zdolność jachtu do wytrzymania długiej podróży na Tahiti.
Neil spojrzał po raz ostatni na żłobek, przeszedł przez pas startowy i ruszył na plażę. Nie mógł się doczekać momentu wyciągnięcia na brzeg żółtej płaszczki. Tkwiła w sieci, pięćdziesiąt metrów od skifu, w którym przymocowany do pokładu spadochron nadął się na wietrze jak płuca w czasie oddychania. Fale podrzucały martwą rybę niczym niesforne psy z nudów bawiące się ciałem zagryzionego stworzenia. Podbrzusze leżącej na grzbiecie płaszczki znaczyły karminowe smugi krwi. Neil chwycił ciężką mokrą sieć i zaczął ją rozplątywać. Tkwiły w niej welony brunatnicy, martwa kałamarnica, martwa terpuga, strzykwy i zardzewiała puszka z jedzeniem.
Żółta ryba, którą dostrzegł w skłębionej morskiej pianie, okazała się nadmuchiwaną kamizelką ratunkową, przebitą w kilkunastu miejscach i poplamioną czerwonym płynem do odstraszania rekinów, który wyciekał z kapsuły na naramienniku. Czyżby była to kamizelka majora? Neil wyciągnął z sieci zwitek postrzępionej gumy i odepchnął welony brunatnicy. Usiłował sobie przypomnieć, jak dokładnie wyglądały żółte kamizelki ratunkowe Andersonów. Podczas oceanicznych podróży ginęło tylu żeglarzy, a ich kapoki latami unosiły się na falach. Potrafił sobie wyobrazić Andersonów wydostających się z tonącego jachtu i rozwiązujących sznurki kamizelek, żeby ramię przy ramieniu zanurzyć się w głębiny Pacyfiku.
Gdy biegł plażą, chcąc jak najszybciej powiedzieć doktor Barbarze o swym znalezisku, spostrzegł wpływający do laguny duży kecz o wysokich masztach. Jacht nazywał się „Petrus Christus” i był zarejestrowany w Hadze. Miał zwinięte żagle, a ku przystani posuwał się dzięki pracy silnika, którego warkot w jakiś sposób odpowiadał przyspieszonemu biciu serca Neila. Rozpryskiwał wodę, jakby stawiał ją w stan alarmu. Za sterem stała opalona kobieta, zapewne tuż po czterdziestce, a jej łysiejący mąż był przy fokmaszcie wraz z dwiema jasnowłosymi córkami w wieku Neila.
Doktor Barbara szła swoim miarowym krokiem przez pomost. Jej buty z cholewami stukały o deski. Zignorowała Neila machającego do niej z plaży. Przytrzymywała swój wystrzępiony żakiet, lustrując kecz jak poborca akcyzy wnętrze pokątnego baru.
Z kajuty wyłonił się miedzianoskóry nastolatek z Moluków i stanął przy matce dziewcząt w kokpicie. Był o jakieś trzy lata młodszy od Neila, ale już miał budowę zawodowego boksera – wąskie biodra, umięśniony tors i barczyste ramiona. Gdy zauważył nieprzyjazny grymas na twarzy Davida Carline’a, zacisnął szczęki. Amerykanin gorączkowo patrolował przystań, wymachując swoim słomkowym kapeluszem jak rozsierdzony kontroler ruchu na pokładzie lotniskowca.
Neil zdążył już dotrzeć na przystań. Wszedł z plaży na pomost po metalowym schodach, przekonany, że lekarka każe gościom opuścić wyspę zaraz po napełnieniu zbiorników wodą pitną. Ale podparta dłońmi w pasie doktor Barbara nadal lustrowała kecz. Neilowi przyszło na myśl, że może ponownie zainteresował ją rezerwat jako miejsce schronienia dla zagrożonych roślin i zwierząt. Może miała nadzieję, że ta holenderska rodzina przywiozła tu jakieś rzadkie stworzenie, chcąc z dumą umieścić je na wyspie wśród innych. Ale lekarka przyglądała się dwóm ślicznym dziewczynom, które na widok Neila uśmiechnęły się do siebie łobuzersko, i przystojnemu nastolatkowi z Moluków, odwzajemniającemu zaczepne spojrzenie Neila jako głównego rywala na wyspie. W końcu uspokoiła Carline’a, uniosła ręce i uśmiechnęła się na powitanie tak promienniej że omal nie zaćmiła słońca.
– Zapraszamy na Saint-Esprit! Jest nam potrzebny każdy wolontariusz, jakiego tylko zdołamy zdobyć. Mam nadzieję, że długi pobyt w wyspiarskim rezerwacie przyniesie wam radość…
Z tyłu, na plaży, stały za nią trzy kobiety – Inger, Trudi i Monique. Ich oceanicznie wielkie brzuchy mogłyby wchłonąć Pacyfik.
XVI
Biesiada w głębinach
Ścieżka wydawała się Neilowi bardziej stroma niż dawniej. Kilkadziesiąt metrów poniżej wierzchołka musiał odpocząć. Usiadł na stopniu nierównych schodów, które pomógł wyciąć w ziemi przed ostatnią udaną próbą przewrócenia masztu radiowego. Uspokajając płuca, słuchał swarliwego bzyczenia owadów w lesie. Atol Saint-Esprit sprawiał wrażenie poirytowanego samym sobą. Liście palm skrzypiały na wietrze, karbowane cienkie pnie rzadkich bambusów chwiały się, ocierając o siebie ze zgrzytem, a fale przewalały się z hukiem przez wrak „Diugonia”. Nad Neilem krążyły albatrosy, wrzeszcząc jak oszalałe i sprawiając tym, że silna migrena, nękająca go od wielu dni, zaczęła mu dokuczać jeszcze bardziej. Nie ustąpiła nawet po dzisiejszym porannym pływaniu w lagunie. Ścisnął dłońmi spocone uda, chcąc uspokoić mięśnie, które drżały, jakby same miały gorączkę. Codzienny wysiłek wkładany w łowienie ryb za pomocą kuszy sprawił, że Neil zupełnie stracił tkankę tłuszczową. Nabrzmiałe muskuły przypominały mu ryciny – z medycznych książek ojca – poświęcone anatomii człowieka. Pod obdartą skórą widniały na nich grupy mięśni – ciągi sznurów i pasów. Po raz pierwszy woda w lagunie wydała mu się niemal zimna, choć od rana dzień był słoneczny. Po przepłynięciu dwustu metrów zawrócił, rezygnując z dalszego przebywania w wodzie, i wstrząsany dreszczami usiadł na plaży, na której wiatr podrywał piasek.
Gdy spostrzegł zmierzające do niego siostry van Noort, nieznośne z powodu gotowości drażnienia się z nim przy każdej okazji, zostawił na plaży aparat tlenowy i ruszył na masyw skalny. Miał nadzieję, że w chłodniejszym powietrzu pozbędzie się gorączki.
Pokonując ostatnie stopnie wiodące do podestu po maszcie, spojrzał na plażę. Siostry van Noort przymierzały aparat tlenowy. Ich jasne włosy wydawały mu się tak białe jak pióra albatrosów. Jak wszyscy na atolu, Holenderki były bez przerwy głodne. Ich drażnienie się z Neilem miało konkretny cel. Stanowiło jeden ze sposobów świadomego wpędzania go przez kobiety na wyspie w stan irytacji, by, urażony, jak najdłużej łowił ryby. Na Saint-Esprit było teraz zbyt wiele osób do wyżywienia i zbyt wiele znajdowało się wśród nich kobiet w ciąży oraz nastolatek. Apetyt jednych i drugich dorównywał apetytowi wielkich białych rekinów.
Zaskakujące zaproszenie na wyspę przez doktor Barbarę rodziny van Noortów zapoczątkowało trwającą nieustannie rekrutację kobiet do pracy w rezerwacie. W miesiąc od przybycia Holendrów na atolu zjawiły się dwie pielęgniarki z Nowej Zelandii, Annę Hampton i Patsy Kennedy, które przybyły na pokładzie południowoafrykańskiego żaglowca, płynącego z Hongkongu do San Francisco, odpracowując na nim koszt rejsu. Te dwie zagorzałe aktywistki ruchu ochrony środowiska szybko zostały oczarowane nieugiętą wolą doktor Barbary i zdecydowały się zostać na wyspie, żeby pracować w rezerwacie. Nawykłe jako pielęgniarki do zajmowania się nastolatkami, natychmiast usiłowały uczynić z Neila swego podopiecznego i szczegółowo ustalać jego dzienny rozkład zajęć, gorliwie do tego zachęcane przez Monique i panią Saito. Wkrótce po ich przybyciu dobił do przystani wymagający naprawy katamaran z trzema Meksykanami, uczestnikami morskich regat jachtowych. Krzepcy inżynierowie, zatrudnieni w przemyśle naftowym, zapalili się do naprawy urządzenia do odsalania wody, proponując zwiększenie jego niewielkiej wydajności. Postanowili także usprawnić system odprowadzania deszczówki z terenu upraw i zagród zwierząt. Mimo gorliwości, z jaką pomagali, i fachowości doktor Barbara była dla nich zimna. Z prawdziwą ulgą żegnała ich dwukadłubowiec, przemykający przez kanał wylotowy w rafie. Za to już następnego dnia gorąco witała załogę jednożaglowca – starsze kanadyjskie małżeństwo z dwiema wnuczkami, dwudziestokilkuletnimi nauczycielkami. Neil miał nadzieję, że meksykańscy inżynierowie zostaną na wyspie, przyczyniając się do odbudowania liczebnej równowagi pomiędzy obiema płciami, i próbował sobie wyobrazić romans doktor Barbary z którymś z nich. Ale ona czuła się najlepiej w otoczeniu kobiet. Neilowi przyszło do głowy, że wkrótce może być jedynym mężczyzną na wyspie. W społeczności rezerwatu utworzyły się grupki bliżej ze sobą związanych kobiet, nie dopuszczające do siebie ani Neila, ani Carline’ a. W centrum tej kobiecej republiki znajdowała się doktor Barbara. Zarządzała rezerwatem z gabinetu w klinice i strzegła zapasów żywności w puszkach oraz leków, które okazały się nieskuteczne w leczeniu profesora Saito i Kima z wyniszczającej gorączki. Do jej najbliższego otoczenia należały kobiety najwcześniej przybyłe na atol: pani Saito, Monique, Inger i Trudi. Wszystkie nowicjuszki, czyli siostry van Noort, pielęgniarki z Nowej Zelandii i świeżo przybyłe Kanadyjki, z których żadna nie była jeszcze w ciąży, zostały z góry wykluczone z tego kręgu. Wszystkie chciały się przyczynić do sukcesu rezerwatu.
Za każdym razem gdy Neil zbliżał się do nich, na przykład zjawiając się w kuchni z wielkim strzępielem i podchodząc do roześmianej grupki, czuł się jak nieproszony gość. Kobiety ucinały rozmowę i dawały mu do zrozumienia spojrzeniami, że powinien zniknąć w swoim namiocie z pozostawioną dla niego na tacy porcją jedzenia. Ze sobą zaprzyjaźnione, jego traktowały z bezwzględnością odbierającą mu odwagę. Po raz ostatni zetknął się z taką bezwzględnością w dzieciństwie, podczas zabawy, w której jego pięcioletni kuzyni „obcinali” głowę Bogu ducha winnemu pluszowemu misiowi za najdrobniejsze przewinienie. To wyłącznie Neil i Carline opiekowali się umierającym Kimem. Myli i pocieszali trawionego gorączką Hawajczyka, niezdarnie usiłując ulżyć jego cierpieniu. Wychudzone ciało chorego wydzielało tyle potu, że materac był stale wilgotny. Spośród kobiet w namiocie Kima zjawiała się tylko, raz dziennie, doktor Barbara, żeby mu zrobić zastrzyk. Na wiele dni przed śmiercią Hawajczyka brutalnie kazała Monique obciąć jego rację żywności. Neil zbierał bulwy kolokazji, ucierał je i gotował z nich papkę, karmiąc nią chorego olbrzyma, któremu głowa opadała na kolana. W miarę powiększania się w rezerwacie liczby osób coraz więcej chronionych zwierząt trafiało do garnka, a rzadkie rośliny na tarasach wypierały warzywa. Te spośród roślin, które szczęśliwie przetrwały, były jak wystawa sklepowa, służąc robieniu dobrego wrażenia na przybywających na wyspę przedstawicielach różnych organizacji. Kobiety nie tylko odłączyły Neila od stołu – często racząc go spalonymi ogonami ryb pieczonych teraz byle jak przez Inger zajętą podczas doglądania barbecue szwargotaniem po niemiecku z Trudi – ale i od łoża. Doktor Barbara nie przydzieliła mu ani sióstr van Noort, ani nowozelandzkich pielęgniarek, prawdopodobnie obawiając się, że zarażą się od niego gorączką, której robione mu przez nią zastrzyki nie mogły spędzić. Czasami podejrzewał, że spełnił wyznaczoną mu przez lekarkę rolę i że już został wybrany jego następca.
W obozie spostrzegł Nihala, czternastolatka z Moluków, stojącego pod prysznicem na świeżym powietrzu, za kliniką. Monique, nie zważając na swój wielki brzuch, wspięła się po drabinie z brezentowym kubłem wody i napełniła zbiornik. Trudi ściągnęła chłopcu kąpielówki, obnażając jego drobne pośladki, które zaczęła ochoczo namydlać. Doktor Barbara przyglądała się tej scence, siedząc na leżaku w swoim prywatnym sanktuarium – otoczonej drutami posesji na płaskim wzniesieniu powyżej kliniki. Założyła tu niewielki ogród, przygotowując pomiędzy drzewami poletka pod uprawę ziół. To był jej azyl, do którego nikt nie miał wstępu. Siadywała tu wieczorami obok wielkiej łopaty, lustrując stworzony przez siebie rezerwat. Teraz opierała się wygodnie na leżaku, lecz ani na moment nie spuszczała wzroku z lśniącego pod prysznicem, muskularnego ciała Nihala. Jej zainteresowanie tym chłopcem graniczyło z obsesją. Zasugerowała Neilowi, że powinien go nauczyć łowić ryby na harpun. Jednak Neila niepokoił ten smarkaty intruz i przebiegłość czająca się w jego spojrzeniu. Zbyt dobrze wiedział, do czego lekarka zmierza. Poza tym laguna stanowiła jego terytorium – miejsce, w którym potrafiła przetrwać młodzieńcza, obsesyjna fascynacja Neila atomową zagładą. To jej zawdzięczał pobyt na atolu. Gdy przepuszczał obraz kości w zatopionym bombowcu przez filtr swoich marzeń, miał poczucie, że woda w głębinach łączy się z jego krwią. Stojące wokół laguny wieże obserwacyjne wciąż czekały na zarejestrowanie nuklearnej eksplozji, która obecnie mogła się dokonywać tylko w umyśle Neila. Gdyby rzeczywiście do niej doszło, nareszcie uwolniłby się od swojej obsesji i opuścił wyspę, oddalając się zarazem od rezydującej na niej przy kościółku śmierci.
Przez jakiś czas stał wśród albatrosów na szczycie skalnej ściany, a następnie ruszył w ślad za przepływającym nad laguną cumulusem, który odbijał się w szklistej akwamarynie. Kłębiasta chmura żeglowała na północny zachód. Szybko odsłoniła jasne niebo nad atolem, wyruszając w swoją długą podróż na Tahiti. Ale Neilowi zdawało się, że nadal widzi odbicie białego cumulusa w wodzie laguny, w odległości kilkuset metrów od miejsca spoczynku na dnie zatopionego bombowca i daleko od granicy strefy połowów. Gdy wiatr rozpędził fale, odbicie przeobraziło się w trójkąt przypominający dziób i kil zatopionego, przewróconego na bok jachtu, który wystawał spod powierzchni wody, dryfując po lagunie.
Czyżby któryś z odwiedzających wyspę jachtów zatonął zaledwie o milę od rezerwatu, kiedy wszyscy spali? Neil, orzeźwiony przez zimne powietrze na szczycie skalnego masywu, zbiegł na dół i ruszył przez gęste paprocie na pas startowy. Z powodów, których nie rozumiał, załogi wielu jachtów odpływały po zapadnięciu zmroku. Van Noortowie – sympatyczny amsterdamski architekt i jego piękna żona – podnieśli żagle, ku wielkiemu zaskoczeniu córek, przed świtem i przekazali im przez doktor Barbarę, że zjawią się tu z powrotem, po wizycie na Tahiti, pod koniec miesiąca. Z kolei starsi państwo z Kanady podnieśli żagle po zapadnięciu zmroku, nie żegnając się z wnuczkami, lecz przekazując przez Monique i panią Saito, że wrócą po swoje podopieczne po odbyciu wycieczki na Bora Bora.
Przez przypadek Neil widział, jak ci ostatni odpływali. Siedział, trawiony gorączką, na łóżku w otwartym namiocie, gdy widmowy żagiel zaczął sunąć w ciemnościach po powierzchni laguny. Usłyszał głos Carline’a i plusk wioseł szybko płynącej łódki. Zapadł w sen, a gdy się obudził, tej bezwietrznej nocy nad laguną panowała już cisza i nie było widać jachtu kanadyjskiego małżeństwa. Mokry od potu ruszył na brzeg, w nadziei że dzięki kąpieli w zimnej wodzie odzyska siły. Namiot Carline’a był pusty. Podwieszone boki przedniej ściany pozwalały zobaczyć porządnie ułożony na łóżku śpiwór. Przechodząc przez pas startowy, Neil dostrzegł Amerykanina idącego w pośpiechu wśród palm w przemoczonym ubraniu, wyczerpanego po wielogodzinnym wiosłowaniu. Nie zauważywszy Neila, wszedł do namiotu i opuścił boki płachty, wiążąc je, jakby odcinał się od doktor Barbary i rezerwatu.
Mając w pamięci tę niespokojną noc, Neil zatrzymał się przy pasie startowym. Oślepiający blask koralowej nawierzchni raził go w oczy. A może Carline usiłował dogonić Kanadyjczyków, w nadziei że uda mu się opuścić wraz z nimi wyspę? Właśnie krążył po płaskim terenie przy kościółku, szukając ignamów, które miały uzupełnić skąpe porcje żywności wydzielane mu przez kobiety. Jego twarz o ziemistej teraz cerze, osłonięta jak zawsze słomkowym kapeluszem, stale zwracała się ku grobom, pomimo iż wypatrywał ignamów. Tylu nieboszczyków spoczywało teraz na cmentarzu, że zaczął się zmieniać obraz cypla. Wielki grób Kima wieńczył kopiec obłożony kamieniami. Pokrywały go transparenty z żądaniami niepodległości Hawajów. Ten zaś, w którym pochowano profesora Saito, był maleńki i niepozorny. Ciało drobnego botanika zostało tak wyniszczone przez chorobę, że Neil niósł je na cmentarz na rękach. Z tyłu podążała doktor Barbara i wiecznie poirytowana wdowa po Japończyku – w ciąży z Neilem.
– Neil? Co tu robisz? – Carline uderzył laską o ziemię, jakby miał nadzieję, że obudzi Wernera i Wolfganga z wiecznego spoczynku. – Powinieneś szukać ignamów gdzie indziej.
– Wszedłem na górę, bo chciałem policzyć albatrosy.
– Po co, na litość boską? Oszczędzaj siły. Nikogo nie zauważyłeś?
– Nie.
– Żadnych śladów ognia czy kryjówki? Żadnego szałasu?
– Żadnego. Werner i Wolfgang dawno stąd wyjechali.
– To samo mówi Barbara, ale ja wiem lepiej.
Carline wpatrywał się w dłonie Neila, tak jakby spodziewał się w nich zobaczyć sekretną wiadomość od Niemców. Neil pojął, że Amerykanin czuje się osamotniony i jest zazdrosny o jego dawne kontakty z dwoma hipisami. Wyglądający jak straszydło Carline sprawiał wrażenie kogoś, kto lada moment zapuści korzenie wśród karłowatych ignamów. Ugryzł się w kciuk, zachłannie powąchał krew i wytarł palec o splątane włosy. Były już tak długie, że Neil podejrzewał, iż Amerykanin usiłuje upodobnić się do kobiety.
– David, chodź ze mną na ryby. Złapiemy małego rekina i upieczemy go przy ognisku na plaży.
– Oto Barbara ze swym doborowym towarzystwem. – Carline spojrzał groźnie na obóz, gdzie przy magazynie zgromadziły się kobiety, żeby odbyć jedno z ich nie kończących się spotkań. – Znowu zaczynają. Lepiej zejść im z drogi. Neil, nastał czas szkolenia ideologicznego. Pewnie szykujesz się do wyjazdu?
– Na razie nie. A ty?
– Na twoim miejscu nie próbowałbym dopłynąć do Tahiti tym skifem. Mógłbyś się zgubić poza laguną.
– Nie chcę wyjeżdżać. Dlaczego miałbym to robić?
– Z kilku powodów. Neil, wszystko się tu zmieniło. Twój czas na wyspie przeminął.
– Nie opuszczę Saint-Esprit. – Neil patrzył na grób profesora Saito, przywołując w pamięci jego bezładną paplaninę podczas przedśmiertnych męczarni, kiedy pani Saito próbowała go uciszyć. Wówczas botanik otwarcie zwrócił się przeciwko doktor Barbarze. Mówił o hydroplanie i albatrosach, myląc je ze sobą w malignie. – A dlaczego ty tu jesteś, David?
– Sprawa nie jest zakończona… – Carline uniósł zakrwawiony palec wskazujący. – Czuję zapach krwi. Neil, nie pozwól się nią opryskać. Nawet kropla może zabić.
– Więc wyjedź z rezerwatu. Wróć do Bostonu, do żony i córek.
– Do żony i córek? – Amerykanin uśmiechnął się do siebie z powodu naiwności Neila. – One są tu, na Saint-Esprit… Codziennie z nimi rozmawiasz. Dzieliłeś z nimi łoże. Neil, mężczyźni bardzo różnią się od siebie. Można by powiedzieć, że każdy stanowi wyjątek od reguły. Za to wszystkie kobiety są takie same. Na oko są różne, ale w głębi każda jest Barbarą Rafferty. Pamiętaj o tym, Neil…
Uderzył laską w grób i ruszył przez cmentarz, powłócząc nogami; patrzył w niebo, jakby wypatrywał samolotu ratunkowego i zamierzał na jego widok popędzić do wieży kontrolnej.
Neil odprowadzał go wzrokiem. Gdy Carline zniknął w lesie, zatrzymał się na chwilę przy grobie Kima. Brakowało mu flegmatycznego Hawajczyka – z jego humorami, gburowatością i niezliczonymi oznakami życzliwości czy szczerymi próbami wyleczenia go z marzeń o eksplozji nuklearnej. W pierwszych trudnych miesiącach pobytu na wyspie Kimo traktował go niemal jak uprzykrzoną muchę lub maskotkę wykorzystywaną przez doktor Barbarę do celów propagandowych z powodu postrzelenia chłopca przez Francuzów. Jednak później przekonał się, że Neilowi naprawdę zależy na sukcesie rezerwatu. Podziwiał jego talent pływacki i zręczność w łowieniu ryb. W niezdarny, ale wynikający z braterskich uczuć sposób usiłował go ochraniać przed kobietami. Umierając, trzymał Neila za ręce, jakby w nadziei że ten odwzajemni życzliwość i wstawiając się za nim u doktor Barbary, uratuje mu życie.
Podchodząc do maleńkiego grobu profesora Saito, obok kurhanu Kima, Neil zdał sobie sprawę, że brakuje mu również Japończyka. Jakimś cudem introwertyczny botanik potrafił być szczęśliwy ze swoją zawziętą i niemiłą żoną, czego chłopiec raczej nie pojmował, choć doceniał wynikający z tego komfort psychiczny.
Śmierć dwóch współzałożycieli rezerwatu, którzy odeszli z tego świata niemal równocześnie, tak wszystkich zaszokowała, że nawet nie byli w stanie prawdziwie się zasmucić. Poza tym doktor Barbara ostrzegła zespół, że występująca na wyspie, roznoszona przez muchy i objawiająca się wysoką gorączką choroba czyha na słabych i za mało zdeterminowanych, by potrafili przetrwać. Toteż groby nieszczęśników zostały zasypane w tempie, w jakim kamień niknie pod powierzchnią wody. Neil tęsknił za Kimem i profesorem Saito, ale równocześnie brał sobie do serca wysokie wymagania stawiane przez lekarkę członkom zespołu. Ani Hawajczyk, ani Japończyk nie potrafili im sprostać. Byli zbyt pochłonięci sobą i skłonni żyć własnym życiem. To ich usposobienie sprowadziło na nich śmierć. Jednak przede wszystkim liczyło się to, że byli mężczyznami, co dla doktor Barbary oznaczało najpoważniejszą wadę genetyczną.
Gdyby nie kombinezon nurka, chłód wody w lagunie zabiłby Neila. Ześlizgując się ze skifu w mroczne fale, czuł na udach uścisk lodowatych dłoni śmierci. Papugoryba stuknęła w okular jego maski, gorliwie zapraszając do swojego królestwa, ale akurat ten zakątek laguny był dziwnie opustoszały. Najwidoczniej wszystkie morskie żółwie i wężynki, kałamarnice oraz wszelkie ryby pospieszyły gdzieś na ważne spotkanie, zostawiając Neila samego w tej lodowatej krypcie. Wzmocniony tlenem z butli, płynął przez opustoszały ogród na dnie laguny. Sunęła za nim papugoryba, węsząc wśród grzybinek i strzykw, a z przodu, w odległości piętnastu metrów, na granicy ciemnej głębiny, żarłacz rafowy podążał z jakąś podniecającą misją. Tu kończył się ogród, a zaczynał pokryty czarnym piaskiem step, opadający ku wulkanicznej skale, spoczywającej na dnie jak zgnieciony transatlantyk.
Neil podpłynął do niej, stanął na inkrustowanej drobnymi kamykami powierzchni i zajrzał do zalanego wodą, częściowo zapadniętego krateru wygasłego wulkanu. Odbywało się tam spotkanie rodem z umysłu szaleńca – biesiada w głębinach. Przypłynęły na nią morskie stworzenia z całej laguny, niemal zasłaniając biały kadłub „Petrusa Christusa”, spoczywającego na piaszczystym dnie. Jego oświetlone mdłym światłem maszty pochylały się, a holenderska flaga falowała pośród niezliczonych ryb, które potrącały się jak w gorączce, nurkując przez otwarty luk do kabiny. Zwierzęce resztki i drobiny poszarpanej tkanki ludzkich zwłok, uwięzionych w kuchni jachtu, wirowały w wodzie niczym śnieżna zadymka z jakiegoś koszmaru. Uparta terpuga ciągnęła jelito, unoszące się na wodzie niczym proporzec, do spokojniejszego zakątka laguny, a podniecony strzępiel wpadł na Neila. Z luku kecza wypłynął kolejny potok organicznych szczątków, mącąc wodę. Zignorowane przez ryby kłębowisko włosów na oskalpowanej skórze zaczepiło o fał. Jasna splątana treska poruszała się jak parasol meduzy. Po chwili zsunęła się do ciemnej wody, zmierzając niczym widmo do bram otchłani.
Na wyspę przypłynął kolejny jacht. Właśnie zarzucał kotwicę pół mili od brzegu. Neil odpoczywał w skifie, opierając się na wiosłach. U jego stóp leżał kombinezon i butle tlenowe. Gdy tylko wydostał się na powierzchnię, gorączka wróciła, a słoneczny żar chyba ją wzmógł. Usiłując ułożyć wygodnie głowę, obserwował łódź gumową, pędzącą na przystań, gdzie stała pani Saito, unosząc ręce w geście powitania. Na dziobie łodzi siedziały dwie młode blondynki, a ich mężowie stali na rufie przy silniku. Jeden z mężczyzn filmował kamerą wideo wyspę, zaczynając od upstrzonej albatrosami ściany skalnej, a następnie kierując obiektyw na namioty i zagrody zwierząt oraz klatki ptaków. W końcu wycelował go w panią Saito, uśmiechającą się do gości z przesadą naganiacza pretensjonalnego nocnego klubu w Ginzie. Śmierć męża chyba w ogóle nią nie wstrząsnęła. Neil czuł, że psychicznie rozstała się z tym pełnym powagi botanikiem, jeszcze zanim zachorował. Profesor był dla tej nieustępliwej małej kobiety zbyt jednostronny. Ukrywał się przed ludźmi za grubymi szkłami okularów i usiłował dojść do ładu ze światem poprzez skatalogowanie jego nieskończonej różnorodności.
Pani Saito chwyciła za linę cumowniczą łodzi i pomogła wysiąść kobietom, oceniając ich zdrowe zęby, krągłe biodra i wysportowane sylwetki oczyma kierowniczki sklepu odbierającej towar. Dała znak doktor Barbarze, obserwującej scenę powitania ze schodów kliniki. Lekarka ruszyła wolnym krokiem na przystań, a Trudi i Inger były już na pasie startowym, dźwigając swoje wielkie brzuchy. Siostry van Noort i pielęgniarki z Nowej Zelandii zostały w magazynie. Siedziały po dwie obok siebie przy stołach jak w klasie. Słuchały przemowy Monique, która opierała rękę na ramieniu Nihala, jakby demonstrując im, że mężczyźnie mogą uratować życie tylko pewne zakryte części jego ciała.
Neil, zdecydowany powiadomić doktor Barbarę, że Carline przedziurawił „Petrusa Christusa”, a zatem jest odpowiedzialny za śmierć rodziców dziewcząt, wyniósł na brzeg kombinezon oraz butle tlenowe i wyciągnął łódź z wody. Wyczerpany z powodu długiego wiosłowania od miejsca, gdzie spoczywał zatopiony jacht, upadł na kolana. Ból głowy z powodu gorączki rozrywał mu czaszkę, a ręce i uda pokrywała nieprzyjemna wysypka. Usiłował zetrzeć dłonią bąble. Czuł się tak, jakby jego skórę już pożerały ryby oczekujące na kolejną biesiadę.
– Barbaro! – krzyknęła pani Saito. – Oni wracają! Wracają!
Pozostawiając gości, Japonka pędziła przez pomost. W szaleńczym biegu plątały się jej nogi i traciła oddech. Zaciskała dłonie na połach koszuli, jakby chciała uchronić piersi przed nagłym ciosem. Przebiegając obok Neila, potknęła się i uchwyciła dziobu łódki. Była tak wytrącona z równowagi, że w pierwszej chwili nie poznała chłopca odpoczywającego przy kombinezonie i butlach. Poruszała bezgłośnie wargami jak ryba, która na jego oczach połykała szczątki van Noortów.
– Oni… wracają!
– Kto, pani Saito? Kto wraca?
– Neil? A ty co tu robisz? – Skrzywiła się na jego widok z takim obrzydzeniem, że jej twarz przeobraziła się w karykaturę. – Ty głupcze… Francuzi wracają!
Neil czekał, aż doktor Barbara podejdzie i uspokoi małą Japonkę. Istotnie objęła ją, przytulając jej głowę do swojego ramienia i machając stojącej na przystani, niepewnej, jak się zachować, czwórce. Przestali filmować, okazując w ten sposób szacunek ciężarnym kobietom, pędzącym przez pas startowy niczym zstępujące z nieba anielice.
– Barbaro… – Pani Saito przełknęła flegmę. – Francuzi… wracają.
– Miko… nie ma powodu do strachu. – Lekarka otarła łzy z policzków Japonki. – Myśl o dziecku…
– Francuska marynarka wojenna… – Pani Saito wskazała dłonią na czwórkę gości. – Barbaro, oni dowiedzieli się o tym z radia…
– Wszystko w porządku. Poczekaj na mnie w klinice. – Lekarka popchnęła ją lekko w kierunku Inger i Trudi, po czym odwróciła się do Neila. Sprawiała wrażenie raczej spokojnej monarchini, na której wieści przywiezione na wyspę przez czwórkę gości nie zrobiły wrażenia, bo już wcześniej podjęła jakąś ważką i nieodwołalną decyzję. Stała nieruchomo, opierając na brzuchu splecione dłonie. W jej sposobie bycia zaszła widoczna zmiana: napięcie i niecierpliwość z pierwszych trudnych miesięcy pobytu na wyspie zostały całkowicie wyparte przez spokój tak bezmierny jak ocean. – Neil… Nie łowiłeś dziś ryb?
– Doktor Barbaro… Francuzi wracają…
– Wiem. Powiedziała mi o tym pani Saito. Powinniśmy im zgotować odpowiednie przyjęcie, co?
– Ale czy rzeczywiście wracają?
– Trudno powiedzieć. Od czasu do czasu ogłaszają taką informację, chcąc nas sprawdzić…
Neil podniósł się, usiłując utrzymać równowagę, bo stał bardzo niepewnie w grząskim piasku.
– Doktor Barbaro, znalazłem jacht van Noortów. Myślę, że to David przedziurawił go w odległym od atolu miejscu laguny. Nie dopłynęli do Tahiti – poinformował ją, z trudem koncentrując się z powodu gorączki.
– Jesteś pewny? – Lekarka głaskała go uspokajająco po plecach, wygładzając odciśnięte na skórze ślady pozostawione przez szelki od butli tlenowych. Dotknęła jego czoła i położyła mu dłoń na głowie. – Neil, odpocznij przez moment. Tak ciężko pracujesz.
Opierając się o nią, poczuł natychmiastową ulgę. Wdychał zapach jej skóry – ten sam zastarzały, mdły zapach potu, który znał z czasów, gdy sypiali w jaskini przy stacji meteorologicznej i przebywali wśród kości zagrożonych ptaków z rezerwatu oraz wśród łajna albatrosów. Gdy uśmiechnęła się do gości, spostrzegł ropiejące wokół jej dolnych zębów dziąsła. Uprzytomnił sobie, że jej piersi skurczyły się jak piersi starej kobiety i że postarzała się od czasu przybycia na Saint-Esprit.
– Doktor Barbaro, musi pani powiadomić Holenderki. Ich rodzice nie żyją.
– Spróbuj odpocząć, kochanie…
– Pani doktor, ryby pożerają ich zwłoki.
– Tyle zrobiłeś dla rezerwatu. – Głaskała go po mokrych od potu włosach. – Nie bój się… Położysz się do łóżka w klinice i będę się tobą opiekować. Pomyśl o tym, że znajdziesz się w swoich marzeniach tak blisko wież obserwacyjnych. Powiesz mi, co one widzą.
Neil słuchał spokojnego bicia jej serca – tak wolnego w porównaniu z jego galopującym z powodu gorączki pulsem.
– Doktor Barbaro?
– Tak, Neil?
– Te wieże nic nie widzą.
XVII
Koniec miłości
Nad pasem startowym łopotały transparenty. Wymalowane na nich slogany urągały zakurzonym drzewom. Neil uniósł klapę moskitiery i zaczął wyglądać przez okno pokoju dla chorych. Wytężał wzrok, chcąc poznać hasła widniejące na ruchliwych wstęgach materiału. Miał niższą gorączkę, jak często zdarzało się rano, więc potrafił odczytać slogany podobne do tych już znanych. Teraz „przemawiały” do pustego nieba.
Rezerwat to ostatnia enklawa życia!
Brońmy Saint-Esprit!
Zaprotestujmy przeciw próbom z bronią atomową!
Siostry van Noort, pod czujnym okiem pani Saito, stały na drabinie opartej o najwyższe z drzew. Obserwując ich pełne zaangażowania, ale niezdarne próby przywiązania do gałęzi kolejnego transparentu, Neil uśmiechnął się. Zastanawiał się, jak nakłoniły rodziców do długiej podróży „Petrusem Christusem” dookoła świata. Gdy szamotały się z grubym sznurkiem, transparent wyśliznął się im z rąk i unoszony przez wiatr opadł na buldożer.
– Martho! Heleno! – wrzasnęła pani Saito. Ich nieustanne chichotanie doprowadzało ją do szału. Stojąc przy drabinie, wygrażała im pięściami. – Co za oślice! To nie jest zabawa! Jadą tu po was mężczyźni, brutalni mężczyźni!
– Brutalni? – Helena upewniwszy się, że Japonka nie zdoła złapać jej za nogi, zrobiła wielkie oczy, spoglądając na młodszą siostrę. – Nam podobają się brutalni mężczyźni…
Gdy pani Saito beształa Holenderki za brak powagi, przeszła obok nich Monique. Zmierzała do krzeseł przed magazynem. Dźwigająca wielki brzuch Francuzka oparła się o wypłowiałe od słońca płótno składanego krzesła i bez przekonania zlustrowała wzrokiem powiewające na wietrze transparenty, jakby już wyłączyła się z życia społeczności Saint-Esprit i nie obchodziła jej niepewna przyszłość rezerwatu. Spojrzała na grób ojca i utkwiła wzrok w twarzy Neila, obramowanej szarym całunem moskitiery. Chłopiec miał nadzieję, że Monique uśmiechnie się do niego lub, przeciwnie, okaże natychmiastową irytację na jego widok, ale przyglądała mu się obojętnie. Czuł, że już przypisała go do przeszłości rezerwatu, na równi z panem Didierem, Kimem i profesorem Saito. Nucąc cicho noszonej w brzuchu córeczce, wyraźnie oczekiwała, że pani Saito zaraz rozkaże siostrom van Noort podnieść transparent. Czy Francuzka wiedziała, że szkielety utopionych rodziców dziewcząt spoczywają w przedziurawionym jachcie? Żołnierze odnajdą kości w ciągu kilku dni po powrocie na wyspę, a oskarżenie o dokonanie zabójstwa spadnie na wszystkich członków społeczności rezerwatu. Gdy na początku choroby Monique przyniosła mu do kliniki wieczorną porcję tapioki, Neil usiłował opisać jej ponurą biesiadę ryb, ale tak samo jak doktor Barbara uznała opowieść za wywołane gorączką urojenie.
Tylko Neil, pomimo choroby, w pełni jasno potrafił ocenić to, co działo się obecnie na wyspie. Kobiety zakazały sobie myśleć o przyszłości – o wiszącej nad atolem groźbie powrotu francuskich żołnierzy, jakby zajęcie go przez nich nie pociągało za sobą żadnych skutków dla toczącego się tu życia. Nawet doktor Barbara raczej nie przejawiała troski o jutro. Przesiadując na leżaku pod drzewem w swoim prywatnym ogrodzie, sprawiała wrażenie osoby wciąż przymuszanej do zakładania kolejnych klombów kwiatowych i nieświadomej, że za horyzontem czyha niebezpieczeństwo ostatecznego zakwestionowania jej władzy na Saint-Esprit. Właśnie opierała się na leżaku i od czasu do czasu leniwie unosiła głowę, wypatrując na niebie nadlatującego nad wyspę samolotu. Jedną ręką trzymała stylisko łopaty, z którą nigdy się nie rozstawała, a drugą położyła na szczupłym pośladku czternastolatka z Moluków – uprzywilejowanego gościa w jej niedostępnej dla innych posiadłości na Saint-Esprit. Nihal trzymał się blisko lekarki, zaniepokojony z powodu ustawicznego wrzasku pani Saito. Zgodnie z postanowieniem doktor Barbary codziennie pływał i łowił ryby na harpun. Na szczęście nie nałożyła na niego żadnych innych obowiązków. Sypiał sam, w namiocie po Kimie. Z jakichś powodów lekarka wstrzymywała realizację programu hodowli dziewczynek.
Neil, choć uwięziony w pokoju dla chorych, przysunął łóżko do okna i bacznie obserwował toczące się na wyspie życie. W nocy, gdy miał najwyższą gorączkę i widział kroczące gęsiego po suficie ranne albatrosy, wołał śpiącą obok w gabinecie lekarkę. Mamrocząc pod nosem i potykając się w ciemnościach o sprzęty, podchodziła do łóżka. Czuł się wtedy tak, jakby wnikała do jego majaczącego umysłu niczym demoniczna władczyni. Ale przynajmniej sypiała sama. Myśl o tym, że głowa sprytnego chłopca z Moluków spoczywa pomiędzy piersiami doktor Barbary, była dla Neila tak wstrząsająca, że tylko dzięki zazdrości przeżył pierwsze dni choroby, kiedy trawiła go niemal zabójcza gorączka.
Otarł pot z twarzy moskitierą, wciąż przesiąkniętą zapachem olejku do włosów profesora Saito. Usiłował zapomnieć o botaniku. Gdy kładł się na tym łóżku, uderzyło go, że drobne spocone ciało Japończyka odcisnęło swój kształt na materacu. Neil słuchał głosu wdowy po nim, nadzorującej ponowne zawieszanie transparentu. Pani Saito demonstrowała popis złości przynajmniej dwa razy dziennie, jakby w ten sposób ożywiała tradycję archaicznego japońskiego teatru z jego środkami aktorskimi w postaci groźnych pomruków i okrzyków. Wśród członkiń-założycielek rezerwatu tylko ona wydawała się przestraszona perspektywą powrotu na wyspę francuskich żołnierzy. Szwedzi, którzy ostatnio tu przypłynęli, utrzymywali, że istotnie słyszeli przez radio oświadczenie wydane przez Ministerstwo Obrony Francji o powzięciu przez rząd decyzji ponownego zajęcia atolu. Bliska paniki Japonka podjęła w związku z tym gorączkowe przygotowania do konfrontacji z żołnierzami. Podczas gdy doktor Barbara drzemała w swoim ogrodzie, a Trudi i Inger pod okiem Monique przygotowywały posiłki, pani Saito zaprzęgła do pracy młode kobiety, ledwie powstrzymując wybuchy histerii. Na krańcach pasa startowego ułożyły stosy z wyrzucanego przez ocean drewna i z wilgotnych liści paproci, które miały zostać podpalone z chwilą zjawienia się na wyspie ekip telewizyjnych, filmujących przejęcie jej przez wojsko. Dwie nowozelandzkie pielęgniarki stały się posłusznymi wołami roboczymi pani Saito. Lekarka zapewniła je, że osobiście będzie się opiekowała Neilem, w związku z czym poświęciły się sprawie obrony atolu. Wspomagały je kanadyjskie nauczycielki. We czwórkę przygotowały transparenty i wzmocniły kablem telefonicznym ogrodzenia zwierzęcych zagród. To była ostatnia reduta, w której miały z poświęceniem bronić kilku czworonożnych i skrzydlatych podopiecznych, nie nadających się do zjedzenia. Nowozelandzkie aktywistki ruchu ochrony środowiska i weteranki akcji wymierzonej w norweskich i japońskich poławiaczy wielorybów pracowały nie zniechęcone ani deszczem, ani upałem. Zatrzymywały się tylko przy grobie pana Didiera, żeby naładować akumulatory.
Dwie zamężne Szwedki nie uczestniczyły w przygotowaniach do obrony Saint-Esprit. Wyraźnie odstręczała je pani Saito w roli gorliwego kamikadze. Siedziały w magazynie przy swoich śpiworach, niezmiennie zdumione nagłym odpłynięciem mężów, którzy, jak zostały poinformowane, udali się na Tahiti, żeby dowiedzieć się, kiedy konkretnie Francuzi zamierzają powrócić na atol. Mieli też zaalarmować aktywistów ruchu obrońców środowiska na całym świecie. Gdy odpływali, one spały na wyspie, korzystając z zaproszenia doktor Barbary, która uspokajała je później wyjaśnieniem, że ich mężowie wyruszyli na Tahiti pod osłoną nocy, bo nie chcieli zostać zauważeni przez francuski samolot zwiadowczy.
Nikt się nie dziwił, że zabrali ze sobą Davida Carline’a.
Doktor Barbara i pani Saito długo opisywały go jako człowieka przesiadującego w zdewastowanej wieży przy pasie startowym niczym obłąkany kontroler lotów, niezdolnego do samodzielnego zdobywania środków do życia i żerującego na pracy innych. Twierdziły, że wkrótce David Carline znajdzie się w Bostonie i zastraszony przez żonę dołączy do kolejnej misji chrześcijańskiej udającej się do Konga.
Neil żałował, że Amerykanin opuścił wyspę. Brakowało mu pokrętnego idealizmu Davida, jego pretensji do świata, że ofiarował mu w chwili urodzenia wszystko, a potem pozbawił nawet odrobiny szacunku do samego siebie.
Mocno w końcu przywiązane do drzew transparenty „stemplowały” swymi sloganami niebo. W chwilach milczenia kobiety wpatrywały się w słowa kierujące do świata apel o obronę atolu, słowa dobrze widoczne dla nisko lecącego samolotu. Ale odgrywany spektakl stał się dla pani Saito nie do udźwignięcia. Jej demonstracje gniewu i strachu stanowiły parawan dla histerii. Zakrywała dłońmi zapłakane oczy, odpychając Inger oraz Trudi, usiłujące dodać jej otuchy, zaczynała łkać i uciekała do laboratorium. Przez szklane drzwi tego pawilonu Neil obserwował ją z pokoju dla chorych. Kręciła się wśród wspartych na kozłach półek ze skrzynkami, w których rosły marniejące grzyby, kiedyś starannie doglądane przez jej męża – Don Kichota taksonomii świata żywych organizmów. Neil z trudem rozpoznawał w pani Saito bojową kobietę o jasnym spojrzeniu, której na początku pobytu na Saint-Esprit pomagał tworzyć rezerwat. Gdy zaglądała do kliniki, a robiła to rzadko, cofała się od okrywającej go moskitiery, jakby była zaskoczona, że on jeszcze żyje. Czuł, że Japonka zna przyczynę jego gorączki i nie zgadza się z doktor Barbarą co do sposobu leczenia. Kiedyś usłyszał, jak rozmawia z lekarką w gabinecie, przynaglając ją do zwiększenia dawki aplikowanego mu leku. Jednak doktor Barbara samodzielnie decydowała o rodzaju kuracji.
Gdy pewnego dnia pani Saito kręciła się po tym „buduarze”, w którym dochodziło do jej intymnych zbliżeń z Neilem, chłopiec pomyślał o swoim dziecku, rosnącym w jej macicy. Japonka utraciła wiarę w siebie, więc wysilał zamroczony z powodu gorączki umysł, szukając słów pocieszenia. Nigdy nie próbował zyskać aprobaty pani Saito, ale uznał, że być może obecnie doceniłaby zaofiarowaną jej przyjaźń. Jako doświadczony botanik znała mnóstwo leczniczych roślin i mogłaby zaparzyć mu jakąś ziołową herbatę, skutecznie zwalczającą gorączkę. Odsunął wilgotną moskitierę i stanął na podłodze. Dostał mdłości, a pokój wirował mu przed oczami. Zwymiotował do stojącego przy łóżku wiadra, wytarł usta moskitierą i przeczesał palcami włosy, w nadziei że poprawi to jego wygląd. Zbyt słaby, żeby szukać swojego ubrania w gabinecie doktor Barbary, włożył jedwabne kimono profesora Saito, wiszące na kołku nad framugą drzwi zasłoniętych moskitierą. Przeszedł przez gabinet wśród zamkniętych na kłódki szafek z żywnością i lekami, otaczających spartańskie łoże lekarki, do tylnych drzwi. Zszedł ostrożnie po schodach i po pokonaniu kilkunastu metrów zamknął za sobą szklane drzwi laboratorium.
Uderzyło go w nos szare zabójcze powietrze – zapach butwiejących płatków róż z zaniedbanej hodowli, gnijących pestkowców i nie zerwanych z łodyg strąków. Panowały tu zaiste piekielne warunki dla roślin. Zdziczałe orchidee walczyły ze sobą o dostęp do światła. Neil miał poczucie, że fetor wydobywa się z jego obolałej głowy, jakby należał do tego samego co chore rośliny, trawionego gorączką świata, a one o tym wiedziały. Oparł się o stół na kozłach, czekając, aż umysł nieco mu się rozjaśni, gdy w miejscu, w którym kiedyś spoczywał z panią Saito w miłosnym uścisku, rozległo się ostrzegawcze syczenie. Japonka klęczała wśród gnijących grzybów. Jej twarz wyglądała jak teatralna maska obłąkanej gejszy. Wpatrywała się w kimono męża, jakby nie potrafiła rozpoznać Neila. Jej syczenie, wydobywające się spomiędzy wyszczerzonych zębów, przeszło w gardłowy krzyk, który wypłoszył intruza z laboratorium hodowli roślin, powoli zamieniającego się w ich grób.
– Chciałybyśmy, żebyś się poczuł lepiej – oświadczyła doktor Barbara, odkrywając spoczywającego pod prześcieradłem Neila. – Zawsze tyle robiłeś dla rezerwatu. Obiecaj mi, że nie będziesz więcej wstawał z łóżka.
– To mi dobrze robi. – Neil usiłował ułożyć pękającą z bólu głowę w wilgotnym wgłębieniu poduszki, na której spoczywała kiedyś głowa profesora Saito. – Gdy chodzę, czuję się lepiej. A poza tym chciałem pocieszyć panią Saito.
– Okropnie ją wystraszyłeś. Ostatnio zrobiła się strasznie nerwowa. Martwię się o nią, tak jak o nas wszystkich. Mam nadzieję, że potrafimy sprostać zbliżającym się wyzwaniom.
– Ja potrafię, doktor Barbaro.
– Wiem, ale chcę, żebyś leżał w łóżku, dopóki nie poczujesz się lepiej.
– A czy kiedykolwiek poczuję się lepiej? – Spojrzał na nią, chcąc zobaczyć wyraz jej twarzy. Dostał zawrotu głowy, jakby znalazł się w środku wichury. Równocześnie było mu zimno i gorąco. Doznawał takiego uczucia, gdy przepływał przez ten obszar laguny, w którym spotykały się dwa przeciwne prądy. – Czasami myślę…
– Oczywiście, że poczujesz się lepiej. Zawsze będę się tobą opiekowała.
Usiadła lekko na łóżku, zarzucając sobie na głowę moskitierę – tę wilgotną plecionkę w „altance”, gdzie dokonało żywota już dwóch jej pacjentów.
Neil lubił, gdy znajdowała się blisko niego, jak wtedy gdy mieszkali w jaskini przy stacji meteorologicznej, wśród białych piór gubionych przez albatrosy. Groźba powrotu Francuzów na wyspę i perspektywa likwidacji rezerwatu sprawiły, że lekarka była śmiertelnie blada. Toteż ślady ukąszeń przez owady na jej czole i policzkach wyglądały jak sygnały alarmowe. Jednak sprawiała wrażenie spokojnej, a nawet niewzruszonej, jakby z góry wykluczała możliwość porażki. Neila martwiły jej rozszerzone źrenice. Gdy sięgnęła po leżącą na nocnym stoliku strzykawkę, zdawało mu się, że sama chce sobie zrobić zastrzyk.
– Odwróć się. – Wypowiedziała to polecenie łagodnym głosem, jakim mogłaby się zwrócić do uległej starej pacjentki. – Pora na lekarstwo. Poczujesz się od niego lepiej.
Neil obnażył lewy pośladek, już przerażony z powodu bólu mięśnia po każdej iniekcji. Zamknął oczy, gdy doktor Barbara szukała miejsca na nakłucie wśród wcześniejszych śladów po igle.
– Co to za lekarstwo, pani doktor? Zawsze czuję się po nim gorzej.
– Lekarstwa często tak działają… najlepsze nawet lekarstwa. To ochłodzi twoją krew i gorączka spadnie. A teraz podkurcz palce…
Neil poczuł, jak igła przekłuwa mu skórę. Pod naciskiem silnej dłoni doktor Barbary tłok strzykawki zaczął się przesuwać. Lekarka zmarszczyła nos, jakby po fakcie zastanawiając się nad wielkością dawki, choć dalej popychała tłok.
– Czy to ta sama gorączka, którą miał profesor Saito? – Leżał na boku, opierając rękę na udzie lekarki. Pot spływał z jego twarzy na poduszkę. – I ojciec Monique?
– Tak. To rzadka choroba. Roznoszą ją muchy. Występuje tylko na Saint-Esprit. Ale ty masz o wiele silniejszy organizm niż profesor Saito.
– A więc albatrosy mogą ją złapać?
– Prawdopodobnie tak. – Włożyła strzykawkę do pojemnika. – Wkrótce zaśniesz i będziesz o nich śnił. Często słyszę, jak do nich mówisz.
Neil patrzył w jej zimne jak stal, nieprzytomne oczy. Uśmiechała się jedną stroną ust niczym wieloletnia pacjentka szpitala psychiatrycznego. Pojął teraz, że opuścił ją rozum. Może stało się to wtedy, gdy żyła sama wśród wielkich białych ptaków…
– Doktor Barbaro, dlaczego tylko mężczyźni dostają tej gorączki? Żadna z kobiet jeszcze nie zachorowała.
– To prawda, ale pod wieloma względami mężczyźni są słabsi od kobiet. Brakuje im naszej odporności. Niemniej pani Saito nie czuje się najlepiej. Sądzę, że wkrótce może zachorować.
– Też tak uważam. Ona i… Szwedki… – Neil ugryzł się w język zmieszany logiką obłędnej sytuacji, o której teraz rozmawiali. Kobiece głosy, dochodzące spod magazynu, przypomniały mu, że jest jedynym dorosłym mężczyzną na wyspie. – Co z Francuzami, pani doktor? Zjawią się tu wkrótce czy nie?
– Obawiam się, że tak. Przecież to ich miejsce ćwiczeń w zabijaniu. Rezerwat stanowi dla nich zbyt dużą konkurencję.
– A co z Davidem? – Neil postanowił nie wspominać o przedziurawionym przez Amerykanina jachcie, nie chcąc burzyć spokoju doktor Barbary. – Mógłby wrócić i pomóc bronić wyspy.
– Wątpię w to, Neil… Zrobił tu już wszystko, co potrafił.
– Był wyczerpany; jak Kimo i profesor Saito.
– Właśnie. Należało przyjąć życzliwie jego decyzję wyjazdu.
– Wszyscy trzej byli wyczerpani – powtórzył chłopiec. Przeczekał atak nudności, który uderzył w niego jak kolejna fala we wrak „Diugonia”, i spytał: – Dlaczego to przydarza się właśnie mężczyznom?
– To… trudno wytłumaczyć, ale istotnie łatwo się męczą. Już od tylu lat jestem lekarką. Wiem, że mężczyźni nie są w najlepszej kondycji.
– Czy nie mogłaby jej pani polepszyć? Wzmocnić lekami?
– Próbowałam, ale słabość mężczyzn jest dziedziczna. Ich geny są skażone przez wieczną agresywność i rywalizację. Dlatego mężczyźni są jak żołnierze, którzy stoczyli zbyt wiele bitew. Trzeba zadbać o ich odpoczynek.
– Gdzie mają odpoczywać, pani doktor? – Neil usiłował skupić myśli na tej „akcji rekreacyjnej”, która powinna być tak szeroko zakrojona. – Na świecie jest potwornie dużo mężczyzn.
– Da się dla nich znaleźć jakieś miejsce. – Doktor Barbara miała swój najżyczliwszy wyraz twarzy. Patrzyła na Neila, jakby już wybrała dla niego kawałek murawy, gdzie mógłby do końca świata powracać w spokoju do zdrowia. – Mężczyźni zużyli swoje siły, tworząc cywilizację, lecz jak rozdrażnione ze zmęczenia dzieci wciąż ze sobą walczą, nawet nie umiejąc dostrzec, jak są poturbowani. Przyszedł czas, żeby kobiety przejęły pałeczkę… Tylko my mamy siłę, żeby posuwać sprawy dalej. Neil, pomyśl o miastach zamieszkanych wyłącznie przez kobiety, o wypełnionych przez nie parkach i ulicach…
– Jak na Saint-Esprit, pani doktor?
– Tak. Rezerwat to miejsce nie dla słabych, lecz dla silnych. Chciałam dać tu tego przykład, jednak teraz nie jestem już tak pewna swoich racji jak wcześniej. Może nawet kobiety nie są dostatecznie silne, by móc wcielić w życie pewne idee. Dałyśmy z siebie zbyt wiele, zbyt wiele w każdej dziedzinie, a zwłaszcza w miłości. Ale już nadszedł koniec miłości.
Mimo osłabienia gorączką Neil uścisnął rękę lekarki, chcąc ją uspokoić.
– Doktor Barbaro, zostanę z panią. Nigdy stąd nie wyjadę.
– Nie, Neil, nie wyjedziesz. – Dotknęła jego czoła. – Zostaniesz na Saint-Esprit na zawsze.
Na wyspie został ogłoszony kolejny alarm przeciwlotniczy. Kobiety, nadzorowane przez panią Saito, wybiegły z magazynu i zajęły pozycje przy pasie startowym, ustawiając się co pięćdziesiąt metrów i bębniąc maczetami w puste kanistry. Neil, zbyt wyczerpany, żeby móc myśleć w tej wrzawie, po prostu patrzył na nie, stojąc w upale na schodach przed drzwiami do kliniki. Oddychał z wielkim trudem, więc trzymał się za klatkę piersiową, jakby mogło mu to pomóc wtłoczyć powietrze do płuc. Miał poczucie, że nierówny rytm pracy jego serca zakłóca jeszcze bardziej harmider „werbli” i że uderza ono o żebra. Pot spływał mu po udach. Jeszcze nigdy, od dnia, w którym zachorował, nie czuł się tak źle. Chciał zawołać doktor Barbarę, ale już zmierzała do pasa startowego, z dumą wskazując dłońmi na transparenty.
Postanowiwszy nie wracać do łóżka, dopóki nie zasłabnie, zawiązał kimono i ruszył, wlokąc za sobą nogi, do najbliższych zwierzęcych zagród. Teraz były tu tylko dwa skulone wśród odpadków i odchodów maczi, kiedyś stanowiące przedmiot dumy Neila. Wyglądały jak własne widma. Na jego widok uciekły w głąb zagrody, jakby wiedziały, że w każdej chwili mogą przeistoczyć się w wieczorny posiłek. Dalej znajdował się osamotniony samiec pekari. Spostrzegłszy Neila zaczął posapywać, jakby domagał się jedzenia. Kręciła się wokół niego równie wyposzczona, zabłąkana na atolu świnka. Trącała pekari ryjem w nogi, rozrzucając racicami wyschnięte na kość łajno. W poszukiwaniu pożywienia usiłowała staranować druty ogrodzenia, za którym rozciągał się prywatny ogród doktor Barbary – na wzgórzu przylegającym do lasu. Neil oparł się o drewniany słupek, przyciskając doń rozpalone czoło.
Mimo emocjonujących wydarzeń ostatnich dni lekarka dużo czasu poświęcała pracy w ogrodzie. Spulchniła ziemię pod kolejne klomby kwiatowe, najwyraźniej przekonana, że pozostanie na Saint-Esprit. Pracę nad jednym z nich ukończyła dziś rano. Wzruszona ziemia wciąż była wilgotna od nocnego deszczu. Łopata stała oparta o składane krzesło, a na stylisku wisiał słomkowy kapelusz. Pekari trącało Neila w nogi, niecierpliwie domagając się wpuszczenia do ogrodu. Poruszało nozdrzami, jakby czuło zapach bezcennych owadów wśród grudek wilgotnej ziemi. Neil nie reagował, tylko wpatrywał się w kapelusz – męską, drogą panamę, której dotychczas lekarka nigdy nie nosiła. Postrzępione rondo było połatane rafią. Teraz przypomniał sobie, jak David Carline łatał swój podarty kapelusz, przesiadując przy wieży kontrolnej. Czyżby Amerykanin pozostawił doktor Barbarze w spadku tę zniszczoną pamiątkę pobytu na wyspie?
Czując chwilowy odpływ gorączki, Neil rozsunął druty kolczaste i przecisnął się pomiędzy nimi do ogrodu. Pekari zakwiczało, kalecząc swoją szorstką skórę o kolce, i przemknęło przed nim prosto na klomby. On zatrzymał się przy krześle. Rozpoznał kapelusz Davida. Obok świeżego klombu był wykopany płytki grób, a w nim, pół metra pod powierzchnią, leżała paczka z rzeczami Neila. Oprócz zniszczonego podkoszulka i bawełnianych szortów znajdował się w niej skórzany pas z herbem królów hawajskich, podarowany Neilowi przez Kima. Zastanawiając się, na jakiej podstawie lekarka uznała, że już nie będzie potrzebował tego ubrania, okrył się szczelniej kimonem. W końcu przyjął, że postanowiła zniszczyć skażone zarazkami rzeczy, jakkolwiek pozwalała mu je nosić, dopóki nie wylądował pod moskitierą w łóżku w pokoju dla chorych.
Na wcześniej przygotowanych klombach rosły lilie, teraz tratowane przez pekari, które ryło ziemię, wyciągając z niej strzępy ubrań. Zwierzę, podniecone swoimi znaleziskami, przycwałowało do Neila, zlizało słony pot z jego kolan i pomknęło z powrotem na klomb, szarpiąc za wystający z ziemi but na gumowej podeszwie. Na wszystkich klombach ryjące w ziemi pekari zdawało się zakłócać spokój spoczywających pod nią tajemniczych ludzi. Neil chwycił łopatę i zaczął rozkopywać grunt wokół buta. Niebawem ukazał się drugi, a powyżej niego bawełniane spodnie, poplamione na wysokości łydek krwią. Chłopiec odrzucał piaszczystą ziemię, wciąż mając nadzieję, że doktor Barbara woli grzebać ubrania będące siedliskiem zarazków niż spalać je w piecu za kliniką. Jednak w butach i spodniach znajdowały się nogi mężczyzny, pokryte jasnymi sztywnymi włosami. Wyrzucając ziemię obok otumanionego pekari, odkrył ramiona i głowę młodszego z dwóch szwedzkich żeglarzy. Jego zwłoki leżały na ciele starszego, ściskającego go w pasie, jakby wciągał nieszczęśnika do grobu. Sąsiedni klomb skrywał ciało długonogiego mężczyzny w panterce i francuskich wojskowych butach. Kiedyś strój ten narażał go na śmieszność. Amerykanin miał zamknięte oczy w taki sposób, jakby nerwowo zaciskał powieki z powodu osypującej się na jego twarz ziemi. Trzymał w dłoniach kamerę wideo, należącą do Szwedów. Neil z łatwością wyobraził sobie Carline’a stojącego nad ich odkrytym grobem i zastanawiającego się, czy sfilmować ten makabryczny widok dla doktor Barbary. Zapewne nawet nie zdążył sobie uświadomić, że może go spotkać taki sam los. Chłopiec zasypał jego twarz, wykrzywioną ostatnim grymasem. Słaniając się wśród zabitych mężczyzn, miał poczucie, że jest filmowany przez niewidoczne kamery, zainstalowane w wieżach obserwacyjnych. Tym starym naziemnym bunkrom nie było dane zarejestrować eksplozji nuklearnej. Musiały się zadowolić pojedynczymi przypadkami morderstw – tymi, do których już doszło, i tymi, które dopiero miały nastąpić.
Albatrosy żeglowały nad transparentami obwieszczającymi światu, że te ptaki są teraz bezpieczne na Saint-Esprit, a kobiety wciąż uderzały maczetami w metalowe „werble”. Jednak doktor Barbara starała się je uciszyć. Stała na schodach kliniki, trzymając w ręku pojemnik ze strzykawką i w poszukiwaniu Neila penetrując wzrokiem wnętrze laboratorium oraz zagrody dla zwierząt.
Rzucił łopatę na grób Carline’a i ruszył z pagórka ku drzewom zamykającym od tyłu ogród. Gdy ściągał ze słupków luźno okręcony wokół nich drut, pekari wywlekało z ziemi ludzką rękę. Brudne palce unosiły się wśród stratowanych lilii, jakby chciały uchwycić się nieba. Neila znowu rozpaliła gorączka. Zrzucił kimono i pobiegł nago do lasu, który wydawał mu się bezpieczny.
XVIII
Podarunki dla śmierci
Ptaki zaczęły zdychać. Neil leżał wśród gęstych paproci obok pasa startowego, spoglądając na trzy martwe albatrosy, rozciągnięte bezwładnie na przystani. Ich rozcapierzone skrzydła zwisały z drewnianego pomostu. Czwarty ptak dreptał przy nich, chwiejąc się na nogach i tępo patrząc na lagunę. Nawet nie miał siły zaczerpnąć powietrza, więc usiadł osowiały na metalowej barierce, utraciwszy orientację przestrzenną. Na stercie drewna złożonego obok wieży kontrolnej i czekającego na rozpalenie z chwilą przybycia Francuzów, leżało kilkanaście nieżywych ptaków. Opadające skrzydła nadawały im wygląd kwiatów na stosie pogrzebowym.
Neil zastanawiał się, czy mógłby jeść mięso albatrosów. Wiedząc, jak jest tłuste, i biorąc pod uwagę, że ptaki dziesiątkuje jakaś straszna zaraza, wolał patrzeć na stojący przed kuchnią stół na kozłach. Spoczywały na nim, na kuchennej blasze, trzy świeżo upieczone, nieforemne bagietki. Inger położyła je tam, żeby ostygły. Z pobliskiego drzewa obserwował je również mały miodowód o purpurowym kapturze, który uciekł z ptaszarni i był równie głodny jak Neil. Inger okrążyła niezdarnie kuchnię, dźwigając swój ciężki brzuch. Może wyobrażała sobie, że już popycha przed sobą wózek? Umyła ręce w brezentowym kuble. W obozie było cicho. Kilka kobiet dopiero wygrzebywało się ze śpiworów.
Neil wyszedł z paproci i prześliznął się przez palisadę z palm, gotowy rzucić się na bagietki, gdy Inger zapadnie w poranną drzemkę. Z namiotu wyszła Annę Hampton, starsza z nowozelandzkich pielęgniarek, z zarzuconym na ramiona ręcznikiem. Utkwiła zaspane oczy w zawieszonych nad pasem startowym transparentach, dumnie prezentujących swoje slogany na pustym niebie. Znajdujące się obok stosy drewna, pokryte martwymi albatrosami, mogły w każdej chwili zabłysnąć ogniem na znak „radosnego” powitania. Przed magazynem stały ustawione rzędem krzesła, przygotowane na konferencję prasową, która, jak uważał Neil, nigdy się nie odbędzie, jeśli Francuzi zrezygnują z zajęcia wyspy. Zapragnął, żeby na schodach kliniki stanęła teraz doktor Barbara, ale ostatnio sypiała długo, na ogół wstając w południe. Do tego czasu pani Saito potrafiła już rozruszać młodsze kobiety i przydzielić im obowiązki, sprowadzające się głównie do zbierania wyrzucanego przez ocean drewna, malowania plakatów, które miały zawisnąć na pniach drzew, i wyczerpującego obserwowania linii horyzontu. Miodowód sfrunął na stół, gotów zaatakować bagietkę, ale Neil zagwizdał na niego, starając się odwrócić jego uwagę, dopóki Annę nie ruszy ociężałym krokiem pod prysznic. Jak dotąd nikt nie zameldował doktor Barbarze o tych porannych kradzieżach pieczywa. Neil miał nadzieję, że było specjalnie zostawiane dla niego, stanowiąc dowód, iż w rezerwacie kołacze się jeszcze pamięć szczęśliwszych tu czasów. Mimo iż lekarka próbowała zakazić go groźnymi bakteriami, lubił myśleć, że Trudi i Inger zachowały dla niego odrobinę uczucia. Bądź co bądź był ich kochankiem, a w łonach nosiły jego dzieci.
Zgodnie z tym, czego oczekiwał, gruba i zaniedbana Inger osunęła się niezdarnie na kuchenne krzesło, opierając na piecyku spuchnięte nogi. Gotująca się w czajniku woda niemal już wrzała, ale Niemka nie zwracała na nią uwagi, pogrążona w myślach – zapewne o dziecku. Miało się urodzić za tydzień jako pierwsze, któremu doktor Barbara pozwoliła żyć w rezerwacie. Wkrótce potem spodziewała się powić potomkinię Monique, a następnie Trudi i pani Saito. W ten sposób unikalne pokolenie dziewczynek spłodzonych przez jednego ojca z różnymi kobietami zainicjowałoby proces powiększania populacji obywatelek kobiecej republiki Saint-Esprit.
Neil przyciągnął uwagę ptaka, wycelowując w niego palec wskazujący, i spojrzał na Inger. Z głową opartą na poduszce, nuciła bawarską kołysankę. Przeszedł przez polanę do stołu i odpędzając od pieczywa muchy, położył dłoń na ciepłej skórce największej bagietki.
– Salaud!
– Leniwe gówno! Łapmy sukinsyna!
– Inger, mamy go!
Stalowe ostrze kuchennego noża ugodziło Neila w przedramię. Zbyt zszokowany, by poczuć ból, odwrócił głowę. Monique wypadła z bocznych drzwi kuchni i napierała na niego. Niemal zezowała z wściekłości. Pokrywająca jej czarne, ostrzyżone „na chłopaka” włosy smuga z mąki przypominała strzałę. Od przodu już zaszła Neila Trudi. Czyhała na niego za zbiornikiem na deszczówkę, trzymając w swojej drobnej dłoni topór rzeźnicki. Wymachiwała narzędziem, z zimną krwią wybierając cios, jakby miała do czynienia z wieprzkiem przeznaczonym na ubój.
– Monique! Trzaśnij w drugą rękę! Małe gówno… Nie odważy się już więcej kraść!
Neil cofnął się na widok krwi na przedramieniu i usiłował bronić się bagietką. Już wiedział, że został tu podstępnie zwabiony. Nie strzeżone wczoraj rano bagietki stanowiły przynętę. Przerażała go okazywana mu przez kobiety pogarda. Gdy Monique zaatakowała go ponownie, sycząc na niego, jakby był chorym kundlem, mogącym zarazić śmiertelną chorobą jej dziecko czy – na odległość – drogocenne niedźwiedzie z rezerwatu w Pirenejach, uskoczył w bok.
– Monique, to ja! Razem przypłynęliśmy tu na „Diugoniu”, żeby uratować albatrosy! – krzyknął desperacko.
– Przyjechałeś tu, żeby uratować siebie! – Nadal usiłowała wbić mu w rękę ostrze, zwinna pomimo ciąży i zacięta, jakby chciała wziąć na nim odwet za wszystkich pasażerów, którym zapinała pasy w samolotach. – Wynoś się stąd i mieszkaj sobie z rybami! Poszukaj dla siebie innej wyspy… Na Saint-Esprit rządzimy my!
Z kuchni wyszła Inger, potrząsając szuflą wypełnioną rozżarzonym węglem drzewnym. Obrzucając Neila wyzwiskami, wysypała zawartość szufli na jego bose stopy.
– Trudi, niech zatańczy, a wtedy dostanie tę bułkę! Neil, zatańcz dla nas na stole!
Trudi wbiła topór w blat.
Neil wyciągnął do niej rękę z zakrwawioną bagietką, chcąc zmylić dziewczynę, i przeskoczył przez parzące węgle. Puścił się pędem przez pas startowy do lasu, ścigany przez trzy obrzucające go najgorszymi wyzwiskami kobiety. Przebiegając obok kliniki, zauważył za rozpiętą we framudze drzwi moskitierą doktor Barbarę. Opierała wyciągniętą rękę na ramieniu Nihala. Unosząc podbródek, obserwowała zajście z obojętną miną kogoś, kto ma do czynienia z dziecinną sprzeczką na szkolnym podwórku.
Zlizując własną krew z bagietki, Neil przycupnął w drzwiach stacji meteorologicznej. Ukrywał zranioną rękę przed chorymi albatrosami, obserwującymi go ze skalnej ściany. Furia, z jaką zaatakowały go kobiety, budziła w nim strach. Był zbyt wstrząśnięty, by móc zjeść tę brudną bułkę. Pani Saito nie lubiła go od początku, być może z powodu jego wytrzymałości i pewności siebie, których tak brakowało jej mężowi. Z kolei Monique nigdy nie wyzbyła się w stosunku do niego nieufności, podejrzewając, że przybył na Saint-Esprit wcale nie z chęci ratowania albatrosów. Co się natomiast tyczy Inger i Trudi, to Neil był pewny, że go lubią. Jednak teraz zwróciły się przeciwko niemu – po części dlatego że doktor Barbara zaraziła je pogardą wobec mężczyzn, a po części, ponieważ znał prawdę o zabójstwach popełnionych przez nią w rezerwacie. Niemki zaś nadal chciały ukrywać tę prawdę przed sobą, a Neil swoją obecnością przypominał im o niej.
Mimo upalnej pogody drżał z zima, leżąc pod kocem doktor Barbary. Przyciskał do twarzy zniszczony materiał i wdychał słaby zapach potu lekarki, myśląc o własnym, co niedawno lał się z niego strumieniami. To było istne morze potu, potężniejsze niż te prawdziwe morza, w których zdarzyło mu się pływać. Zabandażował ranę na ręce podkoszulkiem, wspominając, z jaką ochotą przebywał nago z doktor Barbarą, gdy prała jego ubranie w wodzie, którą przynosił ze strumienia. Nie mógł pogodzić się z myślą, że chciała go zabić, tak jak zabiła Renę Didiera, profesora Saito, Kima i Carline’a. Ale teraz wiedział, że doktor Barbara jest niespełna rozumu i że on musi uciec z atolu – dotrzeć do Papeete i powiadomić władze francuskie o wszystkim, co zrobiła. Zamieniła powołany przez siebie rezerwat dla zagrożonych gatunków roślin i zwierząt w obóz zagłady mężczyzn. Zamordowała nie tylko uczestników wyprawy na Saint-Esprit, ale i członków załóg jachtów, którzy stanowili przeszkodę w realizacji jej planów – między innymi rodziców nastolatek, przemocą podporządkowanych „programowi rozrodczemu” i w zamyśle mających, nawet pod przymusem, kopulować z Nihalem. Zabiła także Gubby’ego i pierworodnego syna Neila, wywołując przedwczesny poród Trudi. W rezerwacie nie ostał się żaden mężczyzna, ale ona nadal była niebezpieczna. Mogła znowu kogoś zamordować, jeśli z jakichś względów jej to odpowiadało. Neil był zaszokowany, że tak długo pozostawał pod jej urokiem, magnetyzowany jej silną wolą. A ona po prostu wykorzystała jego chłopięcą fascynację nuklearną apokalipsą i poczucie zagubienia po śmierci ojca z powodu depresji i bierności matki.
Myśląc o okazywanym mu wcześniej przez doktor Barbarę silnym przywiązaniu, usiłował sobie jakoś wytłumaczyć zmianę jej zachowania. Potrafił sobie wyobrazić jej desperację spowodowaną zagrożeniem dla rezerwatu na skutek spodziewanego powrotu na wyspę francuskiej armii. W swym obłąkaniu zaczęła widzieć Neila wyłącznie jako kogoś należącego do świata mężczyzn, ich gry wojenne zaś uważała za śmiertelne zagrożenie dla tego, co stworzyła na Saint-Esprit. Gdy uciekał nago z ogrodu-cmentarza, zdawał sobie sprawę, że jego decyzja zamieszkania w jaskini przy stacji meteorologicznej to akt nieustającej wiary w lekarkę. Albowiem i wówczas nadal w jakimś stopniu w nią wierzył i chciał jej być potrzebny. Nocą, gdy leżał w śpiworze doktor Barbary, wdychając zapach jej moczu, myślał o tym, że z łatwością mogłaby go tu znaleźć i sprawić, iż pani Saito dołożyłaby jego kości do tych rozrzuconych po ścieżce prowadzącej ze stoku. Jakkolwiek czuł się zmuszony powiadomić o przestępstwach lekarki władze francuskie i dopilnować, by została aresztowana, to miał nadzieję, że ona na zawsze zapamięta tę jaskinię. To było jedno z tych symbolicznych miejsc, w których Neil zawsze miał na nią czekać, jedna z tajemnic jego serca.
Sprzeczne uczucia w stosunku do lekarki prześladowały go, od chwili kiedy schronił się w jaskini, uciekłszy z rezerwatu. Wyczerpany wspinaczką, natychmiast zasnął i śniła mu się laguna – płynął od mielizny do mielizny, a na każdej widział swoje martwe ciało. Czwartego dnia gorączka zaczęła spadać. Wkrótce rozjaśniło mu się w głowie i wyostrzył wzrok. Zamazany wcześniej obraz stoku zmieniał się w obraz normalny. Neil poczuł wreszcie woń niesionego przez wiatr słonego morskiego powietrza i odór łajna albatrosów, a nawet uderzył go w nos zapach dymu z ogniska, rozpalonego przez panią Saito podczas fałszywego alarmu i gaszonego wodą z oceanu. Z tego powodu przez wiele dni nad Saint-Esprit unosił się wielki obłok pary.
Przez trzy tygodnie Neil trzymał się blisko stacji meteorologicznej. Drzemiąc w śpiworze doktor Barbary, odzyskiwał siły, w miarę jak jego organizm wydalał toksyny, które mu wstrzykiwała. Potwornie wygłodzony, wybierał jaja z gniazd na ścianie skalnej i pożerał tłuste żółtka. Wciąż nagi, przekradał się przez zalesione stoki wzgórz na plaże wokół atolu w poszukiwaniu krabów i morskich ślimaków. Kiedyś o zmierzchu udało mu się schwytać w przybrzeżnym rozlewisku wśród skał małego żółwia. Krzemieniem odciął mu głowę i wypił krew. Następnego dnia przeszukał opuszczony obóz hipisów. Wśród desek zawalonych szałasów i na wpół zagrzebanych w piasku szczątków sieci znalazł wystrzępiony, ręcznie malowany podkoszulek i „wyprane” przez przybrzeżne fale dżinsy. Związał je w pasie przewodem elektrycznym.
Już dawno uznał za pewnik, że Wolfgang i Werner nie opuścili wyspy, lecz spoczywają w najgłębszych grobach w ogrodzie doktor Barbary. David Carline słusznie wierzył, że żyli na Saint-Esprit gdzieś w ukryciu, nie chcąc opuszczać Inger i Trudi, gdy wpadły w ręce lekarki. Ale czy Amerykanin zdążył się domyślić, że ich też zakaziła? Neil przypuszczał, że tego pozbawionego poczucia bezpieczeństwa nieszczęśliwego człowieka odstręczał pomysł doktor Barbary zwerbowania do rezerwatu większej liczby kobiet i pozbycia się mężczyzn, lecz nie zdawał on sobie sprawy, jak zamierzała to osiągnąć. Może wmówiła mu, że van Noortów z dnia na dzień uśmierciła tajemnicza gorączka, wywołana przez wirusy, które przywlec mogły na wyspę zwierzęta podarowane do rezerwatu? I to ona go przekonała, by przedziurawił jacht oraz pozbył się ciał, argumentując, iż ktoś mógłby zaalarmować władze francuskie? Jednak wracając myślami do spotkania z Carline’em przy kościółku, Neil doszedł do wniosku, że Amerykanin nie szukał bulw ignamów i batatów, lecz grobów Niemców, obawiając się, iż rychło sam może się stać ofiarą lekarki. Z drugiej strony Carline’owi brakowało woli przeciwstawienia się doktor Barbarze i ostrzeżenia załóg statków odwiedzających atol. Z kolei Neil aż nadto gorliwie podporządkowywał się bezwzględnej realizacji jej planu. Wiedział, że czymś go zakażała, ale powolne umieranie w pokoju dla chorych przynajmniej pozwalało mu być blisko niej, znajdować się w centrum jej uwagi. Zdawał się celowo zapominać o popełnionych przez nią morderstwach, a pod koniec „kuracji” był gotów sam dać się jej zabić. Z jakichś sobie tylko znanych powodów ustąpiła i nie ścigała go po ucieczce z kliniki. Może chciała sprawdzić, czy Neil jest pierwszym mężczyzną na atolu, zdolnym przeżyć ją samą? Poza tym, niezależnie od popełnionych morderstw, miała rację. Na Saint-Esprit kobiety były silne, a mężczyźni słabi. Kimo, Carline i profesor Saito zawiedli ją; nie sprostali wymaganiom, jakie stawiało przed wszystkimi wcielanie w życie idei rezerwatu. Neil nawet teraz, po tym co przeszedł, czuł się winny zdrady doktor Barbary. Sekretnie marzył o ponownym potwierdzeniu swej wartości w oczach tej kobiety. Chciał pozostać na Saint-Esprit, dopóki mu się to nie uda.
Jednak nadal wystrzegał się spotkania z lekarką. Opuszczał stację meteorologiczną tylko po zapadnięciu mroku. Podchodził do pasa startowego i sadowił się wśród drzew przy akwedukcie. Zwykle kobiety zbierały się po kolacji przy ognisku obok wieży obserwacyjnej i śpiewały proste francuskie piosenki, których nauczyła je Monique. Przygotowania czynione przez panią Saito w związku ze spodziewanym powrotem na atol francuskiej marynarki wojennej zbliżyły do siebie mieszkanki rezerwatu. Nawet Szwedki przyłączyły się do tych monotonnych śpiewów. Od czasu rzekomego wszczęcia alarmu przez ich mężów – spoczywających w jednym z grobów w ogrodzie doktor Barbary – tylko dwa samoloty pojawiły się nad atolem, krążąc na dużej wysokości. Kilka statków, których trasy przebiegały obok wyspy i które zawsze chemie na nią zawijały, zostało odstraszonych przez zimne powitanie i pogłoski na temat zamieszkałej tu, w swym kalwińskim niebie, ponurej sekty obrońców praw zwierząt. Przepływający tędy wielokadłubowiec, z kadetami kolumbijskiej marynarki na pokładzie, zarzucił kotwicę w lagunie tylko po to, żeby jak najszybciej napełnić zbiorniki wodą pitną – pod czujnym okiem grupki ciężarnych kobiet. Kolumbijczycy przywieźli do rezerwatu parę rzadkich czepiaków, ale jedno spojrzenie na opustoszałe klatki i na budzące lęk noże, którymi były obwieszone ściany kuchni, wystarczyło im, żeby poszukać innego rezerwatu dla zagrożonych zwierząt. Z ulgą podnieśli kotwicę i odpłynęli, popędzani przez dziki rytm uderzeń o kanistry. Pani Saito wydobywała z pogiętego metalu najgłośniejsze dźwięki, prowokacyjnie pokazując zdenerwowanym kadetom swój mały tyłek i wygrażając pięściami siostrom van Noort oraz Szwedkom, gdy dostrzegła w ich oczach pokusę ucieczki kolumbijskim statkiem. Zdążyła już zamknąć wszystkie nowicjuszki w świecie reżyserowanych przez siebie iluzji. Uroczyste zabijanie i pieczenie pekari – Neil obserwował ceremonię ze swojej kryjówki przy pasie startowym – niemal odtwarzało ryt eucharystyczny. Przestraszony Nihal dostał jako pierwszy krwisty udziec. Otoczony przez ciężarne kobiety i wyraźnie zaniepokojony, zagłębił zęby w mięsie, po czym odwzajemnił uśmiech wpatrzonych w niego z aprobatą kobiet. Bez wątpienia zdawał sobie sprawę, że właściwa rola do odegrania w wystawianym na wyspie mocnym przedstawieniu zostanie mu dopiero wyznaczona.
Doktor Barbara, poza tym że uczestniczyła w zbiorowych obrzędach, pracowała w swoim ogrodzie, ponownie grzebiąc wyciągnięte na światło dzienne przez złośliwe pekari nogi i ręce. Zasypywała je delikatnie, śpiewając cicho podczas wygładzania ziemi łopatą, jakby nie chciała zakłócać myśli kłębiących się pod czaszkami „śpiących” mężczyzn.
W lesie unosiły się tłuste opary, snując się pomiędzy zakurzonymi tamaryndowcami i eukaliptusami jak lepkie widma. Te opary mogły „wyczarować” chyba tylko fale uderzające o dziurawe zbiorniki na paliwo „Diugonia”. Neil, czując się bezpiecznie na swojej podniebnej wyspie, obserwował chore, chwiejące się na nogach albatrosy. Usiłowały otrząsnąć ze skrzydeł ciężkie opary. Niszczyła je epidemia jakiejś zabójczej choroby, roznoszonej po wyspie przez zarażonego ptaka, wypuszczonego z ptaszarni rezerwatu. Zdrowsze albatrosy zaczęły odlatywać z Saint-Esprit.
Neil kończył jeść poplamioną własną krwią bagietkę. Ostami kęs pokropił tą sączącą się z rany na ręce. Rzucił podkoszulek na schody stacji meteorologicznej i położył się w słońcu. Już myślał o następnym posiłku. Skoro odzyskał siły, mógł wykraść kombinezon nurka z namiotu Nihala i łowić w lagunie strzępiele hapuku. Gdy doktor Barbara zobaczy go w tym kombinezonie i z kuszą w ręku, chętnego do przejęcia z powrotem roli myśliwego, mianuje go swoim zastępcą w rezerwacie na czas odsiadywania długiego wyroku, Monique zaś i pani Saito zaczną go szanować, a Inger i Trudi będą mu okazywały względy jako ojcu ich dzieci.
Opary dotarły do stacji niczym drażniący nozdrza obłok pyłu o posmaku oleju opałowego. Neil otrząsnął się i stanął na schodach. Wśród drzew po obu stronach ścieżki unosiły się smugi dymu, a gęsta chmara zaniepokojonych owadów nacierała na ścianę skalną. Gdy szczyt spowiła szara mgła, albatrosy poderwały się ze swoich podniebnych grzęd i pofrunęły nad ocean. Neil, rozpędzając dym zakrwawionym podkoszulkiem, ruszył ku ścieżce. Języki ognia pełzały po stoku jak strumyczki lawy, zapalając suche podszycie i rdzawe pióropusze spróchniałych palm. Na twarz i klatkę piersiową Neila spadły tłuste krople o zapachu ropy do zasilania diesla. W górze, na krawędzi urwiska, stały Monique i Inger. Każda dźwigała powyginany kanister z paliwem do buldożera. Obie były wyczerpane po długiej wspinaczce, ale energicznie polewały ropą zalesiony stok i rozrzucały zapalane w ognisku u ich stóp pakuły.
– Monique, Inger! – Neil wytarł poplamione ropą usta. – Spalicie albatrosy!
Monique wskazała na niego dłonią i potrząsnęła kanistrem. Widząc jej wyszczerzone zęby, zdał sobie sprawę, że wspięła się na szczyt skalnego masywu, żeby spalić przede wszystkim jego.
Zasłaniając twarz, zaczął się wycofywać ze ścieżki, otoczony chmurą dymu.
Przy wejściu do stacji stała pani Saito. Trzymała w uniesionej ręce podkoszulek Neila, ozdobiony namalowanym przez dziecko, nieporadnym wizerunkiem japońskiej flagi, i wbijała nóż w miejsca poplamione krwią. Chłopiec zaczął zbiegać ze skalnej pochyłości, ślizgając się na rozrzuconych kościach. Próbował uciec przed ścigającą go, nieobliczalną Japonką. Przyszło mu do głowy, że wszystkie cztery kobiety tak obchodzą się z noszonymi w łonie dziećmi, jakby to były podarunki dla śmierci. Gdy potknął się i upadł wśród spalonych przez słońce czaszek oraz kości nóg zagrożonych ptaków, pani Saito rzuciła na ziemię podziurawioną nożem szmatę i oblała go ropą z kanistra, przynaglając Monique do zrzucenia zapalonych pakułów. Ale Francuzka i Niemka patrzyły w niebo, naśladując uniesionymi dłońmi tor śmigłowca, który wtargnął w przestrzeń powietrzną wyspy. W tym momencie pani Saito wycofała się do lasu. Po raz ostami Neil widział ten śmigłowiec na pokładzie „Sagittaire’a”. Maszyna nadlatywała z północnego zachodu. Przemknęła ponad odległymi od atolu ławicami piasku i zatoczyła krąg nad zatopionym „Petrusem Christusem”, którego wrak pilot spostrzegł bez trudu w przejrzystej wodzie laguny. Monique i Inger rzuciły kanistry i zbiegały ze skał, a Neil ruszył ku ścieżce. Gdy tylko tam doszedł, zza chmury dymu wyskoczyła pani Saito. Przeszyła go spojrzeniem ostrzejszym od ogrodniczego noża, który wymierzyła w jego pokrytą tłustą mazią rękę. Głos Japonki ginął zagłuszony rozlegającymi się na dole dźwiękami metalowych „werbli” i warkotem śmigła wojskowego helikoptera. Nagle odwróciła się i zaczęła zbiegać ścieżką wśród płomieni, jakby ścigała języki ognia spływające ku oceanowi.
– Mężczyzna! Leniwy mężczyzna!
XIX
Rezerwat lilii
Na Saint-Esprit powróciła cisza, wstrząsająca dla samej siebie. Neil stał pośrodku pasa startowego, wśród martwych albatrosów, i lustrował pusty, nie strzeżony obóz. Klapami namiotów poruszał lekki wiatr, a na brudnych naczyniach w kuchni ucztowały muchy. Czyżby kobiety pod przywództwem doktor Barbary opuściły wyspę na pokładzie przepływającego tędy statku wielorybniczego? Okopcone, poskręcane transparenty wisiały pomiędzy kikutami zwęglonych drzew. Wszystko, co nadawało się do spalenia, zostało w pośpiechu ułożone w stosy. Na pasie startowym wciąż żarzyły się porozrzucane rzeczy. W kopcach wilgotnego popiołu leżały szczątki chodników z desek, krzeseł z magazynu, kartonów z karmą dla zwierząt i sklejki, z której zostały zrobione plakaty. Dymiły, zmoczone przez padający w nocy deszcz. Jednak nikt z wyjątkiem Neila nie oglądał tych świadectw desperacji – chłopiec przykucnął przy jednym z żarzących się ognisk i zaczął ogrzewać dłonie nad małym stosem, pod którym leżał upieczony głuptak. Zerwał z niego zwęgloną skórę i spróbował tłustego mięsa o posmaku nafty.
Przez trzy dni na atolu szalał pożar. Po tym jak Neilowi udało się wymknąć pani Saito, zamierzającej spalić go żywcem, ukrywał się w dobrze osłoniętych miejscach pod ścianą skalną. Widziały go tam tylko zdychające albatrosy. Łapał ryby i kraby w przybrzeżnym rozlewisku, gdy w niebo wystrzelił potężny słup czarnego dymu zapowiadając, że wszystko może się tu obrócić w perzynę. Po raz pierwszy od czasu przypłynięcia na Saint-Esprit wypatrywał statków na horyzoncie i pragnął, żeby Francuzi wrócili. Niestety, patrolowy helikopter już więcej nie pojawił się nad atolem. Neil nocował w wieży obserwacyjnej obok strumienia, „strzeżony” przez obsceniczne graffiti, namalowane przez doktor Barbarę. Z podpalonych stosów drewna buchały coraz wyższe płomienie, a pożar rozszerzał się na rosnące w pobliżu pasa startowego drzewa. Neil wciąż był porażony nienawiścią, jaką dostrzegł w oczach Monique i pani Saito. Zainfekowana rana na ręce i plamy z ropy, które przywarły do jego skóry, przypominały mu, że w rezerwacie czeka na niego tylko śmierć. Z lasu nad tarasami widział Trudi, Inger, Monique i panią Saito w cmentarnym ogrodzie doktor Barbary. Obserwując te odpoczywające wśród grobów ciężarne kobiety o męskich fryzurach, domyślił się, że wiedzą o tym, w jaki sposób lekarka pozbywa się z Saint-Esprit mężczyzn. Jednak nadal było mu trudno pogodzić się z faktem, że go odrzuciły. Wspominał długie popołudnia spędzone z Trudi i Inger, kiedy baraszkowali na plaży niemal jak dzieci. Niestety, teraz miłe chwile spędzone z Neilem nic dla Niemek nie znaczyły, a o Monique i pani Saito wolał nie myśleć. Wszystkie wykorzystały go do poczęcia córek i odprawiły, gdy tylko pojawił się młodszy Nihal.
Wytarł usta z tłuszczu głuptaka i ruszył do obozu. Zwisające ze sznurów strzępy transparentów skojarzyły mu się z ogonami samolotów, zestrzelonych w czasie bitwy. Po obozie wiatr porozrzucał wciąż dymiące szczątki spalonych przedmiotów, jakby mieszkanki rezerwatu nadal dawały upust swemu oburzeniu na świat. Pchnął nie zamknięte na kłódkę drzwi do kliniki. Nie posłane łóżko w pokoju dla chorych wyglądało tak samo jak w dniu, w którym stąd wyszedł. Na materacu widniał teraz odciśnięty w pocie kształt jego, Neila, ramion, a całun z szarej moskitiery plamiły smugi zakrzepłej krwi. Otwarte drzwiczki szafek i wysunięte szuflady biurka w gabinecie świadczyły o tym, że doktor Barbara w pośpiechu przeszukiwała ich zawartość. Na podłodze leżały porozrzucane strzykawki i fiolki, jakby w ostatnich godzinach istnienia rezerwatu lekarka ścigała z igłą w ręku cały zespół. Neil usiadł na jej wąskim łóżku, omijając wzrokiem spoczywające na podłodze brudne desusy, i przysunął do twarzy poduszkę. Wyobrażał sobie, jak doktor Barbara przyciska do jego ust i nosa ten miękki przedmiot, czekając, aż ustanie oddech. Gdzieś na biurku, wśród ampułek ze środkami uspokajającymi i tymi wywołującymi poronienie, znajdowała się trucizna, za pomocą której uśmierciła Kima i profesora Saito. Na drzwiach pokoju dla chorych wciąż wisiało jedwabne kimono botanika. Neil dotknął zniszczonego materiału i wyszedł na świeże powietrze.
Zakrywając dłonią ranę na ręce, zdążał wśród rozrzucanego przez wiatr popiołu do namiotów kobiet. Przed tym, który zajmowała Monique, stały chodaki pani Saito. To był jedyny element porządku w totalnym chaosie. Neil uniósł klapę i zajrzał do mrocznego wnętrza. Wypełniały je roje much i cierpki odór pomieszanych zapachów – płynu do płukania ust, antyseptycznego fluidu i mdłych japońskich perfum, ulatniających się z otwartego flakonu, stojącego na bambusowym stoliku obok kilku powieści. Pani Saito i Monique leżały na wąskim łóżku, obejmując się nawzajem w talii. Muchy jątrzyły ropiejące rany na ich ustach i piły łzy z otwartych oczu. Plamki sadzy, przywianej przez wiatr z wypalonych stosów, pstrzyły nagie ramiona kobiet. Wyglądały jak konfetti zdobiące ciała podczas ślubu lesbijek. Na wpół otwarte, wydatne usta Monique ukazywały jej zęby, a oczy patrzyły surowo w zielony sufit namiotu. Wąskie biodra spoczywającej obok pani Saito wydawały się jeszcze drobniejsze przez kontrast z silnie zbudowanym ciałem Francuzki. Policzki Japonki były zapadnięte niczym w masce z papier mache, nos spuchnięty i ciemniejszy od reszty twarzy, a czoło podobne do czoła męża, jakby kradła mu tożsamość, po to by również w ten sposób dominować nad nim nawet po śmierci.
Neil zamknął flakon, usiłując zrozumieć osobliwe poczucie godności tych kobiet, perfumujących powietrze dla tych, którzy odkryją ich zwłoki. Odganiając muchy od ust Japonki i Francuzki, wycofał się z namiotu. Dzięki geometrycznym liniom białego pasa startowego odzyskał równowagę.
Jak łatwo się domyślił, w następnym namiocie spoczywały obok siebie Inger i Trudi. Inger obejmowała szczupłe ramiona Trudi swoją grubokościstą ręką. Śmierć zawładnęła ich ciałami, wyciskając z nich soki życia do ostatniej kropli. Muchy walczyły o pierwszeństwo dostępu do nie zasklepionych ranek po ukłuciach igły na rękach Niemek. Trudi i Inger znowu wyglądały jak hipiski-abnegatki, mieszkające na plaży z Wolfgangiem i Wernerem. Nakrył je prześcieradłem, starając się nie patrzeć na ich brzuchy, w których, w wodach płodowych macic, spoczywały jego córki. Nagle poczuł ostrzegawczy ból głowy, ten sam, który sprawił, że kiedyś uciekł z cmentarnego ogrodu lekarki.
– Neil? Wróciłeś… – Najpierw zobaczył skrzywione w uśmiechu, zakrwawione usta. Stała przy nim doktor Barbara, z łopatą w ręku. Promieniała na jego widok. Była mile zaskoczona, jakby podczas niewinnej pracy w ogrodzie niespodziewanie odwiedził ją przyjaciel. Na jej podkoszulku widniały żółte plamy wydzieliny z wola albatrosów, ale sprawiała wrażenie nieświadomej kataklizmu, jaki nawiedził wyspę: zgliszcz po pożarach i martwych kobiet w namiotach. – Neil… – Z dumą dotknęła jego brody. – Miałam nadzieję, że znowu cię zobaczę. Pani Saito mi mówiła…
– Ona nie żyje, pani doktor. – Cofnął się, zdając sobie sprawę, że błyszczące ostrze łopaty oblepia przed chwilą spulchniana ziemia. Bał się tego narzędzia, którym lekarka wciąż jeszcze mogła go pogrzebać. – Wszystkie są martwe… pani Saito, Monique, Trudi i Inger.
– Przykro mi, Neil. – Uśmiechnęła się z udawaną skruchą. – Wiedziały, że przyszła pora, by odejść. Poprosiły mnie, żebym je uśpiła. A teraz możesz mi pomóc zanieść je do ogrodu. Francuzi ich tam nie znajdą.
– Doktor Barbaro, Monique już nie jest w ciąży. Co się stało z dzieckiem? Czy znajduje się w żłobku?
– Nie. Nie mogłyśmy dopuścić, żeby mała umarła w brzuchu matki. Pozostałe dziewczynki były młodsze. Nie miały świadomości, że zasypiają. – Lekarka uniosła łopatę, jakby błogosławiła wyspę. – Córeczka Monique już odpoczywa w ogrodzie. Czeka na matkę. Posadzimy na ich grobach lilie… lilie z rezerwatu…
– Pani doktor… – Neil odwrócił się gniewnie w stronę namiotów. Policzył potrząsane przez wiatr klapy, przeświadczony, że również Kanadyjki, Nowozelandki i Szwedki leżą zimne na łóżkach. – Co stało się z Nihalem? Z Marthą? Z Heleną?
– Też odeszli. Razem. Nie chcieli z własnej woli, więc ich wyprawiłam w drogę.
– Dlaczego?! Doktor Barbaro, dlaczego?! – Krzyknął na nią, ale nie zareagowała, jakby nagle ogłuchła. Wyrwał jej z ręki łopatę. – Dlaczego pani wszystkich zabiła?! Oni kochali rezerwat!
– Był im potrzebny odpoczynek. Wszystkim… nawet małemu Nihalowi. – Podrapała się w drżącą rękę i z uśmiechem spojrzała w niebo. – Nigdy nie byli naprawdę szczęśliwi w rezerwacie. To zbyt wiele od nich wymagało.
– Zabiła pani mężczyzn… – Neil uświadomił sobie, że pogodził się ze śmiercią Kima, profesora Saito i Carline’a, lecz śmierć kobiet graniczyła z absurdem. – Ale dlaczego kobiety?
– Nie były wystarczająco silne. W rezerwacie potrafią przetrwać tylko silni. Tacy jak ty i ja. Neil, wywalczyliśmy sobie prawo do życia.
Do uszu Neila doszedł czyjś słaby głos, jakby miauknięcie kota, z namiotu za żłobkiem. Zacisnął dłoń na stylisku łopaty i nie dopuścił do siebie doktor Barbary, gdy chciała go objąć. Z otwartego wrzodu na górnej wardze ust lekarki spływała na zęby krew. Chłopiec rzucił łopatę pod nogi lekarki i pobiegł do namiotu, z którego dochodził jęk.
Pielęgniarki z Nowej Zelandii leżały na podłodze wśród porozrzucanych ubrań i pościeli. Usiłowały się ratować.
Patsy była ledwie przytomna i nie poznała Neila, ale Annę wyciągnęła do niego rękę.
– Neil, poszukaj dzieci… Bądź ostrożny… Doktor Barbara…
Posadził ją, przysuwając plecami do łóżka, i zmusił do zwrócenia zawartości żołądka. Zwymiotowała na dłonie krwawy śluz. Wytarła je o bluzkę i opierając się na ramieniu Neila, z trudem wciągała powietrze. Ciesząc się, że jest przytomna, odwrócił się do Patsy. Ocucił ją ze śpiączki, wymierzając klapsy w policzki. Uklęknął i okraczył jej nogi, masując uda, żeby zwiększyć dopływ krwi do serca – tak jak nauczyli go ratownicy na plaży w Waikiki.
Obie pielęgniarki miały na sobie robocze ubrania. Neil, widząc wcześniej porozrzucane w gabinecie doktor Barbary ampułki i strzykawki, dziecinnie łatwo potrafił sobie wyobrazić, jak lekarka aplikuje młodszym nowicjuszkom obiecane „witaminy”, wspomagana przez ufne Nowozelandki, które dzięki temu ostatnie dostały śmiertelne zastrzyki.
– Neil, dzieci… I Nihal. – Annę wciągała powietrze przez zaciśnięte zęby. – Nie pozwól doktor Barbarze zbliżać się do nich…
Odpędził muchy z jej twarzy i wziął ją za ręce, ale go odepchnęła i usiadła na łóżku.
Zostawił pod jej opieką Patsy i wyszedł na dwór. Zastanawiał się, jak zmusić doktor Barbarę do udzielenia pielęgniarkom pomocy lekarskiej.
Stała pośrodku pasa startowego, uśmiechając się do chorych albatrosów, które na chwiejnych nogach dreptały ku niej z plaży.
– Doktor Barbaro! Annę i Patsy są wystarczająco silne! Mogą wspólnie z nami żyć w rezerwacie…
Czekał na odpowiedź, ale od razu spostrzegł, że lekarki nie interesuje już ani on, ani Nihal, ani młode kobiety, którym wstrzyknęła truciznę. Błąkała się po pasie startowym, roztrącając żarzące się szczątki przedmiotów, zbyt pochłonięta przez demony z jej świata a rebours, żeby móc usłyszeć warkot nadlatującego śmigłowca.
Francuski dwurotorowy helikopter sunął tuż nad powierzchnią wody. Był o milę od wyspy. Gdy przemknął nad mieliznami, posyłając ku Saint-Esprit drobne, spienione fale, lekarka zmarszczyła brwi i wskazała dłonią szarą sylwetę „Sagittaire’a”, zakotwiczonego za rafą. Za kurtyną unoszącego się ku niebu dymu ukazał się smukły dziób korwety i światła sygnałowe.
– Neil, nadszedł czas! – Lekarka podeszła do niego. Po chwili niezdecydowania, kiedy sprawiała wrażenie, że nie chce rozpoznać tego wojennego okrętu, odzyskała całą swoją witalność. Nawet ślady po ukąszeniach przez owady na jej czole zdawały się emanować wściekłością. Stała się tą samą aktywną kobietą o silnej woli, którą kiedyś poznał przed hotelem w Waikiki. Trzymała w dłoni chromowany pistolet, zabrany Davidowi Carline’owi. – Neil, Francuzi wrócili.
– Doktor Barbaro, zastrzelą panią…
– Posłuchaj… Wciąż nie jest za późno. – Uniosła pistolet, jakby postanowiła wycelować prosto w Neila. Gdy odsunął się i wyciągnął ręce, wyobrażając sobie, że złapie kulę, wymierzyła broń w zdychającego na pasie startowym ptaka. – Neil, musimy zabić wszystkie albatrosy.
XX Tajemne przejście
Ostatnie nosze z chorymi, przetransportowane przez helikopter, spoczęły na rufie „Sagittaire’a”. Neil, osłaniając twarz dłońmi od prądu powietrza, wywołanego ruchem śmigła, zszedł na platformę w ślad za francuskimi sanitariuszami. Kropelki wody błyszczały na policzkach i czole Patsy Kennedy jak szron na zamarzniętej rybie, ale oczy Nowozelandki zdawały się poznawać Neila. Spoglądała na jego świeżo ogoloną twarz tak bezbronnie i niepewnie, jakby się obawiała, że ją zrani. Gdy usiłował dotknąć jej podbródka, wzdrygnęła się i odwróciła głowę.
Nihal i uratowane kobiety leżeli już bezpiecznie w kajutach, badani przez zespół lekarzy z pogotowia, przetransportowanych helikopterem z Papeete na pokład korwety. Wszystkie „nowicjuszki” przeżyły, choć żadna z Holenderek, Szwedek i Kanadyjek jeszcze nie wiedziała o śmierci najbliższych. Nawet przesłuchujący Neila francuscy komisarze policji z trudem ogarniali ogrom zbrodni popełnionych na wyspie w okresie istnienia rezerwatu. Na szczęście dla chłopca Annę Hampton, przytomna, choć wciąż roztrzęsiona, zapewniła ich, że ratował życie wszystkim zagrożonym.
Przy sterburcie stali Andersonowie, lustrując przez lornetki wciąż dymiące wzgórza nad pasem startowym, nad którym dominowały teraz poczerniałe kikuty drzew. Gdy przenoszono obok starszych państwa nosze z Patsy Kennedy, zaprzestali poszukiwać na wyspie doktor Barbary i pogłaskali pielęgniarkę po ramieniu. Neil chciał, żeby do niego podeszli, ale podobnie jak wszyscy pozostali unikali go, jakby był rozbitkiem, który uratował się z morskiej katastrofy dzięki kanibalizmowi. Podejrzewał, że mimo troski o niego Andersonowie nadal widzą w nim głównego wspólnika doktor Barbary. Wciąż bolały go ręce od ich żelaznych uścisków, gdy wysiedli z helikoptera na pas startowy i niemal rzucili się na niego, rozgniewani, ale i uspokojeni tym, że żyje. Kiedy tak stał, zbryzgany krwią, wśród zastrzelonych albatrosów, pani Anderson zasłoniła mu oczy swoimi drobnymi dłońmi, jakby usiłowała na zawsze wymazać z jego pamięci wszystko, co widział na Saint-Esprit. Skórzane kurtki starszych państwa były poplamione zaschniętą krwią ptaków – przypominały Neilowi o karminowych smugach pozostawionych przez środek do odstraszania rekinów na kamizelce ratunkowej, którą złowił w sieć w pobliżu rafy. Rzecz jasna, Andersonowie przetrwali podróż na Tahiti – podjętą, by zaalarmować władze francuskie o tym, co dzieje się na wyspie – podróż mającą się skończyć ich zgubą, choć omal nie umarli z zimna. Zgodnie z oczekiwaniami doktor Barbary ich zniszczony przez pożar jednożaglowiec zaczął tonąć przy pierwszym szkwale. Stracili niemal cały ekwipunek, włącznie z kamizelką ratunkową majora, i dryfowali po oceanie w łódce, dopóki nie uratował ich japoński statek wielorybniczy.
Bez względu na to, co sobie myśleli, Neil nie zabił żadnego albatrosa. Po raz ostami widział doktor Barbarę, gdy zbryzgana krwią cięła na oślep ptaki maczetą i jak obłąkana dobijała je strzałami z pistoletu Carline’ a. Helikopter unosił się nad tą krwawą jatką, a w górze rozlegały się, wzmocnione przez megafon, krzyki pasażerów. Lekarka zabijała ptaki od tygodni, podrzucając im zatrute ryby. „Ratowała” je od losu straszniejszego niż ta masakra. Dla Barbary Rafferty śmierć oznaczała tajemne przejście do świata bezpiecznego dla wszystkich zagrożonych i zmęczonych. Neil ufał jej niemal do samego końca. Od początku wiedział, że udusiła pana Didiera i Gubby’ego, otruła Kima i profesora Saito, zabiła Carline’a oraz kilka osób z załóg jachtów, lecz odsuwał tę prawdę od siebie. Nie próbował także powiadomić o wszystkim Francuzów za pośrednictwem odwiedzających wyspę żeglarzy, choć, zgodnie z planem, sam miał się rychło znaleźć na cmentarzu przy kościółku lub w ogrodzie lekarki, w odległości kilku kroków od jej leżaka. Godził się z obłąkańczą logiką postępowania tej kobiety, bo był bezpieczny tylko wtedy, gdy robił, co mu kazała. Od chwili kiedy poznali się w Honolulu, wykorzystywała dla swoich celów jego pragnienie śmierci, absurdalne poczucie winy z powodu nowotworowej choroby ojca i rojenie o wiszącej nad Saint-Esprit nuklearnej zagładzie. Ponadto wiedziała, dużo wcześniej niż on sam, że pociąga go seksualnie w obsesyjny sposób oraz że on nie potrafi się oprzeć jej bezwzględnemu dążeniu do stworzenia takiego rezerwatu, jakiego chciała. Bo ten rezerwat miał służyć wyłącznie jej eksperymentowaniu z okrucieństwami i niebezpieczeństwami, jakich nie toleruje żaden porządek społeczny. Jednak pomimo zła, jakie wyrządziła, Neil do pewnego stopnia nadal wierzył, że postępowała słusznie. Przeczesywał wzrokiem pokryte sadzą wzgórza, z nadzieją że lekarce udało się wymknąć Francuzom. Domyślał się, że wybrała takie zakończenie, gromadząc niezbędne do przetrwania zapasy na jakiejś mieliźnie, a w tej chwili ukrywała się w którejś z wież obserwacyjnych. Tym samym w końcu spełniła marzenie Neila o tym, żeby przez ich szczeliny okienne widać było zagładę. Gdyby Andersonowie utonęli, Barbara Rafferty wkrótce zostałaby na wyspie sama i mogłaby stąd uciec, wsiadając na jakiś przepływający tędy jacht, a następnie nagle pojawić się w Manili, Kapsztadzie czy Hongkongu z transparentami obwieszczającymi jej protest przeciw komuś lub czemuś. Nawet teraz Neil nie potrafił jej zdradzić. Powiedział Andersonom i kapitanowi „Sagittaire’a”, że po zjawieniu się nad atolem helikoptera popadła w obłęd i utopiła się w pobliżu rafy z rozpaczy, iż rezerwat na powrót przemieni się w miejsce prób z bronią atomową.
Gdy z komina korwety buchnęła para, Neil po raz ostatni policzył wieże obserwacyjne. Doktor Barbara pokazała mu, co znaczy spełnienie marzenia o śmierci, bardziej dobitnie niż mogłaby to zrobić wojna z użyciem broni jądrowej. Wciąż miał przed oczyma postać lekarki na pasie startowym. Gdy przestała siec maczetą wnętrzności albatrosów, uznając to zadanie za zakończone, rzuciła pistolet i uśmiechnęła się do Neila po raz ostatni, krzywiąc zakrwawione usta, jakby żałowała, że nie może go ze sobą zabrać. I pobiegła do lasu, obok kliniki, zwierzęcych zagród i swojego ogrodu, gdzie teraz Francuzi wykopywali pierwszą z jej ofiar.
Światła sygnałowe na mostku oświetliły pas startowy, a włączone silniki zadudniły o pokład, jakby ze zniecierpliwieniem czekały na powrót korwety do Papeete. Kapitan powiedział Neilowi, że rząd francuski parafuje dokument końcowy nowego międzynarodowego układu o zakazie prób z bronią jądrową i do tego czasu już nie zamierza ich podejmować. Władze państwowe, znużone protestami przeciwników prób i ekologów, chytrze postanowiły zostawić Barbarę Rafferty i jej zespół w spokoju, wychodząc z założenia, że purytańska „sekta” pod wodzą niezrównoważonej psychicznie lekarki rychło zniszczy samą siebie, dzięki czemu międzynarodowy ruch obrońców środowiska zostanie zdyskredytowany.
– Ani śladu tej kobiety… – Major Anderson opuścił lornetkę, nie skrywając żalu, że nie może dowodzić ostrzeliwaniem z korwety leśnej fortecy doktor Barbary. – Dokładne przeszukanie atolu zajmie im tygodnie.
– Utopiła się – przypomniała mu żona. – Neil widział, jak wchodziła do oceanu… Już nie mogła zrobić nic innego.
– Skłonny byłbym w to uwierzyć, ale inni nie uwierzą. Jak na kogoś tak owładniętego obsesją śmierci, ta kobieta kurczowo czepia się życia…
– Neil… – Pani Anderson przełknęła pretensje do niego i wzięła go za rękę w geście współczucia. – Kiedy będziesz rozmawiał z matką?
– Wieczorem… Załatwiają połączenie przez radiostację.
– To dobrze. Ucieszy się, mogąc cię usłyszeć… ale uważaj na to, co powiesz, zwłaszcza jeśli chodzi o tragedię z dziećmi. Nieszczęsne istoty. Wkrótce dowie się o nich wystarczająco dużo. – Pani Anderson powstrzymała się od dalszych komentarzy i uśmiechnęła z nadzieją. – Ale pamiętaj, że cokolwiek się zdarzy, zostałeś uwolniony od Barbary Rafferty.
Ale czy rzeczywiście? I czy tego chciał? Świadom, że Andersonowie, podobnie jak członkowie załogi „Sagittaire’a”, czują się w jego towarzystwie nieswojo, przeszedł na lewą burtę. Z unoszącego się nad wodą dymu wychynął żaglowiec o białych masztach. Powiewała na nim amerykańska flaga. Sternik właśnie otwierał dużą wiklinową klatkę, żeby wypuścić nad wyspę parę jaskrawo upierzonych, lękliwych nektarników.
Korweta odbiła od brzegu. Neil spojrzał po raz ostatni na wrak „Diugonia”. Gdy Francuzi opuszczą Saint-Esprit, będą tu przybywali zaciekawieni wydarzeniami na atolu ludzie. Może pewnego dnia ktoś natknie się na starą brytyjską lekarkę, żyjącą na okolicznych wysepkach pod osłoną bazy wojskowej – poligonu do prób z bronią jądrową, i dojrzałą do założenia nowej kolonii zagrożonych istot. Neil również dołączy do tej kolonii, szczęśliwy, że znowu będzie nad nim panowało okrutne i dobre zarazem serce doktor Barbary.
J. G. Ballard