Książka "Koniec świata i Hard-boiled Wonderland" opublikowana została prawie dwadzieścia lat temu, w 1985 roku, co może oznaczać, że Japonia wcześniej niż Ameryka przejęła się ideą matriksa, zapewne dlatego, że silnie doświadczyła strachów społeczeństw wysoko stechnicyzowanych. Ktoś dobierze się do naszego mózgu, coś, dajmy na to elektryczna maszynka do mięsa czy telewizor, roztoczy kontrolę nad naszym życiem. W jednej z pierwszych scen książki Murakamiego bohater jedzie dźwiękoszczelną windą, gorączkowo zastanawiając się, gdzie ukryte są kamery.
Hikikomori siedzą w kuchniach
Bohaterowie większości książek Harukiego Murakamiego rezygnują z intratnych posad, eleganckich mieszkań, luksusowych samochodów, a ich marzeniem jest, jak w przypadku bohatera "Końca świata…", żeby kupić sobie mały domek na wsi, pić piwo, słuchać Mozarta i uczyć się greki. Niestety, aby zarobić na domek, bohater "Końca świata…" pracuje w Systemie (i przetwarza w swoim bezbronnym, ale genialnym mózgu jakieś skomplikowane dane). Pracuje jednak niechętnie, jakby półgębkiem.
Bohaterowie, których stworzył Murakami, przypominają dzisiejszych hikikomori – młodych Japończyków, którzy zamykają się w domach i latami z nich nie wychodzą. Jak alarmują psychologowie i socjolodzy, to coraz powszechniejszy w Japonii rodzaj depresji. Hikikomori zostają przez Murakamiego wywabieni z domów, bo muszą (o ironio losu!) ratować świat. Także bohater "Końca świata…" rad nie rad włazi do kanałów, zmaga się z podziemnymi stworami, przyjmuje dziwnych gości, którzy demolują mu mieszkanie – jest oczywiście Alicją w Krainie Czarów bezradną wobec wciąż strofujących ją istot. Za przewodnika po krainie "pod ziemią" (po zaświatach?) ma zaś dorosłą wersję "króliczka" – pulchną dziewczynę w różowym kostiumiku.
Proza Murakami kipi tego typu absurdalnym humorem. Japoński pisarz zbiera jak odkurzacz literackie (i filmowe) tropy, figury stylistyczne, schematy fabularne – jest w prozie może kimś porównywalnym do Tarantino, ale przy tym ma coś z powagi czy ponuractwa Lyncha (tak jak on lubi eksponować motywy odsyłające do psychoanalizy: studnie, tunele). Murakami prowokuje porównania z filmem, ponieważ jego proza jest gęsta od obrazów. W tym sensie zmysłowa, a nie intelektualna.
Silnie eksploatowany przez horrory klasy B motyw "stworów z podziemi, które porywają ludzi i żywią się trupami" u Murakamiego rozwija się ku mniej spektakularnej, ale może tym intensywniejszej grozie – ku skojarzeniom z pisarstwem najwybitniejszego nowelisty japońskiego Akutagawy Ryunosukego (twórcy m.in. opowiadania o Kappach – krainie wodników) i ku jego "Życiu pewnego szaleńca" – pełnej bólu opowieści o świecie, który rozsypuje się jak stłuczone lustro.
Nawiązania do "Alicji w Krainie Czarów" w "Końcu świata…" można uznać jedynie za grę na planie fabuły albo wziąć za wskazówkę. "Alicja…" to analiza umysłu pogrążonego we śnie napisana przez matematyka. Abstrahując od operacji logicznych, postawiony tam zostaje egzystencjalny problem tożsamości. Czy ja to ja? Gdzie jest moja stopa? – pytała Alicja zagrożona roztopieniem się w… Śnie? Niebycie? Śmierci? I w istocie to sen i śmierć są tematem "Końca świata…" Harukiego Murakamiego.
Schodzenie do bardo
Bohater żyje w dwóch nurtach. Murakami prowadzi narrację w ten sposób, że związki przyczyny i skutku między poszczególnymi etapami jego historii są zamazane. W nurcie dziennym dostaje jakieś zadania do wykonania, racjonalizuje rzeczywistość, próbuje panować nad sytuacją i złożyć świat w spójną całość. W nocnym "stanie przejścia" przebywa w mieście zasypanym śniegiem, za którego murami umierają jednorożce, a na peryferiach dogorywają cienie, które odłączono od ciał. Pracuje w bibliotece, gdzie z czaszek jednorożców wydobywa się i czyta sny (przypomina się tu i Poe, i Borges).
"Koniec świata…" może być odczytany jako zapis wędrówki po bardo – buddyjskiej krainie zmarłych-żywych – które jest miejscem jakiegoś stanu pośredniego, gdzie umysł jeszcze żyje fantomami dni, kakofonią obrazów. "Dlaczego słońce wciąż świeci? Dlaczego ptaki wciąż śpiewają? Czyżby nie wiedziały, że świat się już skończył?" – czytamy w motcie książki.
Murakami potrafi w prozie osiągnąć to, co rzadko się udaje – z obrazów opatrzonych, dźwięków osłuchanych i wyzutych z wszelkiego czaru, jak Sting puszczany w supermarketach, z fragmentów wydobytych z pamięci i uczuć tak odległych, jakby przytrafiły się komuś innemu – Murakami potrafi ułożyć historię, która jest jak dziecięca zabawa, wciagająca i jednak groźna, tajemnicza jak jednorożce, które są obecne, a przecież nigdy nie istniały.
Haruki Murakami
Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland
przełożyła z japońskiego Anna Horikoshi
Dlaczego słońce wciąż świeci?
Dlaczego ptaki wciąż śpiewają?
Czyżby nie wiedziały,
Że świat się już skończył?
The End Of The World
Hard-boiled wonderland – winda, bezdźwięk, otyłość
Winda wznosiła się z minimalną prędkością. W każdym razie zdawało mi się, że jechała w górę. Nie byłem jednak tego pewien. Poruszała się tak niemrawo, że w końcu straciłem orientację. Być może jechała w dół, być może stała w miejscu. Wziąwszy pod uwagę całą sytuację, postanowiłem – wyłącznie dla własnej wygody – że winda jedzie w górę. Nie miałem jednak żadnych podstaw, aby tak sądzić. Tymczasem może wjechała dwanaście pięter w górę, trzy w dół i objechała ziemię dookoła?
Winda ta w niczym nie przypominała ulepszonej wersji studziennego wiadra, jaką była tania i prosta winda w moim domu. Trudno uwierzyć, że urządzenia tak odmienne mogą służyć do tego samego celu, mieć ten sam mechanizm i tę samą nazwę. Obydwie windy dzieliła tak ogromna przepaść, jak tylko można sobie wyobrazić.
Po pierwsze – sprawa wielkości. W windzie, do której wsiadłem, z łatwością można byłoby urządzić dość przytulne biuro. Wstawić biurko, szafę, gablotkę, do tego można by dorzucić niewielką kuchenkę i pewnie zostałoby jeszcze trochę miejsca. Kto wie, może zmieściłyby się tutaj ze trzy wielbłądy i średniej wielkości palma? Po drugie – czystość. Winda była czysta jak nowa trumna. Ściany i sufit wykonane z nierdzewnej stali, błyszczące, bez jednej plamki czy skazy, podłoga wyścielona długowłosym dywanem w kolorze mchu. Po trzecie – przeraźliwa cisza. Kiedy wszedłem do środka, drzwi zamknęły się za mną bezdźwięcznie (właśnie tak – bezdźwięcznie) i od tej chwili niczego już nie było słychać. To właśnie z powodu ciszy nie wiedziałem, czy winda stoi, czy jedzie. Głębokie rzeki też wydają się martwe.
Jeszcze jedno – brakowało większości najróżniejszych dodatków właściwych zwykłej windzie. Nie było tablicy z rozmaitymi guzikami i przełącznikami. Nie było guzików z numerami pięter ani tych, które służą do otwierania i zamykania drzwi czy wreszcie do awaryjnego zatrzymywania windy. Brakowało też lampek informujących o numerze mijanego piętra, instrukcji dotyczącej maksymalnego obciążenia czy innych zagrożeń, nie dostrzegłem nawet tabliczki z nazwą producenta. Nie miałem pojęcia, gdzie znajdowało się wyjście awaryjne. To rzeczywiście była trumna. Niemożliwe, żeby taka winda uzyskała zgodę Urzędu Straży Pożarnej. Nawet winda musi mieć jakieś swoje normy.
Przesuwając wzrokiem po gładkich, stalowych ścianach, przypomniałem sobie magiczne popisy Houdiniego, które oglądałem w dzieciństwie. Wiązano go sznurami i łańcuchami, wrzucano do wielkiej skrzyni, którą również dokładnie przewiązywano łańcuchami, a następnie zrzucano skrzynię z wodospadu Niagara bądź spychano ją do Morza Północnego, gdzie obrastała lodem. Wziąłem głęboki oddech i na zimno spróbowałem porównać moją sytuację z sytuacją Houdiniego. Miałem nad nim tę przewagę, że nie byłem związany, natomiast moim słabym punktem było to, że nie wiedziałem, na czym polega trik.
Co tu mówić o triku, nie wiedziałem nawet, czy winda jedzie, czy nie. Spróbowałem zakaszleć. Mój kaszel nie zabrzmiał jednak tak, jak powinien. Rozległ się osobliwy płaski dźwięk, jakby o gładką betonową ścianę rzucić kawałkiem miękkiej gliny. Nie mogłem uwierzyć, że ten odgłos wydobył się z mojego gardła. Na wszelki wypadek odkaszlnąłem jeszcze raz. Niestety, z podobnym skutkiem. Dałem spokój i więcej już nie kaszlałem.
Przez dłuższy czas stałem nieruchomo w tej samej pozycji. Drzwi nadal się nie otwierały. Przypominając nieco martwą naturę pod tytułem Mężczyzna i winda, zastygliśmy w ciszy – ja i winda. Niepokoiłem się coraz bardziej.
Być może popsuła się maszyna, a może operator windy (zakładając, że ktoś taki istnieje) po prostu zapomniał o mnie. Czasami zdarza się, że ktoś zapomina o moim istnieniu. Ostatecznie nie zmieniało to faktu, że byłem uwięziony w czterech stalowych ścianach. Spróbowałem wytężyć słuch, niczego jednak nie usłyszałem. Przyłożyłem ucho do ściany, lecz poza białym śladem ucha na ścianie nie dało to żadnego rezultatu. Metalowe pudło chyba pochłaniało dźwięki. Spróbowałem zagwizdać Danny Boy, ale to, co usłyszałem, podobne było raczej do westchnienia psa chorego na astmę. Zrezygnowany oparłem się o ścianę i dla zabicia czasu zacząłem liczyć drobne. W zasadzie był to rodzaj niezbędnego w moim fachu treningu, tak jak zawodowy bokser ściska gumową piłkę w wolnych chwilach. Nie zabijałem więc czasu w zwykłym tego słowa znaczeniu. Tylko przez wielokrotne powtarzanie jakiejś czynności można rozwinąć w sobie dodatkową sprawność.
Zawsze gromadzę w kieszeniach spodni jak najwięcej drobnych. Do prawej kieszeni wkładam monety stu- i pięciusetjenowe, do lewej zaś pięćdziesięcio- i dziesięciojenowe. Pięcio- i jedno-jenowe monety wkładam do kieszeni z tyłu, ale z reguły nie biorę ich pod uwagę w ogólnym rachunku. Wsadzam obydwie ręce do kieszeni i jednocześnie sumuję – prawą ręką stu- i pięciusetjenówki, a lewą ręką pięćdziesięcio- i dziesięciojenówki. Komuś, kto nigdy tego nie robił, podobny rachunek sprawi z pewnością duży kłopot. Prawa i lewa półkula mózgu muszą prowadzić jakby dwa całkiem odmienne obliczenia. Chodzi o to, żeby łącząc obie strony, niczym połówki rozciętego arbuza, uzyskać końcowy wynik. Wymaga to dużej wprawy. Nie jestem oczywiście pewien, czy półkule mózgu pracują wtedy osobno. Możliwe, że specjalista, powiedzmy neurofizjolog, użyłby tu innego określenia, ale nie jestem specjalistą, a wykonując w praktyce tego rodzaju obliczenia, doznaję właśnie takiego uczucia – jakby półkule mózgu pracowały oddzielnie. Wydaje mi się również, że zmęczenie odczuwane po zakończeniu obliczeń jest zupełnie inne niż po wykonaniu zwykłego rachunku. Dla wygody więc myślę, że obliczając drobne w kieszeniach, prawą półkulą sumuję pieniądze z prawej, a lewą pieniądze z lewej kieszeni.
W ogóle do wszelkich zjawisk, spraw i rzeczy na tym świecie podchodzę w sposób utylitarny. Nie znaczy to, że mój charakter jest taki wygodnicki, choć muszę przyznać, że mam w tym kierunku pewne skłonności. Myślę, że często właśnie utylitarny, a nie racjonalny stosunek do sprawy pozwala zbliżyć się do jej sedna.
Gdyby na przykład Ziemia nie była kulą, a, powiedzmy, ogromnym stolikiem do kawy, czy miałoby to jakiś niekorzystny wpływ na poziom naszego codziennego życia? Oczywiście to przykład nieco przesadzony i nie będziemy wymyślać wszystkiego od początku. Niemniej prawdą jest, że stworzony przez nas dla wygody obraz Ziemi jako stolika do kawy uwolni nas raz na zawsze od wszystkich tych w zasadzie niepotrzebnych problemów, takich jak przyciąganie ziemskie, Międzynarodowa Linia Daty albo równik, problemów, które rodzą się wraz z faktem, że Ziemia jest kulą. W końcu ileż to razy w ciągu swojego życia zwykły, przeciętny człowiek musi się zetknąć z problemem takiego choćby równika? Dlatego też, o ile to możliwe, zawsze staram się patrzeć na świat z utylitarnego punktu widzenia. Sposób mojego rozumowania zasadza się na stwierdzeniu, iż świat tak naprawdę składa się z wielkiej – w zasadzie niezliczonej – liczby różnorakich możliwości. Ich wybór należy w pewnym stopniu do poszczególnych ludzi. W ten sposób tworzą oni świat. Świat więc jest stolikiem do kawy, stworzonym z zawężonej liczby możliwości.
Wracając do tematu, jednoczesne liczenie prawą i lewą ręką nie jest wcale rzeczą prostą. Przyswojenie sobie tej umiejętności nawet mnie zajęło dużo czasu. Ale wystarczy, że człowiek raz się tego nauczy, innymi słowy – zrozumie, na czym polega ta sztuka, a umiejętność pozostaje mu na całe życie. To tak jak z jazdą na rowerze albo z pływaniem. Nie znaczy to oczywiście, że nie trzeba ćwiczyć. Przeciwnie, to właśnie ciągły trening podwyższa efektywność i wyrabia styl.
Miałem akurat trzy pięciusetjenówki, osiemnaście setek, siedem pięćdziesiątek i szesnaście dziesiątek. Razem trzy tysiące osiemset dziesięć jenów. Rachunek nie sprawił mi żadnej trudności. Zadanie było tak proste, że trudniej byłoby mi chyba policzyć palce jednej ręki. Zadowolony z siebie oparłem się o ścianę i spojrzałem na drzwi. Nie otwierały się.
Nie mogłem pojąć, dlaczego nie otwierają się tak długo. Po chwili zastanowienia doszedłem jednak do wniosku, że spokojnie mogę odrzucić obydwie hipotezy – zarówno tę o awarii maszyny, jak i tę, że zapomniano o moim istnieniu. Obydwie były nierealne. Oczywiście nie twierdzę, że tak awaria, jak i nieuwaga dyżurnego nie mogły się wydarzyć. Przeciwnie, zdaję sobie sprawę, że w rzeczywistości tego rodzaju wypadki zdarzają się dość regularnie. Chcę jedynie powiedzieć, że w tej specyficznej rzeczywistości – mam na myśli tę głupią, oślizgłą windę – brak specyficzności należałoby dla wygody odrzucić jako specyficzność paradoksalną. Czy to możliwe, żeby ktoś, kto z takim pietyzmem skonstruował tę ekscentryczną windę, nie zadbał o to, żeby się nie psuła, albo zapomniał o jej pasażerach?
Odpowiedź brzmiała „nie".
To nie do pomyślenia.
Jak dotąd oni byli nadzwyczaj, wręcz nerwowo ostrożni i precyzyjni. Zwracali uwagę na najdrobniejsze szczegóły. Przy wejściu do budynku zostałem zatrzymany przez dwóch strażników, zapytano mnie o cel wizyty, odszukano moje nazwisko na liście zapowiedzianych gości, sprawdzono moje dokumenty i porównano je z danymi w głównym komputerze, następnie przeszukano mnie wykrywaczem metalu, po czym wepchnięto do tej windy. Nawet podczas zwiedzania mennicy nie ma tak surowej kontroli. Nie, to nie do pomyślenia, żeby ich czujność wyczerpała się tak nagle, i to właśnie teraz.
W takim razie pozostaje ostatnia możliwość – robią to z premedytacją. Prawdopodobnie zależy im na tym, żebym się nie domyślił kierunku ruchu windy. Poruszają nią tak wolno, żebym się nie zorientował, czy winda jedzie w dół, czy w górę. Niewykluczone też, że obserwują mnie za pomocą ukrytej kamery. Dyżurka przy wejściu zastawiona była monitorami. Nie należałoby się więc zbytnio dziwić, gdyby jeden z nich pokazywał wnętrze windy.
Dla rozrywki chciałem poszukać obiektywu kamery, ale po głębszym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że niczego w ten sposób nie zyskam. Wzbudzę jedynie ich podejrzenia, a to może się skończyć dodatkowym zmniejszeniem prędkości. Nie miałem na to ochoty. Byłem już sporo spóźniony.
Ostatecznie postanowiłem całą tę sytuację przeczekać – spokojnie, niczego szczególnego nie robiąc. Przybyłem tutaj tylko po to, żeby wykonać legalną pracę. Nie mam się czego obawiać, nie muszę się denerwować. Wsadziłem ręce do kieszeni i jeszcze raz policzyłem drobne. Miałem trzy tysiące siedemset pięćdziesiąt jenów. Żadnego wysiłku. Wykonałem zadanie w mgnieniu oka.
Trzy tysiące siedemset pięćdziesiąt? Wynik był inny.
Musiałem się pomylić. Błąd w rachunku? To niemożliwe! Nie zdarzyło mi się w ciągu tych trzech lat ani razu. Ani jednego razu! Czyżby zły omen? Bezwzględnie musiałem odzyskać straconą pozycję. Zanim zła wróżba przyniesie ostateczną klęskę.
Zamknąłem oczy i tak, jakbym przecierał szkła okularów, oczyściłem najpierw prawą, potem lewą połowę mózgu. Wyjąłem ręce z kieszeni, rozłożyłem dłonie i wytarłem je z potu. Tę część przygotowań przeprowadziłem z wprawą godną Henry'ego Fondy szykującego się do akcji w filmie Dwa złote kolty. To akurat nie ma znaczenia, ale bardzo lubię ten film. Sprawdziwszy, czy ręce są już idealnie suche, wsadziłem je do kieszeni i rozpocząłem liczenie po raz trzeci. Jeśli tym razem wynik zgodzi się z którymś z poprzednich, nie będzie żadnego problemu. Każdy może się pomylić. Po pierwsze, w tej specyficznej sytuacji musiałem być zdenerwowany, a poza tym trzeba przyznać, że zbytnio uwierzyłem w siebie. To mnie zgubiło. Jedyne, co mogło mnie teraz uratować, to powtórzenie prawidłowego wyniku. Nie zdążyłem jednak tego zrobić, ponieważ drzwi windy otworzyły się i rozsunęły w dwie strony bez żadnej zapowiedzi ani dźwięku.
Byłem tak zaabsorbowany drobnymi w kieszeniach, że przez dobrą chwilę w żaden sposób nie mogłem pojąć co to konkretnie oznacza. Oznaczało to, że dwie przestrzenie, oddzielone dotychczas drzwiami, połączyły się. Oznaczało to równic ze winda przybyła do celu.
Przerwałem poruszanie palcami w kieszeniach i rzuciłem okiem na zewnątrz. Za drzwiami znajdował się korytarz, w korytarzu stała kobieta. Była to młoda, gruba dziewczyna, ubrana w różową garsonkę i różowe szpilki. Chwilę, jakby chcąc się upewnić, przyglądała się mojej twarzy, po czym skinęła głową. Zdaje się, że dawała mi w ten sposób znak, bym szedł za nią.
Zrezygnowałem z liczenia drobnych, wyjąłem ręce z kieszeni i wyszedłem z windy. Ta, jakby tylko na to czekała, zamknęła się natychmiast za moimi plecami.
Rozejrzałem się dookoła, ale nie zauważyłem niczego, co mogłoby określić moje położenie. Domyślałem się jedynie, że korytarz znajdował się gdzieś wewnątrz budynku. Ale tego domyśliłoby się nawet dziecko.
Wystrój wnętrza biurowca był wyjątkowo monotonny. Tutaj też, tak jak w windzie, użyto kosztownych materiałów, ale brakowało czegoś, na czym można by oprzeć wzrok. Marmurowa podłoga i ściany w kolorze biszkoptu, który jem codziennie na śniadanie. Po obu stronach korytarza ciągnęły się rzędy ciężkich drewnianych drzwi. Na drzwiach znajdowały się metalowe tabliczki z numerami pokoi, ale numeracja nie miała żadnego sensu. Po numerze 936 następował 1213, a za nim 26. Cóż za bzdurna kolejność! Coś tu jest nie w porządku.
Dziewczyna prawie się nie odzywała. Powiedziała wprawdzie: „Proszę tędy", ale w zasadzie domyśliłem się tego raczej z ruchu jej warg, ponieważ mówiła bezgłośnie. Uczęszczałem kiedyś na dwumiesięczny kurs czytania z ruchu warg i tylko dzięki temu udało mi się ją zrozumieć. Pomyślałem najpierw, że coś się stało z moim słuchem. Spróbowałem zakaszleć. Kaszel zabrzmiał znów bardzo płasko, ale w porównaniu z tym, co usłyszałem w windzie, był to zwykły kaszel. Odetchnąłem z ulgą. Moje uszy były w porządku, to z jej głosem musiało być coś nie tak.
Szedłem w ślad za dziewczyną. Stukot jej ostro zakończonych szpilek niósł się po pustym korytarzu jak odgłos młotów po okolicach kamieniołomu. W marmurowej posadzce wyraźnie odbijały się jej łydki.
Dziewczyna była pulchna. Młoda i piękna, ale jakby bez względu na to – otyła. Szedłem za nią i wpatrywałem się w jej szyję, ramiona i biodra. Jej ciało wyglądało jak pole zasypane śniegiem.
Zawsze czuję się zażenowany, kiedy przebywam w towarzystwie młodej, pięknej i grubej dziewczyny. Sam nie wiem dlaczego. Może dlatego, że natychmiast wyobrażam sobie ją przy jedzeniu? Widzę, jak chrupie rukiew wodną, która zwykle pozostaje na talerzu, albo wyciera chlebem talerz z resztek masła, kremu lub sosu.
Nie umiem nad tym zapanować. Jak kwas przeżerający metal, tak obraz kobiety przy jedzeniu wdziera się do mojej głowy, zakłócając inne jej funkcje.
Jeśli dziewczyna jest tylko gruba, to w porządku. Tylko gruba dziewczyna jest dla mnie jak obłok na niebie. Niech sobie płynie, nie ma ze mną żadnego związku. Sprawa ma się inaczej, jeśli dziewczyna jest jeszcze piękna i młoda. Czuję się wtedy zobowiązany, żeby określić rodzaj mojego stosunku do niej. Jednym słowem, może się zdarzyć, że pójdę z nią do łóżka. To wprawia mnie w zakłopotanie. Pójście do łóżka z kobietą, gdy głowa nie funkcjonuje normalnie, nie jest takie proste.
Nie chcę w ten sposób powiedzieć, że nie lubię grubych kobiet. Zakłopotanie i wstręt to dwie różne rzeczy. Jak dotąd spałem z kilkoma grubymi, młodymi i pięknymi kobietami, ale ogólnie rzecz biorąc, nie były to przykre doświadczenia. O ile moje zmieszanie podążyło w odpowiednim kierunku, były to nawet przeżycia piękniejsze niż w tak zwanych zwykłych warunkach. Oczywiście nie zawsze mi się to udaje. Seks jest w najwyższym stopniu delikatną sprawą. To nie to samo, co wybrać się w niedzielę do domu towarowego i kupić sobie termos. Otyłość każdego ciała układa się inaczej – jeden jej rodzaj wpływa na mnie dobrze, a inny sprawia, że do końca pozostaję w zewnętrznej warstwie zażenowania. W tym sensie seks z grubaską stanowi dla mnie rodzaj wyzwania.
Szedłem więc korytarzem za młodą, piękną i grubą dziewczyną. Pod kołnierzykiem przewiązaną miała białą apaszkę. Prostokątne, złote klipsy w korpulentnych uszach kołysały się w rytm jej kroków i połyskiwały niczym znaki świetlne. Biorąc pod uwagę jej otyłość, poruszała się z niezwykłą lekkością. Oczywiście możliwe, że osiągała taki efekt za pomocą obcisłej bielizny czy czegoś w tym rodzaju, zdawałem sobie z tego sprawę, ale nie zmieniało to faktu, że biodrami poruszała zgrabnie i z kokieterią. Poczułem do niej sympatię. Zdaje się, że jej otyłość przypadła mi do gustu.
Nie chcę się usprawiedliwiać, ale nie należę do mężczyzn, którym prawie każda dziewczyna może zawrócić w głowie. Raczej rzadko zwracam na nie uwagę. Dlatego jeśli już któraś wpadnie mi w oko, nabieram ochoty, żeby wypróbować to uczucie. Chcę sprawdzić, czy to rzeczywiście jest sympatia, a jeśli tak, to w jaki sposób będzie się ona rozwijać.
Zrównałem krok i zacząłem przepraszać za spóźnienie.
– Nie sądziłem, że formalności przy wejściu zajmą tyle czasu – powiedziałem. – W dodatku winda jechała bardzo powoli. Do tego biurowca wszedłem punktualnie, dziesięć minut przed umówionym czasem.
„Wiem" – skinęła głową. Poczułem zapach wody toaletowej, bijący od jej karku. Przypominał mi aromat, jaki unosi się nad polem melonowym w letni poranek. Zapach ten wzbudził we mnie jakieś dziwne, niepasujące do chwili, tęskne uczucie, jakby dwie różne warstwy mojej pamięci połączyły się w nieznanym miejscu. Czasami zdarza mi się czuć coś podobnego. Najczęściej pod wpływem pewnych zapachów.
– Dość długi ten korytarz – spróbowałem nawiązać rozmowę.
Popatrzyła na mnie, nie zwalniając kroku. Wyglądała na jakieś dwadzieścia, może dwadzieścia jeden lat. Miała wyraźne rysy twarzy, wysokie czoło i piękną cerę.
Patrząc na mnie, powiedziała: „prust". Ujmując rzecz dokładniej, nie wymówiła tego słowa, a jedynie z ruchu jej warg domyśliłem się, że chciała powiedzieć „prust". Nadal nie było słychać jej głosu. Nie słyszałem również jej oddechu. Zupełnie jakby mówiła do mnie przez grubą szybę.
– Proust? Marcel Proust? – zapytałem.
Ze zdziwieniem spojrzała mi w oczy i jeszcze raz powiedziała: „prust". Zrezygnowany wróciłem na poprzednie miejsce i krocząc za nią, z uporem szukałem w myśli słów, które układem warg odpowiadałyby wyrazowi „prust". „Chrust", „spust", „biust" i tym podobne, pozbawione sensu słowa jedno po drugim przychodziły mi do głowy, ale żadne z nich nie pasowało dokładnie do ruchu jej warg. Chyba naprawdę powiedziała: „Proust". Nie mogłem jednak zrozumieć, jaki związek zachodził pomiędzy długością korytarza a Marcelem Proustem.
Może Proust miał być metaforą długości korytarza? Ale gdyby rzeczywiście tak było, skojarzenie to wydawało mi się zbyt szokujące, a nawet chyba niezbyt uprzejme. Rozumiałbym, gdyby długi korytarz stanowił metaforę utworów Prousta. Ale na odwrót? Brzmiało to dość dziwacznie.
„Korytarz długi jak Marcel Proust?".
Korytarz był naprawdę długi. Kilkakrotnie skręcaliśmy, wychodziliśmy i schodziliśmy po krótkich, pięcio-, sześciostopniowych schodach. Droga, którą w ten sposób przeszliśmy, była pięcio- lub sześciokrotnie dłuższa niż w zwykłym biurowcu. Być może kręciliśmy się w kółko jak po iluzjonistycznym obrazie Eschera. W każdym razie wygląd korytarza nie ulegał zmianie. Marmurowa podłoga, żółtawe ściany, bezsensowna numeracja i stalowe klamki w drewnianych drzwiach. Nie widziałem po drodze żadnego okna. Stukot szpilek dziewczyny rozlegał się w jednostajnym rytmie. Za nim słychać było klejące się człapanie moich butów do joggingu. Czyżby gumowe podeszwy moich butów rozpuściły się naprawdę? Nie byłem w stanie stwierdzić, czy był to odgłos naturalny, czy nie, ponieważ w butach do joggingu po marmurze szedłem pierwszy raz w życiu. Pewnie w połowie tak, a w połowie nie. Wszystko tutaj zachowywało się właśnie w takich proporcjach. Wsłuchany w odgłos własnych butów, nie zauważyłem, że dziewczyna zatrzymała się nagle i z impetem uderzyłem piersią o jej plecy. Były miękkie jak dobra deszczowa chmura, wyhamowały zderzenie i znów poczułem zapach wody toaletowej. Dziewczyna pod wpływem zderzenia pochyliła się niebezpiecznie do przodu, toteż pospiesznie chwyciłem ją za ramiona i przywróciłem do poprzedniej pozycji.
– Przepraszam. Trochę się zamyśliłem.
Spojrzała na mnie, czerwieniąc się nieznacznie. Nie byłem zupełnie pewien, ale chyba się nie gniewała. Powiedziała: „tassel", i uśmiechnęła się lekko. Następnie wzruszyła ramionami i dodała: „sela". Oczywiście, jak już parę razy wspomniałem, nie wypowiedziała tego na głos, a jedynie w taki kształt ułożyła usta.
– Tassel? – powiedziałem do siebie, chcąc usłyszeć brzmienie tego słowa. – Sela?
– Sela – powtórzyła z przekonaniem.
Brzmiało to jak po turecku, ale nigdy nie słyszałem ani słowa w tym języku, więc nie byłem pewien. Myśli gmatwały mi się coraz bardziej, chyba nie powinienem zaczynać tej rozmowy. Byłem jeszcze nowicjuszem w sztuce czytania z ruchu warg. To
wyjątkowo delikatna sztuka, nie jakiś tam substytut, którego w ciągu dwóch miesięcy można nauczyć się na miejskim kursie.
Dziewczyna wyjęła z kieszeni żakietu niewielki, owalny klucz magnetyczny, płaską powierzchnią przyłożyła go do zamka w drzwiach z numerem 728. Dał się słyszeć zgrzyt i zamek został odblokowany. Niezłe urządzenie – pomyślałem.
Otworzyła drzwi. Stanęła w wejściu i powiedziała w moim kierunku: „Somto, sela".
Oczywiście przytaknąłem i weszliśmy do środka.
Koniec Świata – złote zwierze
Wraz z nadejściem jesieni ciała zwierzy pokryły się długą złotą sierścią. Kolor jej był złoty w najprostszym znaczeniu tego słowa. Nie dało się weń wmieszać żadnego innego koloru. Ich złoto przyszło na świat jako złoto i jako złoto na świecie tym pozostało. Tkwiły pomiędzy bezmiarem ziemi a bezmiarem nieba, ubarwione czystym złotem.
Kiedy przybyłem do Miasta – była wtedy wiosna – pokrywała je krótka różnokolorowa sierść. Były okazy czarne, rude, białe i czerwonobrązowe. Były też mieszane – w różnobarwne łaty. Przemieszczały się w ciszy – każde przybrane we właściwą sobie sierść – po przestworzu młodej zieleni, niby popychane wiatrem. Były zwierzętami nadzwyczaj – medytacyjnie wręcz – cichymi. Nawet oddech ich był bezgłośny niczym poranna mgła. W milczeniu żuły zieloną trawę, a kiedy miały dosyć, skuliwszy zady, siadały na ziemi i zapadały w krótki sen.
Przeminęła wiosna, skończyło się lato i kiedy słońce przytłumiło nieco swój blask, a na rozlewiskach rzeki wczesnojesienne wiatry pomarszczyły wodę, dały się zauważyć pierwsze zmiany.
Złota sierść początkowo wyrastała z rzadka, niczym późna odmiana jakiejś rośliny zasianej tu dziwnym trafem, lecz wkrótce tysiącami macek wplotła się w sierść krótką i całkowicie ją przykryła lśniącym szczerym złotem. Trwało to zaledwie tydzień. Przeistoczenie zwierzy nastąpiło prawie równocześnie. Wszystkie bez wyjątku w ciągu jednego tygodnia zmieniły całą sierść. Kiedy wstało poranne słońce i zabarwiło świat na nowy, złoty kolor, na ziemię zstąpiła jesień.
Tylko długie, pojedyncze rogi, które wyrastały im ze środka czoła, pozostały niezmienione – sprężyście białe. Były wręcz niebezpiecznie cienkie, bardziej niż rogi przypominały ułamane kości, które przy jakimś zranieniu wydostały się na zewnątrz i tak już pozostały. Jedynie te białe rogi i niebieskie oczy nie zmieniły barwy w trakcie złotego przeistoczenia. Jakby chcąc wypróbować swoje nowe stroje, potrząsały pionowo łbami, ostrzami rogów wbijając się w wysokie jesienne niebo. Moczyły nogi w coraz chłodniejszej rzece i wyciągały szyje po czerwone dzikie owoce.
W porze, gdy zmrok niebieścił ulice, wychodziłem na wieżę obserwacyjną w Zachodnim Murze i oglądałem ceremonię spędzania zwierzy pod bramę i wypuszczania ich za Miasto. Strażnik dął w róg raz długo i trzy razy krótko. Tak było ustalone. Słysząc róg, zawsze zamykałem oczy i starałem się wchłonąć jego miękki ton. Dźwięk rogu nie przypominał żadnego innego dźwięku. Niczym niebieskawo przeźroczysta ryba płynął przez skąpane w zachodniej zorzy ulice, nasycał sobą krągłe kamienie chodników, kamienne ściany domów i mury ciągnące się wzdłuż ulic przy rzece. Pobrzmiewał z cicha w każdym zakamarku Miasta, prześlizgując się przez niewidzialną, ukrytą w powietrzu dyslokację czasu.
Kiedy w Mieście rozlegał się dźwięk rogu, stworzenia, wiedzione prehistoryczną pamięcią, podnosiły szyje. W jednej chwili ponad tysiąc zwierzy zamierało w identycznej pozie. I te, które do tej pory z namaszczeniem żuły liście janowca, i te, które przebierały kopytami, siedząc na kamiennych chodnikach, nawet te, które drzemały, korzystając z ostatniego słońca – wszystkie podnosiły łby i zwracały je w kierunku, skąd dobywał się dźwięk. O czym wtedy myślały? Czego wypatrywały? Skręciwszy szyje w jednym kierunku i uniósłszy je pod jednym kątem, wpatrywały się w niebo. Jedyne, co się wtedy poruszało, to ich złota sierść targana wieczornym wiatrem. W końcu gdy przebrzmiała ostatnia nuta, podnosiły się z ziemi i ruszały w stronę bramy, zupełnie tak, jakby sobie o czymś przypomniały. Pryskało chwilowe zaklęcie i Miasto wypełniało się odgłosem niezliczonych kopyt. Tętent ten kojarzył mi się zawsze z pianą, która w ogromnych ilościach wypływa z wnętrza Ziemi. Wypełnia ulice Miasta, przelewa się przez ogrodzenia domów, a w końcu przykrywa nawet wieżę zegarową.
To tylko wieczorna zjawa. Kiedy otwierałem oczy, piana natychmiast znikała. Rzędy zwierzy posuwały się po kamiennej nawierzchni krętych uliczek Miasta niczym rzeka. Nie walczyły o pierwszeństwo ani o rolę przewodnika. Sunęły do przodu ze spuszczonymi oczami, z lekka potrząsając grzbietami. Chociaż nie było tego widać gołym okiem, czułem, że łączy je jakaś głęboka intymna więź. Nadciągały z północy, przechodziły Starym Mostem na południowy brzeg rzeki i tam łączyły się ze stadem przybyłym od wschodu. Następnie szły wzdłuż kanału, obok fabryk, przechodziły pod pasażem łączącym budynki odlewni i kierując się wciąż na zachód, docierały do Zachodniego Wzgórza. Na zboczach wzgórza czekały osobniki stare i młode, które nie mogły oddalać się od bramy. Razem szły teraz na północ, przechodziły przez Most Zachodni i stawały przed bramą.
Kiedy przewodnik stada zjawiał się przed bramą, Strażnik otwierał jedno jej skrzydło. Brama była bardzo ciężka, wzdłuż i wszerz wzmocniona grubymi żelaznymi blachami. Miała jakieś cztery, może pięć metrów wysokości i aby uniemożliwić przejście bramy górą, jej szczyt wyścielony był, niczym Góra Igieł w piekle, lasem ostro zakończonych gwoździ. Strażnik otwierał tę masywną bramę jednym lekkim ruchem i wypuszczał zgromadzone stado zwierzy poza granice Miasta. Kiedy wszystkie bez wyjątku były już na zewnątrz, zamykał bramę na klucz.
O ile mi wiadomo, poza tą bramą nie było innego wyjścia z Miasta. Otaczał je siedmio- czy ośmiometrowej wysokości mur, który pokonać mogły tylko ptaki.
O świcie Strażnik ponownie otwierał bramę, dął w róg i wpuszczał stado do środka. Potem znów zamykał bramę na klucz.
– Prawdę mówiąc, nie ma potrzeby zamykać jej na klucz – wyjaśnił mi Strażnik. – I tak nikt poza mną nie zdoła jej otworzyć. Nawet gdyby kilku spróbowało naraz. Ale cóż, tak jest ustalone.
Spuścił futrzaną czapkę tuż nad brwi i zamilkł. Strażnik był olbrzymem. Nigdy przedtem nie widziałem człowieka tak potężnej budowy ciała. Pokrywały go zwały mięśni. Zdawało się, że pod wpływem jednego ich naprężenia koszula i marynarka Strażnika w każdej chwili mogą pęknąć. Niemniej czasami zdarzało mu się zamknąć oczy i pogrążyć w bezgranicznym milczeniu. Nie wiedziałem, czy było to coś w rodzaju depresji, czy też może na skutek jakiegoś bodźca w funkcjonowaniu jego organizmu następowały chwilowe przerwy. Bez względu jednak na przyczynę, jeśli owładnęło nim milczenie, musiałem cierpliwie czekać, aż odzyska świadomość. Kiedy powracał do zmysłów, powoli otwierał oczy, przez dłuższy czas przyglądał mi się nieprzytomnym wzrokiem i wielokrotnie pocierał dłońmi o kolana, tak jakby starał się zrozumieć, dlaczego przed nim stoję.
– Dlaczego wypędza je pan z Miasta na noc? – zapytałem Strażnika, kiedy odzyskał przytomność.
– Tak jest ustalone – powiedział. – Tak jest ustalone, więc tak robię. To tak, jak ze słońcem. Dlaczego pojawia się na wschodzie, a znika na zachodzie?
Większość czasu, poza otwieraniem i zamykaniem bramy, Strażnik spędzał, zdaje się, na pielęgnacji swoich narzędzi – różnego rodzaju toporów, siekier oraz noży. Miał ich w szopie bez liku i w każdej wolnej chwili ostrzył je na osełce. Wyszlifowane, świeciły zawsze białym światłem, nieprzyjemnym, jakby zmrożonym. Zdawało się, iż blask ten nie był jedynie odbiciem zewnętrznego światła, lecz rzeczywiście promieniował z ich wnętrza.
Strażnik nie spuszczał ze mnie oka, gdy przyglądałem się jego kolekcji. Uśmiechał się przy tym z zadowoleniem kącikami ust.
– Uważaj, chłopcze – sękatym jak korzeń drzewa palcem wskazywał na narzędzia – to nie zabawki. Wystarczy jeden nieostrożny ruch, a zranisz się do krwi. Wszystkie wykułem własnoręcznie. Byłem kiedyś kowalem, znam się na tym. Są starannie wykonane i dobrze wyważone. Nie tak łatwo jest dopasować trzonek do ciężaru ostrza. Spróbuj wziąć któryś z nich do ręki.
Wziąłem ze stołu najmniejszy topór i kilka razy zamachnąłem się nim w powietrzu. Jak dobrze wyszkolony pies myśliwski, reagował natychmiast na najmniejszy ruch mojego nadgarstka, ba, chyba na samą myśl o ruchu. Rzeczywiście Strażnik miał z czego być dumny.
– Ten trzonek też zrobiłem sam. Z dziesięcioletniego jesionu. Niektórzy wolą inne drzewa. Ale moim zdaniem jesion jest najlepszy. Dziesięcioletni jesion. Nie może być ani młodszy, ani starszy. Jest wtedy niezbyt suchy, za to bardzo mocny i sprężysty. We Wschodnim Lesie można znaleźć takie drzewa.
– Do czego panu tyle noży?
– Do różnych rzeczy – odparł. – Będę ich potrzebował, gdy nadejdzie zima. Zresztą sam się przekonasz.
Za bramą znajdowało się miejsce przeznaczone dla zwierzy. Płynął tamtędy strumień, z którego mogły napić się wody. Za strumieniem, jak okiem sięgnąć, ciągnął się las jabłoni. Rozpościerał się w nieskończoność, niczym bezkresne morze.
W Zachodnim Murze były trzy wieże obserwacyjne. Wychodziło się na nie po drabinie i przez żelazne kraty w oknach można było oglądać zwierze z góry.
– Nikt poza tobą tutaj nie przychodzi – powiedział Strażnik. – No cóż, jesteś jeszcze nowy. Na to nie ma rady. Ale ty też przestaniesz zwracać na nie uwagę. Jak wszyscy. Oczywiście pominąwszy pierwszy tydzień wiosny.
Z jego słów wynikało, że tylko w pierwszym tygodniu wiosny mieszkańcy Miasta wychodzili na wieże, by obserwować walkę zwierzy. Trudno to sobie wyobrazić, znając łagodny charakter tych stworzeń, lecz właśnie wtedy, na tydzień przed narodzinami młodych, tuż przed zrzuceniem starej sierści, samce stawały się agresywne i raniły się nawzajem w zaciętej walce. Z krwi, która potokami zalewała wówczas równinę, rodził się nowy ład i nowe życie.
Jesienne zwierze, usadowiwszy się na ziemi, połyskiwały swoim długim, złotym włosiem w zachodzącym słońcu. Nieruchome jak rzeźby, z uniesionymi w górę łbami czekały, aż ostatni promień zatonie w otchłani Lasu Jabłoniowego. Kiedy słońce chowało się za drzewami i noc przykrywała ich ciała niebieskim mrokiem, spuszczały łby, kładły swe białe pojedyncze rogi na ziemi i zamykały oczy.
Tak kończył się dzień w Mieście.
Hard-boiled wonderland – peleryna, Czarnomroki, pranie
Pokój, do którego mnie wprowadziła, był obszerny i prawie pusty. Białe ściany, biały sufit, kawowy dywan – kolory w dobrym gatunku i dobrane ze smakiem. Używa się jednego słowa „biały", ale jest przecież biel wyrafinowana i biel wulgarna – różnica tkwi gdzieś w samej strukturze koloru. Poprzez matową szybę w oknie nie mogłem dostrzec, co znajdowało się na zewnątrz, ale wszystko wskazywało na to, że beztroskie światło, które wpadało przez nią do środka, było jednak światłem słonecznym. Znajdowaliśmy się więc nad ziemią, a to oznaczało, że winda jechała w górę. Uspokoiłem się nieco. Mogłem chyba zaufać własnej intuicji. Dziewczyna poleciła mi usiąść. Usiadłem więc na obitej skórą sofie, stojącej pośrodku pokoju, i założyłem nogę na nogę. Ona wyszła z pokoju innymi drzwiami. Rozejrzałem się dookoła. Na stoliku przy sofie leżały obok siebie porcelanowa zapalniczka, popielniczka i papierośnica. Zajrzałem do papierośnicy – była pusta. Ścian pokoju nie zdobił żaden obraz, kalendarz ani zdjęcie. W ogóle nie było tutaj żadnej zbędnej rzeczy. Przy oknie stało ogromne biurko. Wstałem z sofy i podszedłem do okna – przy okazji obejrzałem biurko. Blat wykonany był z solidnej, grubej deski, po obu stronach znajdowały się olbrzymie szuflady. Na stole obok lampy i trzech BiC-owskich długopisów stał kalendarz, a przed nim rozrzucona w bezładzie leżała garść spinaczy. Odczytałem datę na kalendarzu – zgadzała się. Była dzisiejsza.
Kąt pokoju zajmowały trzy zwykłe stalowe szafki. Nie bardzo tutaj pasowały. Były zbyt biurowe, zbyt natrętne. Osobiście postawiłbym w tym kącie coś bardziej stylowego, na przykład drewnianą gablotkę. No, ale ostatecznie to nie był mój pokój. Byłem tu tylko służbowo, więc czy to będzie szara, stalowa szafka, czy różowiutka szafa grająca, to już nie mój interes.
W ścianie po lewej znajdował się schowek. Świadczyły o tym wmontowane tu wąskie parawanowe drzwi. To wszystko, co można było tutaj znaleźć. Ani zegara, ani telefonu, temperówki czy choćby dzbanka z wodą. Do czego miał służyć ten pokój? Jaką pełnił funkcję? Usiadłem z powrotem na sofie, założyłem nogę na nogę i ziewnąłem.
Dziewczyna zjawiła się po dziesięciu minutach. Nawet nie raczyła na mnie spojrzeć, rozsunęła połowę drzwi do schowka, wyjęła stamtąd jakieś czarne, śliskie przedmioty i przeniosła je w ramionach na stół. Były to kalosze, starannie poskładana peleryna i gogle, jakich używali piloci podczas pierwszej wojny światowej. Co teraz nastąpi?
Dziewczyna powiedziała coś, lecz poruszała ustami zbyt szybko, toteż nie zrozumiałem ani słowa.
– Czy mógłbym prosić nieco wolniej? Nie jestem aż tak biegły w czytaniu z ruchu warg – powiedziałem.
„Proszę włożyć to na ubranie" – powtórzyła powoli, szeroko otwierając usta. O ile to możliwe, nie miałem ochoty ubierać się w pelerynę, ale stawianie oporu wydało mi się równie uciążliwe, toteż bez słowa wykonałem polecenie. Zdjąłem buty do joggingu i włożyłem kalosze. Na sportową koszulę zarzuciłem pelerynę. Peleryna była potwornie ciężka, a kalosze o jeden albo o dwa numery za duże, lecz i to postanowiłem przemilczeć. Dziewczyna schyliła się, żeby zapiąć mi guziki. Było ich w pelerynie aż po kostki. Następnie założyła mi kaptur. Podczas tej operacji końcem nosa dotknąłem niechcący jej gładkiego czoła.
– Wyjątkowo piękny zapach – powiedziałem. Poruszyła wargami, jakby chciała powiedzieć „dziękuję", po czym zapięła zatrzaski kaptura tuż pod moim nosem. Na kaptur założyłem gogle. Wyglądałem teraz jak prawdziwa, wodoszczelna mumia.
Dziewczyna otworzyła drzwi do schowka i wepchnąwszy mnie do środka, jedną ręką zaświeciła światło, drugą zaś zamknęła za sobą drzwi. Schowek okazał się szafą na ubrania. Nie było w niej jednak ubrań, wisiały tylko wieszaki i kilka kulek naftalinowych. To chyba nie jest zwykła szafa – pomyślałem. To pewnie jakieś tajne przejście albo coś w tym rodzaju. Cóż innego mogłoby tłumaczyć fakt, że oto ubrany w pelerynę zostałem wepchnięty do szafy?
Dziewczyna poszperała chwilę przy metalowym drążku, który znajdował się w kącie szafy i jak przypuszczałem, w ścianie przed nami ukazał się otwór wielkości bagażnika. W dziurze panowała ciemność, biło od niej mroźnym, wilgotnym powietrzem. Powiew ten nie należał do przyjemnych. Słychać też było coś w rodzaju szumu rzeki.
– Tamtędy płynie rzeka – powiedziała. Hałas sprawił, że jakoś łatwiej mogłem ją zrozumieć. Zdawało mi się, że mówi normalnie, a tylko szum rzeki zagłusza jej głos. – Proszę iść cały czas prosto, aż do wodospadu. Potem musi pan przejść pod wodospadem. Tam znajduje się laboratorium dziadka.
– Twój dziadek czeka tam na mnie?
– Tak – przytaknęła i podała mi dużą, mocną latarkę na pasku. Wcale nie miałem ochoty wchodzić do tej dziury, ale nie wypadało mi się wycofać, toteż zacisnąłem zęby i przełożyłem jedną nogę w głąb ciemnego otworu. Następnie pochyliwszy się do przodu, przecisnąłem na drugą stronę głowę, ramiona i drugą nogę. Akrobacja ta wykonywana w lepiącej się pelerynie groziła skręceniem karku, lecz jakimś cudem udało mi się przepchnąć na drugą stronę ściany. Spojrzałem na pochyloną w szafie dziewczynę. Gdy patrzyłem na nią przez gogle z głębi ciemnej dziury, wydała mi się niezwykle czarująca.
– Proszę uważać, nie oddalać się od rzeki, nie zbaczać z drogi. Cały czas prosto – powiedziała, zaglądając przez otwór w moją stronę.
– Prosto do wodospadu? – krzyknąłem.
– Prosto do wodospadu – powtórzyła. Nie wydając głosu, spróbowałem powiedzieć: „sela". Roześmiała się i odpowiedziała mi tym samym słowem. Następnie zatrzasnęła klapę.
Otoczyła mnie ciemność. Była to ciemność doskonała. Nie dostrzegałem ani jednego jaśniejszego punktu, nie widziałem nawet własnej dłoni przystawionej do twarzy. Znieruchomiałem z wrażenia. Taką bezsilność musi odczuwać ryba, którą zawinie się w celofan i wrzuci do lodówki. Kiedy tak nagle, bez żadnego przygotowania znalazłem się w całkowitej ciemności, mięśnie na chwilę odmówiły mi posłuszeństwa. Powinna była mnie uprzedzić! Po omacku włączyłem latarkę. Upragnione żółte światło strzeliło w ciemność jednym prostym strumieniem. Najpierw skierowałem światło tuż pod nogi, następnie zbadałem dalsze otoczenie. Stałem na niewielkim betonowym podeście w kształcie kwadratu trzy na trzy metry, zakończonym pionową ścianą – dna przepaści nie było widać. Nie było żadnego ogrodzenia czy choćby barierki. O tym też powinna mi powiedzieć – pomyślałem nie bez złości.
W bocznej ścianie podestu zauważyłem aluminiową drabinę. Powiesiłem latarkę na piersi i badając nogami każdy śliski szczebel, zacząłem schodzić. Szum wody wyraźnie przybierał na sile. Niesłychane, żeby schowek w jednym z pokoi biurowca wychodził na przepaść, której dnem płynęła rzeka? I to wszystko w samym centrum Tokio? Myślenie o tym przyprawiało mnie o ból głowy. Najpierw ta ponura winda, potem dziewczyna mówiąca bez głosu, a teraz to. Prawdopodobnie lepiej zrobię, jeśli zrezygnuję z tego zlecenia i po prostu wrócę do domu. To zbyt niebezpieczne. Ale nie zawróciłem. Nie pozwoliła mi na to przede wszystkim duma zawodowa, ale chyba też myśl o dziewczynie w różowym kostiumie. Nie mogłem się w tej chwili tak po prostu wycofać.
Po dwudziestu stopniach odpocząłem chwilę, po następnych osiemnastu znalazłem się na ziemi. Stałem na twardej, płaskiej skale, nieopodal płynęła rzeka. Miała może dwa metry szerokości, w świetle latarki widziałem jej falującą jak flaga na wietrze powierzchnię. Nurt zdawał się dość wartki; co do głębokości czy choćby koloru wody nie miałem już pewności. Pewien byłem jedynie tego, że płynęła z lewej ku prawej stronie korytarza.
Ostrożnie ruszyłem wzdłuż skały w górę rzeki. Od czasu do czasu zdawało mi się, że coś kręci się w pobliżu, ale niczego nie dostrzegałem, gdy rzucałem snop światła w podejrzanym kierunku. Widocznie przebywanie w ciemności nadwerężyło moje nerwy.
Po pięciu czy sześciu minutach marszu poczułem, że strop korytarza znacznie się obniżył – poznałem to po brzmieniu rzeki. Chcąc się upewnić, czy rzeczywiście tak jest, skierowałem światło w górę, lecz nie udało mi się dostrzec stropu. Widocznie ciemność była zbyt gęsta. Po obu stronach rzeki zauważyłem jednak boczne drogi, przed którymi ostrzegała mnie dziewczyna. Było to raczej coś w rodzaju wąskich szczelin – wyciekała z nich woda i niewielkimi strugami wpływała do głównej rzeki. Z ciekawości zbliżyłem się do jednej z nich i za pomocą latarki zajrzałem do środka. Niczego tam jednak nie znalazłem. Co prawda tuż za wąskim gardłem szczelina zdawała się rozszerzać, ale bynajmniej nie miałem ochoty tam wchodzić.
W ogóle nie miałem już na nic ochoty, ściskałem latarkę w ręce i piąłem się w górę rzeki jak ryba wiedziona odwiecznym instynktem. Na mokrej skale łatwo mogłem się poślizgnąć, toteż stawiałem nogi bardzo ostrożnie. Gdybym się teraz poślizgnął i wpadł do wody! Albo, co gorsza, stłukł latarkę… nie ruszyłbym się stąd ani w jedną, ani w drugą stronę. Patrzyłem cały czas pod nogi, nic więc dziwnego, że nie zauważyłem bladego światła, które zbliżało się do mnie z przeciwnej strony. Kiedy nagle podniosłem wzrok, światło znajdowało się już w odległości siedmiu czy ośmiu metrów przede mną. Odruchowo wyłączyłem latarkę i przez dziurę, która zastępowała w pelerynie kieszeń, sięgnąłem do tylnej kieszeni spodni po nóż. Po omacku rozłożyłem ostrze. Dokładnie osłaniały mnie ciemności i szum wody.
W chwili gdy wyłączyłem latarkę, żółte światło z przeciwka zamarło w bezruchu. Następnie zatoczyło w powietrzu dwa duże koła. Zupełnie jakby chciało mi powiedzieć: „spokojnie, nic ci nie zrobię". Nie dałem się jednak zwieść i nie zmieniając pozycji, czekałem na następny ruch. Rzeczywiście światło znowu zaczęło się poruszać. Sprawiało wrażenie inteligentnego, świecącego owada szybującego w moją stronę. Wpatrywałem się w światło, prawą ręką ściskając nóż, lewą zaś podtrzymując zgaszoną latarkę. Światło zatrzymało się jakieś trzy metry przede mną, uniosło się nieco w górę i ponownie zamarło. Było raczej słabe, więc początkowo nie mogłem dostrzec, co oświetla, kiedy jednak wytężyłem wzrok, zrozumiałem, że była to ludzka twarz. Przesłaniały ją gogle, takie same jak moje, oraz głęboki czarny kaptur. Człowiek trzymał w ręce niewielką latarnię, jakiej używa się czasem na kempingu. Oświetlając własną twarz, mówił coś do mnie z przejęciem. Jego głos nie docierał jednak do mnie poprzez szum wody, a ciemność i niewyraźny sposób mówienia sprawiły, że również z ruchu warg niewiele zdołałem zrozumieć.
– … ąc… powodu. Pański smat… nie dobry, poza tym… – zupełnie nie wiedziałem, o co mu chodzi. W każdym razie nie wydawał mi się niebezpieczny, toteż włączyłem latarkę i skierowałem światło na własną twarz. Drugą ręką pokazałem na ucho, żeby dać mu do zrozumienia, iż nic nie słyszę.
Człowiek pokiwał głową, postawił latarnię na ziemi, po czym wsadził obydwie ręce do kieszeni peleryny – w tym momencie, niczym gwałtowny odpływ morza, otaczający mnie zewsząd huk raptownie zaczął słabnąć. Pomyślałem, że tracę przytomność. Opuszczają mnie zmysły i stąd ta nagła cisza. Naprężyłem wszystkie mięśnie, żeby nie upaść. Nie mogłem tylko zrozumieć, dlaczego muszę tracić przytomność właśnie teraz.
Minęło kilka sekund, a ja wciąż stałem o własnych siłach i czułem się zupełnie dobrze. Ucichł jedynie otaczający mnie hałas.
– Wyszedłem po pana – powiedział mężczyzna. Teraz słyszałem go wyraźnie.
Skinąłem głową. Wsadziłem latarkę pod pachę. Złożyłem nóż i schowałem go do kieszeni. Niespecjalnie zapowiadał się ten dzień.
– Co się stało z dźwiękiem? – próbowałem się czegoś dowiedzieć.
– A, ten straszny hałas? Trochę go wyciszyłem. Przepraszam, że nie zrobiłem tego wcześniej. Teraz już chyba wszystko w porządku? – powiedział mężczyzna, kłaniając się kilkakrotnie. Szum rzeki zmalał do szmeru małego strumyka. – Możemy już iść? – Odwrócił się do mnie plecami i wprawnie stawiając nogi, ruszył w górę rzeki. Przyświecając sobie latarką, podążyłem za nim.
– Jak to, wyciszył pan? To nie był naturalny dźwięk? – krzyknąłem w kierunku, w którym, jak mi się wydawało, znajdowały się jego plecy.
– Myli się pan – powiedział. – To był naturalny dźwięk.
– Czy można wyciszyć naturalny dźwięk? – zapytałem zdziwiony.
– Oczywiście, ale mówiąc dokładnej, nie wyciszyłem go – odpowiedział. – Częściowo go zredukowałem.
Postanowiłem nie zadawać więcej pytań. Nie jestem tutaj po to, żeby wypytywać o różne rzeczy. Mam wykonać zlecenie i to nie moja sprawa, czy pracodawca będzie dźwięk wyciszać, czy redukować; niechby nawet mieszał go sobie jak wódkę z cytryną. Nic już nie mówiąc, posuwałem się naprzód.
Tak czy inaczej, wokół zapanowała cisza. Niemal wyraźnie dało się słyszeć klapanie gumowych kaloszy. Dwa czy trzy razy usłyszałem nad głową jakiś dziwny chrzęst, jakby ktoś pocierał o siebie garść drobnych kamieni.
– Zdaje się, że Czarnomroki znów pojawiły się w tej okolicy. Zwykle trzymają się z daleka, ale od czasu do czasu podchodzą aż tutaj. Mam z nimi tyle kłopotu! – powiedział mężczyzna.
– Czarnomroki…?
– Nawet pan nie dałby im rady. Sam? W takiej ciemności? – powiedział i roześmiał się głośno.
– A, z pewnością – podchwyciłem jego ton. Czy to z Czarnomrokami, czy z czymkolwiek innym, nie miałem ochoty spotykać się tutaj z nikim ani z niczym mi nieznanym.
– Dlatego wyszedłem po pana. Z Czarnomrokami nie ma żartów.
– To bardzo uprzejmie z pana strony – powiedziałem.
Po chwili marszu usłyszałem cichy plusk, jak gdyby ktoś nie zakręcił kranu. Wodospad! Nie zdołałem zobaczyć go w całości, ale sprawiał wrażenie dość dużego. Musiałby panować tu potężny huk, gdyby nie został zredukowany. Rozpryskująca się woda dokładnie zrosiła mi gogle.
– Mamy pod tym przejść? – upewniłem się.
– Tak – odparł. Bez dalszych wyjaśnień ruszył naprzód i zniknął za wodospadem. Nie było rady, pospiesznie uczyniłem to samo.
Przechodziliśmy wprawdzie w miejscu, w którym strumień wody był najsłabszy, lecz mimo to woda przygniotła nas do ziemi. Przy całej swojej dobrej woli pomysł, żeby przy każdym wejściu i wyjściu z laboratorium być zdanym – nawet w pelerynie – na uderzenia wodospadu, wydał mi się głupawy. Z pewnością miało to bronić dostępu do tajemnicy, ale chyba istnieją jakieś inne mniej dokuczliwe sposoby? Przewracając się pod wodospadem, z całej siły uderzyłem kolanem w skałę. W wyniku redukcji dźwięku równowaga pomiędzy dźwiękiem a rzeczywistością, która go wywołuje, została zachwiana, stąd moje rozkojarzenie. Wodospad powinien jednak wydawać dźwięk z właściwą sobie siłą.
Ciasny korytarz, który znajdował się za wodospadem i prowadził w głąb skały, zakończony był żelaznymi drzwiami. Mężczyzna wyjął z kieszeni przedmiot podobny do minikalkulatora i częściowo wsunął go do podłużnego otworu w drzwiach, przez chwilę manipulował przy pozostałej, wystającej części i jak należało oczekiwać, drzwi bezgłośnie otworzyły się do środka.
– Jesteśmy na miejscu. Proszę – wpuścił mnie przodem, wszedł za mną i zamknął drzwi na klucz. – Droga nie była pewnie lekka?
– Nie mogę zaprzeczyć – odparłem z rezerwą. Roześmiał się, jego śmiech brzmiał rubasznie i dziwacznie zarazem.
Obszerne pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy, przypominało szatnię na basenie. Na półkach leżało z pół tuzina kompletów składających się z peleryny, kaloszy i gogli. Rozebrałem się, ociekającą wodą pelerynę powiesiłem na wieszaku, kalosze i gogle odstawiłem na półkę, a latarkę zawiesiłem na wieszaku przy ścianie.
– Proszę się na mnie nie gniewać. Niestety, muszę zachować ostrożność. Wie pan, kręcą się tutaj tacy… węszą, czyhają.
– Na przykład Czarnomroki? – spróbowałem wziąć go na haczyk.
– Tak, Czarnomroki też – rzekł i pokiwał głową. Następnie zaprowadził mnie do gabinetu. Po zdjęciu peleryny okazał się drobnym eleganckim starcem. Nie był otyły, raczej krępy i krzepki. Miał zdrową cerę, a kiedy założył okulary bez oprawek, przypominał któregoś z przedwojennych polityków. Polecił mi usiąść na sofie, sam zaś usiadł za biurkiem. Pokój urządzony był identycznie jak pokój na górze. Ten sam kolor dywanu, ta sama lampa, tapeta i sofa, wszystko identyczne. Na biurku stał kalendarz, a obok leżała garść spinaczy. Czyżbym zatoczył koło i wrócił w to samo miejsce? Być może. Nie pamiętałem przecież dokładnie, w jaki kształt ułożyły się rozsypane spinacze.
Starzec przyglądał mi się chwilę, po czym wziął do ręki spinacz, rozprostował go i zaczął podważać nim naskórek paznokcia na wskazującym palcu lewej ręki. Gdy skończył, wyrzucił wyprostowany spinacz do popielniczki. Czym jak czym, ale spinaczem nie chciałbym się urodzić w następnym życiu (oczywiście, gdyby istniała reinkarnacja) – pomyślałem. Podważyć naskórek jakiegoś starca i skończyć w popielniczce?
– Z tego, co mi wiadomo, symbolanci skumali się z Czarnomrokami – powiedział starzec. – Oczywiście nie zawarli z nimi oficjalnego przymierza. Czarnomroki są na to zbyt przebiegłe, a symbolanci zbyt wymagający. Dlatego więź między nimi jest jeszcze bardzo słaba. Ale to zły znak. Bardzo mnie niepokoi fakt, że Czarnomroki znów pojawiły się w tej okolicy, choć nie powinny się na to ważyć. Jeśli tak dalej pójdzie, niebawem będziemy tu mieli zatrzęsienie Czarnomroków. A to bardzo skomplikuje sprawę.
– Z pewnością – powiedziałem. Nie miałem co prawda pojęcia, kim były Czarnomroki, ale jeśli symbolanci łączyli z nimi swe siły, bez wątpienia była to i dla mnie bardzo zła wiadomość. Rywalizacja między nami i symbolantami utrzymuje się dzięki bardzo delikatnej równowadze sił, toteż nawet najmniejszy ruch może przeważyć szalę. W zasadzie równowaga już została zachwiana – oni wiedzieli, kim są Czarnomroki, a ja nie. Mogłem jedynie mieć nadzieję, że jako niższy rangą pracownik w terenie nie zostałem wtajemniczony, ale na górze wiedzą o Czarnomrokach.
– No, ale tym proszę sobie nie zawracać głowy. Jeśli tylko jest pan gotowy, proszę zabierać się do pracy.
– Oczywiście.
– Prosiłem agencję o przysłanie mi najzdolniejszego cyfranta, a pan cieszy się całkiem niezłą opinią. Wszyscy bardzo pana chwalą. Zdolny, odważny, pracowity; pomijając może to, że lubi pan chodzić własnymi drogami, nie usłyszałem o panu złego słowa.
– To przesada – odparłem z udaną skromnością. Starzec roześmiał się rechotliwie.
– Pańskie drogi mnie nie obchodzą. Dla mnie liczy się odwaga. Bez tego nie zostanie pan prawdziwym cyfrantem. No, ale to też kwestia wynagrodzenia.
Nie miałem nic do dodania. Starzec roześmiał się znowu i zaprosił mnie do swej pracowni.
– Jestem biologiem – rzekł. – Choć moja specjalizacja znacznie poza ten zakres wybiega. Trudno to ująć w paru słowach. Zajmuję się różnymi sprawami – począwszy od fizjologii mózgu poprzez akustykę i językoznawstwo, a kończąc na religioznawstwie. Nie wypada mi mówić o tym samemu, ale prowadzę dość oryginalne i ważne badania. Obecnie zajmuję się palatologią ssaków.
– Palatologią?
– Ustami. Budową ust. Tym, jak się poruszają i w jaki sposób wytwarzają glos. Pan spojrzy tutaj.
Mówiąc to, zaświecił światło. Ścianę w głębi pokoju zajmowały półki szczelnie wypełnione czaszkami zwierząt wszelkiego gatunku. Począwszy od żyrafy, przez czaszkę konia, pandy, a kończąc na myszy. Znalazłem tam każde zwierzę, jakie tylko przyszło mi do głowy. Było ich może trzysta, może czterysta sztuk. Zauważyłem również czaszki ludzkie. Ułożone były parami: męska i kobieca, rasy białej, czarnej i żółtej.
– Czaszki słonia i wieloryba trzymam w piwnicy. Pan rozumie, zajęłyby zbyt dużo miejsca – powiedział.
– Rzeczywiście – przyznałem mu rację.
Wszystkie zwierzęta, jak na rozkaz, miały otwarte pyski i wpatrywały się w przeciwległą ścianę dwoma pustymi oczodołami. Przebywanie w towarzystwie tylu kości – choćby to były tylko eksponaty – nie należało do przyjemności. Półki na sąsiednich ścianach wypełnione były, obok niewielkiej ilości czaszek, zakonserwowanymi w formalinie językami, uszami, wargami i gardłami różnych zwierząt.
– No, jak się panu podoba? Niezła kolekcja, prawda? – zagadnął wesoło starzec. – Niektórzy zbierają znaczki, inni płyty. Są tacy, którzy zapełniają piwnice butelkami wina, i tacy, którzy w ogródkach ustawiają czołgi. Świat jest różnorodny i dzięki temu ciekawy. Nieprawdaż?
– Chyba ma pan rację.
– Jeszcze w stosunkowo młodym wieku zainteresowałem się czaszkami ssaków i po trochu zacząłem je zbierać. To trwa już ze czterdzieści lat. Aby zrozumieć kości, potrzeba wiele czasu, znacznie więcej, niż się panu zdaje. Coraz częściej dochodzę do takiego wniosku. Pan jest młody. Więc pewnie bardziej obchodzi pana ciało niż kości, ale ja na to, żeby usłyszeć głos kości, poświęciłem trzydzieści lat życia. Rozumie pan? Trzydzieści lat! Zapewniam pana, że to szmat czasu.
– Głos kości? – zdziwiłem się. – To kości wydają jakiś głos?
– Oczywiście – odparł. – Każda kość własny. Rzecz jasna, jest on zaszyfrowany. Kości mówią, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Moim celem jest rozszyfrowanie mowy kości. Jeśli mi się to uda, dowiemy się wielu niezwykle ciekawych rzeczy.
– Niesłychane – nie rozumiałem wszystkiego do końca, ale jeśli to, co mówił, było prawdą, jego badania rzeczywiście miały ogromne znaczenie. – To rewelacyjne odkrycie!
– Właśnie – pokiwał głową. – Dlatego chcą mi je wykraść. Chcą wykorzystać mój wynalazek do swoich brudnych celów. Jeśli uda mi się wydobyć z kości pamięć, przesłuchania nie będą już potrzebne. Wystarczy człowieka zabić, obrać z mięsa i umyć kości.
– To okropne.
– Na szczęście czy na nieszczęście moje badania nie są jeszcze zbyt zaawansowane. Na obecnym etapie łatwiej byłoby mi jeszcze odczytać pamięć na podstawie stanu mózgu.
– Ładne rzeczy – mruknąłem. Wszystko jedno, czy mózg, czy kości, po wyciągnięciu ich z człowieka rezultat jest taki sam.
– Dlatego właśnie zleciłem panu ten rachunek. Aby symbolanci nie mogli wykraść wyników moich badań – powiedział starzec z powagą. – Wykorzystanie nauki, czy to w złych, czy też w dobrych intencjach, jest zagrożeniem dla cywilizacji. Osobiście uważam, że nauka powinna istnieć sama dla siebie.
– Nie bardzo pana rozumiem – powiedziałem. – Jedną tylko sprawę chciałbym wyjaśnić od razu. To rzecz całkowicie formalna. Pańskie zlecenie nie nadeszło ani z Centrali, ani z Oficjalnej Agencji, lecz od pana prywatnie. To rzecz wyjątkowa. Mówiąc wprost, to sprzeczne z regulaminem zatrudnienia. Zostanę ukarany, a może nawet pozbawiony licencji, jeśli podejmę się nieoficjalnego zlecenia.
– Rozumiem pański niepokój – rzekł starzec. – Moje zlecenie jest oficjalne, skierowałem je do Systemu. Skontaktowałem się z panem bezpośrednio ze względu na tajemnicę. Zależało mi na tym, żeby pominąć szczebel urzędowy. Nie spotka pana żadna kara.
– Czy ma pan na to jakiś dowód?
Starzec otworzył szufladę i podał mi teczkę z dokumentami. Zajrzałem do środka. W teczce znajdowała się oficjalna umowa zawarta z Systemem. Forma, podpisy, wszystko było w porządku.
– Dobrze – powiedziałem i oddałem mu teczkę. – Jestem zaszeregowany do tak zwanego dublowego uposażenia, pan się zgadza? Dublowe uposażenie to…
– To podwójne wynagrodzenie. Nic nie szkodzi. Tym razem dodam panu jeszcze premię, tak że zrobimy z tego tryplowe uposażenie.
– Jest pan dość hojny.
– To dla mnie bardzo ważny rachunek, no i przeszedł pan pod wodospadem, ha, ha, ha – roześmiał się.
– Najpierw poproszę pokazać mi liczby – powiedziałem. – Wtedy zdecyduję się ostatecznie. Kto zajmie się obliczeniami na komputerze?
– Ja to zrobię. Pana proszę o wykonanie reszty. Nie ma pan nic przeciwko temu?
– Oczywiście. To mi ułatwi pracę.
Starzec wstał z krzesła, poszperał chwilę przy ścianie za swoimi plecami i nagle, w miejscu, które do złudzenia przypominało zwykłą ścianę, ukazał się schowek – ile razy zdoła mnie jeszcze zaskoczyć? Wyjął ze schowka inną teczkę i zamknął drzwiczki. Znów stał przed zwykłą białą ścianą. Wziąłem z jego rąk teczkę i przejrzałem siedem stron zapisanych drobnymi cyframi. W samych cyfrach nie było nic podejrzanego.
– W tym przypadku wystarczy chyba samo pranie. Przy takiej częstotliwości podobieństw raczej nie ma obawy, że przerzucą most tymczasowy. Oczywiście nie można tego wykluczyć, ale również nie można dowieść sensowności takiego działania. Odszyfrować dane za pomocą mostu przy takim stopniu trudności, to jakby przejść przez pustynię bez kompasu. Wprawdzie udało się to Mojżeszowi, ale…
– Mojżeszowi udało się nawet przejść przez morze.
– To stara historia. Mnie nie zdarzyło się jeszcze ani razu, żeby symbolanci wtargnęli na tym poziomie.
– Twierdzi pan, że wystarczy transformacja pierwszego stopnia?
– Drugi stopień nie ma tu zastosowania. Oczywiście, wykluczyłby on możliwość przerzucenia mostu, ale na tym poziomie trudności transformacja drugiego stopnia graniczyłaby z akrobacją. Proces ten nie jest jeszcze opracowany do końca.
– Nie mówię o transformacji drugiego stopnia – rzekł starzec i znów zaczął podważać naskórek paznokcia spinaczem. Tym razem był to środkowy palec lewej ręki.
– To znaczy?
– Mówię o tasowaniu. Chcę, żeby pan wykonał pranie i tasowanie. Po to pana tu sprowadziłem. Do samego prania nie jest mi pan potrzebny.
– Ciekawe – powiedziałem, zmieniając kolejność kolan – skąd pan wie o tasowaniu? Tasowanie jest objęte specjalną tajemnicą i nikt z zewnątrz nie ma prawa o nim wiedzieć.
– Ale ja wiem. Mam niezłą wtyczkę na samej górze Systemu.
– To niech się pan tej wtyczki lepiej spyta. Tasowanie jest całkowicie zamrożone. Nie wiem dlaczego. Pewnie były jakieś komplikacje. W każdym razie tasowanie zostało wstrzymane. Gdybym je wykonał, na pewno nie skończyłoby się na zwykłej naganie.
Starzec podał mi teczkę z umową jeszcze raz.
– Proszę dokładnie przeczytać ostatnią stronę. Znajdzie pan pozwolenie na tasowanie.
Tak jak sobie życzył, otworzyłem teczkę i rzuciłem okiem na ostatnią stronę. Rzeczywiście, do dokumentu dołączone było pozwolenie. Odczytałem je kilka razy – brzmiało oficjalnie. Podpisów doliczyłem się chyba pięciu. Do licha, co oni sobie wyobrażają? Najpierw każą zasypać raz wykopany dół, a teraz chcą, żebym odkopał go z powrotem. Kozłem ofiarnym zostaje zawsze taki jak ja, najniższy rangą pracownik w terenie.
– Proszę sporządzić dla mnie kolorową kopię całego dokumentu. Bez niej mogę mieć bardzo poważne kłopoty.
– Oczywiście – odparł. – Oczywiście, wręczę panu kopię. Nie ma pan najmniejszego powodu do obaw. Wszystko załatwione jest oficjalnie, a dokumenty są bez skazy. Dzisiaj zapłacę panu połowę, a po zakończeniu drugą połowę ustalonej sumy. Zgadza się pan?
– Dobrze. Teraz na miejscu wykonam pranie. Uzyskane w wyniku prania liczby wezmę ze sobą do domu i tam przeprowadzę tasowanie. Do tasowania muszę się przygotować. Dane z tasowania przyniosę panu następnym razem.
– Daję panu na to trzy dni. Za trzy dni do południa muszę mieć te dane z powrotem.
– To wystarczy – powiedziałem.
– Tylko niech się pan w żadnym wypadku nie spóźni – zaznaczył. – Jeśli nie zdąży pan do tego czasu, wydarzy się coś strasznego.
– Nastąpi koniec świata? – zażartowałem.
– W pewnym sensie – odrzekł tajemniczo.
– Nie ma obawy. Nie mam zwyczaju się spóźniać – powiedziałem. – Czy mógłby pan przygotować dla mnie termos z gorącą kawą i wodę z lodem? I może jakąś prostą kolację. Zanosi się na dłuższą pracę.
Rzeczywiście praca zajęła mi dużo czasu. Sam układ liczb był raczej prosty, ale z powodu wielu równań wielopoziomowych rachunek okazał się trudniejszy, niż przypuszczałem. Podane mi liczby umieszczałem kolejno w prawej półkuli mózgu, tam zamieniałem je na symbole i przenosiłem do lewej półkuli. Następnie wydobywałem stamtąd znowu liczby, ale zupełnie inne niż na początku, i spisywałem je na maszynie. Na tym polegało pranie. Oczywiście w dużym uproszczeniu. Każdy cyfrant posługuje się własnym kodem. Kod ten ze względu na swój graficzny charakter nie ma nic wspólnego ze zmienną losową. Jednym słowem klucz do kodu ukryty jest w sposobie podziału mózgu na lewą i prawą półkulę (oczywiście możliwe, że podział ten przebiega w zupełnie innym kierunku).
Wygląda to, powiedzmy, tak:
Krótko mówiąc, nie można odzyskać liczb początkowych inaczej, jak tylko przez przyłożenie do siebie obu poszarpanych powierzchni. Symbolanci za pomocą mostu tymczasowego starają się odczytać liczby przed transformacją ze skradzionych z komputera danych. Poddają liczby analizie i odtwarzają poszarpaną powierzchnię na holografie. Czasami im się to udaje, a czasami nie. My doskonalimy się w sztuce szyfrowania danych, a oni w sztuce odszyfrowywania. My pilnujemy danych, oni zaś je kradną. Jak w starej zabawie w policjantów i złodziei.
Bezprawnie zdobyte informacje symbolanci wypuszczają na czarny rynek i czerpią z tego ogromne zyski. Co gorsza – najważniejsze informacje zostawiają dla siebie i wykorzystują je do własnej działalności.
Naszą organizację w skrócie nazywa się Systemem. Organizacja symbolantów to Fabryka. Początkowo System był zwykłą, prywatną firmą wielobranżową, lecz w miarę jak rosło znaczenie szyfrowania danych, stopniowo przybrał charakter instytucji państwowej. Tak jak na przykład Bell Company w Ameryce. My, cyfranci, znajdujemy się na dole organizacji. Podobnie jak adwokaci albo doradcy podatkowi wykonujemy wolny zawód, ale po pierwsze – potrzebna nam do tego państwowa licencja, a po drugie – nie wolno nam wykonywać żadnych innych zadań niż te, które zleci nam System lub Oficjalna Agencja Systemu. To zabezpieczenie przed wykorzystaniem naszej sztuki przez Fabrykę. Złamanie tego przepisu grozi nam karą i odebraniem licencji. Osobiście nie jestem pewien słuszności takiego rozstrzygania sprawy. A to dlatego, że pozbawiony licencji cyfrant prędzej czy później trafia do Fabryki. Nadal pracuje w swoim zawodzie, lecz nielegalnie, jako symbolant.
Nie wiem, jak zorganizowana jest Fabryka. Wiem tylko, że powstała jako mała spółka akcyjna i gwałtownie urosła w siłę. Niektórzy nazywają ją „mafią danych" i biorąc pod uwagę fakt, że korzeniami sięga do różnych organizacji przestępczych, faktycznie przypomina mafię. Różni się jednak od mafii tym, że zajmuje się wyłącznie informacjami. Informacje są czyste i przynoszą niezły zysk. Wystarczy dotrzeć do upatrzonego komputera i przechwycić dane.
Pijąc kawę, kontynuowałem pranie. Kieruję się zawsze zasadą: godzina pracy – pół godziny odpoczynku. Bez tego powierzchnia podziału mózgu zaczyna się zacierać, a liczby tracą wyrazistość.
Podczas tych półgodzinnych przerw starałem się rozmawiać ze starcem. Mówienie, wszystko jedno o czym, jest najlepszym sposobem na regenerację mózgu.
– Czego właściwie dotyczą te dane? – spytałem.
– To wyniki eksperymentów – odparł. – Efekty moich rocznych badań. To połączenie zamienionych na cyfry trójwymiarowych obrazów szczęk i czaszek różnych zwierząt oraz ich głosów, rozłożonych na elementy pierwsze. Jak już panu wspominałem, poświęciłem trzydzieści lat na to, żeby usłyszeć głos kości. Kiedy zakończę te badania, możliwa stanie się rekonstrukcja tego głosu.
– I jego stymulacja?
– Właśnie – odrzekł.
– I co się wtedy stanie?
Starzec milczał przez jakiś czas, oblizując górną wargę.
– Różne rzeczy – powiedział po chwili. – Powiadam panu, różne rzeczy. Nie mogę panu zdradzić, co się konkretnie stanie, ale wydarzą się takie rzeczy, o których się panu nie śniło.
– Redukcja dźwięku to jedna z tych rzeczy? – zapytałem.
Starzec roześmiał się głośno. – Tak, tak, właśnie. Dźwięk można redukować albo potęgować, dopasowując go do indywidualnego impulsu ludzkiej czaszki. Kształt czaszki każdego człowieka jest nieco inny, toteż totalna redukcja dźwięku jest niemożliwa. Można natomiast dźwięk znacznie wyciszyć. Polega to, jednym słowem, na nałożeniu na siebie fal dźwięku i przeciw-dźwięku. To jeden z moich najmniej szkodliwych wynalazków.
Jeden z najmniej szkodliwych wynalazków? Ciekawe na czym polegały pozostałe. Wyobraziłem sobie świat, w którym każdy zmniejsza lub zwiększa sobie dźwięk według własnego widzimisię i poczułem się trochę nieswojo.
– Redukcja dźwięku może przebiegać w dwóch kierunkach – ciągnął starzec. – Jak już pan raczył zauważyć, można się pozbyć szumu wody, to znaczy wyeliminować jakiś dźwięk ze słuchu, można również pozbawić kogoś głosu. W przypadku głosu, jako że jest on cechą indywidualną, możliwa jest redukcja całkowita.
– Zamierza pan ogłosić to przed światem?
– Zwariował pan? – zamachał dłonią. – Miałbym się dzielić tak ciekawym wynalazkiem? Robię to wszystko wyłącznie dla własnej przyjemności.
Starzec roześmiał się znowu. Tym razem uśmiechnąłem się również.
– Owszem, ogłoszę wyniki moich badań przed wąskim gronem naukowców. Na polu akustyki i tak nikt się tym poważnie
nie zainteresuje. Który z tych uczonych głupców zrozumie moje wywody? W świecie nauki jestem zwyczajnie lekceważony.
– Ale symbolanci nie są głupi. Są wręcz genialni w rozpracowywaniu cudzych teorii. Dokładnie zajmą się pańskimi pracami.
– Zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego zamierzam ukryć wszystkie dane i przebieg badań. Ogłoszę same wyniki w formie hipotezy. Nie ma obawy, że to rozszyfrują. Oczywiście nikt nie zwróci na mnie uwagi, ale nie robię tego dla sławy. Wystarczy, że za jakieś sto lat moja teoria zostanie udowodniona. Dlatego tak zależy mi na pańskim praniu i tasowaniu.
– Zaczynam rozumieć – powiedziałem.
Przez następną godzinę koncentrowałem się na obliczeniach. Potem znowu zrobiłem przerwę.
– Mam jeszcze jedno pytanie – zwróciłem się do starca.
– Co takiego?
– Chodzi o młodą dziewczynę przy wejściu. Tę w różowym kostiumie, trochę przy kości…
– A, to moja wnuczka – odparł. – Wyjątkowo udane dziecko, pomimo młodego wieku bardzo pomaga mi w pracy.
– Właśnie… moje pytanie: czy ona jest niemową od urodzenia, czy może…
– Racja! – starzec uderzył się dłonią w kolano. – Zredukowałem jej głos w ramach doświadczenia i na śmierć o tym zapomniałem. Ale ze mnie gapa! Zaraz do niej pójdę.
– Tak chyba będzie lepiej – zgodziłem się.
Koniec Świata – biblioteka
Centralnym miejscem w Mieście był półkolisty rynek na północ od Starego Mostu. Druga połowa rynku, inaczej mówiąc – dolna połówka koła, znajdowała się na przeciwnym, południowym brzegu rzeki. Obydwie połowy, zwane też Rynkiem Północnym i Rynkiem Południowym, traktowano jako całość, ale w rzeczywistości sprawiały one wrażenie odmienne, wręcz stanowiły swoje przeciwieństwo. Nad Rynkiem Północnym unosiło się powietrze tak ciężkie, jakby w tym miejscu gromadziło się całe milczenie Miasta. Natomiast w południowej części nie wyczuwało się niczego – w powietrzu unosiło się coś w rodzaju nieokreślonej pustki. Domów było tutaj niewiele, nikt też od dawna nie zajmował się pielęgnacją przydomowych ogródków. Na środku rynku (w północnej jego części) stalą ogromna wieża zegarowa. Istnienie wieży nie miało w zasadzie żadnego sensu, ponieważ wskazówki zegara stały w miejscu.
Wieża zbudowana była z kamienia na planie kwadratu, którego każdy bok wychodził na inną stronę świata, i zwężała się w miarę wysokości. Na szczycie każdej ściany znajdował się zegar. Osiem wskazówek na czterech tarczach zastygło nieruchomo w okolicy wpół do jedenastej. Pod zegarem dostrzegłem niewielkie okno. Znajdowało się zbyt wysoko, by móc zajrzeć przez nie do środka, ale zdawało mi się, że wieża była wewnątrz pusta. Zdawało mi się również, że dostrzegam tam coś w rodzaju drabiny prowadzącej na szczyt wieży. Nigdzie jednak nie znalazłem wejścia. Wieża była nienaturalnie wysoka – żeby zobaczyć zegar, trzeba było przejść Starym Mostem na drugą stronę rzeki.
Rynek Północny otaczały wysokie domy z kamienia i cegły. Budynki prawie nie różniły się między sobą, na ścianach nie było żadnych ozdób ani napisów, nikt też nie wchodził ani nie wychodził przez zamknięte na głucho drzwi. Być może mieściła się tam poczta, z której nikt już nie wysyłał listów, może spółka górnicza, w której już nie było górników, a może zakład pogrzebowy, w którym zabrakło nieboszczyków? Nie wiem. Budynki wyglądały na opuszczone. A jednak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż wewnątrz nadal pracowali ludzie, a tylko gdy tamtędy przechodziłem, na chwilę wstrzymywali oddech.
Biblioteka znajdowała się w jednym z takich gmachów. Nie wyróżniała się oczywiście niczym szczególnym. Nic w zewnętrznym wyglądzie tego budynku nie wskazywało na to, że w środku mieści się biblioteka. Posępne kolory, wyblakłe kamienne ściany, wąski okap, żelazne kraty w oknach i potężne drewniane drzwi – równie dobrze mógł się tu znajdować na przykład skład zboża. Gdyby Strażnik nie narysował mi dokładnej mapy, nigdy bym się domyślił, że to właśnie tutaj.
– Kiedy oswoisz się trochę z tym miejscem, idź do biblioteki – powiedział pierwszego dnia, kiedy się tu zjawiłem. – Biblioteki pilnuje dziewczyna, powiesz jej, że przyszedłeś czytać Stare Sny. Resztę wyjaśni ci sama.
– Stare Sny? – powtórzyłem bezwiednie. – A cóż to takiego te Stare Sny?
Strażnik za pomocą małego nożyka strugał z drewna coś w rodzaju klina albo drewnianego gwoździa. Odłożył na chwilę robotę, pozbierał ze stołu wióry i wyrzucił je do śmieci.
– Stare Sny to Stare Sny. W bibliotece znajdziesz ich mnóstwo. Weźmiesz do ręki któryś z nich i popatrzysz sobie.
Strażnik przyjrzał się uważnie kawałkowi drewna, który właśnie wystrugał. Zadowolony z dzieła, odłożył go na półkę obok dwudziestu podobnie zastruganych klocków.
– Możesz zadawać mi pytania, to twoja sprawa, ale czy ci odpowiem, czy nie, to już moja sprawa – powiedział, założywszy ręce za głowę. – Ja też nie znam odpowiedzi na wszystkie pytania. W każdym razie masz chodzić codziennie do biblioteki i czytać
Stare Sny. To twoja praca. Zaczynaj o szóstej wieczorem i czytaj do dziesiątej albo do jedenastej. Dziewczyna przygotuje ci kolację. Pozostały czas możesz spędzać dowolnie. Rozumiesz? Skinąłem głową.
– Jak długo będę wykonywał tę pracę?
– Jak długo? Nie wiem. Tak długo, jak długo będzie to potrzebne – powiedział, po czym sięgnął po następny kawałek drewna i znów zaczął strugać.
– To małe biedne Miasto, nikt tu nie będzie trzymał darmozjadów. Każdy ma swoją pracę. Ty będziesz czytał Stare Sny w bibliotece. Nie przybyłeś tu chyba po to, żeby się rozerwać?
– Nie, oczywiście. Nie boję się pracy. Przeciwnie, wolałbym się czymś zająć, niż siedzieć tutaj bezczynnie – odparłem.
– To dobrze, bardzo dobrze – Strażnik pokiwał głową, wpatrując się w czubek noża. – W takim razie jak najszybciej zabierz się do pracy. Od tej pory będziesz nazywał się Czytelnikiem Snów. To twoje imię, tak jak ja mam na imię Strażnik. Zrozumiałeś?
– Tak – powiedziałem.
– W Mieście jest tylko jeden Strażnik i tylko jeden Czytelnik Snów. To dlatego, że Czytelnikowi potrzebne są kwalifikacje. Muszę ci je zaraz nadać.
Powiedziawszy to, zdjął z półki na naczynia biały talerzyk i położył go na stole. Wylał na talerz trochę nafty i zapalił ją zapałką. Następnie wziął do ręki dziwny, płaski jak do masła nóż, opalił ostrze nad ogniem, po czym zdmuchnął płomień i ostudził nóż.
– Nie bój się. To nie będzie bolało.
Podniósł palcem moją prawą powiekę i zanurzył czubek noża w moim oku. Rzeczywiście nie czułem bólu, co dziwniejsze, nie odczuwałem nawet strachu. Nóż wbił się w oko jak w galaretę, bezgłośnie i miękko. Następnie Strażnik zrobił to samo z moim lewym okiem.
– Kiedy skończysz czytanie, rana zagoi się sama – powiedział, porządkując stół. – To znak, że jesteś Czytelnikiem Snów. Musisz teraz uważać na słońce. Pamiętaj, tymi oczami nie wolno ci oglądać słonecznego światła. Jeśli spojrzysz na słońce, zostaniesz ukarany. Oznacza to, że możesz wychodzić z domu tylko w nocy albo w dni pochmurne. W dni słoneczne zasłoń dobrze okno i nie wychodź z domu.
Dał mi okulary z czarnymi szkłami i polecił zdejmować je jedynie do snu. W ten sposób straciłem słoneczne światło.
Drzwi do biblioteki pchnąłem po raz pierwszy kilka dni później. Zaskrzypiały niemiłosiernie, a przede mną ukazał się długi prosty korytarz. Nie wietrzono tu od wielu lat. Podłoga była wklęsła od nóg, które po niej przeszły, a tynk na ścianach niemal żółty od światła lampy.
Po obu stronach korytarza ujrzałem kilkoro drzwi, wisiały na nich łańcuchy pokryte grubą warstwą kurzu. Tylko na jednych drzwiach nie było łańcucha. Miały dość delikatną konstrukcję i znajdowały się na samym końcu korytarza. Poprzez matową szybę zobaczyłem światło. Zapukałem do drzwi kilka razy, ale nie usłyszałem odpowiedzi. Położyłem rękę na staroświeckiej mosiężnej klamce – drzwi otworzyły się lekko, niemal same. W środku nie było nikogo. Ogromny pusty pokój przypominał dworcową poczekalnię. Nie było w nim ani okien, ani mebli, stał tylko prosty stół, trzy krzesła i stary żelazny piec. Był jeszcze zegar ścienny i kantorek. Na piecu stał czarny emaliowany dzbanek, miejscami odchodziła z niego farba. Nad dzbankiem unosiła się para. Za kantorkiem znajdowały się jeszcze jedne drzwi, takie same jak te, którymi wszedłem. Również za tymi drzwiami ujrzałem światło. Zastanawiałem się przez chwilę, czy powinienem zapukać, lecz postanowiłem zaczekać.
Na kantorku leżała rozsypana garść spinaczy. Bawiłem się nimi jakiś czas, po czym usiadłem na krześle obok stołu. Po dziesięciu, może piętnastu minutach w drzwiach ukazała się dziewczyna. Trzymała w ręce klips do papieru. Spojrzała na mnie tak, jakby się trochę zdziwiła, i lekko się zaczerwieniła.
– Przepraszam – powiedziała. – Nie wiedziałam, że pan czeka. Trzeba było zapukać. Robiłam akurat porządek w sąsiednim pokoju. Wie pan, straszny tam bałagan.
Dłuższy czas przyglądałem się jej twarzy. Czułem, że znam tę twarz. Coś, głęboko na dnie mojej świadomości, poruszyło się nieznacznie. Nie byłem jednak w stanie tego pojąć – wszelkie słowa zamieniały się w popiół przy pierwszej próbie wyłonienia ich z ciemności.
– Jak pan widzi, nikt tutaj nie przychodzi. Nie ma tu niczego oprócz Starych Snów.
Pokiwałem głową, nie odrywając oczu od jej twarzy. Starałem się wyczytać coś z jej oczu, ust, wysokiego czoła, kształtu, w jaki upięte były jej włosy, lecz im dłużej przyglądałem się tym szczegółom, tym słabsze było poprzednie uczucie. Zrezygnowałem w końcu i zamknąłem oczy.
– Nie pomylił się pan przypadkiem? Budynki dookoła są tak do siebie podobne… – Dziewczyna położyła klips na stole. – Stare Sny może czytać tylko Czytelnik Snów. Nikt poza nim nie ma tutaj wstępu.
– Przyszedłem czytać Stare Sny. Polecono mi to w Mieście.
– Czy mógłby pan zdjąć na chwilę okulary?
Zdjąłem ciemne okulary i zwróciłem twarz w jej kierunku. Spojrzała w moje naznaczone, zamglone źrenice. Zdawało mi się, że wnika przez nie do mojego wnętrza.
– Dziękuję. Może pan założyć okulary. Napije się pan kawy?
– Chętnie – odpowiedziałem.
Dziewczyna przyniosła z sąsiedniego pokoju dwie filiżanki, nalała do nich kawy z dzbanka i usiadła naprzeciw mnie przy stole.
– Dzisiaj nic jeszcze nie jest gotowe, zaczniemy czytanie od jutra – powiedziała. – Czy możemy to robić tutaj, czy woli pan, żebym otworzyła czytelnię?
Odpowiedziałem, że mogę czytać tutaj.
– Pani będzie mi pomagała?
– Tak. To moja praca.
– Czy my się skądś nie znamy?
Dziewczyna podniosła oczy i przyjrzała się mojej twarzy. Szukała w pamięci, starała się coś sobie przypomnieć, ale w końcu pokręciła głową. – Jak pan wie, pamięć w tym Mieście jest zawodna. Pewne rzeczy można sobie przypomnieć, a innych nie. Niestety, nie przypominam sobie pana. Bardzo mi przykro.
– Nie szkodzi – odparłem. – To nic ważnego.
– Ale, oczywiście, możliwe, że spotkaliśmy się już wcześniej. Mieszkam tu cały czas, a to niewielkie miasteczko.
– Jestem tutaj od kilku dni.
– Od kilku dni? – zdziwiła się. – W takim razie musiał mnie pan z kimś pomylić. Mieszkam tutaj od urodzenia i nigdy nie byłam na zewnątrz.
– Pewnie tak – zgodziłem się i wypiłem łyk kawy. – Wie pani, czasami myślę, że wszyscy żyliśmy kiedyś innym życiem w jakimś zupełnie innym świecie. Ale z jakiegoś powodu zapomnieliśmy o tym. Czy zdarza się pani myśleć w taki sposób?
– Nie, nigdy. Pan myśli tak dlatego, że jest Czytelnikiem Snów. Czytelnik Snów zawsze myśli i czuje nieco inaczej niż zwykli ludzie.
– Tak pani sądzi?
– Czy wie pan, w takim razie, kim pan był i gdzie przebywał poprzednio?
– Nie, nie mogę sobie przypomnieć
Zapanowała cisza. Bezmyślnie rozglądałem się po ścianach. Dziewczyna siedziała nadal przy stole i piła kawę.
– Nie pamiętam nawet, dlaczego tu przybyłem.
Spojrzałem na sufit. Od lampy spływały ku mnie pulsujące krople światła. A więc po to Strażnik nakłuł mi oczy! Żebym zobaczył nimi coś, czego nikt inny nie potrafi dostrzec. Stary duży zegar na ścianie odmierzał czas cicho i powoli.
– To bardzo spokojne miejsce – powiedziała. – Więc jeśli szukał pan spokoju, z pewnością spodoba się tu panu.
– Chyba ma pani rację – odpowiedziałem. – Co teraz powinienem zrobić?
Pokręciła głową, wstała powoli od stołu i sprzątnęła puste filiżanki.
– Dzisiaj nic już nie może pan zrobić. Pracę zaczniemy od jutra. Proszę wrócić do domu i dobrze wypocząć.
Jeszcze raz spojrzałem na sufit, potem przeniosłem wzrok na twarz dziewczyny. Coś znów poruszyło się w moim sercu. Zamknąłem oczy, usiłując odgadnąć, co kryło się za tym niewyraźnym drgnieniem, lecz zamiast tego poczułem, jak, niczym drobny kurz, sypie się na mnie milczenie.
– Przyjdę jutro o szóstej.
– Do widzenia.
Stanąłem na Starym Moście. Oparłszy się o barierkę, słuchałem szumu rzeki i przyglądałem się Miastu pogrążonemu w rzadkim, niebieskim mroku.
„Jeśli szukał pan spokoju…" – Przypomniałem sobie słowa dziewczyny. Czy rzeczywiście szukałem spokoju?
Wkrótce ściemniło się zupełnie i zapłonęły latarnie. Pustymi ulicami ruszyłem w kierunku Zachodniego Wzgórza.
Hard-boiled wonderland – obliczenia, ewolucja, popęd seksualny
Starzec wyszedł do biura, żeby zwrócić wnuczce zredukowany głos, a ja tymczasem, pijąc kawę, pracowałem nad rachunkiem. Nie wiem dokładnie, jak długo go nie było. Ustawiłem alarm w moim zegarku tak, żeby dzwonił co godzinę i co pół godziny na przemian i na sygnał alarmu to zabierałem się do pracy, to znów robiłem przerwę. Zgasiłem również cyfry – myśl o czasie przeszkadza mi w obliczeniach. To, która jest godzina, nie ma żadnego związku z moją pracą. Kiedy zaczynam liczyć – zaczynam pracę, kiedy kończę liczyć – kończy się również czas mojej pracy. Potrzebny mi jest tylko cykl: godzina – pół godziny – godzina – pół godziny.
Podczas nieobecności starca odpoczywałem już, zdaje się, dwa czy trzy razy. Rozmyślałem, leżąc na sofie, wychodziłem do toalety, stawałem na rękach. Na sofie leżało się bardzo wygodnie. Nie była ani za twarda, ani za miękka, poduszka pod głowę też była w sam raz. Sofy w miejscach, gdzie przeprowadzam obliczenia, zazwyczaj nie są wygodne. Najczęściej są tandetne, kupione byle gdzie, a jeśli nawet któraś z nich wygląda na porządną, to przy pierwszej próbie położenia się na niej doznaję rozczarowania. Doprawdy, czym kierują się ludzie, kupując takie buble?
Myślę, ba, nawet jestem pewny (niech będzie, że to mój kolejny przesąd), że wybór sofy świadczy o wychowaniu człowieka. Wyobrażenia o tym, jaka powinna być sofa, nie da się przekazać. Kto nie wychował się na dobrej sofie, ten nigdy nie zrozumie, czym ona jest. To tak jak z wychowaniem na dobrych książkach czy muzyce. Jedna dobra sofa rodzi następną dobrą sofę, a zła sofa – kolejną złą. To wszystko.
Znam wielu ludzi, którzy jeżdżą drogimi samochodami, a w domach mają tylko drugo- czy trzeciorzędne sofy. Nie darzę takich ludzi zaufaniem. Drogi samochód, owszem, ma swoją wartość, ale tylko dlatego, że jest drogi. Wystarczy za niego zapłacić, a może stać się własnością każdego. Z sofą sprawa ma się inaczej – tutaj potrzebne jest wyczucie, doświadczenie i pewna filozofia. Pieniądze też, oczywiście, są potrzebne, ale to nie wszystko. Trzeba przede wszystkim wiedzieć, co to jest dobra sofa.
Sofa, na której leżałem, była bez wątpienia meblem pierwszej klasy. Chyba właśnie za sprawą tej sofy po raz pierwszy pomyślałem o starcu z sympatią. Spróbowałem się nad nim trochę zastanowić. Biorąc pod uwagę całą tę sprawę redukcji dźwięku, starzec musiał należeć do czołówki najwybitniejszych naukowców. Przeciętny naukowiec, ot tak, dla własnej przyjemności, nie redukuje sobie dźwięku. Nawet nie przyszłoby mu to do głowy. Poza tym starzec był wyjątkowym dziwakiem. Często się zdarza, że naukowcy nie czują się zbyt dobrze w swoim środowisku, ale żeby ukrywać się przed ludźmi głęboko pod ziemią i wybudować laboratorium po drugiej stronie wodospadu? Takiej historii jeszcze nie słyszałem.
Wyobraziłem sobie potem, jak gigantyczną fortunę można by zrobić na technologii zwiększania i zmniejszania naturalnego dźwięku. Po pierwsze – zniknęłyby sale koncertowe i urządzenia nagłaśniające. Zajmują tylko dużo miejsca. Po drugie – sprawa hałasu. O ile łatwiej żyłoby się ludziom w pobliżu wielkich lotnisk, gdyby samoloty wyposażyć w reduktory dźwięku! Ale wykorzystaniem tego wynalazku zajęłoby się również wojsko i świat przestępczy. Oczami wyobraźni zobaczyłem, jak błyskawicznie powstają bezgłośne bomby i karabiny albo pociski dźwiękowe niszczące mózg i jak w celu zorganizowanych, masowych zbrodni rodzą się coraz nowsze modele tego rodzaju broni. Starzec wie o tym doskonale i dlatego nie chce ogłosić wyników swoich badań. Podobał mi się coraz bardziej.
Starzec wrócił, gdy zaczynałem piąty albo szósty cykl pracy. Trzymał w ręce dość duży koszyk.
– Przyniosłem świeżą kawę i kanapki – powiedział. – Ogórek, szynka i ser. Wystarczy?
– Dziękuję. Akurat to co lubię.
– Zje pan teraz?
– Jak skończę tę turę.
Kiedy zadzwonił alarm, miałem za sobą pranie pięciu z siedmiu powierzonych mi stron. Jeszcze trochę. Wstałem, przeciągnąłem się i zabrałem się do jedzenia.
W koszyku było pięć czy sześć kanapek. Zjadłem w milczeniu dwie trzecie tej porcji. Po dłuższym praniu, nie wiem czemu, odczuwam straszny głód. Połknąłem po kolei kanapkę z szynką, z ogórkiem i z serem i popiłem to wszystko, wlewając gorącą kawę wprost do żołądka.
Podczas gdy ja zjadłem już trzy, starzec wciąż trzymał w ręce pierwszą kanapkę. Zdaje się, że lubił ogórki; odchylił chleb, z uwagą posolił ogórek i jadł kanapkę powoli, cichutko pochrupując. Wyglądał przy tym jak dobrze wychowany świerszcz.
– Proszę się nie krępować – powiedział. – Na starość człowiek nie potrzebuje tyle jeść. Mało je i mało się rusza. Ale młodzi powinni dużo jeść. Dużo jeść i tyć. Ludzie nie lubią być grubi. To dlatego, że nie tyją tak, jak powinni. Nieodpowiednia otyłość źle wpływa na ich zdrowie i urodę. Co innego, gdyby tyli tak jak trzeba. Życie byłoby pełniejsze, wzmógłby się popęd seksualny, lepiej pracowałyby szare komórki. Ja też byłem gruby za młodu. Teraz nie ma już po tym śladu.
Starzec roześmiał się gromko przez ściągnięte usta.
– Jak pan sądzi, niezłe te kanapki, prawda?
– O, tak. Bardzo smaczne – przyznałem mu rację. Co do kanapek, podobnie jak do sofy, mam raczej duże wymagania, ale te przewyższały moje wyobrażenie o przyzwoitej kanapce. Chleb był świeży i sprężysty, pokrajany odpowiednim, czystym nożem. Często się o tym zapomina, ale do przyrządzania dobrej kanapki potrzebny jest przede wszystkim dobry nóż. Zawartość może być nie wiem jak wykwintna, lecz gdy zabraknie dobrego noża, kanapka nie będzie smaczna. Wyśmienita była musztarda i sałata, a majonez! Chyba domowej roboty. Dawno nie jadłem tak smacznych kanapek.
– Zrobiła je moja wnuczka, prosiła żeby panu podziękować. Kanapki to jej specjalność.
– Są wspaniałe. Nawet zawodowej kucharce nie zawsze się takie udają.
– Cieszę się. Gdyby to słyszała, z pewnością nie posiadałaby się z radości. Prawie nikt do nas nie przychodzi, toteż nie ma okazji usłyszeć, co inni sądzą na temat jej potraw. To, co ugotuje, jemy zawsze tylko we dwoje.
– Mieszkacie państwo razem?
– Tak, już od dawna. Jak pan widzi, stronie od świata, a ona też przywykła już do takiego trybu życia. Przyznam się panu, że to mnie trochę martwi. Jest młoda, tryska zdrowiem, a nie chce wyjść na świat. W młodości nie wolno tak postępować. Popęd seksualny trzeba zaspokoić wtedy, kiedy na to czas. Jak pan myśli, jest chyba atrakcyjna?
– O tak, zgadzam się z panem – odparłem.
– Popęd seksualny to źródło energii. Nie ma co do tego wątpliwości. Tamowanie tego źródła źle wpływa na pracę mózgu i zaburza równowagę całego organizmu. Dotyczy to zarówno kobiet, jak i mężczyzn. W przypadku kobiet cykl miesiączkowy staje się nieregularny, a to z kolei powoduje stres psychiczny.
– Hm… – pokiwałem głową.
– Powinna jak najszybciej znaleźć sobie odpowiedniego partnera. Twierdzę tak jako biolog i jako jej opiekun – rzekł starzec, soląc ogórek.
– Czy odzyskała głos bez problemów? – zapytałem. Nie chciałem rozmawiać o popędzie seksualnym w czasie pracy.
– Tak, zapomniałem panu o tym powiedzieć – odrzekł. – Oczywiście, już wszystko w porządku. Swoją drogą, dziękuję, że mi pan przypomniał. Gdyby nie pan, musiałaby się tak męczyć jeszcze kilka dni. Kiedy schodzę pod ziemię, zwykle nie ruszam się stąd tygodniami. Życie bez głosu nie jest zbyt wygodne.
– Zapewne – zgodziłem się.
– To dziecko, jak już panu mówiłem, nie utrzymuje kontaktów ze światem, toteż nie miała większych problemów, ale już choćby taki telefon… Dzwoniłem do niej parę razy i dziwiłem się, że nie podnosi słuchawki. Doprawdy, to było bardzo nieroztropne z mojej strony.
– Z zakupami też pewnie miała trudności?
– A, tu się pan myli – odparł. – W supermarkecie głos nie jest nikomu potrzebny. To świetny wynalazek. Wnuczka uwielbia supermarkety, bez przerwy coś w nich kupuje. Prawdę mówiąc, żyje, kursując między biurkiem a supermarketem.
– Nie wraca do domu?
– Lubi biura. Ma tam kuchnię i łazienkę, to w zasadzie wystarcza do zwykłej egzystencji. Do domu wraca, powiedzmy, raz na tydzień.
Skinąłem głową i napiłem się kawy.
– Swoją drogą, nieźle pan sobie poradził ze zrozumieniem tego, co mówiła. Jak pan to zrobił? Telepatycznie?
– Usiłowałem czytać z ruchu warg. Uczyłem się tego kiedyś na miejskim kursie. Nie miałem akurat nic do roboty i pomyślałem, że ta sztuka może mi się kiedyś przydać.
– Tak – pokiwał głową z aprobatą. – To bardzo przydatna umiejętność. Ja też umiem czytać z ruchu warg. Może porozmawiamy trochę bez głosu?
– O nie, dziękuję. Rozmawiajmy już lepiej normalnie – wycofałem się prędko.
– Oczywiście sztuka czytania z ruchu warg jest dość prymitywna i ma wiele wad. Na przykład nie można niczego zrozumieć w ciemności, poza tym trzeba cały czas patrzeć na usta rozmówcy. Przydaje się jednak jako środek dodatkowy do zupełnie innej sztuki. Pan pewnie to przeczuwał i dlatego zajął się czytaniem z ruchu warg.
– Środek dodatkowy?
– Tak – odrzekł. – Jeśli pan zechce, nauczę go tej innej sztuki, ale wówczas pański świat stanie się na zawsze głuchy.
– Głuchy? – powtórzyłem automatycznie.
– Tak, zupełnie głuchy. W wyniku ewolucji dźwięk przestał być człowiekowi potrzebny. Jest wręcz szkodliwy. Dlatego prędzej czy później zniknie.
– Co pan mówi? To znaczy, że zniknie ze świata śpiew ptaków, szum rzeki czy muzyka?
– Oczywiście.
– Niezbyt miła perspektywa.
– Taka jest ewolucja. Nie ma przyjemnej ewolucji – powiedziawszy to, wstał, podszedł do stołu, wyjął z szuflady obcinacz do paznokci, wrócił do sofy i począwszy od kciuka prawej, a kończąc na małym palcu lewej ręki, obciął po kolei dziesięć paznokci. – Ta sprawa jest jeszcze w trakcie badań, dlatego nie mogę panu powiedzieć nic więcej. Tylko proszę nie mówić o tym nikomu. Gdyby to doszło do Fabryki…
– Może pan być spokojny. Jestem cyfrantem, potrafię trzymać język za zębami.
– O, tym mnie pan uspokoił – rzekł i zmiotką do papieru pozbierał ze stołu obcięte paznokcie, po czym wyrzucił je do śmieci. Następnie wziął do ręki kolejną kanapkę z ogórkiem, posolił i zjadł ze smakiem.
– Wyśmienite! Doprawdy, wyśmienite są te kanapki! – powiedział starzec.
– Pańska wnuczka zapewne świetnie gotuje?
– Nie, to akurat kanapki udają się jej doskonale. Oczywiście, inne potrawy też nie są najgorsze, ale nie można ich porównać z kanapkami.
– Jest, w takim razie, przeciętnie utalentowaną kucharką – powiedziałem.
– Właśnie – odparł. – Trafił pan w sedno. Pan, zdaje się, rozumie ją doskonałe. Powierzyłbym ją panu bez wahania.
– Mnie? – nie zdołałem ukryć zaskoczenia. – Tylko dlatego, że pochwaliłem jej kanapki?
– Nie smakują panu?
– Ależ smakują, i to bardzo! – odpowiedziałem. Przywiodłem na myśl obraz grubej wnuczki, ale tylko do tego stopnia, żeby nie przeszkodził mi w pracy. Potem napiłem się kawy.
– Myślę, że pan ma w sobie coś, albo przeciwnie, że panu czegoś brak… zresztą, to na jedno wychodzi.
– Sam też tak czasami myślę – odparłem szczerze.
– Wracając do ewolucji, niedługo sam się pan przekona, że ewolucja jest dość przykra. A swoją drogą, jak pan sądzi, co w ewolucji jest najgorsze?
– Nie wiem. Proszę powiedzieć.
– Najgorsze jest to, że nie mamy prawa wyboru. Na ewolucję nie możemy się zgodzić, nie możemy też jej zapobiec. To coś takiego jak powódź, lawina, trzęsienie ziemi. Nie wiadomo, kiedy przyjdzie, a jak już przyjdzie, nie ma ratunku.
– Ma pan na myśli tę ewolucję związaną z dźwiękiem? To znaczy, chodzi panu o to, że przestaniemy mówić?
– Niezupełnie. To, czy przestaniemy mówić, czy nie, to nie jest zasadniczy problem. To tylko jeden mały stopień.
– Nie rozumiem – przerwałem mu. Jestem z natury człowiekiem prawdomównym. Jeśli rozumiem, mówię, że rozumiem, jeśli nie, przyznaję się do tego. Nie daję wymijających odpowiedzi. Myślę, że przyczyną większości problemów na tym świecie jest właśnie niewyraźny sposób wyrażania myśli. Sądzę też, że wielu ludzi podświadomie szuka problemów i dlatego wyraża się niejasno. Nie umiem sobie tego inaczej wytłumaczyć.
– W takim razie skończmy na tym naszą rozmowę – powiedział starzec i roześmiał się jak zwykle. – Moje szczegółowe wyjaśnienia mogłyby panu zaszkodzić w rachunku. Zostawmy to na inną okazję.
Nie miałem nic przeciwko temu. Zwłaszcza że właśnie zadzwonił alarm mojego zegarka i musiałem zabrać się do prania. Starzec wyjął z szuflady coś w rodzaju stalowej pałeczki i – to zbliżając się, to znów oddalając od półki – stukał co jakiś czas pałeczką w którąś z głów, po czym wsłuchiwał się w dźwięk, jaki wydawała. Wyglądał jak stroiciel skrzypiec przed kolekcją stradivariusów. Nie widziałem go, lecz czułem, z jaką miłością odnosi się do tych czaszek. Rzeczywiście, każda wydawała inny, właściwy tylko sobie dźwięk. Począwszy od takiego, jaki wydobyłby się ze szklanki wypełnionej whisky, aż po dudnienie ogromnej donicy. Kiedyś wszystkie te czaszki oblekały mięśnie i skóra, a środek wypełniał – większy lub mniejszy – mózg. Myślały o czymś, o jedzeniu albo o seksie. A teraz? Pozostały z nich tylko różne źródła dźwięków. Takie jak szklanka, donica, pudełko na drugie śniadanie czy na pędzel.
Wyobraziłem sobie, że to moja, pozbawiona skóry, mięsa i mózgu czaszka, leży teraz na półce, a starzec stuka w nią swoją stalową pałeczką. Dziwne uczucie. Cóż takiego wyczyta z dźwięku mojej czaszki? Moją pamięć? A może coś jeszcze?
Nie bałem się śmierci. Jak powiedział Szekspir, jeśli umrę w tym roku, nie będę musiał umierać w następnym. To prosta sprawa, trzeba się tylko odpowiednio nastawić. Ale żeby po śmierci ktoś stukał mnie pałeczką w czaszkę i próbował coś ze mnie wyciągnąć? To ponad moje siły. Życie nie jest z pewnością lekkie, ale za życia sam jestem sobie winien. Dlatego nie mam pretensji. Jak Henry Fonda w Dwóch złotych koltach. Po śmierci jednak chciałbym, żeby dano mi święty spokój. Najchętniej kazałbym się zamknąć w piramidzie.
Skończyłem pranie kilka godzin później. Nie patrzyłem na zegarek, więc nie wiedziałem dokładnie, ile czasu zajęły mi obliczenia. Musiało to być jednak jakieś osiem do dziewięciu godzin. Niezła robota. Wstałem z sofy i przeciągnąłem się. W podręczniku dla cyfrantów opisany jest sposób przeciągania się dwudziestoma sześcioma mięśniami. Dokładne rozluźnienie mięśni ułatwia regenerację mózgu, a to z kolei wydłuża czas czynności zawodowej cyfranta. Zawód ten istnieje dopiero od dziesięciu lat, dlatego nikt – nawet w przybliżeniu – nie wie, jak długo można go wykonywać. Jedni mówią, że dziesięć, inni, że dwadzieścia lat. Są tacy, którzy twierdzą, że cyfrant jest sprawny zawodowo aż do śmierci. Istnieje też teoria, że sprawność ta wyczerpuje się bardzo szybko. Wszystko to jednak tylko domysły. Jedyne, co mogę zrobić, to przeciągnąć się na dwadzieścia sześć sposobów. A domysłami niech się zajmą inni.
Kiedy skończyłem się przeciągać, usiadłem na sofie, zamknąłem oczy i powoli połączyłem lewą i prawą półkulę mózgu. To już naprawdę koniec pracy. Wszystko zgodnie z podręcznikiem.
Starzec mierzył właśnie czaszkę jakiegoś większego psa i wpisywał wymiary na kopię zdjęcia czaszki.
– Skończył pan? – zapytał.
– Tak.
– Dziękuję, to był dla pana ciężki dzień.
– Teraz wrócę do domu i się wyśpię. A jutro albo pojutrze wykonam w domu tasowanie. Wyniki przyniosę panu za trzy dni do południa.
– Bardzo dobrze – skinął głową. – Tylko niech pan pamięta, nie wolno się panu spóźnić. Jeśli nie zdąży pan do południa, wydarzy się coś strasznego.
– Tak, tak, wiem – odparłem.
– Niech pan uważa, żeby ktoś nie odebrał panu tej listy. To skończyłoby się tragicznie tak dla mnie, jak i dla pana.
– Nie ma obawy. Jestem specjalnie przeszkolony. Nikt nie odbierze mi listy z wynikami.
Z wewnętrznej kieszeni spodni wyjąłem portfel z miękkiego metalu, wsadziłem do niego listę i zablokowałem zamek.
– Nikt poza mną nie może tego otworzyć. Gdyby ktoś na siłę próbował odblokować zamek, papiery automatycznie ulegną zniszczeniu.
– Dobrze pomyślane – powiedział starzec.
Schowałem portfel.
– Może zje pan jeszcze kanapkę? Ja nie jem podczas pracy, a szkoda je zostawiać.
Byłem jeszcze trochę głodny, więc zjadłem wszystkie pozostałe kanapki. Nie było już ani plasterka ogórka, zostały tylko ser i szynka, ale osobiście nie przepadam za ogórkiem, więc było mi wszystko jedno. Starzec nalał mi świeżej kawy.
Ubrany w pelerynę, z goglami na twarzy i latarką w ręce ruszyłem w drogę powrotną. Tym razem sam.
– Przepędziłem Czarnomroki falą dźwiękową, więc nie powinny się już pokazywać – powiedział starzec. – One z natury boją się tu przychodzić, to symbolanci je namówili. Ale jak trochę je postraszyć, od razu nabierają rozumu.
Pomimo tych zapewnień, kiedy znalazłem się ponownie sam w ciemnym korytarzu, poczułem się znacznie gorzej niż za pierwszym razem. Wiedziałem już o istnieniu Czarnomroków, ale nie miałem pojęcia ani co to takiego, ani jak się przed nimi bronić. Całą drogę ściskałem w dłoni otwarty nóż.
Kiedy pod długą, aluminiową drabiną ujrzałem dziewczynę w różowym kostiumie, odetchnąłem z ulgą. Dziewczyna usiłowała coś powiedzieć, ale zagłuszał ją włączony z powrotem szum rzeki, a w ciemności nie widziałem również jej ust.
Postanowiłem odłożyć rozmowę na później i przede wszystkim wyjść na górę. Drabina była bardzo długa. Za pierwszym razem nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale wspinając się, odczuwałem wysokość i zimny pot dokładnie zrosił moją twarz i plecy. Była to wysokość trzech lub czterech pięter, poza tym stopy ślizgały się na wilgotnych szczeblach, więc chwila nieuwagi groziła skręceniem karku.
Chciałem odpocząć po drodze, ale dziewczyna wspinała się tuż za mną, toteż nie mogłem jej zagradzać drogi. W ten sposób zatrzymaliśmy się dopiero na górze. Robiło mi się słabo na myśl, że za trzy dni będę musiał pójść tam jeszcze raz tą samą drogą, ale nie było rady – za to też miałem wziąć pieniądze.
Kiedy przedostaliśmy się do pokoju, dziewczyna pomogła mi zdjąć gogle i rozpiąć pelerynę, potem zdjąłem gumiaki i odłożyłem latarkę.
– Jak poszła panu praca? – po raz pierwszy usłyszałem jej głos, był miękki i dźwięczny.
– Gdyby poszła źle, nie wróciłbym tutaj o własnych siłach. Taka to praca – powiedziałem.
– Dziękuję, że przypomniał pan dziadkowi o moim głosie. Już prawie tydzień męczyłam się bez głosu.
– Dlaczego nie napisałaś mi o tym na kartce? Szybciej zrozumiałbym wiele rzeczy.
Dziewczyna bez słowa okrążyła stół, stanęła naprzeciwko mnie i poprawiła klipsy.
– Taka jest reguła – powiedziała.
– Nie można posługiwać się pismem?
– To także wynika z reguły.
– Hę?
– Nie można działać wbrew ewolucji.
– Aha…
– Ile pan ma lat? – spytała.
– Trzydzieści pięć – odpowiedziałem. – A ty?
– Siedemnaście. Po raz pierwszy spotykam cyfranta. Nie znam też żadnego symbolanta.
– Naprawdę siedemnaście? – spytałem zdziwiony.
– Naprawdę. Nie wierzy mi pan?
– Nie – odparłem szczerze. – Wyglądasz co najmniej na dwadzieścia.
– Nie chcę wyglądać na siedemnaście – powiedziała.
– Nie chodzisz do szkoły?
– Nie chcę rozmawiać o szkole. Przynajmniej nie teraz. Opowiem panu następnym razem.
– W porządku – odparłem. Pewnie miała jakiś powód.
– Ciekawa jestem, jak wygląda życie cyfranta.
– Normalnie. Tak cyfranci, jak i symbolanci po pracy są zwykłymi, porządnymi ludźmi, jak wszyscy.
– Zwykli to może są wszyscy, ale nie wszyscy porządni.
– No, rzeczywiście – przyznałem jej rację. – Miałem na myśli to, że jak każdy przeciętny człowiek nie zwracam na siebie uwagi w pociągu, jem, piję piwo, a… dziękuję za kanapki. Były wyśmienite.
– Naprawdę? – rozpromieniła się.
– Rzadko się takie spotyka. Zjadłem prawie wszystkie.
– A kawa?
– Kawa też.
– Może napije się pan ze mną kawy?
– Nie, dziękuję – odmówiłem. Na dole wypiłem już tyle kawy, że nie przełknąłbym ani kropli więcej. Poza tym chciałem jak najszybciej wrócić do domu i położyć się do łóżka.
– Szkoda.
– Ja też żałuję.
– W takim razie odprowadzę pana do windy. Sam pewnie pan nie trafi? To dość skomplikowany korytarz.
– Nawet nie będę próbował.
Dziewczyna podała mi okrągłe pudlo, które leżało na stole. Zważyłem je w ręce. W stosunku do wielkości było bardzo lekkie. Przypominało pudło na kapelusz, lecz jeśli w środku rzeczywiście znajdował się kapelusz, to musiał być wyjątkowo wielki. Pudło było oklejone dookoła gumowym przylepcem.
– Co to jest?
– Prezent od dziadka. Proszę to otworzyć w domu.
Spróbowałem potrząsnąć pudłem. Nie wydało żadnego dźwięku.
– Proszę uważać, to się może potłuc – ostrzegła.
– To jakiś wazon albo coś w tym rodzaju?
– Nie wiem. Zobaczy pan w domu.
Następnie otworzyła różową torebkę i wyjęła z niej kopertę z czekiem. Czek wypisany był na sumę nieco wyższą niż przewidywałem. Wsadziłem kopertę do portfela.
– Pokwitowanie?
– Niepotrzebne.
Wyszliśmy z pokoju i długim, krętym korytarzem ruszyliśmy w stronę windy. Tak jak poprzednio, dziewczyna szła z przodu, dziarsko postukując obcasami szpilek. Tym razem nie zwracałem uwagi na jej otyłość. W ogóle prawie o tym zapomniałem.
– Jest pan żonaty? – zapytała.
– Nie – odparłem. – Kiedyś byłem, teraz nie.
– Czy to ma jakiś związek z pańską pracą? Słyszy się, że cyfranci raczej nie zakładają rodzin?
– Nic podobnego. Znam wielu, którzy są wzorowymi mężami, ale rzeczywiście ten zawód wyczerpuje psychicznie, poza tym jest bardzo niebezpieczny, toteż większość cyfrantów uważa, że brak rodziny ułatwia im pracę.
– A pan?
– Rozwiodłem się, zanim zostałem cyfrantem. To nie miało żadnego związku.
– Rozumiem – powiedziała. – Przepraszam, że zadaję tyle pytań, ale pierwszy raz spotykam cyfranta, a chciałabym dowiedzieć się paru rzeczy.
– Nic nie szkodzi.
– Czy to prawda, że cyfranci po wykonaniu zadania są rozbudzeni seksualnie?
– Hm… to możliwe. W dość dziwny sposób posługujemy się w pracy mózgiem. Może to dlatego?
– Z kim pan wtedy sypia? Ze stałą kochanką?
– Nie mam stałej kochanki.
– No to z kim? Chyba nie jest pan homoseksualistą? Nie chce pan odpowiadać?
– Ależ skąd! – zaprzeczyłem. Nie mam w zwyczaju opowiadać wszystkim dookoła o moim prywatnym życiu, ale też nie mam nic do ukrycia, więc odpowiadam, jeśli ktoś mnie pyta. – Sypiam z różnymi dziewczynami.
– A ze mną by się pan przespał?
– Nie. Chyba nie.
– Dlaczego?
– Mam taką zasadę. Nie sypiam ze znajomymi. To zawsze przysparza kłopotów. Nie sypiam też z dziewczyną, która ma jakiś związek z moją pracą. W pracy powierza mi się tajemnice, to wymaga czystego podziału.
– Nie dlatego, że jestem gruba i brzydka?
– Nie jesteś wcale taka gruba, no i na pewno nie brzydka.
– Więc z kim pan sypia? Zaczepia pan dziewczynę na ulicy i idzie z nią do łóżka?
– Można i tak powiedzieć.
– A może kupuje pan prostytutkę?
– Czasami.
– Więc jeśli zażądałabym pieniędzy, to przespałby się pan ze mną?
– Chyba nie – odparłem. – Jesteś za młoda. To mnie krępuje.
– Ja jestem inna.
– Być może. Ale mam dość kłopotów, nie potrzeba mi więcej. O ile to możliwe, chciałbym przeżyć jeszcze kilka lat w spokoju.
– Dziadek mówił, że na pierwszy raz najlepszy jest mężczyzna trochę przed czterdziestką. I że hamowanie popędu płciowego źle wpływa na pracę mózgu.
– Mi też o tym mówił.
– Czy to prawda?
– Nie jestem biologiem – powiedziałem. – Ale myślę, że popęd seksualny to rzecz indywidualna i nie da się tego zmierzyć.
– A jaki jest pański popęd?
– Przeciętny – odpowiedziałem po namyśle.
– Ja jeszcze nie znam swojego – powiedziała. – Dlatego chciałabym spróbować.
Doszliśmy do windy, zanim zdołałem wymyślić jakąś odpowiedź. Winda, jak dobrze wyszkolony pies, otworzyła się natychmiast i cierpliwie czekała, aż do niej wejdę.
– Do widzenia – powiedziała.
Drzwi windy zamknęły się za mną bezgłośnie. Oparłszy się o stalową ścianę, odetchnąłem z ulgą.
Koniec Świata – cień
Gdy położyła go na stole, długo nie mogłem uwierzyć, że tak właśnie wygląda Stary Sen. Przypatrywałem mu się chwilę, po czym spojrzałem na dziewczynę. Stała obok mnie i nie odrywała wzroku od Starego Snu. Sądząc po nazwie, spodziewałem się, że będzie to jakieś stare pismo albo rzecz bardziej ulotna, pozbawiona konkretnego kształtu. Toteż nazwanie czegoś takiego Starym Snem wydało mi się, delikatnie mówiąc, nieodpowiednie.
– To jest Stary Sen – powiedziała, ale zdawało mi się, że nie była o tym przekonana. – Mówiąc dokładnej, Stary Sen znajduje się w środku.
Skinąłem głową, nadal niczego nie rozumiejąc.
– Proszę wziąć go do ręki – poleciła.
Podniosłem przedmiot i obejrzałem go dokładnie z każdej strony, szukając choćby śladu Starego Snu. Nie znalazłem jednak niczego, co mogłoby stanowić dla mnie jakąś wskazówkę. Trzymałem w ręce zwykłą zwierzęcą czaszkę. Suchą i wypłowiałą, jakby długo leżała na słońcu. Wysunięta do przodu szczęka była lekko rozwarta, jakby właśnie zamierzała coś powiedzieć, a dwa małe oczodoły wiodły w głąb pustej przestrzeni.
Czaszka była nienaturalnie lekka, zdawała się przez to nierzeczywista. Nie wyczuwałem choćby dalekiego cienia jej przeszłego życia. Po środku czoła dostrzegłem natomiast małą chropowatą nierówność. Przez chwilę badałem ją palcami. To pozostałość po rogu – zdecydowałem.
– To czaszka któregoś z jednorożców, które widziałem w Mieście? – zapytałem.
Skinęła głową. – Stary Sen zamknięty jest w środku – dodała cicho.
– Mam go stamtąd wydobyć i odczytać?
– Tak, to pańska praca – odpowiedziała.
– I co mam z nim potem zrobić?
– Nic. Wystarczy, że go pan odczyta.
– Nie rozumiem – powiedziałem. – To znaczy, że moja praca nie ma żadnego sensu. Praca powinna mieć jakiś cel. Mógłbym, na przykład, spisywać te sny albo segregować je w jakimś określonym porządku.
Pokręciła głową. – Nie umiem panu wytłumaczyć, jaki sens ma pańska praca. Być może, w trakcie czytania pan sam zrozumie, o co chodzi. W każdym razie nie ma w tej pracy sensu, o jakim pan mówi.
Położyłem czaszkę na stole i przyjrzałem się jej jeszcze raz. Spowijała ją głęboka cisza. Zdawało mi się, że to nie milczenie z zewnątrz gromadziło się wokół czaszki, lecz jak dym wydobywało się z jej wnętrza. Tak czy inaczej, był to bardzo dziwny rodzaj ciszy. Jakby jakaś niewidzialna nić łączyła czaszkę z samym środkiem ziemi. Nieistniejącymi oczyma wpatrywała się w jakiś punkt przed sobą. W miarę jak na nią patrzyłem, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że chce mi coś powiedzieć. Czułem bijący od niej powiew smutku, lecz nie umiałem go określić. Brakowało mi słów.
– Będę czytał – zdecydowałem i podniosłem czaszkę ze stołu.
– Nie mam chyba innego wyjścia?
Dziewczyna uśmiechnęła się nieznacznie, wzięła ode mnie czaszkę i złożoną wpół szmatką dokładnie wytarła ją z kurzu. Następnie, jeszcze bielszą niż przedtem, odłożyła z powrotem na stół.
– W takim razie nauczę pana, jak to robić – powiedziała.
– Oczywiście, będę tylko udawać, czytać potrafi tylko pan. Proszę spojrzeć. Najpierw ustawia pan czaszkę przodem do siebie i kładzie palce obu rąk na jej skroniach.
Położyła palce na skroniach czaszki i spojrzała w moją stronę.
– Potem patrzy pan prosto w czoło, bez wysiłku, zwyczajnie patrzy pan w tym kierunku. Tylko nie wolno panu odrywać wzroku, choćby raziła pana w oczy.
– Raziła w oczy?
– Tak. Z czaszki zacznie promieniować światło i ciepło, a pan powinien wychwytywać to światło palcami. W ten sposób odczyta pan Stary Sen.
Powtórzyłem w myśli całą operację. Nie miałem pojęcia, o jakim rodzaju światła mogła mówić, ale zapamiętałem kolejność czynności. Kiedy przez chwilę przyglądałem się jej drobnym palcom opartym o czaszkę, doznałem wrażenia, że już kiedyś widziałem tę czaszkę. Jak wcześniej na widok twarzy dziewczyny, tak teraz na widok tej wypłowiałej bieli i nierówności na czole poczułem drgnienie w głębi serca. Nie wiedziałem jednak, czy to był głos mojej prawdziwej pamięci, czy też przywidzenie wywołane chwilowym rozszczepieniem czasu i przestrzeni.
– Czy coś się panu stało? – spytała.
Pokręciłem głową. – Nie, nic. Zamyśliłem się. Chyba już zapamiętałem, co powinienem robić. Zabiorę się do pracy.
– Zjedzmy najpierw kolację – zaproponowała. – Kiedy zacznie pan czytać, nie będzie już na to czasu.
Przyniosła z małej kuchni w głębi garnek i postawiła go na piecu. Była to potrawa z duszonych jarzyn, z ziemniakami i cebulą. Kiedy garnek rozgrzał się dostatecznie i zaczął bulgotać, przełożyła danie na talerze i wraz z orzechowym chlebem przyniosła do stołu.
Jedliśmy w milczeniu, siedząc naprzeciw siebie. Danie było proste i przyprawione w nieznany mi sposób, ale na pewno nie było niesmaczne. Kiedy je zjadłem, poczułem, że zrobiło mi się trochę cieplej. Po kolacji podała gorącą herbatę. Była to ziołowa zielona herbata o gorzkawym smaku.
Czytanie Starych Snów okazało się zajęciem nie tak prostym, jak wynikało z jej słów. Promienie światła były zbyt cienkie i chociaż całą uwagę skupiałem na końcach palców, nie mogłem się połapać w ich plątaninie. Udało mi się jednak wyczuć palcami istnienie Starego Snu. Było to coś w rodzaju ciągu wciąż zmieniających się, lecz niepowiązanych ze sobą obrazów. Niestety, nie umiałem wydobyć z tego ciągu żadnego wyraźnego sensu.
Kiedy skończyłem czytać drugi sen, było już po jedenastej. Oddałem dziewczynie opróżnione ze snów czaszki, zdjąłem na chwilę okulary i przetarłem załzawione oczy.
– Jest pan zmęczony? – zapytała.
– Tak, trochę – odparłem. – Nie mogę się przyzwyczaić. Kiedy światło Starego Snu dostaje się do moich oczu, zaczyna boleć mnie głowa. Nie jest to wprawdzie ból, którego nie można wytrzymać, ale łzawią mi oczy i patrzenie w jednym kierunku sprawia mi dużą trudność.
– Wszyscy tak mówią na początku. Ale proszę się nie obawiać, na pewno się pan przyzwyczai. Przez jakiś czas będziemy pracować powoli.
Dziewczyna zamknęła Stare Sny w magazynie i zaczęła przygotowywać się do wyjścia. Otworzyła drzwiczki pieca, wygarnęła czerwone, rozżarzone węgle i zagrzebała je w wiadrze z piaskiem.
– Zmęczenia nie wolno zatrzymywać w sercu – powiedziała. – Moja matka zawsze tak mówiła: „Zmęczenie może zawładnąć twoim ciałem, ale serce zachowaj dla siebie".
– Słusznie.
– Ale ja, prawdę mówiąc, nie wiem, co to serce. Nie wiem, co oznacza to słowo ani jak posługiwać się sercem. Zapamiętałam samo słowo.
– Sercem nie można się posługiwać – sprostowałem. – Serce wystarczy mieć. To tak jak z wiatrem. Wystarczy, że się go czuje.
Zamknęła piec. Zaniosła emaliowany dzbanek i filiżanki do kuchni, umyła je i ubrała się w niebieski płaszcz z surowego materiału. Kolor płaszcza był tak stłumiony, jak podarte na strzępy i wyprane z pamięci niebo. Dziewczyna stała chwilę zamyślona przed wygaszonym piecem.
– Pan przybył tu z jakiegoś innego miejsca, prawda? – zapytała tak, jakby nagle sobie o tym przypomniała.
– Tak.
– Co to za miejsce?
– Nie pamiętam – odpowiedziałem. – Przykro mi, ale niczego nie umiem sobie przypomnieć. Zdaje się, że straciłem pamięć o tamtym świecie w chwili, gdy odebrano mi mój cień. W każdym razie to bardzo odległe miejsce.
– Ale pan wie, co to serce?
– Myślę, że wiem.
– Moja matka też miała serce – powiedziała. – Zaginęła, kiedy miałam siedem lat. Pewnie dlatego, że, tak jak pan, miała serce.
– Zaginęła?
– Tak. Ale nie mówmy już o tym. Mówienie o ludziach, którzy zaginęli, przynosi tu nieszczęście. Lepiej niech mi pan opowie coś o mieście, z którego pan pochodzi. Jakąś jedną rzecz może pan sobie przypomni?
– Pamiętam tylko dwie rzeczy – powiedziałem. – Miasto nie było otoczone murem i każdy włóczył za sobą swój cień. Tak, wszyscy mieliśmy cienie. Kiedy przybyłem do Miasta, musiałem oddać cień Strażnikowi. – Nie wolno wchodzić do Miasta z cieniem – powiedział. – Albo porzucisz cień, albo nie wejdziesz do środka, wybieraj.
Porzuciłem cień.
Strażnik kazał mi stanąć na pustym placu przed bramą. Była trzecia, w popołudniowym słońcu cień wyraźnie rysował się na ziemi.
– Nie ruszaj się – rozkazał Strażnik. Wyjął z kieszeni nóż i wbił go w szparę między cieniem a ziemią, podważył cień kilkoma ruchami noża i wprawną ręką oderwał go od ziemi.
Cień wzdrygnął się lekko, jakby stawiał opór, ale oderwany od ziemi najwyraźniej stracił siły, bo usiadł skulony na ławce. Odłączony od ciała, wydawał się jeszcze bardziej obdarty i zmęczony niż zwykle.
– No, jak się czujesz bez cienia? – zagadnął Strażnik. – Cień nie jest nikomu potrzebny. Tylko przeszkadza, ciąży u nóg.
– Przepraszam cię, ale na jakiś czas musimy się rozstać – szepnąłem do cienia na boku. – Nie miałem takiego zamiaru, ale stało się. Czy mógłbyś tu na mnie trochę poczekać?
– Trochę? To znaczy ile? – zapytał cień.
Nie wiedziałem.
– Coś mi mówi, że będziesz tego żałował – powiedział cień słabym głosem. – Nie wiem, o co tu chodzi, ale czy to normalne, żeby oddzielać cień od człowieka? To jakaś pomylona sprawa i pomylone miejsce! Człowiek nie może żyć bez cienia i cień nie może istnieć bez człowieka. To się źle skończy. Nie czujesz tego?
– Masz rację, to miejsce nie jest normalne – odparłem. – Ale nie mamy wyboru, musimy się przystosować.
Cień pokręcił głową. – To wykręt. Wiedziałem, że tak będzie. Nie podoba mi się tutejsze powietrze, nie odpowiada mi. Tobie też może zaszkodzić. Nie powinieneś mnie porzucać. Przecież nie było nam ze sobą źle. Dlaczego to zrobiłeś?
Było jednak za późno.
– Za jakiś czas przyjdę po ciebie – powiedziałem. – To na pewno nie potrwa długo, w każdym razie nie będzie trwało wiecznie. Przyjdę po ciebie i znów będziemy razem.
Cień westchnął cicho, po czym spojrzał na mnie rozbieganymi oczami. Staliśmy w popołudniowym słońcu. Ja bez cienia i on beze mnie.
– Tak ci się tylko wydaje – powiedział cień. – Nic na świecie nie układa się po naszej myśli. Mam złe przeczucie. Ucieknijmy stąd przy najbliższej okazji. Wróćmy razem do poprzedniego świata.
– Nie możemy tam wrócić. Nie wiemy przecież, jak tam wrócić. A może ty wiesz?
– Nie, jeszcze nie. Ale dowiem się, choćbym miał na to poświęcić całe moje życie. Chciałbym się z tobą widywać. Będziesz mnie odwiedzał?
Skinąłem głową i położyłem rękę na jego ramieniu. Podczas naszej rozmowy Strażnik podnosił z ziemi drobne kamienie i rzucał je w kąt placu.
Kiedy zbliżyłem się do niego, wytarł w koszulę brudne od pyłu ręce i jedną z nich położył na moich plecach. Nie wiedziałem, czy był to tylko przyjacielski gest, czy może raczej chciał, bym poczuł jego siłę.
– Dobrze zaopiekuję się twoim cieniem – rzekł. – Trzy razy dziennie dam mu jeść i wyprowadzę go na spacer. Możesz być spokojny.
– Chciałbym czasami go odwiedzać.
– Hm… Nie obiecuję, że zawsze, ale nie mówię „nie". Jak przyjdzie na to pora i będę w dobrym humorze.
– A co mam zrobić, jeśli zechcę, żeby mi go pan zwrócił?
– Zdaje się, że ty jeszcze nie wiesz, dokąd przybyłeś – powiedział Strażnik i znów położył rękę ma moich plecach. – W tym Mieście nikt nie może mieć cienia, a kto raz tutaj wszedł, nigdy już stąd nie wyjdzie. Dlatego twoje pytanie jest bez sensu.
W ten sposób straciłem cień.
Kiedy wyszliśmy z biblioteki, zaproponowałem, że odprowadzę ją do domu.
– Nie ma potrzeby – powiedziała. – Nie boję się nocy i mieszkam w innej części Miasta.
– Chcę panią odprowadzić – odparłem. – I tak szybko dzisiaj nie zasnę.
Przeszliśmy Starym Mostem na południowy brzeg rzeki. Chłodny wiosenny wiatr poruszał gałęziami wierzb, a księżyc – może trochę zbyt wyraźny – oświetlał krągłe kamienie pod naszymi stopami. Gęste, nabrzmiałe wilgocią powietrze ciężko snuło się tuż nad ziemią. Dziewczyna zgarnęła rozpuszczone z tyłu włosy i schowała je pod kołnierzem płaszcza.
– Ma pani piękne włosy – powiedziałem.
– Dziękuję.
– Czy ktoś już pani o tym mówił?
– Nie, pan pierwszy – odparła.
– Co pani czuje, kiedy chwalę jej włosy?
– Nie wiem – popatrzyła na mnie, wsadziwszy obie ręce do kieszeni płaszcza. – Rozumiem, że pan chwali moje włosy. Ale to chyba nie wszystko. Moje włosy stworzyły w panu jakąś inną rzecz i pan mówi właśnie o tej rzeczy, prawda?
– Nie, mówię o pani włosach.
Uśmiechnęła się do własnych myśli.
– Przepraszam. Pan tak dziwnie mówi, nie mogę się przyzwyczaić.
– Nie szkodzi. Przyzwyczai się pani.
Dziewczyna mieszkała w Osiedlu Robotniczym w południowo-zachodniej części Dzielnicy Fabrycznej. Dzielnica ta była miejscem opustoszałym i smutnym. Niegdyś po czystej wodzie kanału pływały łodzie i barki, lecz teraz zapora była zamknięta, a na dnie kanału zamiast wody ścieliło się wyschnięte białe błoto, pomarszczone jak skamieliny prehistorycznych roślin. Wielkie kamienne stopnie, służące kiedyś do przeładunku towarów, porastała wysoka trawa. Z błota na dnie kanału wystawiały swe głowy butelki i zardzewiałe części maszyn, spoczywała tam również drewniana barka.
Wzdłuż kanału stał rząd opuszczonych fabryk. Bramy ich były zamknięte, a ściany zarośnięte bluszczem. W oknach brakowało szyb, przerdzewiałe zaś schody awaryjne w każdej chwili groziły zawaleniem. Wszędzie pieniła się trawa.
Za fabrykami znajdowała się część mieszkalna dzielnicy. Stały tam stare czteropiętrowe budynki. Początkowo mieściły się w nich ekskluzywne mieszkania bogaczy, ale czasy się zmieniły i do podzielonych na wiele części mieszkań wprowadzili się robotnicy – jak wyjaśniła mi dziewczyna. Teraz lokatorzy tych mieszkań nie byli nawet robotnikami. Niemal wszystkie fabryki zamknięto, a robotnicy, w miarę potrzeb, wykonywali tylko drobne prace na rzecz Miasta. Ojciec dziewczyny był jednym z takich robotników.
Weszliśmy w głąb osiedla tuż za kamiennym mostem przy końcu kanału. Domy połączone były ze sobą korytarzami, które przypominały mosty zwodzone średniowiecznych zamków.
Zbliżała się północ, toteż w żadnym z okien nie dostrzegłem już światła. Pomimo to dziewczyna, jakby bała się wzroku jakiegoś potężnego ptaka, czyhającego na nas w górze, chwyciła mnie za rękę i szybkim krokiem przeprowadziła przez labirynt ulic. Stanąwszy pod dachem jednego z domów, pożegnała mnie.
– Dobranoc – powiedziałem.
Potem sam już wszedłem na Zachodnie Wzgórze i zamknąłem się w swoim pokoju.
Hard-boiled wonderland – czaszka, Lauren Bacall, biblioteka
Wróciłem do domu taksówką. Był już wieczór, kiedy wyszedłem z biura. Pora szczytu, a w dodatku zaczęło kropić. Złapanie taksówki zajęło mi więc sporo czasu. Zresztą zawsze zajmuje mi to dużo czasu. Przepuszczam zwykle co najmniej dwie taksówki. Podobno zdarza się, że po cyfranta, który właśnie wykonał zadanie, przyjeżdża podstawiona przez symbolantów taksówka i wywozi go w nieznanym kierunku. Być może to tylko plotki. Ani mnie, ani nikomu, kogo znam osobiście, nie przytrafiło się coś takiego. Ale nigdy za wiele ostrożności.
Dlatego zazwyczaj poruszam się metrem albo autobusem, ale byłem już tak zmęczony… do tego deszcz i myśl o wieczornym szczycie – wszystko to sprawiło, że zdecydowałem się poczekać choćby dłużej na taksówkę. Kiedy wreszcie wsiadłem do samochodu, byłem już tak śpiący, że niewiele brakowało, a zasnąłbym po drodze. Resztkami sił odpędzałem sen. W domu wyśpię się we własnym łóżku. Nie wolno mi teraz zasnąć. To zbyt niebezpieczne.
Skoncentrowałem się na meczu baseballowym, transmitowanym przez radio. Nie znam się na baseballu, toteż dla wygody stanąłem po stronie drużyny, która była akurat w ataku. Drużyna ta, jak się okazało, przegrywała właśnie trzy do jednego. Po dwóch serwach zawodnik mojej drużyny był już w drugiej bazie, ale podczas trzeciego serwu poślizgnął się i przewrócił między drugą a trzecią bazą, więc połowa rundy skończyła się bez punktu. Komentator stwierdził, że to hańba i ja też byłem podobnego zdania. Każdemu zdarza się przewrócić, ale żeby to robić podczas meczu baseballowego między drugą a trzecią bazą? Być może przez własne rozdrażnienie, miotacz rzucił do przeciwnika długą nieciekawą piłkę, którą tamten wybił z łatwością na pole zewnętrzne po lewej stronie widowni. W rezultacie zrobiło się już cztery do jednego.
Kiedy taksówka zajechała pod mój dom, było wciąż cztery do jednego. Zapłaciłem i podtrzymując pudło, wysiadłem z taksówki. Prawie przestało już padać.
Niczego nie znalazłem w skrzynce na listy, nikt nie zostawił wiadomości na automatycznej sekretarce. Zdaje się, że nikogo już nie obchodzę. Bardzo dobrze. Ja też nie mam do nikogo żadnej sprawy. Wyjąłem z lodówki lód i w dużej szklance przygotowałem sobie whisky z lodem, dodając trochę wody sodowej. Następnie zdjąłem ubranie, położyłem się do łóżka i opierając się plecami o poduszkę, popijałem trunek małymi łykami. Zdawało mi się, że zaraz stracę przytomność, ale nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności pożegnania dnia. W całym dniu najbardziej lubię właśnie tę krótką chwilę przed zaśnięciem. Biorę ze sobą coś do picia i czytam książkę albo słucham muzyki. Jedni lubią zachody słońca, inni świeże powietrze, a ja właśnie takie chwile.
Wypiłem whisky do połowy, kiedy zadzwonił telefon. Telefon stał na okrągłym stoliku mniej więcej dwa metry od moich nóg. Nie miałem zamiaru wstawać z łóżka, więc tylko bezmyślnie przyglądałem się telefonowi. Na starych filmach rysunkowych dzwoniący telefon trzęsie się i podskakuje, lecz nic takiego nie dzieje się w rzeczywistości. Przynajmniej mój telefon dzwonił, nie poruszając się ani odrobinę.
Obok telefonu leżał portfel, nóż i pudło na kapelusz, które dostałem w prezencie. Pomyślałem nagle, że może lepiej będzie, jeśli otworzę pudło i sprawdzę, co jest w środku. Może trzeba to wstawić do lodówki, a może to żywe stworzenie? Niewykluczone też, że to coś bardzo ważnego. Ale byłem już zbyt zmęczony. Gdyby tak było, to, logicznie myśląc, prezentodawca powinien mi o tym powiedzieć. Odczekałem, aż telefon wydzwoni się do końca, po czym jednym haustem wypiłem resztę whisky i zamknąłem oczy. W tym momencie, niczym ogromna, czarna sieć, spadł na mnie długo odpychany sen. Przecież i tak niczego nie da się przewidzieć – pomyślałem w ostatniej chwili przed zaśnięciem.
Kiedy otworzyłem oczy, panował lekki półmrok. Zegar wskazywał piętnaście po szóstej, ale nie byłem pewien, czy to piętnaście po szóstej rano, czy wieczorem. Włożyłem spodnie i wyszedłem na klatkę schodową. Przed drzwiami sąsiada leżała poranna gazeta. A więc było piętnaście po szóstej rano. Może ja też powinienem zaprenumerować gazetę? To się czasami przydaje.
W takim razie spałem prawie dziesięć godzin. Chciałem jeszcze trochę odpocząć – zwłaszcza że nie miałem tego dnia nic do roboty, mogłem więc spokojnie wrócić do łóżka – ale zmieniłem zamiar.
Trudno o lepsze samopoczucie niż to, które się ma, wstając wraz ze słońcem. Wziąłem prysznic, umyłem się dokładnie i ogoliłem. Po dwudziestu minutach gimnastyki – gimnastykuję się codziennie – postanowiłem zrobić sobie śniadanie z tego, co znajdę w lodówce. Akurat prawie niczego w niej nie miałem, więc popijając sok pomarańczowy, sporządziłem listę niezbędnych zakupów. Lista zajęła mi dwie strony. Ponieważ sklepy i tak były jeszcze zamknięte, postanowiłem zjeść lunch na mieście, a po drodze zrobić zakupy.
Wrzuciłem brudne ubrania do pralki, a tenisówki zacząłem szorować ręcznie. Stojąc przed umywalką, przypomniałem sobie o tajemniczym prezencie od starca. W połowie prania – zdążyłem uprać tylko prawą tenisówkę – wytarłem ręce, poszedłem do sypialni i wziąłem do ręki tekturowe pudło. Było zbyt lekkie w stosunku do wielkości. Nieprzyjemnie lekkie. Może to tylko moja zawodowa podejrzliwość? Nie miałem przecież powodu, żeby nie ufać starcowi.
Rozejrzałem się po pokoju. Było dziwnie cicho, zupełnie jakby zredukowano dźwięk. Spróbowałem zakaszleć. Mój kaszel brzmiał normalnie. Rozłożyłem nóż i tępą stroną zastukałem w stół. Rozległ się zwykły twardy stukot. Chyba byłem przewrażliwiony. Otworzyłem drzwi na werandę. Słysząc dobiegający z zewnątrz odgłos samochodów i ćwierkanie ptaków, uspokoiłem się nieco. Do licha z ewolucją, świat nie może istnieć bez dźwięku.
Następnie, uważając, by nie porysować zawartości pudla, przeciąłem nożem przylepiec. Pierwsze, co zobaczyłem, to zmięte gazety. Rozprostowałem dwie, trzy strony – pochodziły z niedzielnego wydania „Mainichi" sprzed jakichś trzech tygodni. Nie zauważyłem na nich nic szczególnego. Przyniosłem z kuchni worek na śmieci i zmiąwszy gazety, wrzuciłem je do worka. W sumie wyjąłem z pudła tyle gazet, ile uzbiera się przez dwa tygodnie. Pod gazetami pudło wypełnione było małymi, miękkimi kulkami z polistyrenu albo styropianu. Zacząłem zgarniać kulki rękami i wyrzucać, jak leci, do worka. Nie wiedziałem, co znajdowało się w środku, ale już zaczynało mnie to nudzić. Kiedy wyrzuciłem połowę kulek, a spod spodu znowu zaczęły przebijać gazety, nie wytrzymałem i przyniosłem sobie z lodówki puszkę coca-coli. Piłem colę powoli, siedząc na łóżku. Na werandę przyleciał mój znajomy ptak z czarną piersią i kracząc jak zwykle, przysiadł na stole. Zaczął dziobać okruchy chleba, które mu tam zostawiłem. Był bardzo spokojny ranek.
Nastrój poprawił mi się na tyle, że mogłem już wrócić do stołu. Ostrożnie wyjąłem z pudła zawinięty w gazetę przedmiot. Z wierzchu gazeta znów otoczona była przylepcem, a przedmiot sprawiał wrażenie jakiejś współczesnej rzeźby. Miał kształt owalnego arbuza, wagi natomiast prawie nie posiadał. Sprzątnąłem ze stołu pudlo i nóż i delikatnie odwinąłem gazetę. Trzymałem w ręce zwierzęcą czaszkę.
Coś podobnego! Czy on sobie wyobraża, że się z takiego prezentu ucieszę? Ten starzec, chociaż sympatyczny, nie jest chyba przy zdrowych zmysłach.
Czaszka przypominała kształtem czaszkę konia, z tym że była od niej znacznie mniejsza. Nie znam się na tym, ale musiała chyba należeć do jakiegoś niewielkiego kopytnego i trawożernego ssaka. Spróbowałem przypomnieć sobie kilka takich zwierząt. Sarna, baran, koza, antylopa, renifer, osioł – nic więcej nie przychodziło mi do głowy.
Postawiłem czaszkę na telewizorze. Nie pasowała tam, ale też żadne inne miejsce nie wydawało mi się odpowiednie. Hemingway postawiłby coś takiego na kominku, obok głowy jelenia, ale w moim mieszkaniu oczywiście nie było kominka. Nie miałem nawet kredensu ani szafki na buty. Dlatego poza telewizorem naprawdę nie miałem gdzie postawić czaszki tego bliżej nieokreślonego zwierzęcia.
Wyrzuciłem z pudla resztę kulek. Jak przeczuwałem, znalazłem na dnie długi wąski przedmiot zawinięty w gazetę. Odwinąłem papier i zobaczyłem znaną mi już stalową pałeczkę. W przeciwieństwie do czaszki była bardzo ciężka i, zdawałoby się, jakaś apodyktyczna, jak batuta z kości słoniowej, którą Furtwangler dyryguje filharmonikami berlińskimi.
Niewiele myśląc, zbliżyłem się do telewizora i stuknąłem pałeczką w czoło zwierza. Rozległ się odgłos podobny do westchnienia psa. Spodziewałem się bardziej ostrego lub suchego dźwięku, więc nie mogę powiedzieć, żebym się nie zdziwił, ale ostatecznie nie było powodu, żeby się czepiać. Usłyszałem taki, a nie inny dźwięk i czy mi się to będzie podobało, czy nie, i tak niczego to nie zmieni. Nie zmieni się przez to dźwięk, a gdyby nawet się zmienił, to i tak nie będzie to miało znaczenia.
Kiedy znudziło mi się patrzenie i stukanie w czaszkę, usiadłem na łóżku, położyłem telefon na kolanach i wykręciłem numer agencji, żeby ustalić rozkład moich zajęć. Referent, który odebrał telefon, powiadomił mnie o kolejnym zleceniu. Termin – za cztery dni – odpowiadał mi, więc przyjąłem zlecenie. Chciałem się jeszcze upewnić, czy rzeczywiście dostałem zgodę na tasowanie, ale to wymagałoby dodatkowych wyjaśnień, więc zrezygnowałem. Dokumenty były w porządku, wynagrodzenie też. Poza tym starzec mówił, że nie powiadomił agencji ze względu na tajemnicę. Nie było chyba potrzeby komplikować tej sprawy jeszcze bardziej.
W dodatku nie bardzo lubiłem tego referenta. Był to wysoki, chudy mężczyzna z gatunku tych, którym się wydaje, że zjedli wszystkie rozumy. Wolałem nie rozmawiać z nim na niewygodny dla siebie temat.
Szybko omówiłem formalności i odłożyłem słuchawkę. Potem usiadłem na sofie, otworzyłem piwo w puszce i zacząłem oglądać na wideo Key Largo z Humphreyem Bogartem. Uwielbiam Lauren Bacall w tym filmie. Oczywiście w Wielkim śnie Bacall jest niezrównana, ale w Key Largo uzyskuje specjalny wyraz, którego nie widać w pozostałych jej filmach. Oglądam Key Largo co jakiś czas i zastanawiam się, co to właściwie jest, ale jeszcze nie udało mi się zrozumieć. Może to alegoria, niezbędna do jasnego wyrażenia ludzkiej egzystencji? Nie wiem.
Patrząc w telewizor, nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zerkać nieco wyżej, na czaszkę. Nie mogłem skupić się na filmie, toteż zatrzymałem taśmę na scenie nadejścia huraganu i pijąc resztę piwa, bezmyślnie gapiłem się na czaszkę. Doznałem wówczas wrażenia, że już ją gdzieś widziałem. Złudzenie? Wyjąłem z szafy podkoszulek, przykryłem nim czaszkę i znów włączyłem telewizor. Tym razem obejrzałem film do końca.
Wyszedłem z domu o jedenastej. Najpierw zrobiłem zakupy w supersamie koło stacji, potem wstąpiłem do sklepu z alkoholem po butelkę wina, wodę mineralną i sok pomarańczowy. Następnie odebrałem garnitur z pralni. Potem w papierniczym kupiłem sobie długopis, koperty i papier listowy, a w gospodarczym drobnoziarnisty pumeks. W księgarni – dwa czasopisma, w elektrycznym – żarówkę i kasetę magnetofonową, w fotograficznym – papier do polaroida. Po drodze wybrałem jeszcze kilka płyt w muzycznym. W rezultacie tylne siedzenie mojego samochodu wypełniło się dokładnie siatkami i pakunkami. Chyba lubię robić zakupy. Wybieram się na nie dość rzadko, ale gromadzę wtedy górę zapasów, jak wiewiórka w listopadzie.
Nawet samochód kupiłem specjalnie z myślą o zakupach. Właściwie nabyłem go, wracając z zakupów, bo nie mogłem wszystkiego unieść. Objuczony siatkami wszedłem do najbliższego dealera używanych samochodów, a ponieważ nie interesuję się samochodami, powiedziałem: „Jakiś nieduży proszę".
Mężczyzna koło pięćdziesiątki wyciągnął stertę katalogów, żebym mógł sprecyzować swoje życzenie, ale nie chciało mi się oglądać katalogów, więc wyjaśniłem mu, że chcę po prostu samochód na zakupy. Nie będę jeździł nim po autostradzie, nie będę woził dziewczyn, nie mam też w planie rodzinnych wypadów za miasto. Dlatego niepotrzebny mi jest ani silnik wysokiej klasy, ani klimatyzacja, ani magnetofon stereo, ani okno w dachu, ani nieścieralne opony. Wystarczy, żeby samochód był zwrotny, nie psuł się, był godny zaufania, wydajny i nieduży. Nie miałbym też nic przeciwko temu, żeby był ciemnoniebieski.
I Zaproponował mi mały żółty samochód krajowej produkcji. Nie podobał mi się kolor, ale kiedy usiadłem za kierownicą, samochód okazał się zwrotny i wydawało się, że dość wydajny. Spodobał mi się prosty kształt i brak dodatkowych urządzeń, poza tym był to stary model, więc i cena była przystępna.
– Tak właśnie powinien wyglądać samochód – powiedział sprzedawca. – Wie pan co, prawdę mówiąc, ludziom to się poprzewracało w głowach!
Prawdę mówiąc, myślałem tak samo.
W ten sposób kupiłem sobie samochód na zakupy. I nie zdarzyło mi się jeszcze, żebym posłużył się nim w innym celu.
Kiedy skończyłem zakupy, zaparkowałem samochód przy najbliższej restauracji, zamówiłem piwo, sałatkę z krewetek i krążki cebuli w cieście, po czym zjadłem to wszystko bez słowa. Sałatka była zbyt schłodzona, a cebula zbyt miękka. Nie zauważyłem jednak, żeby ktoś wołał kelnerkę i narzekał albo rzucał talerzem o podłogę, toteż postanowiłem zjeść wszystko i nie wybrzydzać. Czego się w końcu spodziewałem?
Okno restauracji wychodziło na autostradę. Przyglądając się samochodom, które po niej jeździły, wróciłem myślami do poprzedniego dnia – do mojej pracy, dziwnego starca i jego otyłej wnuczki. Jakkolwiek starałem się myśleć o nich z sympatią, zdawało mi się, że nie należą do mojego świata. Ta głupia winda i przepaść ukryta za schowkiem, Czarnomroki i redukcja dźwięku – to wszystko nie mieściło mi się w głowie. I jeszcze ten dziwaczny prezent!
Czekając na kawę, dla zabicia czasu spróbowałem szczegół po szczególe przypomnieć sobie ciało grubej dziewczyny. Kwadratowe klipsy, różowy kostium, szpilki, kształtne łydki i szyja, regularne rysy twarzy. O ile z łatwością udało mi się odtworzyć każdy szczegół jej ciała z osobna, o tyle niespodziewaną trudność sprawiło mi złożenie tego w jedną całość. Pewnie dlatego, że już dawno nie spałem z żadną grubaską.
Tymczasem, jak mówił starzec, istnieją różne rodzaje otyłości. Pewnego razu – było to, zdaje się, w roku pamiętnej strzelaniny w Karuizawa [1] – zdarzyło mi się przespać z dziewczyną o nienormalnie grubych biodrach i udach. Była urzędniczką w banku, często spotykałem ją przy okienku i tak zostaliśmy przyjaciółmi. Zaproponowałem jej kiedyś drinka po pracy i przy okazji poszliśmy do łóżka. Wtedy po raz pierwszy zauważyłem, że w dolnej połowie dziewczyna jest grubsza i to otyłością daleką, że tak powiem, od normy. Do tej pory widywałem ją zawsze siedzącą za biurkiem i nie sięgałem wzrokiem do tej jej grubszej części. Wyjaśniła mi, że to od gry w ping-ponga podczas studiów, ale do tej pory nie zdołałem pojąć, jaki związek ma gra w ping-ponga z otyłością dolnej połowy ciała.
Jej otyłość była jednak czarująca. Kiedy przystawiałem ucho do jej biodra, to jakbym się położył na wiosennej łące w słoneczne popołudnie. Było miękkie jak pierzyna i łagodnym cichym łukiem opadało w stronę łona. Kiedy chwaliłem jej otyłość – a należę do ludzi, którzy od razu wyrażają swój zachwyt – mówiła tylko: „Tak sądzisz?". Zdaje się, że nie bardzo mi wierzyła.
Spałem też, oczywiście, z dziewczyną, której całe ciało było wybujałe otyłe. I z wyjątkowo dobrze umięśnioną grubaską. Pierwsza wykładała elektronikę, a druga była kostiumologiem. Rodzaj otyłości zależy chyba od charakteru człowieka.
Mężczyzna, w miarę jak rośnie liczba dziewczyn, z którymi się przespał, zaczyna podchodzić do seksu w sposób naukowy. I traci po trochu przyjemność z samego seksu. Inaczej mówiąc, chyba po prostu zaczynam się starzeć.
Zapłaciłem i wyszedłem z restauracji. Potem pojechałem do biblioteki. Stanąłem przed informacją i zapytałem: „Czy znajdę coś na temat czaszki ssaków?". Szczupła długowłosa dziewczyna pochłonięta lekturą jakiejś książki w kieszonkowym wydaniu podniosła twarz i spojrzała na mnie.
– Słucham?
– Czaszka. Ssaki – powtórzyłem wyraźniej.
– Ssaków czaszka – powiedziała nieco poetycznie. Zabrzmiało to jak tytuł wiersza odczytany przez poetę na wieczorze autorskim. Czyżby zawsze odpowiadała czytelnikom w taki sposób? Na przykład:
„Teatru lalek historia"
„Do chińskiej walki cieni wprowadzenie".
Pomyślała chwilę, przygryzając dolną wargę i powiedziała: „Proszę poczekać, zaraz sprawdzę", po czym odwróciła się do komputera i wpisała słowo „ssaki". Na ekranie pojawiło się ze dwadzieścia tytułów. Skreśliła prawie dwie trzecie tej listy. Pozostałą część wpisała do pamięci i wystukała hasło „szkielet". Tym razem ukazało się siedem lub osiem tytułów. Wybrała dwa i dopisała je do zapamiętanych uprzednio. Biblioteki zmieniły się nie do poznania. Gdzie te czasy, gdy na ostatniej stronie znajdowała się zakładka z kartą książki. W dzieciństwie uwielbiałem przyglądać się pieczątkom z datami na tej karcie.
Dziewczyna podobała mi się coraz bardziej. Siedziała teraz odwrócona do mnie tyłem, a ja, patrząc na jej długie włosy i smukłe plecy, zastanawiałem się, czy nie popełniam błędu, darząc ją sympatią. Była piękna, uprzejma i, zdaje się, niegłupia. W dodatku wyrażała się poetycznie. Może warto spróbować?
Po chwili zrobiła wydruk z komputera i podała mi listę.
– Proszę wybrać z tych dziewięciu tytułów – powiedziała.
Czytałem:
1. Systematyka ssaków;
2. Atlas anatomiczny – ssaki;
3. Szkielet ssaków;
4. Historia ssaków;
5. Jestem ssakiem;
6. Wygląd zewnętrzny ssaków;
7. Mózg ssaków;
8. Szkielet zwierząt;
9. Kości mówią.
Mogłem pożyczyć tylko trzy książki. Wybrałem pozycje 2, 3 i 8. Jestem ssakiem albo Kości mówią też wydawały mi się interesujące, ale nie wiązały się chyba bezpośrednio z tematem, więc postanowiłem wypożyczyć je przy następnej okazji.
– Bardzo mi przykro, ale Atlas anatomiczny - ssaki znajduje się w księgozbiorze podręcznym i nie można pożyczać go do domu – powiedziała, drapiąc się długopisem po skroni.
– Proszę pani – nalegałem – to jest bardzo ważna sprawa. Zwrócę tę książkę jutro do południa, proszę mi zaufać, naprawdę, tylko na jeden dzień.
– Nie mogę, dużo ludzi korzysta z atlasów, gdyby ktoś się dowiedział…
– Tylko na jeden dzień. Na pewno nikt się nie dowie.
Ku mojemu zdziwieniu dziewczyna, jakby się zastanawiała, opierała przy tym język o wewnętrzną stronę dolnych zębów. Język był różowy i bardzo ładny.
– No dobrze. Ale proszę przynieść go jutro, do wpół do dziesiątej rano.
– Dziękuję bardzo – powiedziałem.
– Nie ma za co – odparła.
– Chciałbym się pani jakoś odwdzięczyć. Czy jest coś, co mógłbym dla pani zrobić?
– Owszem, naprzeciwko jest lodziarnia Thirty One, czy mógłby mi pan kupić loda? Na podwójnej porcji płatków kukurydzianych, na dole pistacjowe, a na górze kawowe. Zapamiętał pan?
– Podwójne płatki, na górze kawowe, na dole pistacjowe? – upewniłem się.
Dziewczyna wyszła do magazynu po książki, a ja tymczasem kupiłem loda. Nie było jej jeszcze, kiedy wróciłem. Czekałem, stojąc nieruchomo z lodem w wyciągniętej ręce. Na szczęście lód był twardy i nie topił się, ale widok człowieka, który trzyma w ręce loda, lecz go nie je, jakoś dziwnie drażni, toteż starcy czytający nieopodal gazety co chwila obrzucali mnie niespokojnym wzrokiem.
Na biurku, w pozie, która przypominała małego zajączka, leżała rozpoczęta przez nią książka. Podróżnik w czasie - drugi tom biografii H.G. Wellsa. Obok leżały trzy ołówki i siedem czy osiem spinaczy. Dlaczego wszędzie, gdzie tylko się pojawię, muszą znajdować się spinacze?
Może to tylko przypadek i niepotrzebnie zwracam na to uwagę? Było w tym jednak coś dziwnego, zupełnie jak z tą czaszką. Poczułem nagle, że coś łączy te dwie rzeczy. Ale co, na zdrowy rozum, mogło łączyć zwierzęcą czaszkę ze spinaczami do papieru?
– Dziękuję – powiedziała dziewczyna, odbierając loda. W zamian wręczyła mi trzy książki, po czym odwróciła się tyłem, żeby nie było widać, że je w czasie pracy loda.
– To ja dziękuję – odparłem. – A swoją drogą, do czego używa pani spinaczy?
– Do papieru spinaczy? – powtórzyła jakby wierszem. – Do spinania papieru. Nie wie pan? Spinacze są wszędzie, każdy ich używa.
Miała rację. Podziękowałem, wziąłem książki i wyszedłem z biblioteki. Spinacze są wszędzie. Za tysiąc jenów można kupić sobie tyle spinaczy, że wystarczy na cale życie. Wstąpiłem do papierniczego i kupiłem sobie spinaczy za tysiąc jenów. Następnie wróciłem do domu.
Najpierw schowałem żywność do lodówki. Mięso i rybę zawinąłem w celofan i wsadziłem do zamrażalnika. Zamroziłem też chleb i kawę. Serek sojowy tofu włożyłem do miski z wodą, a starsze warzywa przełożyłem na wierzch. Powiesiłem ubranie w szafie i postawiłem płyn do mycia naczyń na półce w kuchni. Obok czaszki na telewizorze rozsypałem garść spinaczy.
Dziwne to było połączenie. Jak lód i puchowa poduszka. Albo atrament i sałata. Wyszedłem na werandę, żeby przyjrzeć się tej kompozycji z daleka. Wrażenie było takie samo. Co mogło łączyć te dwie rzeczy?
Usiadłem na łóżku. Gdzieś w pobliżu przejechała karetka pogotowia, potem z wyciem megafonów przetoczyła się furgonetka organizacji ultraprawicowej. Chciałem napić się whisky, ale powstrzymałem się – powinienem zastanowić się nad tym na trzeźwo. Po chwili furgonetka wróciła tą samą drogą. Pewnie zabłądzili.
Niczego w końcu nie wymyśliłem, więc poszedłem do kuchni i usiadłszy przy stole, zacząłem przewracać kartki pożyczonych książek. Postanowiłem odszukać najpierw wszystkie trawożerne ssaki średniej wielkości, a następnie porównać kształty ich głów z czaszką. Okazało się jednak, że zwierząt tego rodzaju było znacznie więcej, niż przypuszczałem. Samych saren znalazłem chyba ze trzydzieści.
Przyniosłem czaszkę do kuchni i po kolei porównałem ją z każdym obrazkiem w książce. W ciągu godziny i dwudziestu minut przyjrzałem się dziewięćdziesięciu trzem głowom, ale żadna z nich nie pasowała do czaszki leżącej na stole. Byłem w ślepej uliczce. Odłożyłem książkę. Trudno, niczego więcej nie wymyślę.
Położyłem się na łóżku, włączyłem wideo i zacząłem oglądać Spokojnego człowieka z Johnem Fordem. Po chwili rozległ się dzwonek do drzwi. Popatrzyłem przez wizjer i ujrzałem starszego mężczyznę ubranego w mundur Gazowni Tokijskiej. Założyłem łańcuch na drzwi i przez szparę spytałem, o co chodzi.
– Okresowa kontrola wycieków – powiedział.
– Proszę zaczekać – odparłem. Wróciłem do sypialni, schowałem nóż do kieszeni spodni i otworzyłem drzwi. Kontrola była w zeszłym miesiącu.
Udając brak zainteresowania, w dalszym ciągu oglądałem film. Mężczyzna za pomocą czegoś w rodzaju ciśnieniomierza sprawdził najpierw urządzenia w łazience, a następnie przeniósł się do kuchni. Na stole w kuchni leżała czaszka. Puściłem telewizor nieco głośniej i na palcach zbliżyłem się do kuchni. Mężczyzna wsadzał właśnie czaszkę do czarnej plastikowej torby. Rozłożyłem nóż, wpadłem do kuchni i schwyciwszy go od tyłu, przystawiłem nóż do jego nosa. Mężczyzna pospiesznie odłożył torbę na stół.
– Ja nie chciałem – zaczął się tłumaczyć. – Tak jakoś odruchowo wsadziłem ją do torby. Sam nie wiem, co mnie napadło. To przypadek. Proszę mnie puścić.
– Nie puszczę – powiedziałem. Niesłychane! Żeby pracownik gazowni podczas kontroli wycieków kradł komuś przez przypadek czaszkę! – Jeśli nie powiesz prawdy, poderżnę ci gardło – powiedziałem. Sam się wzdrygnąłem, słysząc własne słowa, ale mężczyzna chyba tego nie zauważył.
– Powiem prawdę, tylko proszę mnie puścić – mówił. – Było ich dwóch. Zaczepili mnie na ulicy i dali pięćdziesiąt tysięcy. A jak przyniosę towar, obiecali drugie tyle. Nie chciałem, ale jeden z nich to prawdziwy olbrzym, nie wiem, co by się stało, gdybym im odmówił. Dlatego to zrobiłem. Mam dwie córki w gimnazjum.
– Obydwie w gimnazjum? – coś mi się nie zgadzało.
– Tak, jedna w pierwszej, druga w trzeciej klasie – odparł.
– Aha – mruknąłem. – W którym gimnazjum?
– Starsza w miejskim Ishimura, a młodsza w prywatnym Futaba w Yotsuya – powiedział. Futaba i Ishimura? Niezbyt szczęśliwe połączenie. Ale dzięki temu jego wyjaśnienia zyskały na realizmie. Postanowiłem mu zaufać.
Nie zamykając jeszcze noża, wyjąłem z tylnej kieszeni jego spodni portfel i zajrzałem do środka. Miał przy sobie sześćdziesiąt siedem tysięcy, w tym pięćdziesiąt nowymi banknotami. Poza pieniędzmi znalazłem legitymację gazowni i kolorowe zdjęcie rodziny. Obydwie córki miały na sobie noworoczne kimona. Nie były ładne. Obydwie równego mniej więcej wzrostu, toteż nie mogłem się domyślić, która z nich chodzi do Ishimura, a która do Futaba. Znalazłem jeszcze bilet miesięczny na trasę Sugamo-Shinanomachi. Mężczyzna nie wydawał mi się niebezpieczny, więc złożyłem nóż.
– Możesz wracać – powiedziałem i oddałem mu portfel.
– Dziękuję. Ale co teraz? Wziąłem pieniądze; co mi zrobią, jeśli wrócę bez towaru?
Niestety, nie umiałem mu odpowiedzieć. Symbolanci – a byli to na pewno oni – za każdym razem postępują inaczej. Robią tak naumyślnie, żeby zdezorientować przeciwnika. Może wydłubią mu oczy, a może podziękują i dołożą pięćdziesiąt tysięcy. Tego nikt nie wie.
– Jeden z nich jest olbrzymem? – spytałem.
– Tak. A drugi malutki. Nie ma nawet stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu. Mały jest dobrze ubrany. Ale obydwaj wyglądają jak typy spod ciemnej gwiazdy.
Powiedziałem mu o wyjściu przez garaż. Wąską uliczką można się było wydostać na tyły domu.
– Dziękuję – rzekł uradowany. – Czy mógłbym pana prosić, żeby nie mówił pan o tym zajściu w firmie?
Zapewniłem go, że nic nie powiem. Zamknąłem za nim drzwi na klucz i założyłem łańcuch. Następnie usiadłem na krześle w kuchni, znowu rozłożyłem nóż i położyłem go na stole. Potem wyjąłem czaszkę z torby. Jedno udało mi się zrozumieć. Symbolanci chcą przechwycić czaszkę. To znaczy, że ma ona dla nich jakieś specjalne znaczenie.
A więc zamieniliśmy się rolami. To ja posiadam czaszkę, której znaczenia nie znam. A oni znają lub domyślają się znaczenia, ale nie mają czaszki. Jesteśmy kwita. Mam teraz do wyboru dwie możliwości. Albo zadzwonię do Systemu i wyjaśnię całą sprawę – dostanę od nich ochronę osobistą lub System sam zajmie się czaszką – albo skontaktuję się z grubą dziewczyną i od niej spróbuję się dowiedzieć, co to wszystko znaczy. Nie bardzo mi się uśmiechało zawiadamianie Systemu. Zostanę przez nich dokładnie przebadany. Nie czuję się zbyt dobrze w kontaktach z dużymi organizacjami. Są nieelastyczne i tylko zabierają czas. Pracuje w nich zbyt wielu głupców.
Skontaktowanie się z dziewczyną było jednak praktycznie niemożliwe. Nie znałem numeru telefonu do biura profesora. Teoretycznie mogłem udać się tam osobiście, ale po pierwsze wyjście z domu było zbyt niebezpieczne, a po drugie nie sądziłem, bym zdołał wejść do tego dziwnego biurowca bez uprzedniej zgody profesora.
W rezultacie postanowiłem nie robić nic.
Wziąłem do ręki stalową pałeczkę i jeszcze raz uderzyłem w czaszkę. Znów usłyszałem ten sam dźwięk. Zupełnie jakby nieznane zwierzę nagle ożyło i wydało z siebie smutny pomruk. Podniosłem czaszkę i spróbowałem przyjrzeć się jej z bliska. Czy to możliwe, żeby czaszka wydawała tak osobliwy dźwięk? Stuknąłem jeszcze raz pałeczką i wówczas zrozumiałem, że odgłos wydobywał się z jednego miejsca w czaszce.
Stukałem w czaszkę jeszcze wiele razy, aż w końcu udało mi się ustalić to miejsce. Westchnienie powstawało w płytkim, okrągłym zagłębieniu pośrodku czoła. Zagłębienie miało jakieś dwa centymetry średnicy i było bardziej szorstkie niż reszta czaszki. Zupełnie jakby kość w tym miejscu była ułamana. Coś tu musiało być, na przykład róg…
Róg?
Jeśli to był naprawdę ślad po rogu, to znaczy, że trzymałem w ręku czaszkę jednorogiego ssaka. Przewertowałem Atlas anatomiczny jeszcze raz, ale niczego podobnego nie znalazłem. Jedynie może nosorożec, ale nie zgadzała się wielkość, no i kształt czaszki był zupełnie inny. Nie, to na pewno nie był nosorożec.
Nie było rady. Wyjąłem z lodówki lód i nalałem do szklanki old crow. Było już dobrze po południu, doszedłem więc do wniosku, że mogę się czegoś napić. Potem zjadłem szparagi z puszki. Uwielbiam białe szparagi. Kiedy opróżniłem całą puszkę, zjadłem chleb z suszonymi persimonkami kaki i wypiłem drugą szklankę whisky.
Nie było sensu dłużej zwlekać, to musiała być czaszka jednorożca. Nie posunę się ani o krok do przodu, jeśli nie zdecyduję się tak myśleć.
To była czaszka jednorożca.
Pięknie – pomyślałem. Ale dlaczego coś takiego musiało się przytrafić właśnie mnie? Co ja takiego zrobiłem? Jestem zwykłym, prywatnym cyfrantem. Nie mam ambicji, nie jestem chciwy. Nie mam nawet rodziny, przyjaciół ani kochanki. Jedyne, co chciałem jeszcze osiągnąć, to w miarę szybko uskładać tyle pieniędzy, żeby porzucić pracę i resztę życia spędzić w spokoju, ucząc się gry na wiolonczeli albo greki. Dlaczego właśnie ja musiałem wplątać się w tę sprawę? Co mnie obchodzi jednorożec albo redukcja dźwięku?
Poszedłem do sypialni, otworzyłem książkę telefoniczną i wykręciłem numer biblioteki. Poprosiłem do telefonu kogoś z informacji. Po dziesięciu sekundach usłyszałem głos długowłosej dziewczyny.
– Atlas anatomiczny - przedstawiłem się.
– Dziękuję za loda – powiedziała.
– Nie ma za co. Czy mógłbym panią o coś prosić?
– Prosić? Zależy o co.
– Chciałbym, żeby się pani dowiedziała dla mnie czegoś na temat jednorożca.
– Jednorożca?
– Czy to niemożliwe?
W słuchawce zapanowała cisza. Wyobraziłem sobie, jak dziewczyna przygryza właśnie dolną wargę.
– To czego mam się dowiedzieć o tym jednorożcu?
– Wszystkiego – odparłem.
– Wie pan co, jest już za dziesięć piąta, zaraz zamykamy i jest straszny ruch. Niestety, nie mogę tego dla pana zrobić. Proszę przyjść jutro. Jutro będzie pan mógł sobie poczytać o jednorożcu, o trójrożcu, o czym tylko pan chce.
– Bardzo się spieszę i to niezwykle ważna sprawa – powiedziałem.
– Aha – mruknęła. – A jak ważna?
– Od tego zależy ewolucja.
– Ewolucja? – powtórzyła jak echo. Chyba się trochę zdziwiła. Czułem, że się zastanawia, czy jestem naprawdę stuknięty, czy tylko na takiego wyglądam. Wolałbym, żeby wybrała to drugie. Może uda mi się w ten sposób rozbudzić jej ciekawość. Milczała dobrą chwilę.
– Pan ma na myśli tę ewolucję, która trwa od tysięcy lat? Nie znam się na tym, ale nie sądzę, żeby to była taka pilna sprawa. Jeden dzień ewolucja może chyba poczekać?
– Jest ewolucja, która trwa od tysięcy lat, ale jest i taka, która nie zajmuje nawet kilku godzin. To nie jest rzecz, którą można by wytłumaczyć przez telefon. Proszę mi wierzyć, to bardzo ważna sprawa. Od tego zależy ewolucja człowieka w najbliższym czasie.
– Jak na Odysei kosmicznej 2001.
– Właśnie – odparłem. Oglądałem ten film na wideo wiele razy.
– Czy pan wie, co o panu myślę?
– Zastanawia się pani, czy jestem groźnym czy niegroźnym wariatem. Zgadłem?
– W zasadzie tak – zgodziła się.
– Nie wydaje mi się, żebym był groźny – powiedziałem.
– Nie sądzę nawet, żebym był wariatem. Może jestem uparty, może nawet bardzo uparty i zbyt pewny siebie, ale nie jestem wariatem. Różne rzeczy słyszałem od ludzi, którzy mnie nie lubią, ale nikt mi jeszcze nie powiedział, że jestem niespełna rozumu.
– Hm… Mówi pan do rzeczy, nie wygląda na złego człowieka, no i kupił mi pan loda. Dobrze, umówmy się w kawiarni koło biblioteki o wpół do szóstej. Dam panu książki. Zgoda?
– To nie takie proste. Nie umiem wyjaśnić pani tego w paru słowach, ale chwilowo… nie mogę wyjść z domu.
– To znaczy – usłyszałem w słuchawce taki dźwięk, jakby stukała paznokciami w zęby – że pan chce, żebym przyniosła panu te książki do domu? Nie wiem, czy dobrze zrozumiałam?
– W zasadzie tak. Właśnie o to mi chodzi – powiedziałem.
– Oczywiście tylko proszę.
– Na co pan liczy? Na moją dobrą wolę?
– Właśnie – odparłem. – Naprawdę jestem w trudnej sytuacji. Zapadła długa cisza. Tylko dzięki melodii Annie Lamie, która dobiegała z głośników biblioteki, zapowiadając koniec pracy, domyśliłem się, że cisza ta nie była wynikiem redukcji dźwięku.
– Pracuję tutaj już od pięciu lat, ale kogoś tak bezczelnego jak pan jeszcze nie spotkałam – powiedziała. – Żeby zamówić książki z dostawą do domu! I to za pierwszym razem!
– Oczywiście, ma pani rację. Ale nie mam innego wyjścia. Jestem osaczony. Liczę już tylko na panią.
– Rozumiem – zrezygnowała. – No to może mi pan łaskawie wytłumaczy, jak do pana trafić.
Uradowany podałem jej adres.
Koniec Świata – pułkownik
– Raczej nie ma nadziei, że odzyska pan cień – rzekł pułkownik, popijając kawę. Jak większość ludzi, którzy przez długie lata wydawali rozkazy, był zawsze wyprostowany i mówił ze ściągniętym podbródkiem. Nie był jednak skłonnym do pouczeń pyszałkiem. Z wojska wyniósł tylko wyprostowaną postawę, regularny tryb życia i całą masę wspomnień. Pułkownik był moim sąsiadem i muszę przyznać, że nadawał się do tej roli doskonale. Uprzejmy, spokojny, dobrze grał w szachy.
– Strażnik powiedział panu prawdę – ciągnął stary pułkownik.
– To niemożliwe ani praktycznie, ani teoretycznie. Dopóki będzie pan w Mieście, dopóty nie może pan mieć cienia, a z Miasta nigdy pan nie wyjdzie. Miasto to potrzask, jak mówimy w wojsku. Można tu wejść, ale wyjść się nie da. Dopóki stoi ten mur.
– Nie sądziłem, że stracę cień na zawsze – powiedziałem.
– Myślałem, że tylko chwilowo oddaję go do depozytu. Nikt mi o tym wcześniej nie powiedział.
– W tym Mieście nikt panu niczego nie powie – odparł.
– Miasto robi wszystko po swojemu. I nie interesuje się tym, czy ktoś coś wiedział, czy nie wiedział. Współczuję panu.
– Co teraz stanie się z moim cieniem?
– Nic. Będzie żył tam, gdzie go pan zostawił. Aż umrze. Widział się pan z nim od tamtego czasu?
– Jeszcze nie. Prosiłem Strażnika kilka razy, ale nie zgodził się. Powiedział, że to ze względu na bezpieczeństwo, czy coś w tym rodzaju.
– No, to nie ma rady – starzec pokręcił głową. – Strażnik musi pilnować cienia, to on ponosi całą odpowiedzialność. Niestety, nic nie mogę dla pana zrobić. Jak pan wie, Strażnik jest zacięty, ma trudny charakter i nie słucha niczyich rad. Musi pan cierpliwie czekać, aż zmieni zdanie.
– Będę czekał – odparłem. – Ale czego on się właściwie obawia? Pułkownik wypił resztę kawy, po czym odstawił filiżankę na spodek i wytarł usta chusteczką, którą wyjął z kieszeni. Chusteczka, jak całe jego ubranie, była stara i wysłużona, ale zadbana i czysta.
– Boi się, że się połączycie. Musiałby was znowu rozdzielać i wszystko zaczęłoby się od początku.
Powiedziawszy to, skupił uwagę na szachownicy. Ruchy figur w tych szachach różniły się nieco od tych, które znałem, więc zwykle wygrywał starzec.
– Zabijam gońca królówką, nie ma pan nic przeciwko temu?
– Proszę bardzo – odparłem, po czym ruchem wieży zamknąłem odwrót królówce.
Starzec pokiwał kilka razy głową i znów wlepił wzrok w szachownicę. Właściwie partia była już rozegrana i zwycięstwo należało do starca, ale nie spieszył się do wygranej, nadal układał plan za planem.
– Ciężko jest rozstać się z własnym cieniem. To znaczy, pozwolić mu umrzeć – powiedział i zręcznie zablokował moją wieżę, wskakując koniem pomiędzy nią a króla. Król został praktycznie bez obrony. Od mata dzieliły mnie trzy ruchy.
– Wszystkim jest ciężko. Ze mną też tak było. W dodatku ja pozwoliłem umrzeć cieniowi, kiedy miałem sześćdziesiąt lat. To nie to samo, co odebrać cień małemu dziecku. W tym wieku ma się już sporo wspomnień.
– Jak długo żyje cień bez człowieka?
– To zależy od cienia – powiedział. – Bywają cienie silne, bywają też słabe. Ale na ogół wszystkie żyją dość krótko. Nie odpowiada im tutejsza ziemia. No i zima tutaj długa. Nie było jeszcze cienia, który dożyłby do następnej wiosny.
Jeszcze raz przyjrzałem się szachownicy. Nie było wyjścia, musiałem się poddać.
– Dam panu pięć ruchów – zaproponował starzec. – Nie powinien się pan poddawać. Zawsze może pan jeszcze liczyć na błąd przeciwnika.
– Spróbuję – powiedziałem.
W czasie gdy zastanawiałem się nad ruchem, starzec podszedł do okna, uchylił palcem zasłonę i przez wąską szparę wyglądał przez okno.
– To dla pana najcięższy okres. To tak jak z zębem. Stracił pan stary, a nowy jeszcze nie wyrósł. Rozumie pan, o czym mówię?
– Jednym słowem, nie mam już cienia, ale on wciąż jeszcze żyje?
– Tak – skinął głową. – Pamiętam, jak to było. Nie można zachować równowagi pomiędzy tym, co było, a tym, co będzie. Dlatego brak panu pewności. Ale kiedy pojawi się nowy ząb, zapomni pan o starym.
– To znaczy, zniknie serce?
Starzec milczał.
– Przepraszam, że tak bez przerwy pytam – powiedziałem – ale nic z tego nie rozumiem. Nie pojmuję, na jakiej zasadzie funkcjonuje to Miasto. Dlaczego otoczone jest tak wysokim murem? Dlaczego Strażnik wypędza stado zwierzy z Miasta na noc, a o świcie wpuszcza je z powrotem? Czym są Stare Sny, które czytam codziennie w bibliotece? A pan jest jedynym człowiekiem, którego mogę o to zapytać.
– Ja też nie rozumiem wielu rzeczy – powiedział cicho. – Niektórych spraw nie potrafię wyjaśnić panu słowami, a o niektórych nie wolno mi mówić. Ale to, co powinien pan wiedzieć, Miasto wyjawi panu w jakiś sposób. Pan sam musi się tego nauczyć. Wie pan, to Miasto jest doskonałe. Tutaj jest wszystko. Jeśli się w porę to zrozumie. Jeśli nie… wówczas nie ma nic. Zupełna pustka. Proszę o tym nie zapominać. Musi pan mieć oczy i uszy szeroko otwarte i dobrze pracować głową. I niech pan zrobi użytek z serca, dopóki je pan jeszcze ma. Tylko tyle mogę panu powiedzieć.
O ile Dzielnica Robotnicza, w której mieszkała dziewczyna, utraciła swój blask, pogrążając się w ciemności, o tyle źródłem zniszczenia w Dzielnicy Urzędniczej, znajdującej się na południowym zachodzie, było światło. Rok w rok odrobinę wiosennej świeżości wysuszało tu lato, a zimowe wiatry dopełniały dzieła. Na rozległym wzniesieniu, zwanym Zachodnim Wzgórzem, ciągnęły się rzędy białych jednopiętrowych domów. Zostały zaprojektowane tak, by pomieścić trzy rodziny, wspólny był tylko wystający ganek. Cedrowe okiennice, framugi, parapety i barierki w oknach pomalowane były białą farbą. Wszystko, jak okiem sięgnąć, było białe. Gdzieniegdzie była to biel, która pożółkła od słońca, gdzieniegdzie zszarzała od wiatru, a na ich tle wyróżniała się biel świeżo pomalowanych części. Domy ciągnęły się bez końca wzdłuż wysypanych żwirem ulic. Nie były ogrodzone. Otaczały je tylko małe ogródki, w których na wiosnę kwitły krokusy, bratki i nagietki, a jesienią meksykański kosmos. W porze kwitnienia kwiatów, budynki zdawały się jeszcze bielsze i swoją bielą jeszcze bardziej przypominały ruiny.
Kiedyś musiała to być dość elegancka dzielnica. Przechadzając się bez celu po wzgórzu, wyczuwałem cień dawnej świetności. Na ulicach bawiły się zapewne dzieci, a z domów dobiegały dźwięki pianina i zapach ciepłej kolacji. Zdawało mi się, że czuję ten zapach i słyszę dźwięki minionego życia.
Z nazwy dzielnicy wynikało, że dawniej mieszkali tutaj urzędnicy. Nie byli to zapewne urzędnicy najwyższej rangi. Tu, na wzgórzu, strzegli oni swego z trudem zdobytego dobrobytu.
Ale już ich nie było. Dokąd poszli – nie wiadomo.
Po nich przyszli emerytowani wojskowi, którzy porzucili cienie i wiedli tutaj swe bezbarwne życie, jak muchy, które przyschły do słonecznej ściany. Oni nie mieli już czego strzec. W każdym z domów mieszkało od sześciu do dziewięciu wojskowych.
Strażnik polecił mi zamieszkać w jednym z takich domów. Oprócz mnie i pułkownika mieszkało tu jeszcze dwóch majorów, dwóch podpułkowników i jeden sierżant. Sierżant przygotowywał posiłki i wykonywał różne drobne prace, a pułkownik podejmował decyzje. Jak w wojsku. Starcy ci, całe życie zajęci przygotowywaniem wojen, odwrotów i przewrotów, nie mieli czasu ani okazji założyć rodzin, byli więc ludźmi samotnymi.
Wstawali wcześnie rano, pospiesznie zjadali śniadanie i bez rozkazu zabierali się do swoich zajęć. Jeden zdrapywał szpachlą stary tynk ze ściany, drugi plewił ogródek, inny naprawiał meble, a jeszcze inny brał wózek i schodził ze wzgórza do miejsca, gdzie wydawano posiłki. Kiedy skończyli swą poranną pracę, zbierali się w słońcu i opowiadali sobie wspomnienia.
Dostałem wschodni pokój na piętrze. Okno wychodziło na pochyłość wzgórza, więc widok nie był najlepszy, ale z boku widziałem rzekę i wieżę zegarową. Pokoju od dawna nie używano – na ścianach pełno było ciemnych plam, a na parapecie okna grubą warstwą ścielił się kurz. Stało tu stare łóżko, mały stół i dwa krzesła. W oknie wisiała ciężka śmierdząca pleśnią zasłona. Stare deski w podłodze skrzypiały przy każdym kroku.
Rano przychodził do mnie pułkownik, razem jedliśmy śniadanie, a po południu graliśmy w szachy, dokładnie zasłoniwszy okno. Tylko to mogłem robić w słoneczne popołudnia.
– Pewnie ciężko panu siedzieć w tym ciemnym pokoju i to w taki pogodny dzień – powiedział.
– To prawda.
– Ale ja się cieszę, bo wreszcie mam partnera do szachów. Pozostali nie palą się do gry. Tylko ja jeden.
– Dlaczego porzucił pan cień?
Starzec wpatrywał się przez chwilę we własny, oświetlony smugą światła palec, którym uchylał zasłonę, ale w końcu odsunął się od okna i wrócił do stołu.
– Dlaczego? – powtórzył, jakby się zastanawiał. – Chyba dlatego, że zbyt długo broniłem tego Miasta. Zdawało mi się, że jeśli porzucę Miasto, to moje życie straci sens. Teraz to i tak wszystko jedno.
– Żałuje pan, że stracił cień?
– Żałować nie żałuję – odparł i pokręcił głową. – Ani razu nie żałowałem. Nie ma czego żałować.
Zabiłem królówkę wieżą i w ten sposób zyskałem większe pole manewru dla króla.
– Świetny ruch – pochwalił. – Wieża broni panu rogu, no i uwolnił pan wreszcie króla. Ale także mojego konia.
Podczas, gdy starzec obmyślał następne posunięcie, zagotowałem wodę i zaparzyłem świeżą kawę. Znów upływało kolejne popołudnie. Co ja właściwie tutaj robię?
Hard-boiled wonderland – apetyt, zawód, Leningrad
Czekając na dziewczynę, przygotowałem lekką kolację. Przetarłem marynowane śliwki umeboshi i przyrządziłem z nich sos do sałatki. Usmażyłem kilka panierowanych sardynek, tofu i kilka słodkich ziemniaków yamaimo. Udusiłem też wołowinę z selerem. Efekt był nie najgorszy. Zostało mi jeszcze trochę czasu, więc popijając piwo z puszki, przygotowałem sałatkę z imbiru myoga i fasolki przyprawionej sosem sezamowym. Następnie położyłem się na łóżku i słuchałem ze starej płyty koncertu Mozarta pod dyrekcją Roberta Casadesusa. Wydaje mi się, że muzyka Mozarta jakoś lepiej trafia do serca, jeśli słucha się jej ze starych płyt. Oczywiście, to też jeden z moich przesądów.
Było już po siódmej, zaczynało się ściemniać, a dziewczyny wciąż nie było. W rezultacie wysłuchałem do końca całego 23 i 24 Koncertu fortepianowego. Może zmieniła zdanie i wcale nie zamierzała przyjść? Nie mogłem mieć jej tego za złe. Niewątpliwie byłaby to słuszna decyzja.
Kiedy szukałem następnej płyty, usłyszałem dzwonek. Popatrzyłem przez wizjer – w korytarzu stała długowłosa dziewczyna z biblioteki. Trzymała przed sobą książki. Nie zwalniając łańcucha, uchyliłem drzwi i spytałem, czy nikogo nie ma w pobliżu.
– Nie ma tutaj nikogo – zapewniła.
Zdjąłem łańcuch i wpuściłem ją do środka. Kiedy weszła, zamknąłem drzwi na klucz.
– Jaki ładny zapach! – powiedziała, wciągając powietrze nosem. – Czy można zerknąć do kuchni?
– Proszę. Nie widziała pani kogoś podejrzanego przy wejściu? Jakichś robót drogowych albo kogoś, kto czeka w zaparkowanym samochodzie?
– Nie, nikogo. – Położyła na stole dwie książki, po czym zajrzała po kolei do każdego garnka. – Pan sam to wszystko ugotował?
– Tak – odparłem. – Pomyślałem, że pewnie będzie pani głodna, więc poczęstuję ją kolacją. Wprawdzie nie jest to nic specjalnego…
– Ależ skąd! Same smakołyki.
Postawiłem potrawy na stole i zdumiony patrzyłem, jak połyka je w okamgnieniu. Miałbym dla kogo gotować, gdyby ktoś z takim apetytem zjadał codziennie to, co ugotuję. W wysokiej szklance przygotowałem old crow z lodem, podgrzałem danie na gorąco, oprószyłem je tartym imbirem i położyłem na stole. Dziewczyna jadła w milczeniu, zaproponowałem jej alkohol, ale odmówiła.
– Czy mogłabym dostać jeszcze trochę? – poprosiła. Nałożyłem jej resztę dania na talerz, a sam napiłem się whisky.
– Mam jeszcze ryż i umeboshi, na szybko mogę też zrobić zupę z miso – powiedziałem na wszelki wypadek.
– To wspaniale – ucieszyła się.
Na wywarze z suszonej ryby bonito zrobiłem zupę z miso i dodałem do niej garść wodorostów wakame. Podałem zupę z ryżem i umeboshi. I to zniknęło ze stołu niemal natychmiast. Kiedy nie pozostało na nim nic prócz pestek, dziewczyna odetchnęła. Była już chyba najedzona.
– Dziękuję, świetnie pan gotuje – powiedziała.
Pierwszy raz widziałem, żeby dziewczyna tak piękna i szczupła jak ona jadła w takich ilościach. Ale, trzeba przyznać – obżerała się z klasą. Patrzyłem na nią osłupiały, wpół zachwycony, wpół rozbawiony.
– Zawsze pani tyle je? – zdecydowałem się zadać to pytanie.
– Tak, zawsze – odparła obojętnie.
– Ale nie jest pani gruba.
– To rozdęcie żołądka – wyjaśniła. – Dlatego nie tyję, chociaż jem bardzo dużo.
– Aha – zaczynałem pojmować. – To pewnie drogo kosztuje – praktycznie zjadła sama kolację dla dwóch osób i mój jutrzejszy obiad.
– To naprawdę straszne – przyznała. – Kiedy jem w mieście, muszę iść do dwóch restauracji. Najpierw jem coś lekkiego na rozgrzewkę – pierogi gyoza albo rosół z makaronem ramen, dopiero potem idę na normalny obiad. Chyba wszystkie zarobione pieniądze wydaję na jedzenie.
Jeszcze raz zaproponowałem jej alkohol, tym razem poprosiła o piwo. Wyjąłem z lodówki piwo i na próbę usmażyłem jeszcze podwójną porcję parówek. To niemożliwe – myślałem, a jednak… zdążyłem zjeść zaledwie dwie parówki, gdy talerz był pusty. To był wilczy apetyt, pochłaniała wszystko z taką łatwością, z jaką armata powaliłaby starą szopę. Tygodniowe zapasy w mojej lodówce kurczyły się w niepokojącym tempie.
Wymieszałem sałatkę z ziemniaków z wakame i mięsem tuńczyka i położyłem ją na stole. Dziewczyna zjadła sałatkę, popijając drugim piwem.
– Jestem naprawdę szczęśliwa – powiedziała. Sam nic już nie jadłem, nalałem sobie tylko trzecią szklankę whisky. Widząc, jak dziewczyna pożera wszystko, co postawię na stole, zupełnie straciłem apetyt.
– Jeśli ma pani ochotę, na deser może być tort czekoladowy – zaproponowałem. Zjadła, a jakże. Od samego patrzenia jedzenie podchodziło mi do gardła. Lubię gotować, ale nie jem zbyt wiele.
Chyba właśnie dlatego w żaden sposób nie mogłem wywołać erekcji członka. Za bardzo przejąłem się sprawą jej żołądka. Coś takiego nie przytrafiło mi się chyba od roku olimpiady w Tokio.
– Nie przejmuj się. Nic się takiego nie stało – pocieszała mnie. Po deserze przy whisky i piwie wysłuchaliśmy dwóch czy trzech płyt, po czym poszliśmy do łóżka. Spałem jak dotąd z różnymi dziewczynami, ale z bibliotekarką po raz pierwszy. Po raz pierwszy też udało mi się wciągnąć dziewczynę do łóżka tak szybko. Pewnie dlatego, że poczęstowałem ją kolacją. Ale, jak już wspomniałem, efekt był opłakany. Zdawało mi się, że żołądek nadyma mi się jak balon i w żaden sposób nie mogłem napiąć mięśni podbrzusza.
Przylgnęła do mnie całym ciałem i przesuwając palcem w dół i w górę, rysowała na mojej piersi niezbyt długą pionową kreskę.
– To się zdarza każdemu. Naprawdę, nie powinieneś się przejmować.
Ale to, że starała się mnie pocieszyć, nie mogło zmienić faktu, który coraz wyraźniej docierał do mojej świadomości. „Brak erekcji jest nawet piękniejszy od samej erekcji" – przypomniałem sobie zdanie, które przeczytałem kiedyś w jakiejś książce, ale i to nie odniosło skutku.
– Kiedy ostatnio spałeś z dziewczyną? – zapytała. Pogrzebałem w pamięci. – Dwa tygodnie temu.
– Jak było?
– W porządku, oczywiście – powiedziałem. Ostatnio chyba codziennie ktoś pyta mnie o życie seksualne. Może teraz taka moda?
– Z kim?
– Z dziewczyną na telefon.
– Śpiąc z tą kobietą, nie miałeś czegoś w rodzaju poczucia winy?
– Nie z kobietą – poprawiłem – z dziewczyną, dwadzieścia, może dwadzieścia jeden lat. Nie miałem żadnego poczucia winy, żadnych problemów ani późniejszych kłopotów. Poza tym to nie pierwszy raz.
– A potem? Onanizowałeś się?
– Nie – zaprzeczyłem. Przez dwa tygodnie byłem tak zajęty, że nie miałem czasu odebrać garnituru z pralni. Skąd miałbym wziąć czas na to, żeby się onanizować?
Kiedy jej o tym powiedziałem, klasnęła z przekonaniem w dłonie. – To na pewno dlatego! – powiedziała.
– Dlatego, że się nie onanizowałem?
– Nie żartuj. To z powodu pracy. Mówiłeś, że byłeś bardzo zajęty.
– Tak, ostatnio bardzo mało spałem.
– Co to za praca?
– W branży komputerowej – odpowiadam tak zawsze, gdy ktoś pyta mnie o zawód. Nie jest to ostatecznie kłamstwo, a większość ludzi nie zna się na komputerach do tego stopnia, żeby zadawać dodatkowe pytania.
– To na pewno z powodu stresu po długiej umysłowej pracy. To częsty przypadek.
– Możliwe – przyznałem jej rację. Byłem nie tylko zmęczony, wydarzenia ostatnich dni sprawiły, że byłem również wyjątkowo spięty. Niewykluczone, że zostałem chwilowym impotentem właśnie z tego powodu.
Ale problem wydawał mi się głębszy. Bywałem do tej pory równie zmęczony i podenerwowany, a mimo to zupełnie dobrze dawałem sobie radę w łóżku. Powód musiał tkwić w niej, w dziewczynie, w jej odmienności.
Odmienność.
Rozdęcie żołądka, długie włosy, biblioteka…
– Przyłóż ucho do mojego brzucha – poprosiła i zwinęła koc pod stopy.
Miała bardzo piękne gładkie ciało. Ani grama zbędnego tłuszczu, średniej wielkości piersi i płaski brzuch. Jakim cudem zmieściło się w nim tyle jedzenia? Zupełnie jak w płaszczu Harpo Marksa. Przyłożyłem ucho do jej brzucha nieco powyżej pępka. Cienka warstwa skóry w tym miejscu była miękka i ciepła.
– Słychać coś? – zapytała.
Wstrzymałem oddech. Niestety, niczego poza biciem serca nie udało mi się usłyszeć. Zdawało mi się, że leżę w lesie i słucham dalekiego odgłosu siekiery.
– Nie – powiedziałem.
– Nie można usłyszeć żołądka? – zdziwiła się. – Tego jak trawi?
– Nie wiem, pewnie nie. Nie słychać przecież, jak sok żołądkowy rozpuszcza pokarm. Ruchów robaczkowych też chyba nie można usłyszeć.
– Ale ja to bardzo wyraźnie czuję. Posłuchaj jeszcze chwilę.
Leżałem w tej samej pozycji jeszcze jakiś czas. Obojętnie przyglądałem się włosom na jej łonie, ale pracy żołądka nie usłyszałem. Przypomniałem sobie podobną scenę w filmie Pojedynek na Atlantyku. Tuż pod moim uchem trawił ogromny żołądek, ale, jak łódź podwodna z Curdem Jiirgensem na pokładzie, nie zdradzał tego żadnym dźwiękiem.
Podniosłem głowę, oparłem się o poduszkę i objąłem dziewczynę ramieniem. Poczułem zapach jej włosów.
– Masz tonik? – zapytała.
– W lodówce – odpowiedziałem.
– Mogę się napić wódki z tonikiem?
– Oczywiście.
– Tobie też nalać?
– Proszę.
Kiedy zupełnie naga wyszła do kuchni, nastawiłem płytę Johnny Mathisa z piosenką Teach Me Tonight i nucąc do wtóru, wróciłem do łóżka. Ja, mój miękki penis i Johnny Mathis.
The sky, the blackboard.… – w tym momencie dziewczyna wróciła z kuchni, niosąc szklanki na książkach o jednorożcu zamiast tacki.
– Ile masz lat? – spytała.
– Trzydzieści pięć – odpowiedziałem. Szczera i jednoznaczna odpowiedź to jedna z rzeczy, które cenię w życiu najbardziej. – Od dawna rozwiedziony, bez dzieci, bez kochanki.
– Ja mam dwadzieścia dziewięć. Za pięć miesięcy trzydzieści.
Jeszcze raz przyjrzałem się jej twarzy. Nie wyglądała na tyle. Dałbym jej dwadzieścia dwa, najwyżej dwadzieścia trzy lata.
– Młodo wyglądam, ale naprawdę mam dwadzieścia dziewięć- powiedziała. – A ty, tak naprawdę, nie grasz przypadkiem zawodowo w baseball?
O mało nie zakrztusiłem się wódką.
– Nic podobnego – zaprzeczyłem. – Ostatni raz grałem w baseball chyba piętnaście lat temu. Skąd ci to przyszło do głowy?
– Mam wrażenie, że znam twoją twarz z telewizji. A nie oglądam nic poza baseballem i wiadomościami.
– W wiadomościach też nie występowałem.
– Może w reklamie?
– Nie, nigdy – odparłem.
– To pewnie ktoś bardzo do ciebie podobny… Ale i tak nie wyglądasz na kogoś, kto pracuje w branży komputerowej. Tu niby ewolucja, tam jednorożec, a z kieszeni wystaje ci nóż sprężynowy.
Spojrzałem na spodnie, które leżały na podłodze. Faktycznie, z kieszeni wystawał nóż.
– Zajmuję się obecnie danymi z zakresu biologii, a właściwie biotechnologii. Te dane mają dużą wartość handlową i dlatego muszę zachować ostrożność. Ostatnio nasiliły się kradzieże danych.
– Aha – mruknęła bez przekonania.
– Ty też pracujesz z komputerem, a wcale na to nie wyglądasz.
– To zupełnie inna sprawa. Wprawdzie po studiach ukończyłam kurs obsługi komputerów, ale tego, co robię w bibliotece, nie można chyba nazwać pracą z komputerem. Wpisuję tylko nowe książki do katalogu i wywołuję je w razie potrzeby. To wszystko.
– Co to za komputer?
Podała mi symbol. Był to najnowszy model komputera biurowego średniej klasy. Przy umiejętnym wykorzystaniu można przeprowadzać na nim dość skomplikowane obliczenia. Tylko raz miałem z nim do czynienia.
Zamknąwszy oczy, myślałem o komputerze, a dziewczyna jeszcze raz napełniła szklanki wódką z tonikiem. Piliśmy, siedząc w łóżku. Automat przestawił igłę i longplay Mathisa zabrzmiał od początku. W związku z tym znów musiałem zanucić the sky, the blackboard…
– Nie wydaje ci się, że do siebie pasujemy? – spytała. Co chwila trącała mnie niechcący zimną szklanką.
– Pasujemy?
– No, ty masz trzydzieści pięć, a ja dwadzieścia dziewięć, nie sądzisz, że to odpowiedni wiek?
– Odpowiedni wiek? – Zdaje się, że zaraziłem się od niej tym echem.
– Wiemy już, czego chcemy w życiu, poza tym jesteśmy wolni, chyba nie byłoby nam z sobą źle. Ja bym tobie nie przeszkadzała, a sama też robiłabym to, co uważam za słuszne… nie lubisz mnie?
– Lubię – powiedziałem. – Ty z rozdętym żołądkiem, ja impotent, rzeczywiście stanowimy dobraną parę.
Roześmiała się i objęła dłonią mój zwiotczały penis. Zrobiła to akurat tą ręką, w której poprzednio trzymała szklankę. Jej dłoń była tak lodowata, że nieomal skoczyłem na równe nogi.
– Zaraz ci go naprawię – wyszeptała mi do ucha. – Ale nie musisz się spieszyć. Moje życie kręci się raczej wokół jedzenia. Do seksu przykładam tyle wagi, co do deseru. Cieszę się, jeśli jest, ale nie rozpaczam, jeśli go nie ma. Oczywiście pod warunkiem, że zadowolę się przedtem czymś innym.
– Deser?
– Tak. Wytłumaczę ci to dokładniej innym razem. Porozmawiajmy teraz o jednorożcu. Chyba po to mnie tu sprowadziłeś?
Skinąłem głową i odstawiłem puste szklanki na podłogę. Dziewczyna puściła mój penis i sięgnęła po książki. Były to Archeologia zwierząt Burtlanda Coopera i Zoologia fantastyczna J.L. Borgesa.
– Przejrzałam te książki, zanim tu przyszłam. Krótko mówiąc, w tej – wskazała na Zoologię fantastyczną - jednorożec zaliczony został do zwierząt, które nie istniały naprawdę, takich jak smok czy syrena, a ta – mówiła, pokazując Archeologię zwierząt - jest bardziej rzeczowa i nie wyklucza istnienia tego zwierzęcia w przeszłości. Ale niestety w obu książkach jest bardzo mało na ten temat. W porównaniu ze smokiem albo diabłem zaskakująco mało. Jednorożec żył pewnie na uboczu i nie rzucał się zbytnio w oczy. Przykro mi, ale to wszystko, co udało mi się znaleźć w bibliotece.
– To wystarczy. Chciałem dowiedzieć się czegoś podstawowego. Czy mogłabyś to teraz przeczytać i opowiedzieć mi w skrócie? Tak łatwiej będzie mi się skoncentrować.
Wzięła do ręki Zoologię fantastyczną i otworzyła ją w miejscu, które wcześniej zaznaczyła zakładką.
– Po pierwsze trzeba wiedzieć, że istnieją dwa rodzaje jednorożców. Jeden to jednorożec europejski, wywodzący się ze starożytnej Grecji, drugi to jednorożec chiński. Różnią się tak wyglądem, jak i charakterem. Na przykład grecki został opisany tak:
„Ciałem podobny (jest) do konia, głową do jelenia, nogami do słonia, ogonem do wieprza; ryczy mocno, ma róg jeden czarny, dwa kubitus długi, sterczący ze środka czoła. Zwierzęcia tego nie można podobno żywcem dostać" [2].
Dla porównania jednorożec chiński:
„… z kadłubem jelenia, ogonem wołu, kopytami konia; róg, który mu wyrasta z czoła, jest przedłużeniem ciała; barwa sierści na grzbiecie stanowi mieszaninę pięciu kolorów, podczas gdy podbrzusze ma bure lub złote".
Prawda, że bardzo się różnią?
– Rzeczywiście – powiedziałem.
– Inny jest także ich charakter i znaczenie. Na zachodzie jest to zwierzę niezwykle dzikie i agresywne. Rzeczywiście, róg ma dwa kubitus, to znaczy prawie metr. Według Leonarda da Vinci istnieje tylko jeden sposób, żeby ujarzmić jednorożca: trzeba wykorzystać jego popęd płciowy. Jeśli posadzić przed nim dziewicę, zapomina o swojej agresji i kładzie głowę na jej kolanach. Tylko wtedy można go schwytać. Domyślasz się, o co chodzi z tym rogiem.
– Chyba tak.
– Natomiast jednorożec chiński to wzór dobrego wychowania. Jest jednym z czterech świętych zwierząt, obok smoka, feniksa i żółwia, znajdujących się najwyżej w hierarchii trzystu sześć dziesięciu zwierząt ziemskich. Jest nadzwyczaj potulny. Kiedy idzie, uważa, żeby nie nadepnąć na jakieś żywe stworzenie, i żywi się wyłącznie suchą trawą. Żyje tysiąc lat. Jego pojawienie się wróży narodziny świętych. Na przykład, jeśli spotka go kobieta w ciąży, to znaczy, że urodzi Konfucjusza:
„W siedemdziesiąt lat później jacyś myśliwi zabili cilina, który miał jeszcze na rogu kawałek wstążeczki, przewiązany ręką matki Konfucjusza. Konfucjusz poszedł obejrzeć go i zapłakał, przeczuł bowiem, co wróży śmierć tego niewinnego i tajemniczego stworzenia, a i dlatego, że ten strzęp wstążki zawierał jego przeszłość".
Prawda, że to ciekawe? Jednorożec pojawia się w historii Chin jeszcze w trzynastym wieku. W czasie gdy Dżyngis-chan planuje podbój Indii, jego patrol wojskowy spotyka na pustyni jednorożca. Zwierzę mówi do żołnierzy ludzkim głosem:
„Już pora, by pan wasz wracał do swego kraju".
„Jeden z chińskich ministrów Dżyngis-chana w odpowiedzi na pytanie władcy wyjaśnił, że jest to zwierzę imieniem ciao-tuan, pewna odmiana cilina. Była to czwarta zima walk Dżyngis-chana na Zachodzie. Niebo, uznawszy, że już dość przelewu krwi, zesłało ostrzeżenie za pośrednictwem jednorożca. Cesarz odstąpił od swych zaborczych planów".
Jak widzisz, jednorożec na Wschodzie i na Zachodzie to dwa odmienne stworzenia. Jedno jest symbolem pokoju, drugie agresji i pożądania. Ale w jednym i drugim przypadku to wytwór ludzkiej wyobraźni i chyba tylko to stanowi ich cechę wspólną.
– Więc jednorogie zwierzę nie istniało w rzeczywistości?
– Jeden gatunek waleni nazywa się Monocerus, czyli jednorożec, ale ich róg to tylko rozrośnięty i wysunięty do przodu ząb górnej szczęki. Ten „róg" ma od dwóch do pięciu metrów długości, jest prosty i wyżłobiony dookoła tak, że przypomina śrubę. Ale to dość rzadkie zwierzę, więc mało prawdopodobne, że ludzie wiedzieli o jego istnieniu. Także wśród ssaków, które pojawiły się i wyginęły w miocenie, występowało kilka zwierząt jednorogich. Na przykład…
Wzięła do ręki Archeologię zwierząt i otworzyła ją gdzieś w drugiej połowie.
– Dwa przeżuwacze o nieparzystej liczbie rogów żyły podobno na kontynencie północnoamerykańskim w epoce mioceńskiej, a więc około dwudziestu milionów lat temu. Ten po prawej to Synthetoceras, a po lewej – Cranioceras. Obydwa mają w sumie po trzy rogi, ale faktycznie jeden róg jest samodzielnym tworem.
Wziąłem od niej książkę i spojrzałem na rysunki. Synthetoceras podobny był do sarny wymieszanej z koniem, na czole miał dwa rogi jak krowa, a z nosa wyrastał jeszcze jeden róg, długi i rozdwojony na końcu. Cranioceras miał w porównaniu z Synthetocerasem bardziej okrągły łeb, dwa rogi podobne do jelenich i trzeci ostry, zagięty do tyłu, który wrastał z tyłu głowy. Obydwa wyglądały nieco groteskowo.
– Ale w końcu wymarły wszystkie zwierzęta o nieparzystej liczbie rogów – powiedziała, odbierając mi książkę. – W ogóle zwierzęta takie należały do rzadkości. Zresztą nie tylko ssaki, również wśród prehistorycznych gadów istniał tylko jeden trójrożny wyjątek. Chodzi o to, że zwierzęta posługują się rogami do skoncentrowanego ataku, dlatego nie potrzebują aż trzech rogów. To tak, jak z widelcem, jeśli ma trzy zęby, wzrasta opór i trudniej jest go wbić. Poza tym jeśli jeden z rogów natrafi na przeszkodę, wzrasta prawdopodobieństwo, że żaden z rogów nie ugodzi przeciwnika. I jeszcze jedno, dotyczy to walki z kilkoma przeciwnikami, jeśli zwierzęciu uda się wbić rogi w jednego przeciwnika, to nie ma czasu, żeby je wyciągnąć i obronić się przed drugim.
– Opór trzech rogów jest zbyt duży – dodałem.
– Właśnie – powiedziała i przystawiła trzy palce do mojej piersi, udając, że usiłuje wbić je do środka. – To wady wielorożnych. Teraz jednorożne. Jeśli dwa rogi są sprawniejsze od trzech, to jeden musi być jeszcze lepszy. Ale ma wady. To się wiąże z symetrycznością budowy ciała zwierząt. Wszystkie zwierzęta zachowują równowagę, rozkładając swe siły równomiernie – po lewej i po prawej stronie. Symetryczność ciała to podstawowa reguła, która przesądza o sposobie ich zachowania. W nosie mamy dwie dziurki i tak dalej, nawet usta są symetryczne i praktycznie funkcjonują w ten sposób, jakby to były dwie oddzielne połówki. W zasadzie tylko pępek jest jeden, ale to pozostałość po zanikłym organie.
– A penis?
– Penis i wagina to też para.
– Aha.
– Najważniejsze są oczy, pełnią funkcję wieży kontrolnej, dlatego osadzenie rogu tuż przy oku jest najrozsądniejsze. Dobrym przykładem może być nosorożec. Ma strasznie słaby wzrok. To kaleka. Przeżył jedynie dzięki temu, że jest trawożerny i ma niezwykle twardą skórę. Podobnie było z trójrożnym gigantycznym gadem. Natomiast jednorożec nie pasuje do tego modelu. Nie ma grubej skóry i w ogóle jest jakiś taki…
– Bezbronny – dopowiedziałem.
– Tak. Jak sarna. Jeśli do tego byłby krótkowidzem, miałby niewielką szansę na przeżycie. Nawet gdyby miał wysoko rozwinięty zmysł węchu i słuchu. Zaatakowany, nie mógłby uciec. Poza tym posługiwanie się jednym rogiem jest bardzo niebezpieczne. To tak jak z przednimi i tylnymi zębami. Tylnymi można gryźć mocniej, prawda? To jest związane z równowagą ciała, o której mówiłam przed chwilą. Zwierzę traci równowagę, gdy posługuje się jednym ciężkim rogiem. No jak? Zgodzisz się, że jednorożec to dość wybrakowany towar?
– Rzeczywiście – odparłem. – Mówisz bardzo przekonująco.
Uśmiechnęła się i przesunęła palcami po mojej piersi. – Ale to jeszcze nie koniec. Teoretycznie jednorożec miał szansę na przeżycie. To jest w tej sprawie najważniejszy punkt. Domyślasz się, w jaki sposób?
Złożyłem ręce na piersiach i zastanowiłem się. Odpowiedź mogła być tylko jedna.
– Nie miał naturalnych wrogów – powiedziałem.
– Brawo! – Pocałowała mnie w usta.
– W takim razie wyobraź sobie sytuację, w której jednorożec nie miałby naturalnych wrogów.
– Żył w miejscu odciętym od reszty świata. Na płaskowyżu, jak w Świecie zaginionym Conan Doyle'a albo w miejscu otoczonym wysokimi górami.
– Wspaniale! Zachował się przekaz o odkryciu czaszki jednorożca właśnie w takim miejscu.
Przełknąłem ślinę. Zaczynało się robić gorąco.
– Odnaleziono ją w tysiąc dziewięćset siedemnastym na froncie rosyjskim. We wrześniu.
– A więc na miesiąc przed rewolucją październikową; trwa jeszcze pierwsza wojna światowa, rząd Kiereńskiego – zauważyłem.
– Natrafił na nią żołnierz podczas kopania rowu. Pomyślał, że to czaszka krowy albo większej sarny, i zostawił ją w tym samym miejscu. Byłaby tam leżała w zapomnieniu do końca świata, gdyby porucznik dowodzący oddziałem nie był akurat asystentem na wydziale biologii petersburskiego uniwersytetu. Porucznik czaszkę podniósł i dokładnie obejrzał. Odkrył, że nie należała do żadnego ze znanych mu zwierząt. Natychmiast skontaktował się ze swoim promotorem na uczelni i czekał na przybycie ekipy badawczej. W tym czasie w Rosji panował straszny zamęt, na front nie docierała żywność, amunicja, leki, co rusz wybuchały strajki, więc oczywiście żadna ekipa nigdy do niego nie dotarła. A gdyby nawet dotarła, nie miałaby czasu na badania, bo armia rosyjska cofała się właśnie w pośpiechu i wkrótce tereny te należały już do Niemiec.
– A co się stało z porucznikiem?
– Zginął. W listopadzie powieszono go na słupie telegraficznym. Na linii telegraficznej łączącej Ukrainę z Moskwą powieszono wtedy wielu oficerów wywodzących się z burżuazji. Nie miał co prawda nic wspólnego z systemem politycznym, był tylko zwykłym studentem biologii.
Wyobraziłem sobie rząd słupów telegraficznych, biegnących przez rozległe rosyjskie pole i oficerów wiszących po jednym na każdym słupie.
– Ale zanim władzę przejęli bolszewicy, zdążył przekazać czaszkę zaufanemu żołnierzowi. Ten, jako ranny, został ewakuowany wcześniej. Porucznik obiecał mu większą sumę za dostarczenie czaszki na uniwersytet. Żołnierz, po zwolnieniu ze szpitala, pojechał do Petersburga, ale dotarł tam dopiero w lutym następnego roku. A uniwersytet był już wtedy zamknięty. Licząc na nagrodę w przyszłości, żołnierz powierzył pudło z czaszką szwagrowi, który prowadził w Petersburgu sklep z końską uprzężą, sam natomiast wrócił do rodzinnej wsi, oddalonej od Petersburga o trzysta kilometrów. Nie wiadomo dlaczego, ale nigdy nie zgłosił się po depozyt i czaszka długie lata przeleżała zapomniana w składzie. Ujrzała światło dzienne dopiero w tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym. Petersburg nazywał się już Leningrad, Lenin umarł, Trocki został wypędzony, a władzę dzierżył Stalin. Niewielu ludzi jeździło wtedy konno, więc szwagier sprzedał połowę sklepu, a w pozostałej części zaczął sprzedawać kije hokejowe.
– Kije hokejowe? – zdziwiłem się. – To w latach trzydziestych w Rosji była moda na hokej?
– Nie wiem. Tylko tyle tu jest napisane. Ale Leningrad po rewolucji miał duże aspiracje do nowoczesności, może gra w hokeja należała do dobrego tonu?
– Być może – zgodziłem się.
– W każdym razie podczas porządkowania składu szwagier otworzył pozostawione tam przed laty pudlo. Na wierzchu znalazł list, który napisał młody porucznik do swojego profesora: „Proszę szczodrze wynagrodzić człowieka, który narażając życie, dostarczy panu ten okaz". Oczywiście, szwagier udał się zaraz na uniwersytet – był to już wtedy Uniwersytet Leningradzki – i zażądał widzenia z profesorem. Niestety profesor był Żydem i wraz z wydaleniem Trockiego zesłano go na Syberię. Szwagier straci! Okazję na większy zarobek, ale doszedł do wniosku, że dalsze przechowywanie czaszki też nie przyniesie mu zysku, więc poszukał innego profesora biologii, wyjaśnił okoliczności i sprzedał mu czaszkę za marne grosze.
– Ale wreszcie, po osiemnastu latach czaszka dotarła na uniwersytet – powiedziałem.
– Profesor – ciągnęła dziewczyna – przebadał czaszkę i doszedł do takiego samego wniosku, co kiedyś młody porucznik – to znaczy, że czaszka nie należała do żadnego ze zwierząt żyjących obecnie ani w przeszłości. Przypominała czaszkę sarny, ze względu na kształt szczęki profesor zaklasyfikował zwierzę do trawożernych torbaczy. Od sarny zwierzę różniło się bardziej wystającymi kośćmi policzkowymi. Ale najważniejsza różnica to pojedynczy róg, który wyrastał z czoła. Krótko mówiąc, był to jednorożec.
– Miała róg? Czaszka?
– Tak. Oczywiście nie cały. Raczej ślad po rogu. Róg był ułamany w odległości trzech centymetrów od czoła, ale z tego, co pozostało, można było ustalić, że miał około dwudziestu centymetrów długości, był prosty i przypominał kształtem róg antylopy. Średnica u podstawy wynosiła… zaraz… dwa centymetry.
– Dwa centymetry – powtórzyłem. Średnica nierówności na czaszce, którą dostałem od starca, też miała dwa centymetry.
– Profesor Pierow, tak właśnie nazywał się profesor, zebrał kilku asystentów i studentów, wyruszył na Ukrainę i przez miesiąc prowadził badania w miejscu, gdzie przed laty młody porucznik polecił kopać rów. Niestety, nie odnalazł drugiej takiej samej czaszki. Odkrył natomiast coś innego, co dotyczyło historii tego terenu. Miejsce to, zwane płaskowzgórzem Wrutafił, będąc jednym z nielicznych wzniesień na Równinie Zachodnioukraińskiej, stanowiło ważną naturalną twierdzę. Dlatego też zostało dokładnie przeorane przez wojska niemieckie, austriackie i rosyjskie w bitwach podczas pierwszej wojny światowej, a od bomb podczas drugiej wojny zmieniło nawet swój kształt. No, ale to późniejsza historia. Kiedy profesor Pierow prowadził badania na płasko-wzgórzu Wrutafił, jego uwagę zwróciły kości innych zwierząt; wszystkie znacznie różniły się od kości tych samych gatunków, znajdywanych gdzie indziej. Wysunął hipotezę, że wzgórze w dalekiej przeszłości przypominało kształtem krater wulkanu.
– Krater wulkanu?
– Tak, była to okrągła równina otoczona murem niedostępnych gór. W ciągu milionów lat mur runął i pozostało tylko łagodne wzgórze. Lecz zanim się to stało, na dnie krateru żył jednorożec, to nieudane dziecko ewolucji. Na wzgórzu była i żyzna gleba, i źródlana woda, więc cała ta hipoteza miała ręce i nogi. Profesor zebrał argumenty z zakresu botaniki, zoologii i geologii w ponad sześciusetstronicowej pracy pod tytułem Rozważania nad systematyką życia na płaskowzgórzu Wrutafił, wziął czaszkę jednorożca pod pachę i udał się do radzieckiej Akademii Nauk, żeby ogłosić swą teorię. Było to w sierpniu tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego roku.
– Nie spotkał się zapewne z wielkim aplauzem – powiedziałem.
– Rzeczywiście, został zwyczajnie zlekceważony. Na domiar złego w tym czasie trwała zawzięta walka pomiędzy Uniwersytetem Moskiewskim a Leningradzkim o pierwszeństwo w przyznawaniu nagród akademii i prace o tak zwanym niedialektyczno-materialistycznym charakterze były odrzucane z góry. Nikt jednak nie mógł zlekceważyć faktu istnienia samej czaszki. Bez względu na to, jaką dopisać do niej hipotezę, czaszka istniała naprawdę. Przez rok poddawano ją ekspertyzom, ale wszyscy musieli przyznać, że nie była spreparowana i należała do zwierzęcia z jednym rogiem. W końcu komisja akademii wydała werdykt: czaszka należała do wyjątkowej jednorogiej sarny, był to wybryk natury, niemający nic wspólnego z ewolucją, i odesłała ją profesorowi.
Profesor Pierow czekał jeszcze na zmianę wiatrów historii, wierząc, że w końcu wyniki jego badań zostaną uznane przez świat nauki, ale gdy przyszła wojna, stracił wszelką nadzieję; zmarł w czterdziestym trzecim. Czaszka natomiast zaginęła podczas obrony Leningradu w czterdziestym pierwszym. Trudno się dziwić, cały uniwersytet legł wówczas w gruzach od kul i bomb obu armii. W ten sposób zginął jedyny dowód na istnienie jednorożca w przeszłości.
– Więc nie ma już w tej sprawie nic pewnego?
– Nic, prócz zdjęcia.
– Zdjęcia?
– Tak. Pierow zrobił około stu zdjęć czaszki. Część z nich zachowała się z wojennej pożogi i obecnie znajduje się w muzeum Uniwersytetu Leningradzkiego. O, tu jest jedno zdjęcie.
Wziąłem książkę i rzuciłem okiem na zdjęcie, które pokazywała palcem. Było stare, ale kształt czaszki zachował się wyraźnie. Leżała na przykrytym białym obrusem stole, obok dla porównania wielkości położono ręczny zegarek. Była to bez wątpienia taka sama czaszka jak ta, którą dostałem od starca. Pomijając wystającą część rogu, wyglądała identycznie. Spojrzałem na telewizor. Czaszka, przykryta podkoszulkiem, przypominała śpiącego kota. Kusiło mnie, żeby powiedzieć o niej dziewczynie, ale powstrzymałem się. Tajemnica jest w końcu właśnie po to, żeby wiedziało o niej jak najmniej ludzi.
– Czy rzeczywiście czaszka zaginęła podczas wojny?
– Właśnie. – Zastanawiała się, owijając końce włosów wokół małego palca. – Z tej książki wynika, że Leningrad został podczas wojny niemal zrównany z ziemią, a uniwersytet znajdował się w dzielnicy, w której straty były największe, więc najprawdopodobniej czaszka również uległa zniszczeniu. Ale niewykluczone, że Pierow ukrył czaszkę, zanim zaczęła się wojna, możliwe też, że wywieźli ją Niemcy. W każdym razie nikt jej od tamtej pory nie widział.
Spojrzałem jeszcze raz na zdjęcie, zamknąłem książkę i położyłem ją obok poduszki. Czy czaszka jednorożca, którą posiadałem, pochodziła z leningradzkiego uniwersytetu? A może została wykopana w innym miejscu? Najlepiej, jeśli spytam o to starca. Skąd wziął tę czaszkę i dlaczego dał mi ją w prezencie? I tak muszę spotkać się z nim jeszcze raz i przekazać mu dane z tasowania. Wtedy mogę go o to zapytać. Sam nic już więcej nie wymyślę.
Gdy tak rozmyślałem, wpatrzony w sufit, dziewczyna położyła mi głowę na piersi i przylgnęła ciałem do mojego boku. Objąłem ją ramieniem. Czułem się trochę lepiej, wyjaśniwszy sprawę jednorożca, ale mój penis nie rokował poprawy. Dziewczynie było to już obojętne, rysowała palcem na moim brzuchu jakąś nieznaną skomplikowaną mapę.
Koniec Świata – mur
Kiedy w pochmurne popołudnie stanąłem przed strażnicą, cień pomagał właśnie Strażnikowi naprawiać drewniany wózek. Postawili go na środku placu i wymieniali stare deski. Strażnik wprawnymi ruchami heblował nowe deski, a cień zbijał je gwoździami. Nie zmienił się prawie od czasu naszego rozstania. Był chyba zdrowy, ale jakoś brakowało mu życia, a pod oczami pojawiły się zmarszczki, świadczące o złym humorze. Przerwali na chwilę pracę i podnieśli głowy.
– Masz jakąś sprawę? – odezwał się Strażnik.
– Tak, chciałbym porozmawiać.
– Wejdź do środka i zaczekaj, zaraz skończymy – powiedział, przyglądając się na pól oheblowanej desce. Cień zerknął na mnie ukradkiem, ale zaraz zabrał się do roboty. Wydawało mi się, że jest na mnie obrażony.
Wszedłem do strażnicy, usiadłem przy stole i czekałem. Na stole, jak zwykle, panował bałagan. Strażnik sprzątał stół tylko wtedy, kiedy miał na nim ostrzyć nóż. Leżały tu więc w nieładzie brudne talerze, filiżanki, fajka, zmielona kawa i wióry. Tylko noże na półkach przy ścianie lśniły czystością, poukładane w idealnym porządku.
Strażnik nie zjawiał się dość długo. Rozparłem się na krześle i dla zabicia czasu oglądałem sufit. W tym Mieście wszystkim jakby zbywało na czasie. Każdy musiał przyswoić sobie umiejętność zabijania czasu.
Z zewnątrz wciąż dobiegał dźwięk heblowania i stukanie młotkiem.
Kiedy wreszcie drzwi do strażnicy otworzyły się, zamiast Strażnika ujrzałem cień.
– Nie mam czasu z tobą rozmawiać – powiedział, przechodząc obok mnie. – Idę do składu po gwoździe.
Otworzył drzwi do składu i przyniósł stamtąd pudełko gwoździ.
– Słuchaj uważnie – powiedział, wybierając z pudełka gwoździe tej samej długości. – Najpierw sporządzisz mapę Miasta. Tylko nie pytaj nikogo, sam sprawdź na własne oczy. Narysuj na mapie wszystko, co zobaczysz. W najdrobniejszych szczegółach.
– To zajmie sporo czasu – wtrąciłem.
– Musisz dostarczyć mi tę mapę przed zimą – powiedział szybko. – Napisz też wyjaśnienia. Najbardziej zależy mi na kształcie muru, Wschodnim Lesie i miejscu, w którym rzeka wpływa i wypływa z Miasta. To wszystko. Dobrze?
Powiedział tylko tyle i wybiegł ze strażnicy. W samotności przemyślałem jeszcze raz jego słowa. Kształt muru, Wschodni Las oraz wejście i ujście rzeki. Mapa to nawet niezły pomysł. Sam lepiej zorientuję się w topografii Miasta, no i wreszcie będę miał co robić. Ale najbardziej cieszyłem się z tego, że cień jeszcze mi ufał.
Chwilę później do strażnicy wszedł Strażnik. Najpierw wytarł ręcznikiem pot z czoła, potem brudne ręce. Następnie usiadł ciężko na krześle po przeciwnej stronie stołu.
– O co chodzi?
– Chciałbym się spotkać z cieniem – odpowiedziałem. Strażnik pokiwał głową, nasypał tytoniu do fajki, po czym zapalił go zapałką.
– Jeszcze nie czas – rzekł. – Przykro mi, ale jeszcze za wcześnie. Poczekaj, aż dzień będzie krótszy. Nie bierz mi tego za złe.
Złamał zapałkę w palcach i rzucił ją na talerz.
– To dla twojego dobra. Jeśli teraz się nad nim zlitujesz, sprawa tylko rozciągnie się w czasie. Widziałem kilka takich przypadków. Nie życzę ci źle, więc jeszcze trochę wytrzymaj.
Skinąłem głową. Przekonywanie go nie miało sensu. Strażnik i tak nie posłucha, a poza tym udało mi się zamienić z cieniem klika słów. Teraz mogłem tylko cierpliwie czekać.
Strażnik wstał z krzesła, podszedł do umywalki i napił się wody z dużego porcelanowego kubka.
– A jak ci idzie praca?
– W porządku. Powoli się przyzwyczajam – odparłem.
– To dobrze – rzekł. – Najlepiej zająć się pracą, wtedy nie myśli się o głupstwach.
Znowu rozległo się stukanie młotkiem.
– Może przejdziemy się kawałek? – powiedział Strażnik. – Pokażę ci coś ciekawego.
Wyszliśmy ze strażnicy. Cień przybijał właśnie ostatnią, boczną deskę. Pomijając konstrukcję koła, wózek wyglądał jak nowy.
Przeszliśmy na drugą stronę placu i zatrzymaliśmy się przy murze koło wieży. Było parno i duszno. Po niebie przesuwały się czarne chmury. Lada chwila mógł lunąć deszcz. Przesiąknięta potem koszula Strażnika lepiła się do jego ciała, wydając cuchnącą woń.
– To jest mur – powiedział i poklepał ścianę dłonią, tak jakby klepał konia. – Ma siedem metrów wysokości i dokładnie otacza Miasto. Wyjść można tylko przez tę bramę. Dawniej była jeszcze Brama Wschodnia, ale teraz jest zamurowana. Jak widzisz, zbudowany jest z cegły, ale to nie jest zwykła cegła. Nie zniszczy jej ani armata, ani trzęsienie ziemi, ani burza.
Strażnik podniósł z ziemi kawałek drewna i zaczął ociosywać go nożem. Nóż wchodził w drewno jak w masło i wkrótce w ręce Strażnika została tylko mała drzazga.
– Przypatrz się dobrze – powiedział. – Między cegłami nie ma zaprawy. Jest niepotrzebna. Cegły są tak dopasowane, że nawet włos się tu nie wciśnie.
Spróbował wetknąć drzazgę między cegły, ale nie wcisnął jej nawet na milimetr. Następnie wyrzucił drzazgę i czubkiem noża zaczął rysować powierzchnię cegły. Rozległ się nieprzyjemny zgrzyt, ale na cegle nie pozostał żaden ślad. Strażnik rzucił okiem na czubek noża, po czym zamknął ostrze i schował nóż do kieszeni.
– Ten mur jest doskonały. Dobrze to zapamiętaj. Nikomu nie udało się stąd wyjść.
Potem położył swą ogromną dłoń na moich plecach.
– Wiem, że ci ciężko. Wszystkim jest ciężko na początku. Ale musisz wytrzymać. Potem przyjdzie ulga. Nie będziesz się już martwił, nie będziesz cierpiał. To wszystko zniknie. Takie chwilowe uczucia nie mają żadnego znaczenia. Dlatego dobrze ci radzę: zapomnij o cieniu. Tutaj jest koniec świata. Stąd nie ma już dokąd iść. Dlatego ty też nigdzie stąd nie pójdziesz.
Powiedziawszy to, jeszcze raz klepnął mnie po plecach.
W drodze powrotnej przystanąłem na Starym Moście i oparłem się o barierkę.
Koniec świata.
Ale dlaczego, w jaki sposób i w jakim celu porzuciłem stary świat i przyszedłem aż tutaj, na koniec świata? Straciłem cień i pamięć, a teraz stracę jeszcze serce.
Rzeka cicho szemrała pod moimi stopami. Pod mostem była niewielka piaszczysta wyspa. Porastały ją wierzby. Zanurzone w wodzie gałęzie kołysały się lekko, poruszane nurtem rzeki. Poprzez krystalicznie czystą wodę widziałem skaliste dno i ryby. Zawsze odnajdywałem spokój, patrząc na tę rzekę.
Z mostu można było zejść schodami na wyspę. W cieniu wierzb stała ławka, a obok wypoczywało zawsze kilka zwierzy. Często schodziłem na tę wyspę i karmiłem je chlebem, który nosiłem w kieszeni. Wahały się, ale w końcu wyciągały szyje ku okruchom chleba.
W miarę upływu czasu w ich oczach malował się coraz głębszy smutek. Pożółkłe liście i sucha trawa przypominały im o nadchodzącej długiej i ciężkiej porze głodu. Jak mówił starzec, dla mnie również miała to być długa i ciężka pora.
Hard-boiled wonderland – garderoba, arbuz, chaos
O wpół do dziesiątej dziewczyna wstała z łóżka i powoli zaczęła się ubierać. Leżałem oparty na łokciach i obserwowałem ją kątem oka. Wyglądała jak smukły zimowy ptak, który z gracją wykonuje każdy swój ruch. Włożyła spódnicę, potem zapięła guziki bluzki, zaczynając od góry, następnie usiadłszy na skraju łóżka, założyła rajstopy. Potem pocałowała mnie w policzek. Wiele dziewcząt umie się ładnie rozbierać, ale rzadko która potrafi się z równym wdziękiem ubrać. Kiedy już się ubrała i poprawiła włosy, w pokoju zrobiło się tak świeżo, jakby ktoś otworzył szeroko okno.
– Dziękuję za kolację – powiedziała.
– Nie ma za co.
– Zawsze tyle gotujesz?
– Jeśli nie jestem zbyt zajęty. Zwykle wyjadam resztki albo stołuję się na mieście.
Usiadła na krześle w kuchni i zapaliła papierosa.
– Ja prawie wcale nie gotuję. Kiedy pomyślę, że musiałabym ugotować garnki pełne jedzenia i to tylko po to, żeby je zaraz opróżnić… nie mam już na nic ochoty. To przecież tak, jakbym żyła dla samego jedzenia. Nie wydaje ci się?
Pomyślałem, że chyba ma rację.
Wyjęła z torebki notes, napisała w nim coś długopisem i wyrwała kartkę.
– To numer mojego telefonu – powiedziała. – Zadzwoń, jeśli ugotujesz czegoś za dużo i nie będziesz w stanie zjeść wszystkiego sam, przyjdę na pewno.
Kiedy wyszła, zabierając ze sobą pożyczone przeze mnie książki, w pokoju zrobiło się dziwnie pusto. Odsłoniłem czaszkę i przyjrzałem się jej jeszcze raz. Nie miałem oczywiście żadnego dowodu, ale czułem, że to ta sama czaszka, którą pechowy porucznik wykopał na ukraińskim froncie. A może wiązała się z nią jeszcze jakaś inna, dłuższa historia?
Umyłem talerze i wytarłem stół. Był już najwyższy czas, żeby pomyśleć o tasowaniu. Wyłączyłem telefon i dzwonek przy drzwiach, po czym zgasiłem światło w całym mieszkaniu. Paliła się już tylko jedna lampa w kuchni obok stołu. Potrzebowałem teraz absolutnego spokoju, musiałem skupić się na tasowaniu.
„Koniec Świata" – to hasło i tytuł sztuki, jaka rozgrywa się w moim mózgu i służy do transformacji cyfr uzyskanych z prania, czyli do tasowania. Oczywiście tylko dla ułatwienia nazywa się to sztuką. Naprawdę jest to coś bardziej chaotycznego, pozbawionego wyrazistych wątków, dlatego trudno to porównać do prawdziwej sztuki.
Zresztą sam nie znam treści tego dzieła. Ułożyli go naukowcy z Głównego Laboratorium. Kiedy po rocznym treningu zdałem końcowy egzamin, zamrozili mnie na dwa tygodnie i wydobyli z mego mózgu to, co należałoby nazwać jądrem mojej świadomości, przekształcili je zgodnie z treścią tego pass-dramatu, po czym z powrotem wprowadzili do mózgu. Następnie poinformowali mnie, że tytuł sztuki brzmi „Koniec Świata" i to jest właśnie hasło do mojego tasowania. Moja świadomość składa się teraz z dwóch osobnych części: chaotycznej całości i tkwiącego w niej, jak pestka w śliwce, jądra, które stanowi jednocześnie kwintesencję tej chaotycznej całości.
Nie wyjawili jednak, co jest treścią tego mojego jądra.
– Tego nie musi pan wiedzieć – powiedzieli. – Nie ma nic pewniejszego na świecie niż ludzka podświadomość. Po osiągnięciu pewnego wieku, badaliśmy tę sprawę wnikliwie i ustaliliśmy, że jest to dwudziesty ósmy rok życia, ludzka świadomość jako całość nie ulega zmianom. To, co powszechnie nazywa się zmianami świadomości, z punktu widzenia pracy mózgu nie jest niczym więcej, jak tylko lekkim powierzchownym drganiem. Dlatego jądro pańskiej świadomości będzie funkcjonować niezmiennie jako „Koniec Świata" aż do pańskiej śmierci. Czy pan rozumie?
– Rozumiem – odpowiedziałem.
– Wszystkie teoretyczne rozważania i analizy przypominają rozcinanie arbuza szpilką. Można w ten sposób co najwyżej zostawić ślad na skórce, lecz miąższ owocu pozostanie nietknięty. Większość ludzi zdaje się zadowalać gryzieniem samej skórki, ale… musimy zachować ostrożność. Musimy chronić pańską sztukę, uniemożliwić panu dokopanie się do niej z zewnątrz. Załóżmy, że powiemy panu, o czym jest ta sztuka. To tak, jakbyśmy obrali arbuz ze skórki. Nie ma cienia wątpliwości, że zacznie pan zmieniać treść sztuki na własną rękę. Uzna pan, że tu trzeba coś poprawić, tam dodać coś od siebie i w rezultacie w okamgnieniu sztuka straci charakter pass-dramatu, a pan zdolność tasowania.
– Dlatego wzmocniliśmy nieco skórkę – dodał inny. – Może pan sztukę przywołać. Jest w końcu pana własnością. Ale nigdy nie pozna pan jej treści. Wszystko odbywa się w morzu chaosu. Mówiąc krótko, nurkuje pan w to morze, a potem z powrotem wypływa. Rozumie pan, o co mi chodzi?
– Chyba tak – odpowiedziałem.
– Jest jeszcze jeden problem – powiedzieli. – Czy człowiek powinien znać jądro swojej świadomości?
– Nie wiem – odpowiedziałem.
– My też nie wiemy. To problem wykraczający poza granice nauki. Z rodzaju tych, o które naukowcy spierają się latami, jak wynalazek broni atomowej w Los Alamos.
– Myślę, że to nawet poważniejszy problem – powiedział jeden z nich. – Dlatego prędzej czy później musimy go rozwiązać. To w pewnym sensie bardzo niebezpieczne doświadczenie.
– Doświadczenie?
– Tak, doświadczenie – powtórzyli. – Nic więcej nie możemy panu powiedzieć.
Następnie nauczyli mnie tasować. Powinienem robić to w samotności, w nocy, nie będąc głodnym ani zbyt sytym. Muszę wysłuchać trzech sygnałów z taśmy. W ten sposób przywołuję sztukę. Ale jednocześnie moja świadomość pogrąża się w morzu chaosu. Wówczas tasuję liczby. Gdy skończę, sztuka zostaje przerwana i wracam do rzeczywistości. Niczego nie pamiętam po zakończeniu operacji. Wszystko jest we mnie zaprogramowane. Inaczej mówiąc, jestem tylko tunelem do własnej podświadomości. Wszystko przepływa przeze mnie na wylot. Dlatego nigdy nie lubiłem tasowania. Co innego – pranie. Zajmuje trochę czasu, ale po wykonaniu prania odczuwam satysfakcję. Mogę wykazać się umiejętnościami i wykorzystać talent.
W przypadku tasowania nie ma mowy o talencie czy o satysfakcji. Ktoś posługuje się nieznaną mi częścią mojej świadomości, podczas gdy ja tracę niejako przytomność. Chyba nie można tego nazwać pracą.
Ale, oczywiście, wybór techniki nie należy do mnie. Posiadam licencję na transformacje obu typów – prania i tasowania – i mam surowy zakaz dokonywania jakichkolwiek zmian na własną rękę. Jeśli mi się to nie podoba, mogę najwyżej zmienić zawód. Ale nie zrobię tego. Przynajmniej z własnej woli. Nie znajdę drugiej takiej pracy. A jeśli przepracuję w tym zawodzie jakieś piętnaście lat, zarobię tyle pieniędzy, że wystarczy mi na dostatnie życie aż do śmierci. Nie po to, po wielu nieudanych próbach, przebrnąłem przez karkołomne testy i wytrzymałem bardzo surowy trening, żebym miał teraz rezygnować.
Stan upojenia alkoholowego nie przeszkadza w tasowaniu, ba, nawet wskazane jest wypicie odpowiedniej dawki, ale ja dla zasady zawsze staram się wytrzeźwieć. Zwłaszcza że tasowanie zostało „zamrożone" i od dwóch miesięcy nie miałem z nim do czynienia. Musiałem zachować szczególną ostrożność. Wziąłem zimny prysznic i po piętnastu minutach intensywnej gimnastyki wypiłem dwie filiżanki czarnej kawy.
Otworzyłem sejf, wyjąłem z niego kartkę z liczbami do transformacji i mały magnetofon. Przyniosłem jeszcze pięć dobrze zastruganych ołówków i notes, po czym usiadłem przy stole.
Najpierw nastawiłem taśmę. Założyłem słuchawki i ustawiłem automatyczne odtwarzanie – na początku z pozycji szesnaście, potem cofnięcie do pozycji dziewięć, a następnie przewijanie do pozycji dwadzieścia sześć. Gdybym wykonał jakąkolwiek inną operację, to nagranie automatycznie uległoby zniszczeniu.
Kiedy skończyłem ustawiać taśmę, po prawej stronie położyłem notes, a po lewej kartkę z liczbami. Byłem gotowy. Przy drzwiach i oknach paliły się czerwone lampki urządzenia alarmowego. Wszystko w porządku. Wyciągnąłem rękę i nacisnąłem klawisz. Usłyszałem sygnał. Już po chwili poczułem, jak bezgłośnie zaczyna wchłaniać mnie ciepławy chaos.
Wkrótce
pochłonie – (mnie)
chaos.
Koniec Świata – mapa
Już następnego dnia po spotkaniu z cieniem zabrałem się do sporządzania mapy. Po południu wybrałem się na szczyt wzgórza i rozejrzałem się dookoła. Niestety, wzgórze nie było zbyt wysokie, poza tym znacznie pogorszył mi się wzrok, toteż nie zobaczyłem kształtu muru, zorientowałem się jedynie w ogólnych rozmiarach Miasta.
Nie było ono ani zbyt duże, ani zbyt małe. Inaczej mówiąc, nie było ani tak duże, by przerastało moje wyobrażenie, ani tak małe, bym mógł z łatwością objąć je w całości wzrokiem. To wszystko, czego się dowiedziałem na szczycie Zachodniego Wzgórza. Rzeka, dzieląca Miasto na część północną i południową, w wieczornym świetle lśniła przytłumionym blaskiem. Wkrótce rozległ się dźwięk rogu i Miasto wypełniło się, jak pianą, odgłosem kopyt.
Nie pozostało mi nic innego, jak obejść Miasto dookoła, wzdłuż muru. Nie było to zadaniem prostym. Mogłem wychodzić tylko w dni pochmurne, więc zawsze musiałem liczyć się z tym, że niebo nagle się rozchmurzy lub lunie ulewny deszcz. Codziennie rano pytałem pułkownika o pogodę. Jego prognozy były zadziwiająco trafne.
– Każdy się tego nauczy, jeśli dzień w dzień będzie obserwował chmury – mówił.
Niestety, nawet jemu nie udawało się przewidzieć nagłej zmiany pogody, toteż nie byłem w stanie uniknąć niebezpieczeństwa podczas dalekich wypraw.
Poza tym życie w Mieście koncentrowało się w pobliżu rzeki, więc kiedy wychodziłem poza obszar zamieszkany, z trudem odnajdywałem jakąkolwiek drogę. Ledwie widoczne ścieżki to urywały się gdzieś nagle, to znikały stopniowo pośród ciernistych zarośli. Wybierałem wówczas okrężną drogę albo wracałem do domu.
Postanowiłem obejść Miasto dookoła zgodnie z ruchem zegara, zaczynając od zachodniego krańca, czyli od strażnicy. Początkowo zadanie to wydawało mi się śmiesznie łatwe. Na północ od bramy ciągnęło się rozległe pole porośnięte trawą, która sięgała mi do bioder. Środkiem tej łąki, niczym ścieg, który zszywa dwie połacie trawy, biegła prosta ścieżka. W trawie uwiły sobie gniazda ptaki podobne do skowronków. Wzbijały się w niebo, krążyły chwilę w poszukiwaniu pożywienia, po czym znów opadały na ziemię. Widziałem też sylwetki zwierzy. To wyciągały głowy z trawy – wyglądały wtedy tak, jakby unosiły się na wodzie – to zanurzały je z powrotem, sięgając po młode soczyste pędy, i w ten sposób powoli przesuwały się po równinie.
Po jakimś czasie mur skręcił łagodnie w prawo, a na południu ukazały się stare opuszczone koszary. Składały się z trzech rzędów prostych jednopiętrowych bloków i kilku mniejszych domów, przeznaczonych, zdaje się, dla oficerów. Pomiędzy budynkami posadzono kiedyś drzewa, lecz teraz wszystko zarośnięte było trawą. Żołnierze, którzy kiedyś tu mieszkali, to pewnie starcy z Dzielnicy Urzędniczej. Rozległa łąka służyła im za poligon. Płytkie rowy, które mijałem po drodze, to pewnie ślady po okopach, a betonowe kloce gdzieniegdzie wystające z trawy to najwidoczniej podstawy pod chorągwie.
Dalej na wschód łąka przechodziła w lasek. Najpierw pojawiły się pojedyncze krzewy, lecz wkrótce ujrzałem prawdziwy las. Większość drzew była dość niska. Drobne gałęzie, splątane na wysokości mojej głowy i ramion, tworzyły gęstą i mocną sieć. Pod nimi w dalszym ciągu rosła trawa, gdzieniegdzie kwitły też wyblakłe kwiaty wielkości czubka mojego palca. W miarę jak przybywało krzewów, teren stawał się coraz mniej dostępny, wkrótce pojawiły się też wysokie drzewa. W lesie panowała cisza, tylko od czasu do czasu słyszałem krzyk jakiegoś ptaka przefruwającego mi nad głową.
Rozchylając gałęzie, szedłem wąską ścieżką w głąb coraz gęstszego i wyższego lasu. Przestałem w końcu dostrzegać mur. Nie było rady, skręciłem w małą dróżkę prowadzącą na południe i dotarłem do zabudowań. Przeszedłem przez Stary Most i wróciłem do domu.
Przyszła jesień, a ja wciąż nie umiałem narysować nic poza mglistym zarysem muru. Miasto miało kształt wydłużony, lecz zarówno północna, jak i południowa część muru, które były dłuższe od części wschodniej i zachodniej, tworzyły dość nierówne linie. Las na północy, a na południu skaliste wzgórza nie pozwoliły mi na dokładniejsze ustalenie kształtu muru. Wschodnią część Miasta po obu stronach rzeki zajmował las. W porównaniu z lasem na północy była to raczej dzika, nieprzebyta puszcza. Wzdłuż brzegu rzeki – tamtędy wiodła jedyna droga w głąb Lasu – udało mi się kiedyś dotrzeć do Bramy Wschodniej. Jak mówił Strażnik, była dokładnie zamurowana.
Spływająca z gór na wschodzie rzeka wartkim nurtem przepływała pod murem tuż przy Bramie Wschodniej, po czym prostą linią przecinała Miasto. Na rzece znajdowały się trzy mosty: Most Wschodni, Stary i Zachodni. Stary Most był najstarszy, największy i najpiękniejszy. Zaraz za Mostem Zachodnim rzeka nagle skręcała na południe i zawracając nieco w kierunku wschodnim, docierała do południowej części muru. W ostatniej swojej fazie rzeka płynęła głębokim kanionem, który wyżłobiła w Zachodnim Wzgórzu.
Nie znikała jednak pod murem. Tuż przed nim znajdowała się topiel, tam rzeka wpływała pod ziemię. Ze słów pułkownika wynikało, że pod wapiennymi skałami, które, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się za murem, rzeka dzieliła się na tysiące splątanych ze sobą odnóg i nigdy nie wypływała na powierzchnię ziemi.
Oczywiście nadal, bez dnia odpoczynku, czytałem Stare Sny. Przychodziłem do biblioteki o szóstej, jedliśmy kolację, po czym zabierałem się do pracy.
Doszedłem już do takiej wprawy, że mogłem przeczytać pięć albo sześć snów w ciągu jednego wieczoru i dość zręcznie podążałem palcami za cieniutką smugą światła. Nadal nie rozumiałem znaczenia mojej pracy i nie wiedziałem, czym są Stare Sny, ale zdawało mi się, że dziewczyna była ze mnie zadowolona. Nie bolały mnie już oczy, nie odczuwałem też zmęczenia, tak jak na początku. Opróżnione ze Starych Snów czaszki dziewczyna ustawiała w rzędzie na kantorku. Kiedy następnego dnia przychodziłem do biblioteki, znikały gdzieś bez śladu.
– Nieźle pan sobie radzi – przyznała pewnego dnia. – Praca posuwa się naprzód o wiele szybciej, niż przypuszczałam.
– Ile właściwie jest tych czaszek?
– Bardzo dużo. Tysiąc, może dwa tysiące. Zobaczy pan? Zaprowadziła mnie do magazynu, który znajdował się za drzwiami obok kantorka. Magazyn przypominał szeroki szkolny korytarz. Przy ścianie w kilku rzędach ciągnęły się półki z niezliczoną ilością białych czaszek. Miejsce to należałoby raczej nazwać cmentarzem, a nie magazynem. Pomieszczenie pogrążone było w chłodnej ciszy, jaką zwykle emanują zmarli.
– Więc ile lat zajmie mi ta praca?
– Nie musi pan przeczytać wszystkich snów – wyjaśniła. – Przeczyta pan tylko tyle, ile zdoła. Pozostałe przeczyta następny Czytelnik Snów. Stare Sny będą tu na niego czekały.
– I pani znów będzie mu pomagała?
– Nie, pomagam tylko panu. Tak jest ustalone. Jedna bibliotekarka może pomagać tylko jednemu Czytelnikowi Snów. Dlatego kiedy pan skończy czytać, ja również opuszczę bibliotekę.
Skinąłem głową. Nie widziałem dlaczego, ale i mnie odpowiadało takie rozwiązanie. Przez chwilę oparci o ścianę przyglądaliśmy się rzędom czaszek.
– Czy była pani kiedyś przy topieli na południu? – zapytałem.
– Byłam. Bardzo dawno temu. Zaprowadziła mnie tam matka. Normalni ludzie tam nie chodzą, ale ona była trochę inna. Dlaczego pan o to pyta?
– Chcę się tam wybrać.
Dziewczyna pokręciła głową. – Nie powinien pan tego robić. To bardzo niebezpieczne. Nie ma potrzeby tam chodzić. Po co panu topiel? Tam nie ma nic ciekawego.
– Chcę dokładniej poznać to Miasto. Pójdę sam, jeśli pani mnie tam nie zaprowadzi.
– No dobrze. Boję się tego miejsca i nie chcę się do niego zbliżać. Ale nie mogę pozwolić, żeby poszedł pan sam.
– Nic się nie stanie – próbowałem ją uspokoić. – A już na pewno, jeśli pójdziemy tam razem i będziemy na siebie uważać.
Znów pokręciła głową. – Pan może tak mówić, bo nie widział pan jeszcze topieli. To nie jest zwyczajna woda. Ona… woła do siebie, przyciąga. Zobaczy pan.
– Nie będę się do niej zbliżał – obiecałem i ścisnąłem dziewczynę za rękę. – Tylko jeden rzut okiem, z daleka.
W ciemne listopadowe popołudnie wyruszyliśmy w kierunku Południowej Topieli. Ponieważ w okolicy kanionu nie było żadnej drogi, musieliśmy obejść od wschodu najpierw Zachodnie, potem Południowe Wzgórze. Pod nogami szeleściły nam wilgotne liście, zroszone przedpołudniowym deszczem. Po drodze spotkaliśmy dwa zwierze. Stąpały złotą drogą powoli, uważnie rozglądając się na obie strony. Przeszły zamyślone obok nas, nie spojrzawszy nawet w naszą stronę.
– Szukają pożywienia – powiedziała dziewczyna. – Niewiele go już zostało na gałęziach drzew.
Kiedy zeszliśmy ze zbocza Południowego Wzgórza, droga właściwie się skończyła. Posuwaliśmy się dalej na zachód pustą, wyschniętą polaną, minęliśmy kilka opuszczonych szałasów i weszliśmy w gęste zarośla, które zagrodziły nam drogę. Wówczas usłyszałem dźwięk, jaki wydobywał się z topieli.
Nigdy przedtem nie słyszałem podobnego dźwięku. Nie przypominał ani grzmotu wodospadu, ani wycia wiatru. Było to coś w rodzaju potężnego sapania. Dźwięk to podnosił się, to opadał, a czasami zamierał, żeby po chwili znów wybuchnąć, jakby gwałtownym kaszlem.
– Dawniej nie było tu tych krzaków – powiedziała dziewczyna, widząc, z jakim zdumieniem przysłuchuję się dźwiękowi. – Może powinniśmy zawrócić?
– Przeszliśmy już taki kawał! Te chaszcze na pewno zaraz się skończą.
Rzeczywiście po dziesięciu minutach wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Skończyły się zarośla, a przed nami ukazała się łąka. Rzeka, wydostawszy się z wąwozu, którego strome ściany widać było po prawej stronie, wiła się jakiś czas wśród kęp krzewów i docierała do łąki. Za ostatnim zakrętem dno rzeki zdawało się znacznie obniżać. Woda przybierała tu głęboki, nieczysty kolor i powoli przesuwała się ku zgrubieniu, jak na ciele węża, który właśnie połknął swoją ofiarę. Tam znajdowała się topiel. Zacząłem iść w jej kierunku.
– Stój! Co robisz! Nie wolno podchodzić bliżej! – Dziewczyna złapała mnie za ramię. – Tylko z wierzchu woda wygląda tak spokojnie, nawet fal nie widać. Ale tuż pod powierzchnią kryją się potężne wiry.
– Jak głęboka jest ta topiel?
– Nie mam pojęcia. Wiry jak wiertła drążą skałę bez przerwy. Dlatego z każdym dniem jest coraz głębsza. Podobno dawniej wrzucano do niej pogan i przestępców…
– I co się działo z ich ciałami?
– Nigdy nie wypływały na powierzchnię. Słyszałeś chyba o podziemnej rzece? Wessani między skały krążą w ciemności po labiryncie podziemnej rzeki.
Znad topieli buchała para niczym ogromny oddech. Zdawało mi się, że to jęk umęczonych pod ziemią ciał.
Dziewczyna podniosła z ziemi kawałek drewna i rzuciła go na środek topieli. Drewno unosiło się na wodzie jakieś pięć sekund, po czym zaczęło drżeć i zanurzyło się pod wodą. Nawet na moment nie wypłynęło już na powierzchnię.
– To wir. Chyba nie muszę ci tego tłumaczyć.
Usiedliśmy na łące jakieś dziesięć metrów od brzegu i zjedliśmy chleb, który przynieśliśmy w kieszeniach. Okolicę wypełniał spokój. Wokół lustrzanej wody rosła niska trawa ubarwiona jesiennymi kwiatami, a trochę dalej stały poczerwieniałe drzewa. Za nimi widać było białą wapienną skałę i ciemny ceglany mur. Pomijając „oddech" topieli, wszystko zastygło tu w bezruchu, nawet liście drzew.
– Dlaczego tak bardzo zależy ci na mapie? – spytała. – Przecież i tak nigdy stąd nie wyjdziesz.
Strzepnęła okruszki chleba z kolan i spojrzała w kierunku topieli.
– Chcesz uciec z Miasta?
W milczeniu pokręciłem głową. Mogło to być przeczenie, lecz równie dobrze mogło to oznaczać, że jeszcze się zastanawiam. Sam właściwie nie wiedziałem, co to miało znaczyć.
– Nie wiem – powiedziałem. – Chciałbym poznać to Miasto. Dowiedzieć się, jaki ma kształt, jak jest zbudowane, jak żyją ludzie w różnych jego częściach. Chciałbym poznać tę siłę, która kieruje Miastem i moim życiem tutaj. Nie wiem jeszcze, co zrobię potem.
Spojrzała mi w oczy i powoli pokręciła głową.
– Nie ma żadnego „potem" – powiedziała. – Jeszcze tego nie zrozumiałeś? Tutaj jest prawdziwy i ostateczny koniec świata. Będziemy tkwili tutaj wiecznie.
Położyłem się na plecach i przyglądałem się niebu. Jak zawsze, kiedy mogłem je oglądać, było ciemne i zachmurzone. Czułem chłód bijący od wilgotnego podłoża, lecz otulił mnie miły zapach otwartej przestrzeni.
Kilka zimowych ptaków z trzepotem skrzydeł wzbiło się nad ziemię i przeleciawszy ponad murem, znikło na południu. Tylko ptaki mogą się stąd wydostać. Tuż nad nimi wisiały ciężkie chmury, wróżąc rychłe nadejście zimy.
Hard-boiled wonderland – Frankfurt, drzwi, samodzielna organizacja
Jak zwykle, świadomość wracała do mnie z boków. Jak jezioro, które pokrywa się lodem od brzegów, tak ja zobaczyłem najpierw drzwi do łazienki po prawej i lampę po lewej stronie. Potem kolejno dostrzegałem przedmioty, znajdujące się bliżej środka. Pośrodku stał zegar z budzikiem, wskazywał dwadzieścia sześć po jedenastej. Dostałem go na pamiątkę z okazji czyjegoś ślubu. Aby wyłączyć budzik, trzeba było jednocześnie nacisnąć czerwony guzik po lewej i czarny guzik po prawej stronie zegara. Inaczej nie przestawał dzwonić. Miało to zapobiegać odruchowemu wyłączaniu budzika przez sen, co się często zdarza, i rzeczywiście, aby nacisnąć oba guziki naraz, zwykle siadałem i kładłem sobie zegar na kolanach, a w tym czasie, chcąc czy nie chcąc, musiałem się obudzić. Zdaje się, że powtarzam to już kilka razy, ale dostałem ten zegar od kogoś z okazji ślubu. Nie pamiętam, czyj to był ślub. Jakieś dziesięć lat temu byłem na kilku ślubach moich nielicznych przyjaciół czy znajomych, czy jak ich tam nazwać, i wówczas któryś z nich podarował mi ten budzik. Sam nie kupiłbym sobie tak natrętnego budzika. Budzę się raczej łatwo i dość szybko.
Kiedy ujrzałem przed sobą zegar, automatycznie wziąłem go na kolana i nacisnąłem oba guziki naraz, dopiero później zrozumiałem, że budzik wcale nie dzwonił. Nie spałem i dlatego nie nastawiałem budzika, postawiłem go tylko na kuchennym stole. Obudziłem się więc z tasowania. Nie musiałem wyłączać budzika.
Postawiłem zegar z powrotem na stole i rozejrzałem się dookoła. Wszystko było tak samo jak przed tasowaniem. Przy drzwiach i oknach świeciły się czerwone lampki, a w kącie stołu stały puste filiżanki po kawie. Na spodku leżał jeden prosty niedopałek po papierosie, który przed wyjściem zapaliła dziewczyna. Marlboro light. Bez śladu szminki. Rzeczywiście dziewczyna prawie się nie malowała.
Potem spojrzałem na notes i ołówki, które leżały przede mną. Z pięciu dobrze zatemperowanych, twardych ołówków dwa były złamane, dwa zupełnie stępione, a tylko jeden zdawał się nietknięty. W środkowym palcu lewej ręki czułem lekki ból. Zajrzałem do zeszytu. Drobnym maczkiem zapisanych było szesnaście stron.
Zgodnie z instrukcją porównałem najpierw liczby uzyskane z prania z liczbami z tasowania, po czym kartkę z pierwszymi spaliłem nad zlewem. Schowałem zeszyt w specjalnym pudełku i wraz z magnetofonem zamknąłem w sejfie. Potem usiadłem na sofie w pokoju i odetchnąłem z ulgą. Połowę roboty miałem z głowy. I cały następny dzień wyłącznie dla siebie.
Nalałem sobie do szklanki whisky na wysokość dwóch palców i zamknąwszy oczy, wypiłem ją dwoma łykami. Czułem, jak ciepły alkohol wlewa mi się przez gardło do żołądka. Stamtąd ciepło wraz z krwią rozchodziło się do każdej części mojego ciała. Najpierw rozgrzało mi piersi i policzki, potem ręce, a na końcu nogi. Poszedłem do łazienki, umyłem zęby, wypiłem dwie szklanki wody, oddałem mocz, wróciłem do kuchni, zastrugałem ołówki i ułożyłem je równo w piórniku. Potem położyłem budzik koło poduszki i wyłączyłem automatyczną sekretarkę. Na zegarze była za trzy minuty północ. Szybko przebrałem się w piżamę i wskoczyłem do łóżka. Postanowiłem spać choćby dwanaście godzin. Ptaki będą śpiewały, ludzie wyjadą pociągami do pracy, gdzieś może wybuchnie wulkan, a jakiś zbrojny oddział wysadzi w powietrze wioskę na Bliskim Wschodzie, ja w każdym razie będę spal.
Pomyślałem też o tym, co będę robił, kiedy porzucę tę pracę. Powinna mi się uskładać dość pokaźna suma, będę mógł żyć spokojnie, ucząc się greki albo gry na wiolonczeli. Futerał z wiolonczelą położę na tylnym siedzeniu samochodu i pojadę w góry, a tam będę sobie ćwiczył, ile dusza zapragnie.
Jeśli dobrze pójdzie, może będzie mnie stać na kupno domu w górach? Takiej małej, ślicznej, górskiej chaty z normalnie funkcjonującą kuchnią. Będę tam czytał książki, słuchał muzyki, oglądał stare filmy na wideo i gotował. Jeśli już mowa o gotowaniu, to może powinienem wziąć tam ze sobą tę długowłosą dziewczynę z biblioteki? To chyba niezły pomysł. Ja będę gotował, a ona będzie jadła.
Kiedy myślałem o gotowaniu, niespodziewanie przyszedł do mnie sen. Stało się to tak nagle, jakby zwaliło się na mnie niebo. Mój dom w górach i gotowanie, wszystko rozpadło się i znikło. Zostałem sam. Spałem jak zabity.
Ktoś wiercił mi w głowie dziurę świdrem, po czym upychał do niej papierowy sznurek. Musiał to być bardzo długi sznurek, bo upychaniu nie było końca. Machając rękami, próbowałem opędzić się od sznurka, ale bezskutecznie, wciąż wciskał się do mojej głowy.
Podniosłem się i oburącz chwyciłem za głowę – sznurka nie było. Dziury też. Usłyszałem dzwonek. Złapałem budzik i położywszy go na kolanach, nacisnąłem jednocześnie czerwony i czarny guzik. Dzwonek brzmiał nadal. Telefon. Było osiemnaście po czwartej. Na zewnątrz jeszcze ciemno, a więc musiało być osiemnaście po czwartej rano.
Wstałem z łóżka, poszedłem do kuchni i podniosłem słuchawkę. Zawsze gdy w nocy budzi mnie telefon, obiecuję sobie, że następnym razem zaniosę go do sypialni i zaraz o tym zapominam. Znów uderzyłem się golenią w nogę stołu.
– Halo – powiedziałem.
W słuchawce panowała cisza. Była to cisza absolutna, jakby słuchawkę po tamtej stronie zakopano w piasku.
– Halo! – krzyknąłem.
Słuchawka odpowiedziała mi milczeniem. Nie było słychać ani oddechu, ani żadnego innego dźwięku. Zdawało mi się, że cisza po przeciwnej stronie wciąga mnie do środka. Rozgniewany odłożyłem słuchawkę, napiłem się mleka i wróciłem do łóżka.
Telefon zadzwonił ponownie o czwartej czterdzieści sześć. Wstałem z łóżka i pokonawszy tę samą drogę, dotarłem do telefonu.
– Halo.
– Halo. – Usłyszałem kobiecy głos. – Przepraszam za poprzedni telefon. Coś się stało z bazą dźwięku. Dlatego od czasu do czasu dźwięk redukuje się sam.
– Redukuje się sam?
– Tak, to poważne uszkodzenie. Dziadek na pewno ma kłopoty. Słyszy mnie pan?
– Słyszę – odparłem. To wnuczka tego osobliwego starca, który sprezentował mi czaszkę jednorożca.
– Dziadek wciąż nie wraca, do tego te kłopoty z bazą. Na pewno stało się coś złego. Dziadek nie odbiera telefonu… Pewnie porwały go Czarnomroki i zrobiły mu coś strasznego.
– Jesteś pewna? Może po prostu nie ma czasu, żeby podejść do telefonu. Przez tydzień nie mógł sobie przypomnieć o twoim głosie… teraz też pewnie jest zajęty.
– Nie, to nie tak. Ja to czuję. My z dziadkiem znamy się tak dobrze, że potrafimy wyczuć, jeśli któremuś z nas stanie się coś złego. W dodatku modulator dźwięku jest popsuty. Nie ma wątpliwości.
– Co takiego?
– To urządzenie, które zmienia fale dźwięku. Służy do odstraszania Czarnomroków. Ktoś je popsuł, dlatego równowaga w bazie dźwięku została zachwiana. Czarnomroki na pewno porwały dziadka.
– Po co?
– Chcą mu odebrać wyniki badań. Czarnomroki, symbolanci i tym podobni. Proponowali mu kupno, ale oczywiście odmówił i to ich rozzłościło. Proszę, niech pan natychmiast tu przyjedzie. Na pewno wydarzy się tragedia. Proszę, niech pan nas ratuje!
Wyobraziłem sobie, jak Czarnomroki plączą się teraz po tym ponurym ciemnym korytarzu i za nic nie miałem ochoty tam schodzić.
– Przykro mi, ale interesują mnie wyłącznie transformacje liczbowe. Na nic innego nie podpisywałem umowy i do niczego innego się nie nadaję. Oczywiście zrobię wszystko, co jest w mojej mocy, ale walka z Czarnomrokami i odbijanie twojego dziadka to ponad moje siły. Od tego jest policja albo zawodowcy z Systemu, ludzie przeszkoleni w tego typu sprawach.
– O policji nie ma mowy. Jeśli poproszę policję, wszystko wyjdzie na jaw. A jak dowiedzą się o badaniach dziadka, to będzie koniec świata.
– Koniec świata?
– Proszę – nalegała. – Niech pan przyjedzie jak najszybciej! Potem będzie za późno. Po dziadku następnym celem będzie pan.
– Ja? A to niby dlaczego? To już raczej ty, ja nie mam zielonego pojęcia o badaniach twojego dziadka.
– Pan ma klucz. Tylko pan może otworzyć drzwi.
– Nie wiem, o czym mówisz – skłamałem.
– Nie mam czasu, żeby to panu wytłumaczyć. Ale to bardzo ważne, ważniejsze, niż pan myśli. Proszę mi wierzyć. To ważne przede wszystkim dla pana. Jeśli nie poda pan nam ręki teraz, potem będzie za późno. Nie kłamię.
– No dobrze. – Popatrzyłem na zegarek. – Po pierwsze, lepiej będzie, jeśli wyjdziesz z biura. To nie jest bezpieczne miejsce.
– Dokąd mam iść?
Poleciłem jej całodobowy supermarket w Ayoama. – Poczekaj tam na mnie w barze kawowym. Będę o wpół do szóstej.
– Strasznie się boję. Zdaje się…
Jej głos nagle się urwał. Próbowałem jeszcze krzyczeć do słuchawki, ale odpowiedzi nie było. Ze słuchawki jak dym z pistoletu unosiła się cisza. Zdjąłem piżamę, włożyłem sportową bluzę i bawełniane spodnie. Potem ogoliłem się pobieżnie maszynką, umyłem twarz i uczesałem włosy. Moja niewyspana twarz była spuchnięta jak tani sernik. Chciałem się tylko porządnie wyspać. A potem wstać pełen siły i spędzić normalny dzień. Dlaczego nie zostawią mnie w spokoju? Co mnie obchodzi jakiś jednorożec albo Czarnomroki?
Na bluzę włożyłem wiatrówkę, a do kieszeni spodni wsadziłem portfel, drobne i nóż. Zastanawiałem się chwilę, lecz w końcu owinąłem czaszkę jednorożca dwoma ręcznikami i razem z pałeczką wsadziłem ją do sportowej torby. Dorzuciłem do tego jeszcze pudełko z wynikami z tasowania. To mieszkanie też nie było już bezpieczne. Otworzenie drzwi i sejfu nie zajmie zawodowcowi więcej czasu niż upranie chusteczki.
Włożyłem tenisówki – w końcu tylko jedną z nich udało mi się wyprać – i ze sportową torbą w ramionach wyszedłem z mieszkania. Na korytarzu nie było nikogo. Zrezygnowałem z windy, na schodach czułem się bezpieczniej. Było jeszcze przed świtem, toteż z uśpionych mieszkań nie dobiegał żaden odgłos. Nikogo też nie spotkałem na parkingu.
To dziwne – pomyślałem. – Jeśli rzeczywiście chcieli mi odebrać czaszkę, powinni zostawić choć jednego ze swych ludzi, żeby mnie obserwował. A tu nic. Zupełnie jakby o mnie zapomnieli.
Wsiadłem do samochodu, położyłem torbę na sąsiednim fotelu i włączyłem silnik. Było trochę przed piątą. Rozglądając się na wszystkie strony, wyjechałem z parkingu. Droga była niemal pusta, nie licząc ostatnich taksówek i ciężarówek z poranną dostawą towaru. Spoglądałem co jakiś czas w lusterko, ale nie zauważyłem, żeby ktoś mnie śledził.
Znam dobrze symbolantów. Jeśli coś zaplanują, nie rezygnują z tego tak łatwo. Nie dopilnować ofiary? Nie, to do nich niepodobne. Zawsze działają szybko i sprawnie, nie przebierając przy tym w środkach. Pewnego razu, dwa lata temu, złapali pięciu cyfrantów i elektryczną piłą rozcięli im głowy. Wydobyli z nich mózgi, żeby odczytać żywe jeszcze dane. Wprawdzie próba się nie powiodła, ale zwłoki pięciu cyfrantów bez mózgów i głów powyżej czoła znaleziono w porcie tokijskim. Nie mają żadnych skrupułów.
Wjechałem na parking supermarketu tuż przed umówionym czasem, za dwie minuty wpół do szóstej. Niebo na wschodzie zaczynało się przejaśniać. Wziąłem torbę i wszedłem do sklepu. Przestronny sklep był prawie pusty, przy kasie siedział młody mężczyzna w fartuchu w paski i czytał jakiś tygodnik. Między półkami kręciła się kobieta w nieokreślonym wieku i ładowała do wózka górę puszek i dań błyskawicznych. Skręciłem za półką z alkoholem i wszedłem do baru kawowego.
Na żadnym z około tuzina krzeseł stojących przy barze nie zobaczyłem dziewczyny. Zamówiłem sobie kanapki i zimne mleko, po czym usiadłem z brzegu. Mleko było tak schłodzone, że w ogóle nie poczułem smaku, a kanapki nie były przyrządzone na miejscu, lecz tylko odwinięte z celofanu, toteż chleb był wilgotny i miękki.
Powoli, kęs po kęsie gryzłem kanapki i małymi łykami piłem mleko. Dla zabicia czasu oglądałem plakat – zdjęcie Frankfurtu. Jesień, czerwone liście drzew nad brzegiem rzeki, po której pływają łabędzie. Na pierwszym planie starzec w myśliwskim kapeluszu karmiący ptaki. Za nim wspaniały, stary, kamienny most, a w tle kościelna wieża. Niebieskie niebo i białe chmury. Na ławkach wzdłuż rzeki siedzieli ludzie – wszyscy w płaszczach, a kobiety nawet w chustkach na głowie. Zdjęcie było naprawdę piękne, ale zrobiło mi się zimno. Nie dlatego, że Frankfurt jesienią (jak wynikało ze zdjęcia) nie był chyba miejscem zbyt ciepłym, ale po prostu zawsze odczuwam chłód na widok ostro zakończonej wieży.
Odruchowo odwróciłem wzrok i spojrzałem na plakat z reklamą papierosów. Młody mężczyzna z gładką twarzą trzymał między palcami papierosa z filtrem i gapił się trochę na ukos w jakiś nieokreślony punkt. Modele na reklamach papierosów zawsze patrzą oczami, które mówią: „na nic nie patrzę, o niczym nie myślę"; jak oni to robią?
Nie byłem w stanie oglądać tej reklamy tak długo, jak oglądałem zdjęcie Frankfurtu, więc odwróciłem się i rozejrzałem po pustym sklepie. Naprzeciw baru, niczym ogromne mrowiska, piętrzyły się puszki z owocami. Stały tam trzy góry: góra brzoskwiniowa, góra grejpfrutowa i góra pomarańczowa. Przed nimi rozłożono stolik do degustacji towaru, ale ze względu na wczesną porę nie był jeszcze czynny. O piątej czterdzieści pięć trudno chyba znaleźć chętnych do degustacji puszkowanych owoców. Z boku do stolika przyczepiony był plakat „USA Fruit Fair". Przy białym ogrodowym stoliku na tle basenu siedziała dziewczyna i jadła owoce. Była to złotowłosa niebieskooka piękność o długich nogach i mocno opalonej skórze. Ciekawe, dlaczego dziewczyna z reklamy owoców ma zawsze jasne włosy? I twarz, której rysów nigdy nie mogę zapamiętać, choćbym patrzył na nią godzinami? Na świecie istnieje taki rodzaj pięknych dziewczyn. Zupełnie jak grejpfruty, nie można ich od siebie odróżnić.
Stoisko z alkoholem było samodzielną częścią, ale nikogo nie zauważyłem przy kasie. Pewnie dlatego, że żaden normalny człowiek nie kupuje alkoholu przed śniadaniem. W tym jednym kącie nie było więc ani sprzedawcy, ani klientów. Tylko pogrążone w ciszy butelki stały prosto niczym szkółka leśna. Ku mojej radości cała ściana w tym miejscu była oblepiona plakatami. Spróbowałem policzyć: po jednym plakacie reklamującym brandy, whisky i wódkę, po trzy reklamujące szkocką i rodzimą whisky, dwa – japońską sake i cztery – piwo. Nie wiem, dlaczego aż tyle plakatów reklamuje alkohol. Może wśród artykułów spożywczych prezentują się najbardziej odświętnie?
Tak czy owak, plakaty przydały mi się do zabijania czasu. Obejrzałem je wszystkie po kolei. Przy piętnastym plakacie doszedłem do wniosku, że wśród alkoholi najpiękniejsza jest whisky z lodem. Inaczej mówiąc, jest najbardziej fotogeniczna. Na szerokim dnie dużej szklanki trzy albo cztery kawałki lodu, zalane gęstą bursztynową cieczą. Lód zaczyna się topić, lecz zanim wymiesza się z alkoholem, w bursztynowym płynie unoszą się białawe smugi. To naprawdę piękne. W zasadzie whisky chyba zawsze fotografuje się z lodem. Nie widziałem jeszcze zdjęcia whisky z wodą. To mało efektowne, żeby nie powiedzieć prostackie.
Zauważyłem jeszcze, że na żadnym zdjęciu nie było zakąsek. Na plakacie nikt z pijących alkohol niczego nie jadł, wszyscy tylko pili. Może uważa się, że zakąska rozproszy uwagę klienta? Albo wrażenie będzie zbyt konkretne? To mogłem zrozumieć. Nic na świecie nie dzieje się bez przyczyny.
Na oglądaniu plakatów zeszło mi do szóstej, ale grubej dziewczyny wciąż nie było. Dlaczego się spóźnia? Przecież sama prosiła, żebym przyjechał jak najszybciej. W zasadzie nie miałem się nad czym zastanawiać. Przyjechałem najszybciej jak mogłem. Teraz to już jej problem. To przecież w ogóle nie jest mój problem.
Zamówiłem kawę i piłem ją powoli, bez cukru i bez śmietanki.
Po szóstej klientów zaczęło przybywać. Pojawiły się kobiety kupujące chleb i mleko na śniadanie oraz studenci, wracający do domów po całonocnej zabawie. Przyszła młoda dziewczyna po papier toaletowy i mężczyzna, który po drodze do pracy kupił trzy różne gazety. Zauważyłem też dwóch mężczyzn w średnim wieku z torbami golfowymi przewieszonymi przez ramię. Kupili sobie po małej butelce whisky. Mówię „w średnim wieku", ale mieli po trzydzieści parę lat, to znaczy tyle co ja. Jeśli się zastanowić, ja również byłem w średnim wieku. Może tylko wyglądam nieco młodziej, w każdym razie nigdy nie chodzę z torbą golfową i nie ubieram się w te błazeńskie golfowe stroje.
Byłem szczęśliwy, że umówiłem się z nią właśnie w supermarkecie. W żadnym innym miejscu zabijanie czasu nie poszłoby mi tak łatwo.
O wpół do siódmej wyszedłem ze sklepu, wsiadłem do samochodu i pojechałem na dworzec w Shinjuku. Na parkingu zostawiłem samochód i zaniosłem torbę do przechowalni bagażu. Gdy poprosiłem o ostrożność, bo zawartość torby może się potłuc, obsługujący przechowalnię przyczepił do torby czerwoną tabliczkę z napisem „uwaga szkło". Sprawdziłem, czy torbę położono na półce, jak należy, i odebrałem kwit.
Potem kupiłem w kiosku kopertę i znaczki za dwieście sześćdziesiąt jenów, wsadziłem kwit do koperty, nakleiłem znaczki i zaadresowałem na skrytkę pocztową nieistniejącej firmy. Skrytkę tę założyłem wcześniej, na wszelki wypadek.
Wrzuciłem list do skrzynki, wróciłem do samochodu i ruszyłem w kierunku domu. Poczułem ogromną ulgę, pozbywszy się przedmiotów, których utrata byłaby mi nie na rękę. Zaparkowałem samochód i wszedłem na górę po schodach. W domu wziąłem prysznic i jak gdyby nigdy nic zasnąłem twardym snem.
Przyszli o jedenastej. Nawet się nie zdziwiłem. Była już najwyższa pora. Ale nie zadali sobie nawet tyle trudu, żeby nacisnąć dzwonek, od razu mocowali się z drzwiami. „Mocowali się z drzwiami" – tak można by określić działanie amatorów o łagodnym sercu, a nie walenie w drzwi całym ciałem, niby żelazną kulą do wyburzania domów, że aż podłoga drżała. Coś strasznego. Skoro mają tyle siły, mogli przecież przycisnąć trochę dozorcę i pożyczyć od niego dodatkowy klucz. Byłbym im bardzo wdzięczny, gdyby otworzyli drzwi po cichu dodatkowym kluczem – naprawa drzwi też kosztuje. Poza tym po takim incydencie prawdopodobnie będę musiał się stąd wyprowadzić.
Podczas gdy ktoś mocował się z drzwiami, włożyłem spodnie, zarzuciłem bluzę, schowałem nóż za paskiem i oddałem mocz. Potem na wszelki wypadek otworzyłem sejf i zniszczyłem kasetę z sygnałem do tasowania. Następnie wyjąłem z lodówki piwo i sałatkę z ziemniaków i zjadłem ją zamiast obiadu. Mogłem próbować uciec – za werandą znajdowała się drabina przeciwpożarowa, ale byłem zmęczony i po prostu nie chciało mi się. Ucieczka nie rozwiąże żadnego z moich problemów, a czułem, że te problemy zaczynają mnie przerastać. Chyba jednak powinienem był porozmawiać z kimś na ten temat.
Byłem w podziemnym laboratorium pewnego naukowca, który zlecił mi transformację danych. Dostałem od niego w prezencie czaszkę jednorożca i wróciłem do domu. Wkrótce potem w moim mieszkaniu pojawił się przekupiony – prawdopodobnie przez symbolantów – pracownik gazowni i usiłował ukraść mi czaszkę. Następnego dnia zadzwoniła wnuczka mojego zleceniodawcy, prosząc o pomoc w ratowaniu dziadka, który, jak stwierdziła, został porwany przez Czarnomroki. Umówiłem się z nią, lecz nie przyszła. Wszystko wskazywało na to, że posiadam dwie bardzo ważne rzeczy, jedna to czaszka, druga to przetasowane dane. Obydwie te rzeczy oddałem do przechowalni na dworcu w Shinjuku.
Niczego więcej nie rozumiałem. I jeśli nie wyjaśnię tej sprawy teraz, będę zmuszony uciekać z czaszką do końca życia.
Kiedy skończyłem piwo i sałatkę, stalowe drzwi z łomotem zwaliły się do mieszkania, a za nimi ukazał się mężczyzna. Tak potężny, że trudno to sobie wyobrazić. Ubrany był w hawajską koszulę, wojskowe spodnie koloru khaki, na których widniały tłuste plamy, i białe tenisówki wielkości płetw. Miał ogoloną głowę, płaski i krótki nos, a szyję grubszą od szyi przeciętnego człowieka chyba ze dwa razy. Spod grubych i ciężkich jak ołów powiek wyglądały ospałe i jakby trochę zbyt białe oczy. Wydawały się sztuczne, ale poruszały się nieznacznie, więc chyba były prawdziwe. Miał co najmniej sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i bardzo szerokie ramiona – koszula ogromna jak złożone wpół prześcieradło opinała się na jego piersi, grożąc urwaniem guzików.
Olbrzym spojrzał na powalone przez siebie drzwi wzrokiem, jakim ja oglądam korek wyciągnięty z butelki wina, i wszedł do mieszkania. Nie był specjalnie zainteresowany moją osobą. Popatrzył na mnie tak, jakbym był meblem albo czymś w tym rodzaju. Ja też najchętniej zamieniłbym się w mebel.
Za olbrzymem do mieszkania wszedł jego mały kolega. Nie miał nawet stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu, był chudy, ale rysy twarzy miał dość regularne. Ubrany w błękitną koszulę polo firmy Lacoste, beżowe spodnie chino i jasnobrązowe, skórzane buty. Większość tych rzeczy kupił chyba w sklepie z elegancką odzieżą dla dzieci. Na przegubie jego dłoni błyszczał złoty roleks, a ponieważ oczywiście nie ma roleksów dla dzieci, zegarek był nieproporcjonalnie duży. Wyglądał jak jakiś nadajnik z filmów w rodzaju Star Trek. Był może trochę przed, może trochę po czterdziestce. Gdyby miał chociaż ze dwadzieścia centymetrów więcej, z powodzeniem mógłby grać jakieś drugorzędne role w telewizji.
Olbrzym wszedł do kuchni, nie zdejmując butów, i odsunął krzesło. Mały wszedł za nim i usiadł na krześle. Olbrzym przysiadł na zlewie i założywszy na piersiach ręce grubości przeciętnego uda, wlepił swój tępy wzrok w moje plecy nieco powyżej nerek. Zdaje się, że trzeba było uciec przez werandę. Ostatnio popełniam straszne błędy. Chyba zabrakło mi oleju w głowie.
Mały ani się nie przywitał, ani nie patrzył specjalnie w moją stronę. Wyjął z kieszeni pudełko papierosów i zapalniczkę i położył je na stole. Papierosy marki Benson amp; Hedges, zapalniczka – zloty Dupont. Widząc to, miałem wrażenie, że japoński protekcjonalizm to bzdura wyssana z palca przez obce rządy. Wziął zapalniczkę do ręki i z dużą wprawą zaczął obracać ją w dwóch palcach. Wyglądało to jak jakieś cyrkowe występy na zamówienie do domu, ale nie przypominałem sobie, żebym coś takiego zamawiał.
Poszukałem na lodówce popielniczki ze znakiem firmowym Budweiser, którą dostałem kiedyś, kupując alkohol, wytarłem ją palcami z kurzu i postawiłem przed mężczyzną. Zapalił papierosa jednym krótkim trzaśnięciem zapalniczki, zmrużył oczy i wypuścił przed siebie dym. Człowiek ten był mały w jakiś dziwny sposób.
Małe miał wszystko: twarz, ręce, biodra. Wyglądał jak pomniejszona kopia normalnego człowieka. Benson amp; hedges w jego dłoni wielkością przypominał ołówek.
Nie mówiąc ani słowa, patrzył na żarzący się koniec papierosa. W takim momencie w scenariuszu do filmu Jean-Luc Godarda czytamy: „Przygląda się zapalonemu papierosowi", ale niestety filmy Godarda są już dość przestarzałe. Kiedy na czubku papierosa zgromadziła się wystarczająca ilość popiołu, mężczyzna strzepnął go na stół. Nawet nie spojrzał na popielniczkę.
– Jeśli chodzi o drzwi – zaczął mały piskliwym głosem – zniszczyliśmy je, ponieważ musieliśmy je zniszczyć. Oczywiście mogliśmy je otworzyć kluczem, ale zaszła taka potrzeba, więc nie bierz nam tego za złe.
– W domu niczego nie ma, możecie sobie szukać – powiedziałem.
– Szukać? – zdziwił się mały. – Szukać? – powtórzył, drapiąc się w dłoń z papierosem w ustach. – Czego to niby mamy szukać?
– No, nie wiem, ale przyszliście chyba czegoś szukać? Wyważając drzwi…
– Nie wiem, o co ci chodzi – odparł. – Chyba coś ci się pomyliło. Przyszliśmy do ciebie, żeby porozmawiać. Tylko tyle. Nie będziemy niczego szukać, niczego ci nie weźmiemy. Możesz najwyżej poczęstować mnie colą, jeśli masz. Strasznie chce mi się pić.
Wyjąłem z lodówki dwie puszki coli, które kupiłem do rozcieńczania whisky, i razem ze szklankami postawiłem na stole.
– On też się chyba napije? – wskazałem na olbrzyma. Mały kiwnął palcem i olbrzym bezgłośnie sięgnął po colę.
W stosunku do swej masy poruszał się z niezwykłą lekkością.
– Jak wypijesz, pokaż mu to – powiedział mały do olbrzyma. Potem zwrócił się do mnie: – To przygrywka.
Odwróciłem się do tyłu i zobaczyłem, jak olbrzym wypija colę jednym haustem. Następnie odwrócił puszkę do góry dnem i upewniwszy się, że jest pusta, bez najmniejszego grymasu twarzy zmiażdżył puszkę w otwartych dłoniach. Ta zaszeleściła jak gazeta na wietrze i zamieniła się w płaski czerwony kawałek blachy.
– To jeszcze nic – powiedział mały.
Olbrzym wziął tę spłaszczoną puszkę w palce i wygiąwszy nieznacznie usta, rozdarł ją na pół. Widziałem kiedyś, jak ktoś przedarł wpół książkę telefoniczną, ale podobną sztukę z puszką po coca-coli oglądałem po raz pierwszy.
– Umie też zgiąć w palcach monetę stujenową. To już nie takie proste – powiedział mały.
Zgodziłem się skinieniem głowy.
– Albo urwać uszy.
Zgodziłem się skinieniem głowy.
– Jeszcze trzy lata temu był zawodowym zapaśnikiem – wyjaśnił. – Nawet niezłym. Ale jedna kontuzja kolana i koniec. Bez sprawnych nóg nie ma o czym mówić w tym sporcie.
Mężczyzna popatrzył na mnie, więc skinąłem głową.
– Od tego czasu ja się nim opiekuję. W końcu to mój kuzyn.
– Naprawdę? Nigdy bym nie przypuszczał – wtrąciłem.
– Spróbuj powtórzyć to jeszcze raz – powiedział, zaglądając mi w oczy.
– Nic takiego – wycofałem się czym prędzej.
Mały zastanawiał się chwilę, co powinien zrobić, ale rzucił tylko niedopałek papierosa na podłogę i przygniótł go butem. Postanowiłem nie robić mu z tego powodu wymówek.
– Powinieneś się rozluźnić. Otworzyć serce, pomyśleć o czymś przyjemnym. Nie możemy szczerze rozmawiać, jeśli nie będziesz na luzie – powiedział. – Jeszcze za bardzo napinasz mięśnie.
– Mogę wziąć sobie piwo z lodówki?
– Oczywiście. To przecież twoje mieszkanie, twoja lodówka i twoje piwo.
– I moje drzwi – dodałem.
– No właśnie, zapomnij już o drzwiach. Myślisz o nich bez przerwy i dlatego nie możesz się rozluźnić. To przecież tandeta. Nieźle zarabiasz, dlaczego nie wyprowadzisz się do lepszego mieszkania z lepszymi drzwiami?
Dałem spokój drzwiom i wyjąłem piwo z lodówki. Mały nalał sobie coli, odczekał, aż opadnie piana, po czym wypił colę do połowy.
– Nie chcę, żebyś się niepotrzebnie denerwował, dlatego powiem ci od razu, że przyszliśmy cię uratować.
– Wyważając drzwi?
Mały gwałtownie poczerwieniał i rozszerzyły mu się nozdrza.
– Chyba już ci mówiłem, że masz zapomnieć o drzwiach? – zapytał bardzo cicho. Potem zwrócił się z tym samym pytaniem do olbrzyma. Olbrzym skinął twierdząco głową. Ten mały mężczyzna chyba szybko tracił cierpliwość. Nie bardzo lubię takich ludzi.
– Przyszliśmy, żeby ci pomóc – powiedział. – Jesteś w tarapatach, więc chcieliśmy ci wytłumaczyć parę rzeczy. Jeśli nie podoba ci się zwrot „być w tarapatach", to może „masz jakieś wątpliwości"?
– Jestem w tarapatach i mam wątpliwości – odparłem. – Niczego nie rozumiem, nie mam punktu zaczepienia ani drzwi.
Mały podniósł ze stołu swoją złotą zapalniczkę i nie wstając z krzesła, rzucił nią w lodówkę. Rozległ się przykry tępy dźwięk, a na lodówce pozostał wyraźny ślad. Olbrzym podniósł zapalniczkę i położył na stole. Wszystko wróciło do poprzedniego stanu, z wyjątkiem śladu na drzwiach lodówki. Mały dla ostudzenia gniewu wypił resztę coli. Kiedy rozmawiam z człowiekiem, który szybko traci cierpliwość, mam coraz większą ochotę, żeby sprawdzić, jak dużo potrafi wytrzymać.
– No to co z tego! Co się tak przyczepiłeś do tych nic niewartych drzwi? Zastanów się nad powagą sytuacji! W porównaniu z tym nawet wysadzenie tego mieszkania w powietrze nie miałoby znaczenia. Dlatego proszę, nie wymawiaj już tego słowa.
To moje drzwi – pomyślałem w głębi serca. – Tandeta czy nie, to nie twój interes. Drzwi to symbol.
– No dobrze, mniejsza o drzwi, ale po czymś takim na pewno wyrzucą mnie z tego mieszkania. W tym domu mieszkają sami porządni ludzie – powiedziałem.
– Jeśli ktoś ci napomknie o wyprowadzce, zadzwoń do mnie. Już ja się nim zajmę. W porządku? Nikomu nie sprawię kłopotu.
To by mi dopiero zrobił niedźwiedzią przysługę – pomyślałem, ale nie chciałem go drażnić, więc tylko skinąłem głową i znów napiłem się piwa.
– To nie moja sprawa, ale po trzydziestym piątym roku życia lepiej przestać pić piwo – powiedział mały. – Piwo jest dobre dla studentów albo dla robotników. Od piwa rośnie brzuch i w ogóle to w złym guście. W twoim wieku lepsze już wino albo brandy. Zbyt moczopędny trunek źle wpływa na przemianę materii. Lepiej z tym skończyć. Mógłbyś pić coś droższego.
Skinąłem głową i napiłem się piwa. To nie twoja sprawa. Specjalnie po to, żeby móc się napić piwa, regularnie chodzę na pływalnię i biegam.
– Ja też, oczywiście, nie jestem święty – przyznał mały. – Każdy ma swoje słabości. W moim przypadku to papierosy i słodycze. Zwłaszcza słodycze. A te źle wpływają na zęby i mogą wywołać cukrzycę.
Zgodziłem się.
– To pewnie dlatego, że wychowałem się w pobliżu fabryki czekolady. Nie była to jakaś Morinaga czy Meiji, lecz mała, nieznana fabryka, produkująca słodycze na bazary i do małych sklepów. Codziennie czułem zapach czekolady. Nasiąkały nim różne rzeczy: zasłony w oknach, poduszka, nawet kot. Dlatego do tej pory lubię czekoladę. Jej zapach przypomina mi dzieciństwo. Mężczyzna zerknął na zegarek. Chciałem jeszcze raz wrócić do sprawy drzwi, ale rozmowa mogłaby się przedłużyć, więc powstrzymałem się.
– Cóż – powiedział. – Nie mamy zbyt dużo czasu. Rozluźniłeś się?
– Trochę – odparłem.
– W takim razie przejdźmy do tematu – powiedział. – Jak już mówiłem, celem naszej wizyty jest, choćby częściowe, rozwianie twoich wątpliwości. Dlatego, jeśli masz jakieś pytania, pytaj. W miarę możliwości postaram się odpowiedzieć.
– Po pierwsze, kim jesteście i co wiecie? – zapytałem.
– Dobre pytanie. – Mały spojrzał na olbrzyma, szukając potwierdzenia swoich słów, a kiedy je uzyskał, znów zwrócił się do mnie: – Jak trzeba, to potrafisz myśleć. I nie pleść głupstw.
Strzepnął popiół do popielniczki.
– Niech będzie tak: jesteśmy tu, żeby ci pomóc. Nieważne, do jakiej organizacji należymy. Wiemy mniej więcej wszystko. O profesorze, o czaszce i o tasowaniu. Wiemy też to, czego ty nie wiesz. Następne pytanie?
– Wczoraj po południu przekupiliście pracownika gazowni, żeby ukradł mi czaszkę.
– Już ci mówiłem, że nie chcemy żadnej czaszki, niczego od ciebie nie chcemy.
– No to kto? Kto przekupił tego człowieka? A może mi się zdawało?
– Nic na ten temat nie wiem – odparł mały. – Nie wiem też paru innych rzeczy. Na przykład, jak daleko profesor posunął się w swoich badaniach. Wiem, mniej więcej, czego one dotyczą, ale nie wiem, w jakim kierunku się rozwijają. Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć.
– Ja też nie wiem – powiedziałem. – A mimo to utrudnia mi się życie.
– Tak. Ciebie się tylko wykorzystuje.
– W takim razie zdajesz sobie sprawę z tego, że niczego ze mnie nie wyciągniesz?
– Oczywiście. Chciałem się tylko przedstawić – powiedział, stukając zapalniczką w stół. – Lepiej, żebyś o nas wiedział. Zresztą obaj skorzystamy na tym, że wymienimy poglądy i podzielimy się naszą wiedzą.
– Mogę zgadywać?
– Proszę bardzo. Fantazja jest wolna jak ptak.
– Nie jesteście ani z Systemu, ani z Fabryki. Różnicie się od obydwu sposobem działania. Jesteście małą samodzielną organizacją i szukacie nowego łupu. A z Fabryką sami macie kłopoty, bo chce was do siebie przyłączyć.
– No, popatrz – rzekł mały do swego olbrzymiego kuzyna. – Nie mówiłem? On umie myśleć.
Olbrzym skinął głową.
– Jest tak bystry, że aż trudno pojąć, dlaczego mieszka w takim tandetnym mieszkaniu. I dlaczego rzuciła go żona – powiedział mały. Już dawno nikt mnie tak nie pochwalił. Wypadało się zaczerwienić. – Mniej więcej wszystko się zgadza – ciągnął. – Zdobędziemy nową technologię i wkroczymy do wojny informacyjnej. Jesteśmy do tego przygotowani, także finansowo. Potrzebujemy jeszcze tylko ciebie i wyników badań. Wywrócimy do góry nogami ten skostniały układ. To świetne miejsce na wojnę. Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Wystarczy, że posłużymy się nową technologią, a pokonamy wszystkich. Tu nie liczą się osiągnięcia. Poza tym obecna sytuacja jest po prostu nienaturalna. To zwykły podział ziemi. Teren nasłoneczniony zajął System, a teren zacieniony – Fabryka. O żadnej rywalizacji nie ma mowy. To sprzeczne z prawami wolnego rynku. Nie sądzisz, że coś tu nie gra?
– Nie mam czasu na myślenie – odparłem. – Jestem tylko szarym pionkiem. I pracuję jak mrówka. Jeśli przyszliście tu, żeby namówić mnie do współpracy…
– Ty wciąż niczego nie rozumiesz – powiedział mały przez zęby. – Nie mamy zamiaru z tobą współpracować. Chcemy się tylko tobą posłużyć. Następne pytanie?
– Co wiecie o Czarnomrokach?
– Czarnomroki żyją pod ziemią. W metrze, w kanałach i tym podobnych miejscach. Żywią się odpadami i ściekami. Nie stykają się z ludźmi, dlatego niewielu ludzi wie o ich istnieniu. W zasadzie nie stanowią zagrożenia, chociaż czasami łapią i zjadają ludzi, którzy nierozważnie zapuścili się pod ziemię. Ot, czasem ginie ktoś podczas naprawy metra.
– Czy wie o tym rząd?
– Oczywiście. Państwo nie jest takie głupie. Oni wiedzą o wszystkim. Oczywiście tylko na samej górze.
– Więc dlaczego tego nie ogłaszają? Nie starają się przepędzić Czarnomroków? Mogliby chociaż ostrzec ludzi.
– Po pierwsze – rzekł mężczyzna – wybuchłaby panika. Nikt nie poczuje się najlepiej, jeśli usłyszy, że pod ziemią żyje klan bliżej nieznanych stworów. Po drugie, przepędzenie Czarnomroków to nie taka prosta sprawa. Niemożliwe, żeby wojsko weszło pod ziemię na obszarze całego Tokio i zabiło wszystkie Czarnomroki. To ich teren. Taka operacja przerodziłaby się w regularną wojnę. Jest jeszcze jeden problem. Pod pałacem cesarskim Czarnomroki uwiły sobie gniazdo. Kiedy coś się zaczyna dziać, wykopują w nocy dziurę i wychodzą na ziemię. Mogłyby wciągnąć pod ziemię ludzi, którzy tam mieszkają. Wyobrażasz sobie, jaki w tym kraju powstałby bałagan? Dlatego rząd woli zostawić je w spokoju. Poza tym w razie jakiegoś przewrotu albo wojny… kto trzyma z Czarnomrokami, ten nie ma się czego bać. Ale niestety Czarnomroki są bardzo nieufne i nie zadają się z ludźmi.
– Słyszałem jednak, że symbolanci zawarli z nimi układ – wtrąciłem.
– To plotka. A jeśli nawet prawda, to najwyżej niewielka grupa Czarnomroków jednorazowo podjęła się jakiegoś zadania. To nie ma większego znaczenia. Nie musisz się tym przejmować.
– Podobno porwały profesora…?
– O tym też słyszałem. Możliwe jednak, że profesor sam rozpuszcza taką plotkę, żeby się jeszcze lepiej ukryć. Sytuacja jest tak napięta, że wszystko wydaje się możliwe.
– O co właściwie chodzi profesorowi?
– Profesor prowadzi bardzo ważne badania – powiedział mężczyzna, oglądając zapalniczkę z każdej strony. – Zwłaszcza z punktu widzenia Systemu i Fabryki. Symbolanci rywalizują z cyfran-tami, natomiast profesor znajduje się poza tym układem. Jego badania mogą wstrząsnąć światem. I potrzebuje do nich ciebie. Nie twoich umiejętności jako cyfranta, lecz ciebie osobiście.
– Mnie?'- zdziwiłem się. – Dlaczego właśnie mnie? Nie mam żadnych wyjątkowych zdolności, jestem zwykłym przeciętnym człowiekiem. Nie sądzę, żebym mógł się komuś przydać, tym bardziej do wstrząsania światem.
– Nas też intryguje ta sprawa – odparł mały, obracając zapalniczkę w dłoni. – Niestety, pomimo dokładnych obserwacji nie umiemy odpowiedzieć na to pytanie. W każdym razie profesor interesuje się tobą już od dawna. A teraz, po długim okresie przygotowań, przyszedł czas na twoje ostatnie zadanie. Ty, oczywiście, o niczym nie wiedziałeś.
– A wy chcecie przywłaszczyć sobie mnie i wyniki badań.
– Mniej więcej – powiedział mały. – Ale tymczasem popsuła się pogoda. Symbolanci zwęszyli coś i wkroczyli do akcji. Nie mogliśmy dłużej czekać.
– Czy System wie o wszystkim?
– Nie, jeszcze nie. Ale w pewnym stopniu interesuje się poczynaniami profesora.
– Kim jest właściwie profesor?
– Profesor przez kilka lat pracował dla Systemu. W Centralnym Laboratorium. Zajmował się…
– W Systemie? – przerwałem mu. Sprawa zaczynała się komplikować. A ja, będąc w centrum zainteresowania, o niczym nie wiedziałem.
– Tak, ale to raczej niemożliwe, żebyście się kiedykolwiek spotkali. Mówi się jednym słowem „System", ale organizacja cyfrantów jest tak rozległa i skomplikowana, a przy tym obwarowana tyloma tajemnicami, że o tym, co się w niej tak naprawdę dzieje, wiedzą tylko nieliczni. Innymi słowy, lewa ręka nie wie, co robi prawa, a prawe oko widzi co innego niż lewe. Informacji jest zbyt wiele i nikt już nie panuje nad sytuacją. Symbolanci starają się wykraść, cyfranci zaś nie dopuścić do kradzieży danych. Ale, prawdę mówiąc, nikt nie jest już w stanie rozeznać się w powodzi informacji. Do takiego samego wniosku doszedł prawdopodobnie profesor, bo porzucił pracę w Systemie i zajął się własnymi badaniami. Zakres jego wiedzy jest bardzo szeroki. Fizjologia mózgu, biologia, frenologia, psychologia, badania nad regulacją ludzkiej świadomości – jest wybitnym uczonym w każdej z tych dziedzin. To geniusz, że się tak wyrażę, renesansowy.
A ja, nieświadomy niczego, tłumaczyłem temu człowiekowi zasady prania i tasowania!
– Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że w zasadzie wszystkie systemy transformacji stosowane przez cyfrantów są jego wynalazkiem. Inaczej mówiąc, wy, cyfranci, jesteście czymś w rodzaju pszczół robotnic zaprogramowanych przez profesora – powiedział mały. – A może uraziłem cię tym sformułowaniem?
– Ależ skąd, nie krępuj się – odparłem.
– Profesor porzucił System. Oczywiście natychmiast zjawili się u niego symbolanci. On jednak odmówił współpracy z Fabryką. Stwierdził, że ma własne zajęcie. Od tej pory stał się solą w oku tak Systemu, jak i Fabryki. Z punktu widzenia cyfrantów znał zbyt wiele tajemnic ich organizacji, a dla symbolantów był takim samym wrogiem jak każdy inny. Oni wyznają zasadę: „kto nie z nami, ten przeciwko nam". Profesor o tym wiedział i dlatego umieścił swoje laboratorium niedaleko gniazda Czarnomroków. Podobno byłeś w tym laboratorium?
Skinąłem głową.
– To naprawdę świetny pomysł. Nikt nie może się tam dostać. Profesor posługuje się specjalną falą, która odstrasza te stwory. Rozstępują się przed nim jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. To absolutnie pewny system. Pomijając dziewczynę, byłeś chyba pierwszym, który został tam wprowadzony. To dowód na to, jak bardzo jesteś mu potrzebny. Oznacza to również, że jego praca zbliża się ku końcowi.
– Hm… – mruknąłem. Po raz pierwszy i pewnie jedyny w życiu poczułem się kimś ważnym. Jakoś nie mogłem się do tego przyzwyczaić. – To znaczy – powiedziałem – że dane, które powierzył mi profesor, nie miały żadnego znaczenia? Służyły tylko jako pretekst, żeby mnie tam zwabić?
– Nie, to nie był tylko pretekst – odparł mężczyzna, po czym znów zerknął na zegarek. – Myślę, że to bardzo precyzyjny program. Coś w rodzaju bomby zegarowej. Ale to tylko przypuszczenia, nic dokładnego nie wiemy na ten temat. Sam musisz spytać o to profesora. Nasz czas się kończy, mamy jeszcze coś do załatwienia.
– A co się stało z wnuczką profesora?
– Z wnuczką? – spytał zdziwiony. – Nic na ten temat nie wiem. Nie możemy zajmować się wszystkim naraz. Masz coś do niej?
– Nie – powiedziałem. – Chyba nie.
Mały, nie spojrzawszy na mnie, wstał z krzesła, zabrał ze stołu papierosy i zapalniczkę i wsadził je do kieszeni spodni. – To wszystko. Zdradzę ci jeszcze, że mamy pewien plan. Krótko mówiąc, wiemy w tej chwili trochę więcej niż symbolanci. Ale nasze siły w porównaniu z siłami Fabryki są niewielkie. Zgniotą nas, jeśli tylko przyjdzie im na to ochota. Dlatego musimy ich powstrzymać. Nie zdołamy zrobić tego sami, więc posłużymy się siłami… no właśnie, jak myślisz, czyimi?
– Systemu – odparłem.
– Widzisz? – znów zwrócił się do olbrzyma. – To bystry chłopak. – Popatrzył w moim kierunku. – Ale potrzebna nam przynęta. A tą przynętą będziesz ty.
– Nie bardzo mi się to podoba – powiedziałem.
– Podoba ci się czy nie, to nie ma żadnego znaczenia – rzekł mężczyzna. – My też mamy nóż na gardle. A teraz odpowiedz na moje pytanie. Co masz w tym domu najcenniejszego?
– Nic – odparłem. – Tu nie ma nic cennego. Sama tandeta.
– Wiem o tym doskonale. Ale masz na pewno coś, czego nie chciałbyś stracić. Musimy wszystko zniszczyć.
– Zniszczyć? – spytałem przerażony. – Jak to „zniszczyć"?
– Po prostu zniszczyć. Tak jak te drzwi – mówiąc to, wskazał na wyrwane wraz z zawiasami drzwi. – Zniszczenie dla samego zniszczenia. Wszystko dokładnie ci rozwalimy.
– Po co?
– Za dużo tłumaczenia. Poza tym tłumaczenie niczego już nie zmieni. Dlatego powiedz, co chciałbyś z tego wszystkiego ocalić. To dla twojego dobra.
– Wideo – powiedziałem zrezygnowany. – I telewizor, obydwa drogie i niedawno kupione. Poza tym zapasy whisky w kredensie.
– Co jeszcze?
– Skórzana kurtka wojskowa i trzyczęściowy garnitur.
Zastanawiałem się przez chwilę. Czy mam w tym domu jeszcze coś cennego, ale nie miałem.
Mały skinął głową.
Olbrzym otworzył najpierw kredens i szafę. Znalazł w szufladzie ekspander i hantle, których używam czasem do treningu mięśni. Przerzucił sobie ekspander i hantle przez plecy i złączył ramiona z przodu. Nie spotkałem dotąd człowieka, któremu by się to udało.
Następnie trzymając hantle w obu dłoniach jak kij baseballowy, wkroczył do sypialni. Podniosłem się nieco z krzesła, żeby zobaczyć, co zrobi. Zamachnął się hantlami ponad głową i uderzył nimi z całej siły w telewizor. Usłyszałem dźwięk tłuczonego szkła i trzask iskier – mój dwudziestosiedmiocalowy telewizor, kupiony przed trzema miesiącami, rozleciał się na kawałki jak rozłupany arbuz.
– Chwileczkę!… – krzyknąłem, zrywając się od stołu, ale mały powstrzymał mnie uderzeniem dłonią w stół.
Następnie olbrzym podniósł wideo i kilka razy stuknął nim w kant rozbitego telewizora. Wyskoczyło kilka przycisków, nastąpiło krótkie spięcie i z urządzenia niczym opuszczająca ciało dusza uniósł się biały dym. Upewnił się, czy wideo jest już w wystarczającym stopniu popsute, po czym rzucił złom na podłogę i wyjął z kieszeni nóż. Ostrze otworzyło się z prostym klarownym dźwiękiem. Wyjął z szafy moją kurtkę i garnitur Brooks Brothers, które kosztowały mnie razem chyba dwieście tysięcy, i pociął je na kawałki. – Jak to! – krzyknąłem na malca. – Przecież obiecałeś, że nie zniszczycie tego, co dla mnie najcenniejsze!
– Niczego takiego nie powiedziałem – odparł naturalnym głosem. – Spytałem tylko, co masz w tym domu cennego. Niszczenie zawsze zaczyna się od rzeczy najcenniejszych. To oczywiste.
– Aha – wyjąłem z lodówki puszkę piwa i napiłem się. Następnie usiadłem przy stole i wraz z małym przyglądałem się temu, jak olbrzym dewastuje moje przytulne mieszkanko.
Koniec Świata – Las
Pewnego dnia, kiedy obudziłem się rano i spojrzałem w niebo, zauważyłem, że jesień już odeszła. Zniknęły gdzieś chmury gnane jesiennym wiatrem, a nad Północnymi Górami pojawiła się tylko jedna ciężka chmura niczym posłaniec nieszczęśliwej wieści. Jesień była w Mieście porą miłą i piękną, ale gościła zbyt krótko i pożegnała się zbyt nagle.
Kiedy skończyła się jesień, zapanowała chwilowa pustka. Nie była to już jesień, ale jeszcze nie zima – taka pusta nieruchoma pora. Sierść zwierzy straciła swój złoty połysk, coraz gęściej prze- plątały ją białe włosy. Przeczucie zimy otoczyło Miasto niewidzialną błoną. Szum wiatru, szmer liści, nocna cisza, nawet odgłos ludzkich kroków – wszystko to, jakby w zmowie, zrobiło się ociężałe. Nawet rzeka w pobliżu wysepki, która kiedyś dawała mi tyle wytchnienia, nie była już w stanie pokrzepić mojego serca. Wszystko chowało się do swych skorup lub gotowało do ponownego końca. Zima była dla nich tylko jedną z czterech pór roku, potrzebną jak każda inna.
– Zima w tym roku będzie bardzo sroga – powiedział stary pułkownik. – Można to poznać po kształcie chmury. Chodź, popatrz.
Zaprowadził mnie do okna i wskazał na ciemną grubą chmurę wiszącą ponad górami.
– Zwykle o tej porze na północy widać kraniec zimowej chmury. Z kształtu tej chmury przepowiadamy, jaka będzie zima. Gładka i płaska oznacza łagodną zimę. Im chmura grubsza, tym zima będzie sroższa. Najgorsza jest taka, która przypomina ptaka z rozłożonymi skrzydłami. To właśnie taka chmura.
Zmrużyłem oczy i spojrzałem na niebo nad Północnymi Górami. Niewyraźnie, co prawda, ale udało mi się dostrzec kształt, o którym mówił starzec. Chmura rozciągała się ponad całymi górami, pośrodku zaś spiętrzała się tak, że rzeczywiście przypominała ptaka z rozpiętymi skrzydłami. Złowróżbne szare ptaszysko lecące w naszym kierunku.
– Taka zima zdarza się raz na pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat – ciągnął pułkownik. – Swoją drogą, ty przecież nie masz płaszcza.
– Rzeczywiście – przyznałem. Miałem tylko dość lekką bawełnianą marynarkę.
Starzec otworzył szafę i wyjął z niej granatowy płaszcz wojskowy.
– Zdobyłem go specjalnie z myślą o tobie. Ciekawe, czy będzie pasować.
Przymierzyłem płaszcz. Był na mnie trochę za duży, w dodatku okropnie ciężki, a szorstki wełniany materiał boleśnie drażnił mi skórę. Ale poczułem do niego sympatię, poza tym chyba nie miałem wyboru.
– Rysujesz jeszcze tę mapę? – spytał pułkownik.
– Tak – odpowiedziałem. – Zostało mi jeszcze kilka białych plam, chciałbym ją wreszcie skończyć.
– Nie mam nic przeciwko twojej mapie. To twoja sprawa i nikomu nie sprawiasz tym kłopotu. Ale muszę cię ostrzec. Na dalsze wyprawy nie wybieraj się zimą. Nie oddalaj się od domów. A najlepiej zaczekaj do wiosny. To Miasto nie jest wprawdzie duże, ale zimą kryje się tu wiele niebezpieczeństw. Nawet nie masz pojęcia jakich.
– Rozumiem – powiedziałem. – Ale kiedy właściwie zacznie się zima?
– Z chwilą gdy spadnie pierwszy płatek śniegu. Skończy się, gdy stopnieje śnieg na wyspie.
Przyglądając się zimowej chmurze, piliśmy poranną kawę.
– Muszę powiedzieć ci o jeszcze jednej bardzo ważnej rzeczy – rzekł starzec. – Nie zbliżaj się w zimie do muru. I nie wchodź do Lasu. O tej porze mają dużo siły.
– Co takiego znajduje się w Lesie?
– Nic – odparł starzec po chwili namysłu. – W każdym razie nic, co byłoby tobie albo mnie potrzebne.
– Czy ktoś tam mieszka?
Starzec otworzył piec, wytarł go z kurzu, następnie włożył kilka drewien i nasypał węgla.
– Dziś wieczorem trzeba już chyba zapalić w piecu – powie dział. – Ten węgiel i drewno pochodzą z Lasu. Także grzyby, herbata i tym podobne rzeczy. Dlatego w pewnym stopniu Las jest nam potrzebny. Ale tylko po to. Poza tym nie ma tam niczego.
– W takim razie ktoś musi mieszkać w Lesie, kopać ten węgiel, zbierać drewno i szukać grzybów.
– Masz rację. Mieszka tam parę osób. Zaopatrują Miasto w węgiel, drewno, grzyby, a w zamian dostają od nas zboże i odzież. Wymiana ta przeprowadzana jest raz w tygodniu w wyznaczonym miejscu przez wyznaczonych ludzi. Ale poza tym nie mamy z nimi nic wspólnego. Oni nie zbliżają się do Miasta, a my nie wchodzimy do Lasu. Są zupełnie odmiennym rodzajem ludzi.
– Czym się różnią?
– Wszystkim – odparł. – W każdym razie wszystkim, co przychodzi mi do głowy. Ale nie powinieneś się nimi interesować. To niebezpieczne. Nie jesteś jeszcze, że tak powiem, do końca ukształtowany. Dlatego nie powinieneś zbliżać się do niebezpieczeństw, zanim nie dojrzejesz w odpowiednim do tego miejscu. Las to Las. Napisz sobie na mapie po prostu „Las". Zgoda?
– Rozumiem.
– No i jeszcze mur. Zimą strzeże Miasta jeszcze surowiej. Sprawdza, czy wszyscy bez wyjątku jesteśmy nim otoczeni. Dlatego w ogóle nie powinieneś się interesować murem. Ani tym bardziej do niego podchodzić. Powtarzam ci jeszcze raz: nie jesteś jeszcze ukształtowany. Wątpisz, przeczysz sobie, żałujesz, jesteś słaby. Zima to dla ciebie bardzo niebezpieczny okres.
Pomimo przestróg starca musiałem wybrać się do Lasu. Zbliżał się termin przekazania mapy, a cień wyraźnie polecił mi zbadanie Lasu. Kiedy skończę z Lasem, mapa będzie w zasadzie gotowa.
Chmura nad Północnymi Górami powoli, lecz zdecydowanie, rozpinała swe skrzydła, a w miarę jak wdzierała się w stronę Miasta, żółty, słoneczny blask kurczył się coraz bardziej. Dla moich zranionych oczu była to wymarzona pora. Nie groziła mi już słoneczna pogoda ani to, że wiatr rozpędzi chmury.
Wszedłem do Lasu drogą wzdłuż rzeki, a następnie, aby nie zabłądzić, trzymałem się blisko muru. Miałem nadzieję, że przy okazji uda mi się narysować kształt muru w jego wschodniej części.
Nie było to jednak łatwe. Po drodze nagle pojawiały się głębokie rowy, zupełnie jakby ziemia rozstępowała się pod moimi stopami, bądź grzęzłem w gąszczu kolczastych zarośli. Zagradzały mi drogę mokradła. Wszędzie, gdzie się ruszyłem, twarz, szyję i ręce oblepiały mi pajęczyny utkane przez ogromne pająki. Od czasu do czasu słyszałem w trawie szelest, jaki wydają węże. Konary drzew dokładnie przesłaniały niebo, toteż wnętrze Lasu przypominało mroczne dno morza. W pobliżu potężnych pni rosły grzyby najróżniejszej wielkości i barwy; wyglądało to jak wysypka, symptom groźnej choroby.
Kiedy jednak spróbowałem oddalić się na chwilę od muru, ku mojemu zdziwieniu Las zmienił swoje oblicze – wypełniała go cisza i spokój. Czułem świeżość bijącą od nietkniętej ludzką stopą, dziewiczej przyrody i to dodawało mi otuchy. Las, wbrew przestrogom pułkownika, nie wydawał mi się niebezpieczny. Niewyczerpane życie, którym tętniły drzewa, trawa i wszelka roślinność, tworzyło tutaj spójną harmonijną całość. Czułem, że tej harmonii, w której każdy głaz, każdy kamień był nienaruszalną częścią, strzeże jakaś nadludzka siła.
Wrażenie to pogłębiało się w miarę, jak oddalałem się od muru. Złowrogi mrok wyraźnie się rozrzedzał, a kształty drzew i kolory stawały się coraz łagodniejsze, nawet śpiew ptaków rozbrzmiewał tu radośniej. Na niewielkich polanach i w strumykach, które pojawiły się między drzewami, nie wyczuwałem już tego napięcia i przygnębienia, co w pobliżu muru. Ciekawe, skąd ta różnica w krajobrazie? Może niepokój w tamtej części wywoływał sam mur? A może to tylko przypadek?
Pomimo że wędrówka w głąb Lasu stawała się coraz przyjemniejsza, nie mogłem ostatecznie oddalić się od muru. Gdybym zabłądził, nie wiedziałbym nawet, w którą stronę powinienem iść. Nie było tam przecież ani drogi, ani niczego, co pełniłoby rolę drogowskazu. Dlatego posuwałem się naprzód ostrożnie, starając się nie tracić muru z oczu. Nie wiedziałem, czy Las jest moim przyjacielem, czy wrogiem. Być może odprężenie i spokój były tylko złudzeniem, którym pragnął zwabić mnie do środka? Starzec miał rację, byłem jeszcze zbyt słaby, zbyt niepewny. Musiałem zachować ostrożność.
Chyba właśnie dlatego, że nie odważyłem się wejść głębiej do Lasu, nie spotkałem ani jednego z jego mieszkańców. Nie zauważyłem też śladów stóp ani żadnego innego śladu ich obecności. Trochę bałem się tego spotkania, a trochę na nie czekałem, ale w ciągu kilku moich wypraw do Lasu nie wydarzyło się nic, co wskazywałoby na ich istnienie. Pomyślałem, że pewnie zamieszkują głębsze rejony Lasu. Albo zręcznie unikają spotkania ze mną.
Trzeciego albo czwartego dnia dotarłem wreszcie do miejsca, w którym mur skręcał na zachód i tam ujrzałem niewielką polanę. Łąka przylegała do muru i miała kształt wachlarza. Nie odczuwałem w tym miejscu niepokoju, tak charakterystycznego dla okolic muru. Panował tu ten sam spokój, co w głębi Lasu. Soczysta niska trawa ścieliła się jak miękki dywan, a niebo, którego skrawek widziałem ponad głową, wycięte było w fantazyjny kształt. Na skraju polany odkryłem kilka kamiennych fundamentów, świadczących o tym, że kiedyś stała tu jakaś budowla. Obejrzałem dokładnie wszystkie fundamenty i doszedłem do wniosku, że dom wybudowano fachowo. W każdym razie nie była to jakaś prowizoryczna szopa. Znajdowały się w nim trzy samodzielne pokoje, kuchnia, łazienka, przedsionek i hall. Bez trudu wyobraziłem sobie, jak mógł ten dom wyglądać. Ale w jakim celu ktoś wybudował dom na takim odludziu? I dlaczego go potem opuścił?
Z tyłu domu za kuchnią znalazłem też kamienną studnię. Była zasypana ziemią. Ktoś, kto najpierw wybudował ten dom, a potem się z niego wyprowadził, musiał zasypać również studnię. Dlaczego?
Usiadłem obok studni i oparłszy się o jej starą kamienną cembrowinę, spojrzałem w górę. Wiatr od gór przecinał niebo i potrząsał drobnymi gałęziami drzew, które otaczały polanę. Nade mną powoli przesuwała się ciężka od wilgoci chmura. Postawiłem kołnierz marynarki i przez jakiś czas odprowadzałem ją wzrokiem.
Z tyłu za fundamentami stał mur. Szedłem cały czas Lasem, więc nie miałem okazji obejrzeć go sobie z bliska. Teraz, gdy miałem go przed sobą, zdawało mi się, że mur dosłownie oddycha. Siedząc tak na polanie, oparty o starą studnię i wsłuchany w szum wiatru pomyślałem, że wreszcie zrozumiałem słowa Strażnika. Jeśli jest na tym świecie coś doskonałego, to chyba właśnie ten mur. Jest i był zawsze. Tak jak zawsze po niebie płynęły chmury, a z deszczu powstawały rzeki.
Spróbowałem narysować mur w moim szkicowniku, ale był zbyt wielki, jego oddech był zbyt potężny, a kształt zbyt wyrafinowany. W dodatku zmieniał się w zależności od kąta, pod jakim na niego patrzyłem, w tak nieprawdopodobny sposób, że uchwycenie jego prawdziwej postaci było niemożliwe.
Zamknąłem oczy i postanowiłem się trochę zdrzemnąć. Słyszałem nieustający świst wiatru, ale mur i drzewa chroniły mnie przed jego chłodem. Przed zaśnięciem pomyślałem trochę o cieniu. Nadszedł czas, kiedy przekażę mu mapę. Nie była ona oczywiście dokładna, a Las pozostał faktycznie białą plamą, ale zima zbliżała się wielkimi krokami, więc wkrótce moje wyprawy i tak staną się niemożliwe. Zdołałem naszkicować ogólny zarys Miasta, ustaliłem położenie i kształt głównych obiektów, spisałem też wszystkie zdobyte informacje. Na tej podstawie cień powinien coś wymyślić.
Potem, wciąż z zamkniętymi oczami, pomyślałem o dziewczynie z biblioteki. Ale w miarę jak o niej myślałem, coraz dotkliwiej odczuwałem żal. Nie wiedziałem, czego miałbym żałować, ale to, co czułem, było na pewno żalem. Chyba nie zauważam czegoś bardzo ważnego – pomyślałem. Czas mija, a ja wciąż tego nie zauważam.
Spotykaliśmy się codziennie, lecz to nie wypełniało mojej pustki. Siedziała obok mnie, kiedy czytałem Stare Sny. Razem jedliśmy kolację, a potem odprowadzałem ją do domu. Opowiadała mi wtedy różne historie, najczęściej o ojcu i o swoich dwóch młodszych siostrach, o zwykłym życiu.
Kiedy jednak żegnaliśmy się pod jej domem, ten sam żal, który odczuwałem przed spotkaniem, wracał do mnie ze zdwojoną siłą. Nie umiałem sobie z nim poradzić. Dno tej studni było zbyt głębokie, zbyt ciemne – ile ziemi nie wrzuciłbym do środka, i tak nie zdołam jej zasypać.
Domyślałem się, że żal ten musiał mieć jakiś związek z moją starą pamięcią. Moja pamięć domagała się czegoś od dziewczyny, lecz ja nie wiedziałem czego i dlatego w moim sercu tworzyła się ta nieuleczalna pustka. Nie byłem jednak w stanie rozwiązać tego problemu.
Odpędziłem z głowy resztki myśli i pogrążyłem się we śnie.
Kiedy się obudziłem, było bardzo zimno. Wstałem z ziemi i otrzepałem płaszcz z trawy. Wówczas poczułem na policzku pierwszy płatek śniegu. Spojrzałem w niebo. Ciemniejsza niż przedtem złowroga chmura wisiała teraz bardzo nisko. Duże niekształtne płatki powoli opadały na ziemię. A więc przyszła zima.
Zanim odszedłem, rzuciłem okiem w stronę muru. Pod ciemnym niebem, z którego sypał się śnieg, wyglądał jeszcze doskonalej. Nagle poczułem na sobie ich wzrok. Zdziwieni, jak przebudzona ze snu praistota życia, stali przede mną ciasnym szpalerem.
„Dlaczego tu przyszedłeś? – zdawali się pytać. – Czego tu chcesz?".
Nie byłem w stanie odpowiedzieć. Krótki sen na mrozie pozbawił moje ciało ciepła, a głowę wypełnił czymś w rodzaju trocin. Każda część mojego ciała była ciężka i nieposłuszna.
Rzuciłem się na oślep w kierunku Wschodniej Bramy, starając się nie patrzeć więcej w stronę muru. Droga była długa i z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej. Musiałem parę razy stanąć, żeby pozbierać siły do dalszego marszu i uporządkować otępiałe myśli. Zdawało mi się w pewnej chwili, że słyszę dźwięk rogu, ale dźwięk ten zaledwie musnął moją świadomość i oddalił się bez śladu.
Panowała już głęboka ciemność, kiedy znalazłem się w pobliżu rzeki. Nie było widać gwiazd ani księżyca, wszystko przesłaniał miotany wiatrem śnieg. Słyszałem trzask gałęzi i zimny szmer płynącej obok rzeki. Nie wiem, kiedy i w jaki sposób dotarłem do biblioteki. Pamiętam tylko rozhuśtane w ciemności gałęzie wierzb i wycie wiatru nad głową.
Posadziła mnie przed piecem i dotknęła dłonią mojego rozpalonego czoła. Poczułem taki ból, jakby wbiła w tym miejscu sopel lodu. Odruchowo chciałem oderwać jej dłoń od czoła, ale nie mogłem podnieść ręki. Czułem, że zwymiotuję przy najmniejszym ruchu.
– Masz straszną gorączkę – powiedziała. – Gdzie byłeś do tej pory?
Nie mogłem wydobyć głosu, z trudem też pojmowałem sens jej słów.
Przyniosła kilka koców. Kiedy mnie nimi przykrywała, kosmykiem włosów dotknęła mojego policzka. Nie chcę jej stracić – pomyślałem. Nie byłem jednak w stanie stwierdzić, czy myśl ta powstała w mojej świadomości teraz, czy wypłynęła nagle z mojej starej pamięci. Tak wiele rzeczy już straciłem, byłem już taki zmęczony. Powoli opuszczała mnie świadomość. Popadłem w stan dziwnego rozdwojenia, kiedy to ciało resztkami sił widzi opuszczającą je duszę.
– Śpij – usłyszałem jeszcze. Jej głos przebył długą drogę, zanim dotarł do mnie z ciemności.
Hard-boiled wonderland – whisky, tortury, Turgieniew
Olbrzym rozbił nad zlewem wszystkie, co do jednej, butelki whisky. Znajomy właściciel sklepu z alkoholem, podczas wyprzedaży zagranicznej whisky, przynosi zawsze kilka butelek i w ten sposób gromadzi mi się spory zapas.
Najpierw stuknął o siebie dwie butelki wild turkey, potem kolejno leciały do zlewu cutty sark, harper, jack daniels i four roses. Haig potłukł się na drobno, a sześć butelek chivas regal spadło do zlewu za jednym zamachem. Hałas był przeraźliwy, a jaki zapach! Trudno się dziwić, wylała się do zlewu taka ilość whisky, jaka starczyłaby mi na pół roku. Całe mieszkanie wypełniło się jej wonią.
– Można się upić samym zapachem – z podziwem powiedział mały.
Oparłem się na łokciach i zrezygnowanym wzrokiem obserwowałem, jak w zlewie rośnie stos rozbitych butelek. Te, które były na górze, kolejno przesuwały się w dół, a te, które miały jeszcze jakiś kształt, stopniowo traciły go zupełnie. Wraz z brzękiem tłuczonego szkła dolatywał mnie ostry świst. Olbrzym gwizdał. Jego gwizdanie podobne było jednak do dźwięku, jaki wydaje pneumatyczna oczyszczarka do zębów. Olbrzym po prostu przedmuchiwał sobie zęby, to w górnej, to w dolnej szczęce. Samo słuchanie tego dźwięku mogło wyprowadzić z równowagi. Poruszyłem zdrętwiałym karkiem i napiłem się piwa. Czułem, że mój żołądek zrobił się twardy jak skórzana torba pracownika banku.
Po chwili olbrzym przeniósł się do pokoju. Wywrócił łóżko i pociął nożem materac, wyrzucił z szafy wszystkie ubrania, a następnie rozsypał zawartość szuflad po podłodze. Na to wysypał śmieci z kubła, a potem resztę rzeczy, jakie znalazł w pozostałych szafach, niszcząc po drodze, co uznał za stosowne. Robił to szybko i sprawnie.
Kiedy skończył z pokojem gościnnym i z sypialnią, wrócił do kuchni, a ja i mały wynieśliśmy się do pokoju. Postawiliśmy przewróconą sofę (a raczej jedną jej część, bo oparcie nadal leżało na podłodze), usiedliśmy i w milczeniu przyglądaliśmy się poczynaniom olbrzyma w kuchni. Sofa, poza tym, że rozleciała się na dwie części, nie była specjalnie uszkodzona. Całe szczęście, bo była to bardzo droga i bardzo wygodna sofa. Kupiłem ją od znajomego fotografika po przystępnej cenie, gdy likwidował swoje biuro. Robił całkiem niezłe zdjęcia dla firm reklamowych, ale zapadł na chorobę umysłową i zamieszkał gdzieś głęboko w górach w prefekturze Nagano. Było mi bardzo przykro z powodu jego choroby, ale z tą sofą miałem dużo szczęścia. Teraz też chyba obejdzie się bez kupna nowej.
Siedziałem na prawym, a mały na lewym krańcu sofy. Zastanawiałem się, dlaczego nikt do tej pory nie zainteresował się hałasem, jaki dobiegał z mojego mieszkania. Na moim piętrze mieszkali wyłącznie samotni mężczyźni, więc o tej porze w dzień powszedni, pomijając jakieś bardzo wyjątkowe sytuacje, zwykle nie było ich w domu. Czyżby moi oprawcy wiedzieli o tym i dlatego pozwalali sobie na najdzikszy hałas? Chyba tak. Wiedzą o wszystkim, wyglądają na ludzi porywczych, ale w rzeczywistości działają według starannie obmyślonego planu.
Mały spoglądał od czasu do czasu na zegarek i sprawdzał, czy olbrzym wykonuje swe zadanie w odpowiednim tempie. Ten zaś niszczył po kolei każdą napotkaną rzecz. Gdyby przeszukiwali w ten sposób mieszkanie, nawet przedmiot wielkości ołówka nie umknąłby ich uwagi. Ale – jak oznajmili na wstępie – oni niczego nie szukali. Oni tylko niszczyli.
Po co?
Może chcieli stworzyć pozory, że czegoś szukali?
Przerwałem rozmyślania, wypiłem resztę piwa i odstawiłem puszkę na podłogę. Olbrzym otworzył właśnie szafkę z naczyniami, zrzucił na podłogę szklanki, następnie zabrał się za talerze. Rozbił wszystko: ekspres do kawy, filiżanki do herbaty, słoik z solą, cukrem, mąką. Ryż rozsypał po całej podłodze. Ten sam los spotkał mrożonki z zamrażalnika. Pół tuzina mrożonych krewetek, kawałek wołowiny, lody, masło najwyższej jakości, trzydziestocentymetrowy kawior i sos pomidorowy, którego jeszcze nie skończyłem robić – wszystko to spadło na podłogę pokrytą linoleum z takim łomotem, z jakim o asfalt uderzyłby grad meteorytów.
Następnie podniósł lodówkę, wysunął ją nieco do przodu, po czym przewrócił tak, że drzwiczki znalazły się na spodzie. Urwał się chyba przewód w okolicy grzejnika, bo dookoła posypały się iskry. Ciekawe, jak wytłumaczę przyczynę uszkodzenia elektrykowi, który będzie naprawiał tę lodówkę.
Wszystko skończyło się tak nagle, jak zaczęło. Dzieło zniszczenia dobiegło po prostu końca i wokół zapanowała cisza. Olbrzym stał w progu między kuchnią a pokojem i patrzył na mnie swym bezmyślnym wzrokiem. Ile czasu zajęło mu zrujnowanie mojego mieszkania? Piętnaście minut? Może pół godziny? Z zadowolenia, z jakim mały patrzył na tarczę swojego roleksa, mogłem wnioskować, że był to czas zbliżony do normy dewastacji dwupokojowych mieszkań z kuchnią. Świat przepełniony jest normami, począwszy od długości trasy maratonu, a skończywszy na długości rolki papieru toaletowego.
– Sporo czasu zajmie ci sprzątanie – zauważył mały.
– Chyba tak. Sporo też będzie kosztować.
– Pieniądze nie mają teraz znaczenia. To jest wojna. Nikt jeszcze nie wygrał wojny, trzymając się za kieszeń.
– To nie moja wojna.
– Nieważne czyja wojna. Ani czyje pieniądze. Taka jest wojna i musisz się z tym pogodzić.
Mały wyjął z kieszeni śnieżnobiałą chusteczkę, odkaszlnął dwa, trzy razy, zasłaniając usta, po czym obejrzał chusteczkę i schował ją do kieszeni. To też, być może, jedno z moich uprzedzeń, ale nie ufam mężczyznom, którzy noszą chusteczki. Mam mnóstwo takich uprzedzeń. Nie jestem z tego powodu specjalnie lubiany, ale w miarę jak przybywa mi wrogów, rośnie też liczba moich uprzedzeń.
– Niedługo po naszym wyjściu zjawi się tutaj ktoś z Systemu. Powiesz mu o nas. Powiesz, że pytaliśmy cię o czaszkę. Ty oczywiście o niczym nie wiesz. Rozumiesz? Nie mogłeś nam powiedzieć tego, o czym nie wiesz, ani dać tego, czego nie masz. Nawet torturowany. Dlatego wróciliśmy z pustymi rękami.
– Torturowany?
– Nie będą cię specjalnie podejrzewać. Masz niezłą opinię, poza tym nie wiedzą o tym, że byłeś u profesora. O tym, jak dotąd, wiemy tylko my. Pomyślą, że to Fabryka. I zaczną działać. A o to właśnie nam chodzi.
– Ale co z tymi torturami? Chyba nie zamierzacie mnie torturować?
– Potem ci wytłumaczę.
– A co będzie, jeśli powiem prawdę? – spytałem.
– Załatwią cię – odparł mały. – Nie żartuję. Nie dość, że w tajemnicy przed Systemem byłeś u profesora, to jeszcze wykonałeś tasowanie, które jest zabronione. W dodatku profesor posłużył się tobą do eksperymentu. To ci nie ujdzie na sucho. Jesteś w paskudnej sytuacji, prawdę mówiąc, jedną nogą stoisz już za barierką mostu. Teraz zastanów się, na co zamierzasz upaść. Jak skręcisz kark, będzie za późno na myślenie.
Patrzyliśmy przez chwilę na siebie z dwóch przeciwnych krańców sofy.
– No dobrze – powiedziałem. – Ale co mi przyjdzie z tego, że stanę po waszej stronie? Jestem cyfrantem i należę do Systemu, a o was nie wiem prawie nic. Dlaczego miałbym zdradzić swoich i przyłączyć się do obcych?
– To proste. My orientujemy się w twojej sytuacji i pozwalamy ci działać. Natomiast twoja organizacja nie wie nic, a jak się dowie, prawdopodobnie każe cię zlikwidować. Lepiej zrobisz, jeśli postawisz na nas. To chyba proste?
– Tylko że prędzej czy później System dowie się całej prawdy.
– Być może – odparł. – Ale zanim do tego dojdzie, my rozwiążemy już nasze problemy. Na tym właśnie polega sztuka dobrego wyboru. Trzeba wybierać tę możliwość, która daje największe pole manewru. Jak w szachach. Szach nie kończy gry. Możesz jeszcze próbować się bronić i czekać na błąd przeciwnika. Każdy, nawet najlepszy gracz może się pomylić. Więc?
Mężczyzna spojrzał na zegarek i pstryknął palcami. Na ten znak olbrzym, niczym włączony do prądu automat, zacisnął mocniej szczękę i błyskawicznie zbliżył się do sofy. Zagrodził mi drogę. Nie, raczej swoim wielkim jak ekran w kinie cielskiem zasłonił mi wszystko. Przykrył mnie swoim cieniem. Przypomniałem sobie zaćmienie słońca, które oglądałem w dzieciństwie. Stałem na szkolnym boisku i patrzyłem na słońce przez szybę osmoloną płomieniem świeczki. To było już tak dawno temu. W jakie dziwne miejsce przywiódł mnie los w ciągu tego czasu!
– Więc? – powtórzył mężczyzna. – Teraz spotka cię mała nieprzyjemność. No, może nie taka mała, ale nie pozostaje ci nic innego, jak pomyśleć, że to dla twojego dobra, i zacisnąć zęby. My też nie robimy tego dla przyjemności. Zdejmij spodnie.
Nie było rady, zdjąłem spodnie. Stawianie oporu nie miało sensu.
– Klęknij na podłodze.
Jak sobie tego życzył, wstałem z sofy i uklęknąłem na dywanie. Musiałem śmiesznie wyglądać, klęcząc w samej tylko bluzie i szortach, ale nie zdążyłem się nad tym zastanowić, bo olbrzym kucnął tuż za mną i przygniótł mnie do siebie. Położył swe ogromne ręce wzdłuż moich boków, a dłonie docisnął w okolicy moich bioder. Zrobił to niezwykle zwinnie i szybko. Nie odczuwałem siły tego uścisku, ale gdy spróbowałem się poruszyć, w karku i przegubach dłoni poczułem rozdzierający ból. Potem biodrami zablokował mi nogi. Teraz nie mogłem się już wcale ruszyć i czułem się jak porcelanowa kaczka na strzelnicy.
Mały poszedł do kuchni i przyniósł stamtąd nóż olbrzyma. Rozłożył go i opalił ostrze w płomieniu zapalniczki. Sam nóż nie wyglądał groźnie, ostrze miało może siedem centymetrów długości, lecz już na pierwszy rzut oka poznałem, że nie kupił go w sklepie gospodarczym. Taka wielkość zupełnie wystarcza, żeby pociąć ciało człowieka na kawałki. Człowiek to nie niedźwiedź, ciało ma miękkie jak brzoskwinia i dobrym siedmiocentymetrowym nożem można z nim zrobić prawie wszystko.
Mały ściągnął w dół moje białe szorty, odsłaniając penis do połowy.
– Będzie trochę bolało – uprzedził.
Czułem, jak zlepek powietrza wielkości piłki tenisowej przesuwa mi się z żołądka w kierunku gardła. Czubek nosa zrosił mi pot. Bałem się. Bałem się, że zrani mnie w członek. Bałem się, że jeśli to zrobi, już nigdy nie będę miał wzwodu.
Celem mężczyzny nie był jednak penis. Rozciął mi brzuch. Około pięciu centymetrów poniżej pępka. Ciepłe jeszcze ostrze zanurzył lekko w moim podbrzuszu i przejechał nim w prawą stronę. Prosto jak od linijki. Chciałem się cofnąć przed nożem, ale zablokowany przez olbrzyma z tyłu, nawet nie drgnąłem. Na dodatek mały trzymał mój członek w lewej ręce. Cały oblałem się zimnym potem. Tępy ból przyszedł po chwili. Mały wytarł ostrze noża chusteczką higieniczną, a olbrzym zwolnił ucisk. Widziałem, jak moje białe szorty nasiąkają krwią. Olbrzym przyniósł mi ręcznik z łazienki. Przyłożyłem go do rany.
– Siedem szwów i po krzyku – powiedział mały. – Blizna co prawda zostanie, ale w takim miejscu nikt nie będzie o niej wiedział. Przykro mi, ale taki już jest ten świat, musisz trochę pocierpieć.
Odsunąłem ręcznik i przyjrzałem się ranie. Nie była zbyt głęboka, ale spod krwi wyłaniało się różowe mięso.
– Pokaż tę ranę ludziom z Systemu. Powiedz im, że groziliśmy ci, że zrobimy to samo nieco niżej, jeśli nie powiesz nam, gdzie jest czaszka. Ale ty naprawdę nie wiesz, więc nie mogłeś nam tego powiedzieć. Dlatego daliśmy ci spokój. To właśnie były tortury. Kiedy tracimy cierpliwość, robimy znacznie gorsze rzeczy. Ale na dziś wystarczy. Może przy następnej okazji pokażemy ci coś bardziej efektownego.
Przyciskając ręcznik do brzucha, skinąłem w milczeniu głową. Przeczucie mówiło mi, że nie należało z nimi dyskutować.
– To wy przysłaliście do mnie tego nieszczęsnego człowieka z gazowni, prawda? – spytałem. – Żebym schował dane i czaszkę.
– Nie jesteś głupi – powiedział mały i spojrzał na olbrzyma. – Tak właśnie trzeba pracować głową. Kto wie, może uda ci się nawet przeżyć? Jak dobrze pójdzie.
Następnie wyszli z mieszkania. Nie musieli otwierać ani zamykać drzwi. Moje wyrwane z zawiasami drzwi stały teraz otworem dla całego świata.
Zdjąłem i wyrzuciłem do śmieci zakrwawione szorty. Następnie zamoczyłem w wodzie kawałek gazy i wytarłem krew wokół rany. Czułem rwący ból przy każdym zgięciu ciała. Bluza też ubrudzona była krwią. Z ubrań leżących na podłodze wyszukałem jakieś płytkie slipki i koszulę w takim kolorze, na którym plamy z krwi nie rzucają się zbytnio w oczy. Kosztowało mnie to dużo wysiłku.
Poszedłem do kuchni i napiłem się wody. Potem usiadłem na krześle i czekałem na ludzi z Systemu.
Nie musiałem długo czekać, przyszli jakieś pół godziny później. Było ich trzech. Jednego znałem – to młody łącznik, który przychodził do mnie po odbiór danych. Miał na sobie, jak zwykle, ciemny garnitur, białą koszulę i krawat, jaki noszą urzędnicy kasy pożyczkowej. Dwaj pozostali, w trampkach i kombinezonach, przebrani byli za pracowników firmy transportowej. Oczywiście wcale nie wyglądali jak urzędnik i pracownicy fizyczni jakiejś firmy. Mieli rozbiegane oczy i napięte mięśnie, w każdej chwili gotowi byli do odparcia ataku.
Oni również weszli bez pukania i nie zdejmując butów. Podczas gdy dwóch w kombinezonach robiło przegląd mieszkania, łącznik zajął się przesłuchaniem. Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki czarny notes i zapisywał w nim to, co uznał za stosowne. Powiedziałem mu, że do mieszkania wtargnęło dwóch mężczyzn i że szukali czaszki. Potem pokazałem mu ranę. Oglądał ją przez chwilę, lecz nie wypowiedział się na jej temat ani słowem.
– Co to właściwie za czaszka? – spytał.
– Nie mam pojęcia – odparłem. – Sam chciałbym wiedzieć.
– Naprawdę niczego sobie nie przypominasz? – powiedział głosem bez intonacji. – To bardzo ważne. Radzę ci, żebyś sobie przypomniał. Potem nie będę uwzględniał poprawek. Skoro przyszli do ciebie po czaszkę, to znaczy, że musieli mieć jakiś powód. Nic się nie rodzi z zera. W dodatku przeszukali mieszkanie dość gruntownie. Trudno uwierzyć, że nie masz nawet pojęcia, o co mogło im chodzić.
– Skoro jesteś taki mądry, to może sam mi wyjaśnisz, o co w tym wszystkim chodzi? – odparłem.
Łącznik postukał ołówkiem w notes.
– Dowiem się – powiedział. – Ale gdyby się okazało, że coś przed nami ukryłeś… nie chciałbym być w twojej skórze. Rozumiesz?
Przytaknąłem. Skąd mogłem wiedzieć, co się jeszcze stanie.
– Podobno symbolanci znów coś kombinują. Zaczynają działać. Nie wiemy jeszcze, co zaplanowali i jaki to ma związek z tobą, ale po nitce do kłębka dowiemy się wszystkiego. To jedno jest pewne.
– Co mam robić w takiej sytuacji?
– Uważać. I radzę ci odpocząć. Najlepiej zrezygnuj z następnego zlecenia. Jeśli coś zauważysz, natychmiast kontaktuj się z nami. Czy twój telefon działa?
Podniosłem słuchawkę. Telefon był sprawny. Olbrzym chyba umyślnie nie ruszał telefonu. Ciekawe dlaczego.
– Działa – powtórzyłem.
– Słuchaj – ciągnął – masz dzwonić do mnie nawet w najdrobniejszej sprawie. Niczego nie staraj się rozwiązać na własną rękę. Niczego nie ukrywaj. Oni nie żartują. Następnym razem nie skończy się na lekkim zadraśnięciu brzucha.
– Zadraśnięciu? – oburzyłem się.
Dwaj mężczyźni w kombinezonach skończyli swoją pracę i wrócili do kuchni.
– Niezła robota – stwierdził starszy. – Szukali według planu, nie pominęli niczego. To zawodowcy. Nie ma wątpliwości, to symbolanci.
Łącznik skinął głową i mężczyźni w kombinezonach wyszli z mieszkania. Zostaliśmy z łącznikiem sami.
– Dlaczego pocięli mi ubrania? – westchnąłem. – Przecież nie mogłem schować do kieszeni czaszki. Oczywiście, gdybym miał jakąś czaszkę.
– To zawodowcy. Mogłeś zostawić czaszkę w skrytce na dworcu, a w mieszkaniu schować tylko klucz. Taki klucz mogłeś wsadzić wszędzie.
– Rzeczywiście – powiedziałem. Rzeczywiście.
– Swoją drogą, nie składali ci jakichś propozycji?
– Propozycji?
– Na przykład przejścia do Fabryki. Nie obiecywali pieniędzy albo wysokiej pozycji? A może cię szantażowali?
– Nie, nie przypominam sobie. Rozcięli mi brzuch i pytali o czaszkę; to wszystko.
– Słuchaj i dobrze zapamiętaj – powiedział łącznik. – Nie wolno ci się zgodzić, nawet gdyby coś ci zaproponowali. Jeśli zdradzisz, znajdziemy cię nawet pod ziemią. I zlikwidujemy. To nie pogróżki. Obiecuję ci to. Z nami jest państwo, możemy robić wszystko.
– Będę uważał.
Kiedy znowu zostałem sam, jeszcze raz spróbowałem zastanowić się nad całą sprawą. Niestety, brakowało mi najważniejszego ogniwa – nie wiedziałem, co właściwie kombinował profesor. Bez tego wszystkie moje przypuszczenia nie miały większego sensu. Natomiast to, co mogło zrodzić się w głowie tego starca, z pewnością przerastało moją wyobraźnię.
Pewne było tylko jedno – zdradziłem System. A kiedy się o tym dowiedzą, znajdę się w bardzo nieprzyjemnej sytuacji. Nawet jeśli powiem, że zmuszono mnie do kłamstwa szantażem. Nie wybaczą mi, nawet gdyby mi uwierzyli.
Kiedy tak rozmyślałem, ból zrobił się nie do wytrzymania, postanowiłem więc pojechać do lekarza. Odszukałem w książce telefonicznej numer radiotaxi i zamówiłem taksówkę. Przyłożyłem do rany ręcznik, na to ubrałem luźne spodnie, założyłem też buty. Kiedy schyliłem się, żeby zawiązać sznurowadła, poczułem taki ból, jakbym rozrywał się na pół.
Zjechałem na dół windą, usiadłem w hallu i czekałem na taksówkę. Mijały mnie kobiety wracające z zakupów. Z ich siatek wyglądały pory i rzodkiew. Chyba im zazdrościłem. Nikt nie przewracał im lodówek, nikt nie rozcinał brzuchów. Myślą jedynie o wynikach swoich dzieci w szkole i o tym, jak przyrządzić pory, ich życie toczy się spokojnie. Nie muszą martwić się o jednorożce ani przeciążać głów transformacjami liczbowymi. To chyba właśnie jest normalne życie.
Przypomniałem sobie o moich krewetkach, wołowinie, maśle i sosie pomidorowym, rozmrażających się w tej chwili na podłodze. Najlepiej, jeśli zjem to wszystko jeszcze tego samego dnia. Ale nie miałem apetytu.
Przyjechał listonosz na czerwonym supercubie i zaczął wrzucać listy do skrzynek obok wejścia. Zauważyłem, że niektóre skrzynki wypełniają się przesyłkami po brzegi, do innych zaś nie trafia nic. Na moją skrzynkę listonosz nawet nie spojrzał.
Obok skrzynek stał fikus, w donicy leżały niedopałki i patyki po lodach. Drzewko wyglądało na bardzo zmęczone. Czułem się podobnie. Każdy tylko przechodzi obok, czasami wyrzuca peta albo obrywa liście. Sam też nie mogłem sobie przypomnieć, od kiedy stało tu to drzewko, chociaż ze stanu donicy wynikało, że chyba od dość dawna.
Po obejrzeniu rany lekarz spytał, jak do niej doszło.
– Posprzeczałem się z kumplem, poszło o dziewczynę – powiedziałem. Nie było innego tłumaczenia. Każdy by się domyślił, że rana została zadana nożem.
– Mam obowiązek powiadomić policję – oznajmił lekarz.
– Policję? Panie doktorze, wina była po mojej stronie, a rana nie jest zbyt głęboka, czy nie dałoby się załatwić tego po cichu?
Lekarz pomruczał chwilę niezadowolony, ale w końcu zgodził się i kazał mi się położyć. Zdezynfekował ranę, zrobił kilka zastrzyków, po czym wyciągnął igłę i nici i zręcznie zaszył rozcięte miejsce. Kiedy skończył, pielęgniarka, mierząc mnie podejrzliwym wzrokiem, przybandażowała do brzucha grubą warstwę gazy, a na to założyła coś w rodzaju gumowego pasa.
– Nie może się pan nadwerężać – powiedział lekarz – pić alkoholu, uprawiać seksu, nie radzę nawet śmiać się zbyt głośno. Najlepiej niech się pan położy i czyta choćby książkę. Proszę zgłosić się do mnie jutro.
Podziękowałem, zapłaciłem i wróciłem do domu. Zgodnie z zaleceniem lekarza położyłem się do łóżka i czytałem książkę. Pierwszą, jaką udało mi się znaleźć, był Rudin Turgieniewa. Tak naprawdę chciałem przeczytać jeszcze raz Wiosenne wody, ale gdy pomyślałem, ile czasu zajęłoby mi szukanie, doszedłem do wniosku, że Rudin wcale nie jest gorszy od Wiosennych wód.
Przeleżałem z Rudinem całe popołudnie i pod koniec zrobiło mi się wszystko jedno – to nie ja byłem sprawcą tych wszystkich wydarzeń, zostałem w tę sprawę jedynie wplątany, więc nie powinienem się przejmować. Poszedłem do kuchni i ostrożnie rozgrzebałem stos rozbitych butelek. Jakimś cudem butelka chivas regal rozbita była tylko do połowy, a na dnie zostało jeszcze trochę whisky. Przelałem ją do szklanki i sprawdziłem pod światło, czy w środku nie ma szkła. Wróciłem ze szklanką do łóżka i popijając czysty ciepły alkohol, znów pogrążyłem się w lekturze. Ostatni raz czytałem tę książkę na studiach, ale teraz, po piętnastu latach, leżąc na rozprutym łóżku z zabandażowanym brzuchem, zdawało mi się, że jakoś lepiej rozumiem bohatera. Być może pod wpływem alkoholu, ale zacząłem nawet współczuć Rudinowi. To dziwne, prawie nigdy nie współczuję bohaterom Dostojewskiego, a przy lekturze Turgieniewa od razu się rozklejam. Mam chyba skłonność do współczucia ludziom słabego charakteru. Potrafię nawet współczuć przestępcom z Posterunku przy Osiemdziesiątej Siódmej. Pewnie dlatego, że sam mam tyle słabości. A bohaterom Dostojewskiego nie współczuję dlatego, że tak naprawdę wcale nie są słabi.
Kiedy skończyłem Rudina, rzuciłem książkę na półkę i znów stanąłem nad zlewem. Po dłuższym grzebaniu znalazłem odrobinę jacka danielsa, nalałem go sobie do szklanki i wróciłem do łóżka. Tym razem wziąłem ze sobą Czerwone i czarne Stendhala. Chyba lubię książki, które wyszły z mody. Znowu musiałem współczuć bohaterowi. Tym bardziej że charakter Juliana Sorela ukształtował się już w piętnastym roku życia. Jakie to smutne, że los człowieka może być przesądzony w tak młodym wieku. To przecież tak, jakby zamknąć się w więzieniu. Otoczyć się murem i czekać już tylko na własny koniec.
Coś poruszyło się w mej piersi.
Mur.
Świat otoczony murem.
Zamknąłem książkę, wypiłem ostatni łyk jacka danielsa i zamyśliłem się nad światem otoczonym murem.
Stosunkowo łatwo wyobraziłem sobie mur i bramę. Był to bardzo wysoki mur i ogromna brama. Panowała cisza. Byłem zamknięty w środku. Wiedziałem, co znajdowało się dookoła, zdawało mi się, że znam tutaj każde miejsce, ale nie mogłem tego zobaczyć. Jakby wszystko przesłaniał jakiś woal, rozmazujący kształty i przyciemniający kolory. Ktoś wołał mnie spoza tej zasłony.
Musiałem znać tę scenę z jakiegoś historycznego filmu. Zaraz… Cyd? Ben Hur? Dziesięcioro przykazań? Tunika? Spartakus? Nie, w żadnym z tych filmów nie było takiej sceny. Ten obraz musiał powstać w mojej wyobraźni. Dlaczego?
Zastanowiłem się jeszcze raz. No tak, mur oznaczał na pewno moje ograniczenie, cisza spowodowana była wrażeniem, jakie zrobiła na mnie redukcja dźwięku. Zamglony obraz to pewnie znak, że moja wyobraźnia zaczyna szwankować, a wołający głos należał pewnie do dziewczyny w różowym kostiumie.
Kiedy już wyjaśniłem sobie znaczenie tego przywidzenia, z powrotem otworzyłem książkę. Nie mogłem się jednak skupić. Przegrałem życie – pomyślałem – niczego nie osiągnąłem, nikogo nie uszczęśliwiłem, niczego nie posiadałem. Nie miałem ani rodziny, ani przyjaciół, ani nawet drzwi. Nawet erekcji. A teraz stracę jeszcze pracę.
Moje marzenie o spokojnym życiu z wiolonczelą i greką też stanęło pod znakiem zapytania. Po pierwsze nie będzie mnie na to stać, a po drugie, czy ukrywając się przed Systemem, który obiecał szukać mnie nawet pod ziemią, znajdę czas na wkuwanie greckich czasowników nieregularnych?
Zamknąłem oczy, wziąłem głęboki oddech i znów otworzyłem książkę. Wszystko stracone – musiałem się z tym pogodzić.
Nim się zorientowałem, dookoła panował już turgieniewowsko-stendhalowski mrok. Ból brzucha, chyba dzięki leżącej pozycji, przestał mi dokuczać, lecz wciąż nie miałem apetytu. Byłem zmęczony, niewyspany, miałem rozpruty brzuch, a moje mieszkanie wyglądało tak, jakby wojska inżynieryjne krasnoludków stoczyły w nim batalię. Nie było miejsca na apetyt.
Czytałem kiedyś powieść science fiction, w której świat dogorywał zasypany niepotrzebnymi rzeczami – mój pokój wyglądał podobnie. Na podłodze leżały w nieładzie bezużyteczne przedmioty. Pocięty garnitur, zniszczone wideo, telewizor, stłuczone wazony, lampa ze złamaną szyją, podeptane płyty, rozmrożony sos pomidorowy, wyrwane przewody… Koszule i bielizna, które wyścielały podłogę, były podeptane brudnymi butami, poplamione atramentem i winogronami, chyba żadna z tych rzeczy nie nadawała się już do użytku. Niewielkie kolekcje książek Conrada i Thomasa Hardy'ego nasiąkały wodą z flakonów. Mieczyki, które kiedyś stały w wazonie, teraz leżały na piersi mojego beżowego, kaszmirowego swetra niczym kwiaty na grobie nieznanego żołnierza. Rękaw swetra zdobiła plama w kolorze royal blue z mojego pelikanowskiego atramentu.
Wszystko straciło wartość.
Góra bezużytecznych nieprzetwarzalnych śmieci. Mikroorganizmy po śmierci zamieniają się w ropę, wielkie drzewa w węgiel, lecz to, co się tu znajdowało, to były całkiem bezużyteczne śmieci.
Poszedłem do kuchni i jeszcze raz przeszukałem zlew. Niestety nie było w nim już ani jednej kropli whisky. Odpłynęła rurami do podziemi, do świata Orfeusza i Czarnomroków. Skaleczyłem się tylko w palec. Patrzyłem, jak nabrzmiewa krwią, która wkrótce zaczęła kapać na etykietkę z four roses. Jeśli człowiek raz się porządnie zrani, małe skaleczenie nie robi już na nim wrażenia. Nikt przecież jeszcze nie umarł na krwotok z palca.
Czekałem, aż krew przestanie kapać sama, ale cała etykietka była już czerwona, a krew płynęła dalej, więc przewiązałem palec chusteczką higieniczną i zalepiłem plastrem.
Kiedy szukałem plastra, zauważyłem na podłodze siedem czy osiem puszek. Były podobne do niewypałów. Podniosłem jedną z nich. Piwo! Wprawdzie ciepłe, ale to już coś. Pozbierałem wszystkie puszki i zaniosłem do łóżka.
Poczułem senność jeszcze przed dziewiątą. Nawet do tego ciasnego zdemolowanego mieszkania przyszedł sen. Przeczytaną w trzech czwartych książkę rzuciłem na podłogę, zgasiłem nocną lampkę, która jakimś cudem ocalała i zasnąłem skulony na boku jak embrion. Będę spał, dopóki nie przyjdzie odpowiednia pora. I nikt mi w tym nie przeszkodzi. Jestem królem beznadziei ubranym w szaty trudności. Będę spał, dopóki nie przyjdzie do mnie żaba wielkości volkswagena golfa i nie pocałuje mnie w usta.
Pomimo tych obietnic, udało mi się przespać zaledwie dwie godziny. O jedenastej przyszła dziewczyna w różowym kostiumie i zaczęła mnie szarpać. Zdaje się, że mój sen ma bardzo słabe notowania. Wszyscy po kolei przychodzą i budzą mnie ze snu, jakby sprawdzali opony używanego samochodu. Nie mają do tego prawa. Może jestem trochę używany, ale nie jestem na sprzedaż.
– Zostaw mnie – powiedziałem.
– Proszę, niech się pan obudzi. Proszę!
– Zostaw mnie – powtórzyłem.
– Nie może pan teraz spać – powiedziała i zaczęła bić mnie pięściami po bokach. Poczułem piekielny ból.
– Proszę! – nalegała. – Przecież świat się skończy!
Koniec Świata – początek zimy
Obudziłem się w łóżku. Czułem znany mi zapach. To było moje łóżko. Mój pokój. Wszystko było tak samo, lecz jednocześnie trochę inaczej. Zupełnie tak, jakby ktoś odtworzył to z mojej pamięci. I plamy na suficie, i rysy na tynkowanej ścianie, wszystko.
Za oknem padał deszcz. Na ziemię spadały ciężkie jak lód krople zimowego deszczu. Przy oknie siedział pułkownik, jak zwykle wyprostowany, i nieruchomym wzrokiem przyglądał się tym kroplom.
Chciałem podnieść rękę i dotknąć własnej twarzy, ale nie mogłem tego zrobić. Moja ręka była zbyt ciężka. Chciałem powiedzieć o tym pułkownikowi, ale nie mogłem wydobyć głosu. Nie byłem w stanie wypchnąć powietrza z płuc. Mogłem jedynie otworzyć oczy i patrzeć nimi na starca. Nie pamiętałem również, co się właściwie stało. Kiedy się nad tym zastanawiałem, poczułem taki ból, jakby coś chciało mi rozsadzić głowę.
– Zima – odezwał się starzec i postukał palcami w szybę. – Przyszła zima. Chyba już zrozumiałeś, jak bardzo jest niebezpieczna.
Skinąłem lekko głową.
Aha – więc to zimowy mur był sprawcą mojego nieszczęścia. Potem przez Las dotarłem do biblioteki. Przypomniałem sobie też chwilę, gdy włosy dziewczyny dotknęły mojego policzka.
– Do domu przyprowadziła cię Bibliotekarka. Strażnik jej pomógł. Miałeś straszną gorączkę, cały byłeś zlany potem. To było przedwczoraj.
– Przedwczoraj?…
– Tak. Spałeś dwa dni – powiedział. – Myślałem, że już nigdy się nie obudzisz. Byłeś w Lesie, prawda?
– Przepraszam – powiedziałem.
Starzec zdjął z pieca garnek i przelał zupę na talerz. Następnie objął mnie ramieniem, podniósł trochę i oparł na poduszce. Usłyszałem chrzęst moich własnych kości.
– Najpierw zjedz – powiedział. – Myśleć i przepraszać będziesz później. Nie masz apetytu?
Nie. Nie miałem ochoty nawet wdychać powietrza.
– No, ale musisz trochę tego wypić. Tylko trzy łyżki. Wypijesz trzy łyżki, a resztę możesz zostawić. Dasz radę?
Skinąłem głową.
Zupa z jakimś leczniczym zielem była tak gorzka, że zbierało mi się na wymioty, ale przełknąłem jakoś te trzy łyżki. Kiedy skończyłem, zdawało mi się, że opuściły mnie resztki sił.
– To wystarczy – rzekł starzec, odkładając łyżkę na talerz. – Ta zupa jest trochę gorzka, ale wypędzi z ciebie zły pot. Teraz się prześpij, a kiedy się obudzisz, poczujesz się znacznie lepiej. Możesz spać spokojnie. Będę czuwał.
Kiedy znów otworzyłem oczy, za oknem było już zupełnie ciemno. Wiatr zacinał deszczem w szybę. Starzec siedział na krześle tuż obok mojej poduszki.
– No jak? Lepiej się czujesz?
– O, tak. Dużo lepiej – powiedziałem. – Która godzina?
– Ósma.
Spróbowałem się podnieść, ale byłem jeszcze bardzo słaby.
– Dokąd to się wybierasz? – spytał starzec.
– Do biblioteki – odparłem.
– Nie żartuj. Nie przejdziesz nawet pięciu metrów.
– Nie mogę przerwać pracy.
Starzec pokręcił głową. – Stare Sny zaczekają. I Strażnik, i dziewczyna wiedzą o twojej chorobie. Biblioteka na pewno jest dziś zamknięta.
Westchnął, podszedł do pieca i nalał sobie herbaty, po czym znów usiadł koło łóżka.
– Zdaje się, że ty ją kochasz – powiedział. – Nie miałem zamiaru o to pytać, ale chyba muszę. Siedziałem cały czas przy tobie. Człowiek trawiony gorączką mówi różne rzeczy. Zresztą nie musisz się tego wstydzić. To naturalne, że młody człowiek się zakochuje. Prawda?
W milczeniu skinąłem głową.
– To dobra dziewczyna. Bardzo martwiła się o ciebie – rzekł starzec, siorbiąc herbatę. – Ale ta miłość nie jest odpowiednia. Dlatego muszę cię ostrzec.
– Dlaczego nie jest odpowiednia?
– Ona nigdy nie odwzajemni twojego uczucia. To nie jej wina. Ani twoja. Jeśli już, to wina tego świata. Ale tego nie można zmienić. Tak jak nie można odwrócić biegu rzeki.
Podniosłem się na łóżku i dotknąłem rękami twarzy. Miałem strasznie zapadnięte policzki.
– Pan pewnie mówi o sercu?
Starzec skinął głową.
– Ja mam serce, a ona nie, dlatego kochając ją, niczego nie zyskam?
– Tak – odparł. – Tylko stracisz. Masz rację, ona nie ma serca. Ja też nie mam. Nikt go tutaj nie ma.
– Ale pan jest taki uprzejmy! Zajmuje się pan moimi sprawami, opiekuje podczas choroby, zaniedbując własny sen. Czy to nie przejaw serca?
– Mylisz się. Serce i uprzejmość to dwie różne rzeczy. Uprzejmość to jakby samodzielny organ. Mówiąc dokładniej, jest to organ powierzchniowy. Coś w rodzaju nawyku. Nie ma nic wspólnego z sercem. Serce jest głębsze, mocniejsze. I pełne sprzeczności.
– Masz rację.
Zamknąłem oczy i spróbowałem pozbierać myśli.
– Wydaje mi się – zastanawiałem się na głos – że człowiek traci serce w chwili, kiedy umiera jego cień. Nie mylę się?
– Jej cień już umarł i dlatego nie można jej przywrócić serca. Prawda?
Starzec skinął głową. – Byłem w urzędzie i sprawdziłem zapis dotyczący jej cienia. Umarł, gdy miała siedemnaście lat. Pochowano go tam, gdzie wszystkie cienie – w Jabłoniowym Lesie. Widziałem akt zgonu. Reszty powinieneś dowiedzieć się od niej sam. Lepiej, jeśli usłyszysz to z jej ust. Jedno chciałbym ci tylko powiedzieć. Oddzielono ją od cienia, kiedy była jeszcze dzieckiem. Dlatego nawet nie pamięta, że miała kiedyś serce. Ja porzuciłem cień z własnej woli, gdy byłem już w podeszłym wieku. Dlatego umiem jeszcze zauważyć poruszenie w twoim sercu. Ona nie potrafi nawet tego.
– Ale pamięta swoją matkę. Jej matka miała serce. Może to ją uratuje? Może, na przykład, odziedziczyła po matce odrobinę serca?
– Posłuchaj – rzekł starzec. – Mur nie przeoczy nawet najmniejszej cząstki serca. Wyrwie ją, jeśli komuś taka pozostała. A ludzi, którym nie zdoła odebrać serca, wypędza. Taki właśnie los spotkał matkę tej dziewczyny.
– Więc nie ma już żadnej nadziei?
– Nie chcę, żebyś się rozczarował. To potężne Miasto, a ty jesteś słaby. Przekonałeś się chyba o tym na własnej skórze.
Starzec nie odrywał wzroku od pustej filiżanki.
– Ale możesz ją mieć.
– Mieć?
– Tak, możesz z nią spać, możesz z nią mieszkać. Tego Miasto nie może ci zabronić.
– Ale to wszystko będzie odbywać się bez serca?
– Tak, bez serca. Zresztą już wkrótce zniknie także twoje serce. Nie będziesz więc odczuwał żalu ani zniechęcenia. Nie będzie nieszczęśliwej miłości. Zostanie samo życie. Codzienne, spokojne życie. Będziesz ją lubił i ona będzie cię lubiła. Stanie się tak, jeśli tylko tego zapragniesz. Tego nikt nie może ci odebrać.
– Dziwna rzecz – powiedziałem. – Teraz, kiedy jeszcze mam serce, często o nim zapominam. Nie, tak naprawdę w ogóle o nim nie pamiętam. Ale czuję, że na pewno kiedyś znów sobie o nim przypomnę i chyba właśnie ta pewność nadaje mojemu życiu jakiś sens. Dlatego nie umiem sobie wyobrazić życia, w którym nie będę miał serca.
Starzec pokiwał kilka razy głową.
– Zastanów się dobrze. Masz jeszcze trochę czasu.
– Zastanowię się.
Długo jeszcze zza chmur nie wyglądało słońce. Nie miałem już gorączki, więc stawałem przy otwartym oknie i wdychałem świeże powietrze. Chociaż od dwóch dni mogłem już chodzić, nie miałem jeszcze siły, żeby chwycić się mocniej poręczy na schodach albo nacisnąć klamkę. Starzec co wieczór przynosił mi tę samą ziołową zupę i przyrządzał grysik z ryżu. Siadywał też przy moim łóżku i opowiadał mi swoje wspomnienia. Nie poruszył więcej tematu dziewczyny ani muru, ja również o to nie pytałem. Gdyby miał mi jeszcze coś do powiedzenia, na pewno zrobiłby to sam. Trzeciego dnia pożyczyłem od starca kule i wybrałem się na przechadzkę wokół domów na wzgórzu. Kiedy tak spacerowałem, zauważyłem, że zrobiłem się dziwnie lekki. Z pewnością straciłem znacznie na wadze podczas choroby, ale czułem, że to nie był jedyny powód. Zima uczyniła wszystko jakby trochę cięższym. A ja tkwiłem jeszcze poza tym ociężałym światem.
Przede mną roztaczał się widok na zachodnią połowę Miasta. Widziałem wieżę zegarową, mur i nikłą postać Bramy Zachodniej na horyzoncie. Tylko tyle zdołałem dostrzec przez ciemne okulary, ale zdawało mi się, że w tym zimowym powietrzu wszystko stało się wyraźniejsze. Zupełnie jakby wiatr od Północnych Gór wymiótł z Miasta te niewyraźne kolory, które niczym kurz zalegały w każdym jego kącie.
Patrząc na Miasto, przypomniałem sobie o mapie, którą miałem dostarczyć cieniowi. Moja choroba sprawiła, że upłynął już tydzień od umówionego terminu. Może cień martwi się o mnie, a może pomyślał, że o nim zapomniałem? Ta sprawa nie dawała mi spokoju.
Poprosiłem starca, żeby dał mi robocze buty, oderwałem wkładkę, wsadziłem tam poskładaną mapę i przykleiłem wkładkę z powrotem. Byłem pewny, że cień domyśli się, co zrobić. O zaniesienie butów poprosiłem znowu starca.
– Ma tylko lekkie sportowe buty. Kiedy spadnie śnieg, na pewno odmrozi sobie nogi – powiedziałem. – Mnie Strażnik do niego nie wpuści, ale panu powinien zaufać.
– Nie ma sprawy, jeśli tylko o to mnie prosisz – odparł i wziął buty.
Wieczorem zjawił się znowu i zapewnił, że wręczył buty cieniowi osobiście.
– W jakim jest stanie?
– Zima daje mu się we znaki. Ale trzyma się jeszcze dobrze. Nie musisz się o niego martwić.
Dopiero dziesiątego dnia mogłem zejść ze wzgórza i udać się do biblioteki.
Wnętrze gmachu wionęło pustką. Ściany wydawały mi się jeszcze wyższe niż zwykle. Światło było zgaszone, a w ciemności odgłos moich kroków odbijał się dziwnym echem. Dziewczyny nie było. Na kantorku cienką warstwą ścielił się kurz. Zajrzałem do zimnego dzbanka – resztka kawy pokryła się białą pleśnią.
Nie wiedziałem, co robić, usiadłem więc na małej drewnianej ławce i czekałem. Drzwi nie były zamknięte na klucz, więc dziewczyna powinna się zjawić. Drżałem z zimna, ale wciąż czekałem. Robiło się coraz ciemniej. Zdawało mi się, że poza mną i biblioteką na świecie nie było już nikogo i niczego. Zostałem sam jeden, na końcu świata.
Zimowa ociężałość skuła również wnętrze biblioteki. Zupełnie tak, jakby podłoga i krzesła przybite były do siebie gwoździami. Kiedy siedziałem tak w ciemności, miałem wrażenie, że różne części mojego pozbawionego odpowiedniego ciężaru ciała dowolnie rozszerzają się i kurczą. Jakbym siedział przed krzywym zwierciadłem i poruszał się nieznacznie.
Być może zbyt głęboko pogrążyłem się we własnych myślach, a może z powodu wewnętrznego otępienia zapadłem w krótki sen. Kiedy się obudziłem, dziewczyna stała przede mną i przyglądała mi się w ciszy. Twarde jak żółty proszek światło padało na nią z tyłu, toteż prawie nie dostrzegałem jej rysów, pogrążonych w cieniu. Patrzyłem na nią przez chwilę. Miała na sobie ten sam co zawsze niebieski płaszcz, a spięte z tyłu włosy przerzucone były do przodu i przykryte kołnierzem. Pachniało od niej zimowym wiatrem.
– Myślałem, że nie przyjdziesz – powiedziałem. – Czekałem na ciebie.
Wylała do zlewu starą kawę, umyła dzbanek, po czym nalała do niego świeżej wody i postawiła go na piecu. Potem wyjęła spod kołnierza włosy, zdjęła płaszcz i powiesiła go na wieszaku.
– Dlaczego myślałeś, że nie przyjdę? – spytała.
– Nie wiem – powiedziałem. – Tak mi się wydawało.
– Będę przychodzić tu tak długo, jak długo będziesz mnie potrzebował. Jeszcze mnie potrzebujesz, prawda?
Skinąłem głową. Rzeczywiście potrzebowałem jej. Potrzebowałem jej pomimo żalu, który rósł z każdym dniem od chwili naszego pierwszego spotkania.
– Opowiedz mi o swoim cieniu – poprosiłem. – Może to z twoim cieniem spotkałem się w tamtym starym świecie.
– Tak, to możliwe. Ja też tak na początku pomyślałam. Wtedy, kiedy spytałeś, czy się skądś nie znamy.
Usiadła przed piecem i spojrzała w ogień.
– Rozłączono nas i oddzielono murem, kiedy miałam cztery lata. Ona żyła na zewnątrz, a ja, jak wiesz, w Mieście. Dlatego nie wiem nic o jej życiu. Tak jak ona nie wiedziała o moim. Kiedy miałam siedemnaście lat, wróciła do Miasta, żeby umrzeć. Cienie zawsze wracają tu przed śmiercią. Strażnik pochował ją w Jabłoniowym Lesie.
– I wówczas zostałaś prawowitą mieszkanką Miasta?
– Tak. Razem z nią pochowano resztę mojego serca. Mówiłeś, że serce to coś takiego jak wiatr, ale czy to nie my jesteśmy podobni do wiatru? Przepływamy gdzieś, nie myśląc o niczym. Nie starzejemy się i nie umieramy.
– Widziałaś się z nią przed śmiercią?
– Nie. Nie sądziłam, żeby to miało jakieś znaczenie. Była przecież kimś zupełnie innym niż ja.
– A może była tobą samą?
– Może – powiedziała. – Ale teraz to już wszystko jedno. Woda w dzbanku zaczęła szumieć, lecz mnie zdawało się, że
to wiatr szumi w odległości kilku kilometrów.
– Mimo to potrzebujesz mnie jeszcze?
– Potrzebuję.
Hard-boiled wonderland – koniec świata, Charlie Parker, bomba zegarowa
– Proszę – mówiła gruba dziewczyna. – Przecież świat się skończy!
No i dobrze, niech się kończy – pomyślałem. Rana bolała mnie jak diabli. Dwaj mali bliźniacy kopali z wigorem swoimi czterema nogami moją ograniczoną ciasną wyobraźnię. – Co się panu stało? Źle się pan czuje?
Wziąłem głęboki oddech, sięgnąłem po koszulę, która leżała obok, i wytarłem nią pot z twarzy.
– Przyszło do mnie dwóch mężczyzn i rozcięli mi brzuch nożem – powiedziałem, wydychając powietrze.
– Nożem?
– Tak, jak skarbonkę.
– Kto i w jakim celu zrobił coś tak okropnego?
– Nie wiem – powiedziałem. – Zastanawiam się nad tym od dłuższego czasu, ale niczego jeszcze nie wymyśliłem. A może ty mi powiesz? Dlaczego wszyscy przechodzą po mnie jak po wycieraczce?
Pokręciła głową.
– Zastanawiam się również, czy tych dwóch to nie jacyś twoi znajomi albo wspólnicy. Ci z nożem.
Dziewczyna przyglądała mi się przez chwilę tak, jakby nie rozumiała ani słowa.
– Skąd przyszło to panu do głowy?
– Nie wiem. Chyba usiłuję zrzucić na kogoś winę. Będzie mi lżej, jeśli znajdę winnego.
– Ale to niczego nie rozwiąże.
– Masz rację. Ale to nie moja wina. Ja nie mam z tym nic wspólnego. To twój dziadek nalał benzyny i przekręcił kluczyk. Zostałem w to wplątany. Więc dlaczego muszę coś rozwiązywać?
Znowu poczułem straszny ból, więc zamknąłem usta i czekałem, aż ból minie, jakbym czekał na przejazd pociągu.
– Zresztą pomyśl sama. Najpierw dzwonisz do mnie nad ranem. Że niby twój dziadek zaginął i że potrzebujesz pomocy. Pojechałem. Ale ty nie raczyłaś się zjawić. Kiedy wróciłem do domu i położyłem się do łóżka, przyszło tamtych dwóch, wywrócili dom do góry nogami i rozpruli mi brzuch. Potem przyszli ludzie z Systemu, żeby mnie przesłuchać. A na końcu znowu zjawiasz się ty. Czy to nie wygląda na podstęp? Na jakąś rozgrywkę, jak w koszykówce? Co ty właściwie wiesz?
– Prawdę mówiąc, niewiele więcej od pana. Owszem, pomagam dziadkowi, ale robię tylko to, co mi każe. Raz to, raz tamto, gdzieś trzeba iść, gdzieś zadzwonić albo napisać list – to wszystko. Podobnie jak pan nie mam zielonego pojęcia, co planuje dziadek.
– Ale pomagasz mu w badaniach?
– Pomagam. To znaczy, na przykład porządkuję jakieś dane. Wykonuję tylko rutynowe czynności. Nie mam specjalistycznej wiedzy i jeśli nawet jestem osłuchana, nie są to sprawy, które można w ten sposób zrozumieć.
Stukając się paznokciami w zęby, spróbowałem uporządkować myśli. Muszę to rozgryźć, muszę rozluźnić ten węzeł, zanim zaciśnie się na mojej szyi.
– Powiedziałaś przed chwilą, że świat się skończy. Jak to „skończy się"?
– Nie wiem. Dziadek tak powiedział. „Jeśli coś mi się teraz stanie, to będzie koniec świata". To nie jest człowiek, który mówiłby takie rzeczy żartem. A skoro powiedział, że będzie koniec świata, to na pewno będzie. Świat się skończy.
– Nie rozumiem – powiedziałem. – Co to znaczy, że świat się skończy? Jesteś pewna, że wyraził się właśnie w ten sposób? Nie powiedział na przykład, że nastąpi zagłada albo koniec cywilizacji?
– Nie. Powiedział na pewno: „koniec świata". Znów postukałem się w zęby.
– I ten koniec świata ma jakiś związek ze mną?
– Tak, dziadek mówił, że pan jest kluczem. Już od kilku lat prowadzi badania, w których pan zajmuje centralne miejsce.
– Przypomnij sobie coś jeszcze. Może wiesz, co to jest bomba zegarowa?
– Bomba zegarowa?
– Ten, który rozciął mi brzuch, powiedział, że dane, które dostałem od profesora, to coś w rodzaju bomby z opóźnionym zapłonem. Eksploduje, kiedy przyjdzie odpowiednia pora. Co to znaczy?
– To przerasta moją wyobraźnię. Dziadek cały czas zajmował się ludzką świadomością. To znaczy, odkąd wymyślił system tasowania. Chyba wszystko zaczęło się właśnie od tego. Przedtem często ze mną rozmawiał. Opowiadał mi o swojej pracy, o tym, co robi i co zamierza zrobić. Nie mam, jak już mówiłam, specjalistycznej wiedzy, ale dziadek mówił tak interesująco… Naprawdę, bardzo lubiłam te nasze rozmowy.
– Ale odkąd wymyślił system tasowania, zrobił się małomówny?
– Tak, właśnie. Zaczął zamykać się pod ziemią i przestał rozmawiać ze mną na temat swojej pracy. Na moje pytania odpowiadał półsłówkami.
– Czułaś się samotna?
– Tak, bardzo – powiedziała i przez chwilę przyglądała się mojej twarzy. – Czy mogę wejść do twojego łóżka? Strasznie tu zimno.
– Jeśli nie dotkniesz przy tym mojej rany i w ogóle nie będziesz mnie ruszać – odparłem. Ostatnio moje łóżko cieszy się wyjątkowym powodzeniem.
Weszła pod kołdrę z drugiej strony tak, jak stała – w różowym kostiumie. Podałem jej jedną z dwóch poduszek. Wytrzepała ją i położyła na niej głowę. Znowu poczułem ten sam melonowy zapach. Z trudem zmieniłem pozycję i obróciłem się w jej stronę. Leżeliśmy teraz w łóżku zwróceni do siebie twarzami.
– Pierwszy raz jestem tak blisko mężczyzny – powiedziała grubaska.
– Hm…
– Prawie nigdzie nie wychodzę. Dlatego nie mogłam trafić. Dźwięk wysiadł akurat wtedy, kiedy chciałam, żebyś wytłumaczył mi drogę.
– Trzeba było pojechać taksówką.
– Nie miałam pieniędzy. Wybiegłam z biura w pośpiechu i na śmierć o tym zapomniałam. Musiałam iść na piechotę.
– Nie masz żadnej rodziny poza dziadkiem? – spytałem.
– Nie. Moi rodzice i rodzeństwo zginęli w wypadku samo chodowym, kiedy miałam sześć lat. Z tyłu najechała na nich ciężarówka. Zapaliła się benzyna i wszyscy zginęli na miejscu.
– A ty? Jakim cudem się uratowałaś?
– Leżałam wtedy w szpitalu. Jechali właśnie mnie odwiedzić.
– Aha.
– Od tamtej pory cały czas jestem z dziadkiem. Do szkoły też nie chodziłam. Nigdzie nie wychodzę, nie mam przyjaciół.
– Nie chodziłaś do szkoły?
– Nie. Dziadek stwierdził, że nie ma takiej potrzeby. Sam nauczył mnie wszystkich przedmiotów. A gotować i szyć nauczyła mnie ciocia.
– Ciocia?
– Pomoc domowa, mieszkała razem z nami. Bardzo dobra kobieta. Zmarła na raka trzy lata temu. Od tamtej pory mieszkamy z dziadkiem tylko we dwoje.
– To znaczy, że od szóstego roku życia nigdy nie byłaś w szkole?
– Tak, ale nie przejmuj się tym tak bardzo. Przecież wszystko umiem. Znam cztery języki obce, umiem grać na fortepianie i saksofonie, potrafię poskładać radio, znam się na nawigacji, umiem chodzić po linie i przeczytałam mnóstwo książek. Moje kanapki też ci na pewno smakowały?
– To prawda.
– Dziadek mówi, że nauka w szkole to szesnastoletni proces odmóżdżania młodych ludzi. Sam też prawie nie chodził do szkoły.
– To niesłychane – powiedziałem. – Ale czy nie było ci przykro, że nie miałaś przyjaciół wśród rówieśników?
– Nie wiem. Byłam na to chyba zbyt zajęta. Poza tym nie wiem, czy miałabym z nimi o czym rozmawiać.
Być może miała rację.
– Wiesz co, ty mnie bardzo interesujesz.
– Tak? Dlaczego?
– Wyglądasz na zmęczonego, ale to zmęczenie dodaje ci jeszcze uroku. Emanujesz zmęczeniem. Nie znam nikogo, kto zachowywałby się w ten sposób. Dziadek nigdy się nie męczy i ja w zasadzie też. Naprawdę jesteś zmęczony?
– Tak, jestem zmęczony – powiedziałem. Mógłbym powtórzyć to jeszcze ze dwadzieścia razy.
– Co to znaczy? – spytała.
– Chyba przestaję odróżniać pewne uczucia. Takie jak litość nad sobą i złość na innych czy litość nad innymi i złość na samego siebie.
– Nie znam żadnego z tych uczuć.
– Aż w końcu nie rozumiem już niczego. To tak, jakby zakręcić kolorowym bąkiem, im szybciej się kręci, tym trudniej rozróżnić kolory.
– To nawet ciekawe – powiedziała grubaska. – Widać, że się na tym znasz.
– O tak – odparłem. O zmęczeniu mógłbym opowiadać godzinami. To jedna z rzeczy, których nie można się nauczyć w szkole.
– Grasz może na saksofonie? – zapytała.
– Nie.
– Masz płytę Charliego Parkera?
– Chyba mam, ale nie sądzę, żeby udało mi się ją znaleźć, poza tym adapter jest zepsuty.
– Umiesz grać na jakimś instrumencie?
– Nie.
– Mogę cię dotknąć?
– Nie – powiedziałem. – Znowu rozboli mnie brzuch.
– Będę mogła cię dotknąć, kiedy rana się zagoi?
– Kiedy się zagoi, jeśli świat nie skończy się do tego czasu. Wróćmy lepiej do tematu. Stanęło na tym, że twój dziadek bardzo się zmienił, odkąd wymyślił system tasowania.
– Tak, zrobił się małomówny i trudny we współżyciu, zaczął nawet mówić sam do siebie.
– A może mówił coś do siebie na temat tasowania? Proszę, przypomnij sobie.
Myślała chwilę, trzymając się za złote klipsy.
– Owszem, mówił. Powiedział kiedyś, że tasowanie to drzwi do nowego świata. Początkowo miało być tylko sposobem transformacji danych przed wprowadzeniem ich do komputera, ale okazało się, że w zależności od zastosowania, posiada ono również moc transformacji całego świata.
– Jednym słowem, tasowanie to drzwi do nowego świata, a ja jestem kluczem, którym można te drzwi otworzyć?
– Tak, chyba można by to tak ująć.
Chciałem napić się whisky z lodem w dużej szklance, ale żadnej z tych rzeczy nie było już w moim mieszkaniu.
– Jak myślisz, czy twój dziadek chce, żeby świat się skończył? – zapytałem.
– Nie! Co to, to nie. Może jest znienawidzonym, samowolnym starcem, ale w gruncie rzeczy to dobry człowiek, tak jak ja albo ty.
– A, dziękuję – powiedziałem. Taki komplement usłyszałem po raz pierwszy w życiu.
– Poza tym sam się boi, że ktoś wykorzysta jego badania w złym celu. Dlatego właśnie porzucił System.
– Jak to? Przecież System działa w dobrej wierze. Broni właścicieli danych przed kradzieżami i wypuszczaniem informacji na czarny rynek.
Dziewczyna z uwagą przyjrzała się mojej twarzy, po czym wzruszyła ramionami. – Dziadek nie przykłada wagi do tego, kto tu jest dobry, a kto zły. Mówi, że dobro i zło nie mają nic wspólnego z prawami własności. Poza tym on nie ufa takim potężnym organizacjom. Należał wprawdzie do Systemu, ale tylko dlatego, że mógł korzystać z danych i materiałów, których nie zdobyłby gdzie indziej.
– Aha. A czy przypadkiem nie wyniósł z Systemu kopii moich danych?
– Nie wiem – odparła. – Ale mógł to zrobić. Jako kierownik Centralnego Laboratorium miał dostęp do wszystkich danych.
Chyba się nie myliłem. Profesor zabrał moje dane do prywatnego laboratorium i tam na moim przykładzie kontynuował swe badania. Jego praca zbliżała się ku końcowi, jak zauważył mały, toteż sprowadził mnie do siebie i przekazał mi dane, które nie były żadnymi wynikami badań, lecz specjalnym kodem, który przez tasowanie miał oddziałać na moją świadomość.
To znaczy, że moja świadomość – albo podświadomość – była już pod wpływem tego nowego programu. Mały powiedział, że to bomba zegarowa. A jeśli to prawda? Obudziłem się z tasowania wczoraj o północy, od tego czasu upłynęła prawie doba. Nie miałem pojęcia, na ile godzin nastawiona była ta bomba, ale 24 z nich minęły już bezpowrotnie.
– Mam jeszcze jedno pytanie – powiedziałem. – Więc twierdzisz, że będzie koniec świata?
– Tak, dziadek tak powiedział.
– Czy zaczął tak mówić przed, czy po tym, jak zajął się moimi danymi?
– Po. Chyba po. W zasadzie zaczął mówić w ten sposób dopiero ostatnio. Dlaczego o to pytasz?
– „Koniec Świata" to tytuł sztuki, która służy mi do tasowania. Nie sądzisz, że to dość dziwny zbieg okoliczności?
– I o czym jest ta sztuka?
– Nie wiem. Jest częścią mojej świadomości, ale nie znam jej treści. Coś w rodzaju scenariusza znajduje się w podziemnym sejfie Systemu, ale stamtąd nikt nie może go wykraść. Nawet przy pomocy wojska.
– A dziadek wykradł, wykorzystując swoją pozycję?
– Na to wygląda. Chyba musisz go o to zapytać.
– To znaczy, że pomożesz mi odszukać dziadka? Przytrzymując ręką brzuch, podniosłem się z łóżka. Z niewyspania bolała mnie głowa.
– Chyba nie mam innego wyjścia – powiedziałem. – Nie wiem jeszcze, co to wszystko znaczy, ale nie mogę tego tak zostawić.
– W każdym razie musimy ratować dziadka.
– Dlatego, że jesteśmy dobrymi ludźmi?
– Właśnie – odparła grubaska.
Koniec Świata – czytanie snów
Nie bacząc na rozterki serca, musiałem zabrać się do pracy. Zima zaczęła się na dobre, nie wypadało więc odwlekać tego w nieskończoność. Poza tym gdy czytałem Stare Sny, mogłem zapomnieć, choć na chwilę, o moim żalu.
W miarę czytania, w miejsce żalu pojawił się jednak inny rodzaj bezsilności. Wciąż nie mogłem zrozumieć sensu tego, o czym mówiły Stare Sny. Umiałem je co prawda czytać, lecz nie pojmowałem ich treści. Zupełnie jakbym codziennie odczytywał te same, niezrozumiałe dla mnie zdanie, albo przyglądał się upływowi wody w rzece. To do niczego nie prowadziło. Im lepiej władałem sztuką czytania snów, tym boleśniej odczuwałem jałowość tego zajęcia.
– Jaki właściwie sens mają Stare Sny? – zapytałem dziewczynę. – Mówiłaś kiedyś, że moim zadaniem jest czytać Stare Sny. Ale one tylko przeze mnie przepływają. Nie rozumiem żadnego z nich. Czuję tylko, że z każdym snem ubywa mnie samego.
– Mówisz tak, ale czytasz jak opętany. Dlaczego?
– Nie wiem. – Pokręciłem głową. Z pewnością chciałem w ten sposób zapomnieć o moim żalu, ale… zdawałem sobie sprawę, że to nie wszystko. Rzeczywiście, czytałem tak, jakby mnie opętało.
– Myślę, że problem tkwi w tobie samym – powiedziała.
– We mnie?
– Musisz szerzej otworzyć serce. Nie wiem, co to jest serce, ale wydaje mi się, że twoje jest szczelnie zamknięte. Powinieneś pragnąć Starych Snów, tak jak one pragną ciebie.
– Dlaczego tak myślisz?
– Czytanie snów to właśnie coś takiego. Jak ptaki kierują się na północ albo na południe, kiedy przychodzi na to pora, tak ty powinieneś czytać.
Wyciągnęła rękę ponad stołem i położyła ją na mojej. Uśmiechnęła się. Jej uśmiech był jak promień wiosennego słońca, który przedarł się na chwilę poprzez chmury.
– Otwórz serce. Nie jesteś więźniem. Jesteś ptakiem, który pragnie snów.
Nie pozostało mi nic innego, jak wziąć do ręki kolejny sen i spróbować jeszcze raz. Chodziłem już do magazynu sam. Wybierałem jeden z niezliczonych snów i przenosiłem go na stół. Dziewczyna wycierała go z kurzu najpierw mokrą, potem suchą szmatką. Czysty sen lśnił bielą świeżego śniegu.
Kładłem dłonie na czaszce i ogrzewałem ją palcami. Gdy przekraczała pewien próg ciepła – nie większy niż okruch zimowego słońca – sama zaczynała promieniować ciepło i opowiadać zapisany w sobie sen. Zamykałem oczy, brałem głęboki oddech i końcami palców podążałem za jej opowieścią. Ale mówiła do mnie głosem zbyt wątłym, a obraz, który starała mi się przekazać, był zbyt blady, jak światło gwiazd na porannym niebie. Udawało mi się odczytać jedynie jakieś fragmenty, próbowałem połączyć je w jedną całość, ale bezskutecznie.
Były wśród nich nieznane mi krajobrazy, rozbrzmiewała nieznana muzyka, słyszałem także niezrozumiałe słowa. Ukazywały mi się nagle i równie nagle tonęły w gęstym mroku. Jakbym pokręcał gałką w radiu od jednej stacji do drugiej, na żadnej z nich nie zatrzymując się dłużej. Czułem, że sny usiłują mi coś powiedzieć, ale nie wiedziałem co.
Może nie nadawałem się do tej pracy? Albo ich słowa zestarzały się i wytarły w ciągu wielu wieków? A może dzieląca nas przepaść czasu i kontekstu była zbyt wielka?
W każdym razie mogłem jedynie śledzić wzrokiem te dziwne, pojawiające się i znikające sceny. Widziałem także znajome mi obrazy. Na przykład zieloną trawę poruszaną wiatrem, białe obłoki płynące po niebie albo błyszczącą w słońcu rzekę – nie wyróżniały się niczym szczególnym. Ale właśnie te najzwyklejsze sceny przepełniały mi serce trudnym do wyrażenia smutkiem. Nie wiem, skąd brało się w nich tyle smutku. Były jak statki na morzu oglądane przez okno – przepływały, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu.
Po dziesięciu mniej więcej minutach Stary Sen, niczym morze w czasie odpływu, powoli tracił ciepło, aż w końcu stawał się na powrót chłodną białą czaszką. Zasypiał znów na wiele lat. Z moich zwilgotniałych rąk kapała woda.
Czaszkę, która wypaliła się do końca, oddawałem dziewczynie. Ustawiała ją obok innych na kantorku. Siedziałem wtedy przy stole, opierając się na łokciach i odpoczywałem. Nie czytałem zwykle więcej niż pięć albo sześć snów dziennie. Jeśli przekraczałem tę liczbę, rozpraszałem się i nic, poza niezrozumiałym szumem, nie docierało już do mojej świadomości. Kiedy zegar wybijał jedenastą, byłem już tak zmęczony, że dłuższą chwilę nie mogłem podnieść się z krzesła.
Dziewczyna częstowała mnie na koniec gorącą kawą. Czasami w charakterze lekkiej kolacji przynosiła z domu upieczone w dzień kruche ciastka albo słodkie bułeczki z owocami. Piliśmy kawę, siedząc w ciszy naprzeciw siebie. Na rozmowę nie starczało mi siły, a ona, wiedząc o tym, również milczała.
– Może to moja wina, że nie umiesz otworzyć serca? – zapytała pewnego razu.
Siedzieliśmy właśnie na schodach prowadzących z mostu na wysepkę i patrzyliśmy na rzekę. Na drobnych falach kołysał się cienki sierp zimnego białego księżyca. Ktoś chyba przycumował do wyspy łódkę, bo plusk wody brzmiał tego wieczoru nieco inaczej niż zwykle. Schody były dość wąskie, toteż czułem na ramieniu ciepło ciała dziewczyny. To dziwne – pomyślałem. Ciepło i serce znaczą coś podobnego. A przecież między sercem a ciepłem ciała nie ma żadnego związku.
– Nie – powiedziałem. – To wyłącznie moja wina. Nie rozumiem własnego serca. To wszystko właśnie dlatego.
– Serce to rzecz, której ty sam nie rozumiesz?
– Czasami – odparłem. – Czasami rozumiem je dopiero po jakimś czasie. Często, gdy jest już za późno. A najczęściej wcale o nim nie pamiętam. Dlatego tak łatwo się gubię.
– To twoje serce nie jest doskonałe – powiedziała, uśmiechając się.
Wyjąłem ręce z kieszeni i przyjrzałem się moim dłoniom. W świetle księżyca wyglądały jak gipsowa rzeźba, która zastygła tutaj bez celu.
– Masz rację. Nie jest doskonałe – powiedziałem. – Ale zostawia po sobie ślad. Idąc za tym śladem, mogę przejść jeszcze raz tą samą drogą. Jak po śladach zostawionych na śniegu.
– Dokąd prowadzą te ślady?
– Do samego siebie – odpowiedziałem. – Takie właśnie jest serce. Bez niego nie ma już żadnej drogi.
Popatrzyłem na księżyc. Wznosił się ponad Miastem i oświetlał je nienaturalnie świeżym blaskiem.
– To nie twoja wina – powtórzyłem.
Hard-boiled wonderland – hamburger, skyline, deadline
Najpierw musieliśmy coś zjeść. Nie miałem ochoty na jedzenie, ale uznałem, że lepiej zrobić to na zapas, bo nie wiadomo, kiedy znowu nadarzy się okazja. Ostatecznie jakiegoś hamburgera z piwem chyba będę mógł przełknąć. Natomiast dziewczyna była bardzo głodna. Drobnych, które miała w kieszeniach, wychodząc z biura, starczyło jej na czekoladę, którą zjadła w południe.
Uważając, żeby nie urazić zranionego miejsca, ubrałem się w niebieskie dżinsy, na podkoszulek włożyłem sportową koszulę i cienki sweter. Na wszelki wypadek wziąłem jeszcze wiatrówkę. Różowy komplet dziewczyny absolutnie nie nadawał się do wędrówki pod ziemią, ale nie znalazłem ani koszuli, ani spodni, które by na nią pasowały. Była niższa ode mnie o jakieś dziesięć centymetrów i o jakieś dziesięć kilogramów cięższa. Prawdę mówiąc, powinniśmy wybrać się do sklepu i kupić jej ubranie, w którym mogłaby się swobodnie poruszać, ale o tej porze wszystkie sklepy były już zamknięte. Pasowała na nią tylko moja stara kurtka wojskowa, którą kupiłem około dwudziestu lat temu. Największy problem stanowiły jej szpilki, ale w biurze miała podobno buty do joggingu i kalosze.
– Różowe buty do joggingu i różowe kalosze – powiedziała.
– Lubisz różowy?
– Dziadek lubi. Mówi, że ładnie mi w różowym.
– Ma rację – powiedziałem. Gruba dziewczyna ubrana na różowo zwykle przypomina mi ogromny tort truskawkowy, ale w jej przypadku róż działał na mnie kojąco.
– Twój dziadek lubi chyba dziewczyny przy kości? – zaryzykowałem pytanie.
– Tak, oczywiście – odparła. – Dlatego zawsze staram się utyć. To nie jest takie proste, wystarczy chwila nieuwagi i zaraz można schudnąć. Dlatego muszę jeść dużo masła, bitej śmietany i tym podobnych rzeczy.
Wyjąłem z szafy plecak, sprawdziłem, czy nie jest rozcięty, po czym spakowałem do niego nasze kurtki, latarkę, mydło, rękawiczki, ręcznik, duży nóż, zapalniczkę i suche paliwo. Potem poszedłem do kuchni i z rozrzuconej po podłodze żywności wybrałem chleb, konserwę mięsną i puszki z brzoskwiniami, parówkami i z grejpfrutem. Napełniłem manierkę wodą. Następnie pozbierałem wszystkie drobne, jakie miałem w domu, i wsadziłem je do kieszeni spodni.
– Zupełnie jakbyśmy wybierali się na piknik – powiedziała.
– Nie żartuj.
Zanim wyruszyliśmy, jeszcze raz rozejrzałem się po śmietnisku, w jakie zamieniło się moje mieszkanie. Takie właśnie jest życie. Na zbudowanie czegoś potrzebujemy dużo czasu, a na zburzenie wystarcza jedna chwila. Może czułem się w tym mieszkaniu zmęczony, ale przecież nie było mi tu źle. I wystarczyło tyle czasu, ile zajmuje opróżnienie dwóch puszek piwa, żeby to wszystko rozproszyło się i znikło niczym poranna mgła. Moja praca, whisky, spokój, moja samotność, kolekcja Somerseta Maughama i Johna Forda – wszystko zmieniło się w stos bezużytecznych gratów.
„Nic już nie zdoła przywrócić wiosennej bujności traw i kwiatów minionej świetności" – wyrecytowałem w myśli. Następnie wyciągnąłem rękę do bezpiecznika przy drzwiach i jednym ruchem wyłączyłem prąd w całym mieszkaniu.
Zmęczenie i ból brzucha nie pozwalały mi na głębsze rozmyślania, postanowiłem więc nie myśleć już o niczym. Zjechaliśmy na dół windą, otworzyłem samochód i rzuciłem bagaż na tylne siedzenie. A jeśli ktoś nas obserwuje i zamierza za nami jechać? Proszę bardzo. Było mi już wszystko jedno. Kogo miałem się bać? Symbolantów? Systemu? A może tych dwóch z nożem? Przed kim miałem się bronić? Zresztą i tak nie miałem żadnych szans. Niewyspany, z rozciętym na sześć centymetrów brzuchem, zamierzałem zejść do podziemi i stawić czoło Czarnomrokom – to mi zupełnie wystarczało. Jeśli ktoś ma ochotę się przyłączyć – proszę bardzo, nie widzę przeszkód.
Nie chciałem siadać za kierownicą, ale dziewczyna nie umiała prowadzić samochodu.
– Przepraszam. Umiem co prawda jeździć konno… – powiedziała.
– Nie przejmuj się, to też się może kiedyś przydać.
Sprawdziłem, czy mam wystarczającą ilość benzyny, i wyjechałem z parkingu. Potem wąską i krętą uliczką wydostałem się na główną drogę. Pomimo późnej pory ulica była zatłoczona. Nie mogłem pojąć, dlaczego tylu ludzi jeździ samochodami w środku nocy. Dlaczego nie wrócą do domu o szóstej, nie położą się spać przed dziesiątą i nie pogaszą świateł?
No, ale ostatecznie to nie moja sprawa. Nikt nie pytał mnie przecież o zdanie. Nikt nie przestanie wydobywać ropy, przerabiać jej na prąd i benzynę, a potem jeździć po nocy, bez względu na to, co ja o tym myślę. Powinienem się raczej zastanowić, jak rozwiązać swój własny problem.
Ziewnąłem przeciągle, czekając na światłach.
Przede mną stała ciężarówka załadowana po brzegi plikami papierów. Po prawej zaś zatrzymał się biały sportowy skyline. Siedziała w nim młoda dziewczyna, a obok niej równie młody chłopak. Pewnie jechali się zabawić, a może już wracali? Ale oboje sprawiali wrażenie dość znudzonych. Na lewej ręce, którą dziewczyna opierała na oknie, połyskiwały dwie srebrne bransoletki. Po chwili poczułem na sobie jej wzrok. Nie, żeby się mną zainteresowała, po prostu nie miała na co patrzeć. Spojrzała na mnie tak, jakbym był szyldem restauracji albo znakiem drogowym. Odwzajemniłem spojrzenie. Nie była brzydka, ale twarz miała raczej pospolitą. Taką, jaką miewa znajoma głównej bohaterki telewizyjnego serialu. Podczas spotkania w kawiarni wypowiada zwykle kwestię: „Co się z tobą dzieje? Ostatnio marnie wyglądasz", czy coś w tym rodzaju. Zwykle pojawia się na ekranie tylko raz, a kiedy zniknie, nie można sobie jej przypomnieć.
Zapaliło się zielone światło i podczas gdy ciężarówka przed nami zbierała się do startu, biały skyline z dość głośnym warkotem silnika i muzyką Duran Duran, która dobiegała z głośników, zniknął w oddali.
– Zwróć uwagę, czy ktoś za nami nie jedzie – powiedziałem do grubaski.
Skinęła głową i odwróciła się do tyłu.
– Myślisz, że ktoś nas śledzi?
– Nie wiem, ale nie zaszkodzi uważać. Może być hamburger? To nie zajmie dużo czasu.
– Wszystko mi jedno.
Zajechałem do pierwszej z brzegu hamburgerni „drive in". Do samochodu podeszła kelnerka w krótkiej czerwonej sukience.
– Podwójny hamburger z serem, frytki i czekolada na gorąco – powiedziała grubaska.
– Zwykły hamburger i piwo.
– Przykro mi, ale nie prowadzimy piwa – odparła kelnerka.
– Zwykły hamburger i cola – poprawiłem się. Co mi przyszło do głowy, żeby prosić o piwo w lokalu „drive in"?
Czekając na zamówione dania, z uwagą wypatrywaliśmy pościgu, ale do hamburgemi nie wjeżdżał żaden samochód. Jeśli się zastanowić, to gdyby ktoś nas rzeczywiście śledził, nie wjeżdżałby przecież na ten sam parking. Powinien raczej zaczekać w jakimś ciemnym kącie, aż wyjedziemy. Przestałem wypatrywać samochodu i zająłem się połykaniem hamburgera z chipsami i listkiem sałaty nie większym niż bilet na autostradę. Dziewczyna jadła swojego hamburgera powoli, z namaszczeniem, pogryzając frytkami i popijając czekoladą.
– Chcesz trochę frytek? – zaproponowała.
– Nie chcę – odparłem.
Zjadła wszystko do czysta, wypiła czekoladę, po czym oblizała palce z musztardy i keczupu i wytarła usta serwetką. Niewątpliwie bardzo jej smakowało.
– Wracając do sprawy dziadka – odezwałem się – myślę, że najpierw powinniśmy iść do laboratorium.
– Chyba tak. Może znajdziemy tam jakiś ślad. Pomogę ci.
– Ale jak się tam dostaniemy? Mówiłaś, że urządzenie, którym odstraszacie Czarnomroki, jest zepsute.
– Mam zapasowy podręczny aparat na Czarnomroki. Nie ma wprawdzie wielkiej mocy, ale wystarczy, żeby utrzymać je w bezpiecznej odległości.
– W takim razie wszystko w porządku – uspokoiłem się.
– Tak, jest tylko jeden problem – powiedziała. – To urządzenie jest na baterie i działa tylko pół godziny, potem ładuje się przez piętnaście minut. Jest tak skonstruowane, żeby starczyło tylko na drogę między biurem a laboratorium.
Nie odzywałem się więcej. Lepsze to niż nic, a poza tym i tak nie mieliśmy wyboru. Wyjechałem z parkingu i po drodze kupiłem w nocnym sklepie dwa piwa i małą butelkę whisky. Zatrzymałem się na poboczu, wypiłem oba piwa i jedną czwartą whisky. Ulżyło mi, zakręciłem zakrętkę i podałem butelkę dziewczynie, żeby wsadziła ją do plecaka.
– Dlaczego tyle pijesz? – spytała.
– Boję się – odpowiedziałem.
– Ja też się boję, a nie piję.
– Pewnie boimy się inaczej.
– Co przez to rozumiesz?
– Im człowiek starszy, tym mniej pozostaje mu rzeczy, które mógłby zastąpić czymś innym – powiedziałem.
– I prędzej się męczy?
– Właśnie.
Wyciągnęła rękę i dotknęła nią mojego ucha.
– Nie martw się. Będę przy tobie – powiedziała.
– Dziękuję.
Zatrzymałem się przed budynkiem, w którym znajdowało się biuro, wysiadłem z samochodu i założyłem plecak. Czułem równomierny tępy ból. Jakby po moim brzuchu przejeżdżał powoli wóz z sianem. To tylko zwykły ból – starałem się myśleć. Zwykły, powierzchowny ból, nie ma związku ze mną samym. Jak deszcz. Popada i przestanie. Zebrałem resztki szacunku dla samego siebie i odpędziwszy nimi myśli o bólu, ruszyłem w ślad za dziewczyną.
Przy wejściu zatrzymał nas postawny strażnik i zażądał legitymacji służbowej. Dziewczyna wyjęła z kieszeni kartę magnetyczną i podała ją strażnikowi. Ten wsunął ją do komputera, sprawdził nazwisko i numer pokoju, po czym odblokował drzwi.
– To bardzo specyficzny budynek – wyjaśniła dziewczyna, kiedy przechodziliśmy przez obszerny hall. – Wszyscy jego użytkownicy mają jakieś tajemnice, dlatego jest wyjątkowo dobrze strzeżony. Prowadzi się tutaj ważne badania, odbywają się tajne narady. Strażnik legitymuje wszystkich przy wejściu, a potem za pomocą ukrytych kamer sprawdza, czy każdy trafił do właściwego pokoju. Dlatego jeśli nawet ktoś nas śledził, nie uda mu się wejść do biura.
– W takim razie ochrona wie również o przejściu z biura do podziemi?
– Nie sądzę. Dziadek wymyślił tę dziurę, zanim powstał ten budynek. Wie o niej chyba tylko właściciel i główny projektant. W trakcie budowy mówiło się, że to kanalizacja, w projekcie też narysowano coś innego.
– To musiało dużo kosztować.
– O, tak. Ale dziadek ma pieniędzy jak lodu. Ja zresztą też. Jestem bardzo bogata. Pomnożyłam na giełdzie spadek i ubezpieczenie po rodzicach.
Wyjęła z kieszeni klucz i otworzyła nim windę. Wsiedliśmy do tej samej co poprzednio, dziwacznie wielkiej windy.
– Na giełdzie?
– Tak. Dziadek nauczył mnie, jak to robić. Jak wybierać informacje, oceniać rynek, jak oszukiwać urząd podatkowy i wysyłać pieniądze do zagranicznych banków. Giełda jest bardzo ciekawa. Grałeś?
– Niestety, nie – powiedziałem. – Nigdy nie założyłem nawet długoterminowego rachunku.
– Dawniej dziadek zajmował się wyłącznie giełdą, ale w pewnym momencie miał już za dużo pieniędzy, więc porzucił giełdę i został naukowcem. To niesamowite, prawda?
– Rzeczywiście – powiedziałem.
– Dziadek jest najlepszy we wszystkim, co robi.
Winda poruszała się tak wolno, jak za pierwszym razem. Znów nie wiedziałem, czy jedziemy w dół, czy w górę.
– Dziadek twierdzi, że nauka w szkole jest zbyt nieefektywna, żeby człowiek mógł w przyszłości zostać kimś wybitnym. Co o tym sądzisz? – zapytała.
– Tak, chyba ma rację. Chodziłem do szkoły szesnaście lat, ale nie nauczyłem się niczego pożytecznego. Nie znam języków, nie umiem grać na żadnym instrumencie, nie mam pojęcia o giełdzie, nie umiem też jeździć konno.
– Więc dlaczego nie zrezygnowałeś ze szkoły? Mogłeś to zrobić w każdym momencie.
– Niby tak – powiedziałem. Rzeczywiście, gdybym chciał, mógłbym przecież nie chodzić do szkoły. – Nie przyszło mi to do głowy. W przeciwieństwie do ciebie, wychowałem się w zwykłej rodzinie. Poza tym w ogóle nie myślałem o tym, że mógłbym zostać kimś wybitnym.
– To błąd – powiedziała. – Każdy ma w sobie zalążek wybitnych zdolności. Tylko że większość ludzi nie wie, jak rozwinąć swój talent. Niszczą go i rzeczywiście nigdy niczego nie osiągają.
– Tak jak ja – wtrąciłem.
– Nie, z tobą jest inaczej. Ty otoczyłeś się skorupą i to, co masz w środku, pozostało bez skazy.
– Skorupą?
– Tak. Dlatego jeszcze nie jest za późno. Nie zamieszkałbyś ze mną, oczywiście, jak już będzie po wszystkim? Nie chcę, żebyś się ze mną ożenił, może po prostu pojechalibyśmy gdzieś razem, do Grecji, Rumunii albo Finlandii i tam spędzili trochę czasu, jeżdżąc konno i śpiewając piosenki? O pieniądze możesz się nie martwić. No i wreszcie rozwiniesz swój talent, zostaniesz kimś wielkim!
– Hm… – zastanowiłem się. To nawet niezły pomysł. Jako cyfrant byłem skończony, no i nie da się ukryć, że spokojne życie za granicą miało dla mnie dużo uroku. Problem był tylko jeden – nie umiałem wyobrazić sobie siebie w roli wielkiego człowieka. Czyż wielcy ludzie nie zostają takimi właśnie dzięki temu, że bardzo mocno w to wierzą? Nie słyszy się, żeby ktoś, kto sam w to nie wierzy, został wybitnym człowiekiem, to tak się akurat złożyło. Nagle winda otworzyła się i dziewczyna wyszła na korytarz. Pospiesznie uczyniłem to samo. Znów szliśmy tym niekończącym się korytarzem. Ona – raźnie postukując obcasami szpilek, a ja kilka kroków za nią. Przede mną kołysały się jej zgrabne pośladki i połyskiwały złote klipsy.
– Załóżmy, że tak się stanie – powiedziałem w kierunku jej pleców. – Nie sądzisz jednak, że taki układ byłby trochę niesprawiedliwy? Co ja mógłbym dać ci w zamian?
– Na pewno coś by się znalazło.
– Nie sądzę.
– Naprawdę? – dziewczyna zwolniła nieco kroku, szła teraz obok mnie. – A twoja skorupa? Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym ją poznać. Dowiedzieć się, skąd się wzięła i jak działa. To bardzo interesujące.
– Nie przesadzaj. Każdy w mniejszym lub większym stopniu otacza się skorupą. Jeśli tylko poszukasz, znajdziesz takich ludzi na pęczki. Nie wychodzisz na świat, więc nie wiesz, czym jest życie zwykłych ludzi. To wszystko.
– Ty naprawdę o niczym nie wiesz! – przerwała mi. – Przecież posiadasz zdolność tasowania!
– No i co z tego? To tylko nabyta umiejętność. Poddałem się operacji i odbyłem specjalny trening. Przy odrobinie cierpliwości prawie każdy może się tego nauczyć. Tak jak liczenia na liczydle albo gry na fortepianie.
– Nieprawda – powiedziała. – Na początku rzeczywiście wszyscy tak myśleli. Że każdy – oczywiście każdy, kto podoła testom – będzie w stanie opanować tę sztukę. Dziadek też tak myślał. W sumie dwudziestu sześciu ludzi poddano tej operacji. Z tym nie było żadnych problemów. Trudności pojawiły się później.
– Co takiego?! Nic nie wiem o żadnych trudnościach! Wszystko przebiega zgodnie z planem.
– To wersja oficjalna. Prawda wygląda inaczej. Dwudziestu pięciu spośród dwudziestu sześciu cyfrantów ze zdolnością tasowania zmarło w przeciągu roku. Tylko ty jeden przeżyłeś już trzy lata i wciąż możesz tasować. Czy nadal twierdzisz, że jesteś przeciętny? Jesteś teraz człowiekiem numer jeden!
Wsadziłem ręce do kieszeni i szedłem jakiś czas w milczeniu. Więc moja sytuacja była aż tak groźna? Najbardziej przerażało mnie tempo, w jakim się pogarszała. Do czego to doprowadzi?
– Co było przyczyną ich śmierci? – zapytałem.
– Nie wiadomo. Podobno jakieś uszkodzenie wewnątrz mózgu, ale nie wiadomo, co je wywołało.
– Chyba istnieje jakaś hipoteza?
– Tak. Dziadek mówił, że prawdopodobnie przeciętny człowiek nie jest w stanie znieść naświetlania jądra świadomości. Szare komórki wytwarzają coś w rodzaju przeciwciał, ale reakcja jest zbyt gwałtowna i powoduje śmierć. Oczywiście, to wszystko jest bardziej skomplikowane, powtarzam ci w dużym skrócie.
– Dlaczego w takim razie ja przeżyłem?
– Ty miałeś już przeciwciała. Właśnie tę skorupę. Nie wiadomo, skąd ci się wzięła, ale to ona pozwoliła ci przeżyć. Dziadek próbował wytworzyć taką warstwę ochronną sztucznie, ale, jak się okazało, była zbyt słaba.
– Warstwa ochronna? To znaczy coś w rodzaju skórki arbuza?
– Tak, można tak powiedzieć.
– No, a ta moja warstwa ochronna, skórka czy co tam jeszcze, jest cechą wrodzoną czy nabytą?
– Częściowo pewnie wrodzoną, a częściowo nabytą. Ale dziadek nie chciał powiedzieć mi o tym nic więcej. To postawiłoby mnie w niebezpiecznej sytuacji. W każdym razie, człowiek o takiej odporności zdarza się podobno raz na milion albo półtora miliona. Poza tym przysposabianie cyfrantów do tasowania zostało wstrzymane, więc znalezienie drugiego takiego człowieka stało się niemożliwe.
– W takim razie to prawdziwy cud, że znalazłem się wśród tych dwudziestu sześciu ludzi.
– Tak. Jesteś skarbem nauki, jesteś kluczem.
– Co właściwie zrobił mi twój dziadek? Jakie znaczenie miały dane, które dał mi do tasowania i czaszka jednorożca?
– Gdybym to tylko wiedziała…
Biuro, podobnie jak moje mieszkanie, było kompletnie zrujnowane. Podłogę wyścielały dokumenty, stół leżał wywrócony do góry nogami, sejf był otwarty, szuflady szafki wyciągnięte, a na rozprutej nożem sofie piętrzyły się ubrania profesora i dziewczyny. Większość jej ubrań była różowa. Od głębokiego różu po zupełnie blady – pełna gradacja tego koloru.
– To okropne – powiedziała, kręcąc głową. – Pewnie przedostali się przez dziurę.
– Myślisz, że to Czarnomroki?
– Nie. Po pierwsze nie wychodzą na ziemię, a po drugie byłoby je czuć.
– Czuć?
– Tak, strasznie śmierdzą zepsutą rybą i błotem. To nie Czarnomroki. Już raczej ci dwaj, którzy przyszli do twojego mieszkania. Działali w podobny sposób.
– Rzeczywiście – powiedziałem i jeszcze raz rozejrzałem się po pokoju. Przed wywróconym stołem w świetle jarzeniówki błyszczały wysypane z pudełka spinacze do papieru. Udając, że przyglądam się podłodze, schowałem garść spinaczy do kieszeni spodni.
– Trzymaliście tu coś ważnego?
– Nie – odparła. – To wszystko prawie bezwartościowe śmieci. Rachunki, ewidencje, jakieś mało istotne źródła naukowe. Nie ma czego żałować.
– A ten aparat na Czarnomroki?
Dziewczyna pogrzebała chwilę w rzeczach wytrząśniętych z szafki i wyciągnęła stamtąd niewielkie urządzenie w kształcie woltomierza. Kilkakrotnie włączyła je i wyłączyła na próbę.
– W porządku. Działa. Pewnie je zlekceważyli. To bardzo proste urządzenie, dlatego jest dość odporne na wstrząsy – powiedziała.
Następnie przykucnęła w kącie, odsunęła obudowę kontaktu i nacisnęła ukryty tam mały guzik. Wstała i położyła rękę na ścianie. We wnęce, jaka ukazała się w tym miejscu w ścianie, znajdował się sejf. Otworzyła szyfrowy zamek.
– Czy mógłbyś wyjąć wszystko z sejfu i położyć na stole?
Z trudem opanowałem ból brzucha, ale podniosłem stół i ułożyłem na nim przedmioty, które znalazłem w sejfie. Były to: spięty gumką pięciocentymetrowy plik książeczek oszczędnościowych, jakieś akcje i obligacje, dwa lub trzy miliony gotówką, coś bardzo ciężkiego w płóciennym woreczku, notes i szara koperta. Dziewczyna wyjęła z koperty stary poczerniały zegarek Omega z pękniętym szkiełkiem i złoty pierścionek.
– To pamiątka po ojcu – powiedziała. – Pierścionek należał do matki. To wszystko, co mi po nich zostało. Reszta zginęła w płomieniach.
Skinąłem głową. Dziewczyna schowała zegarek i pierścionek z powrotem do koperty, a do kieszeni marynarki wsadziła garść banknotów.
– Zupełnie zapomniałam, że tu były – powiedziała.
Następnie pokazała mi przedmiot, który znajdował się w płóciennym woreczku. Był to mały automatyczny pistolet. Po tym, w jaki sposób był wytarty i przybrudzony, poznałem, że to nie była atrapa. To była prawdziwa spluwa. Nie znam się na broni, ale zdawało mi się, że widziałem taki na jakimś filmie. Browning albo beretta. Oprócz pistoletu w woreczku znajdował się zapasowy magazynek i pudełko naboi.
– Dobrze strzelasz? – spytała.
– Żartujesz? Nigdy nie miałem czegoś takiego w ręce.
– Naprawdę? Ja nawet nieźle. Trenuję już od kilku lat. Z dziesięciu metrów trafiam do celu wielkości pocztówki. To chyba niezły wynik?
– Rzeczywiście – zgodziłem się. – Ale skąd wzięłaś coś takiego?
– Ty chyba jesteś naprawdę głupi – powiedziała znudzonym głosem. – Wszystko można kupić, jak się ma pieniądze. Nie wiesz o tym? Ale skoro nie umiesz strzelać, to pozwól, że ja to wezmę.
– Proszę bardzo. Tylko nie strzel do mnie, na dole jest ciemno. Już i tak ledwo się ruszam.
– Nic się nie martw. Jestem wyjątkowo ostrożna – zapewniła i włożyła pistolet do prawej kieszeni marynarki. To dziwne, wkładała tam różne rzeczy, lecz kieszeń nie wydawała się wypchana, w ogóle nie zmieniała kształtu. Chyba była jakoś specjalnie uszyta, a może po prostu była dobrze uszyta.
Następnie otworzyła notes w czarnej skórzanej oprawce i stanąwszy pod lampą, dłuższy czas przyglądała się notatkom. Ja również zerknąłem do notesu, ale ujrzałem tylko jakieś niezrozumiałe cyfry i litery.
– To dziennik dziadka – powiedziała. – Jest napisany szyfrem, który znamy tylko my dwoje. Dziadek powiedział, że gdyby mu się coś stało, powinnam przeczytać ten dziennik. Zaraz… dwudziestego dziewiątego września wykonałeś pranie, prawda?
– Zgadza się.
– To jest oznaczone cyfrą jeden. Pewnie pierwszy stopień. Następnie trzydziestego w nocy albo pierwszego przed południem wykonałeś tasowanie. To też się zgadza?
– Tak.
– Przy tym jest dwójka. Drugi stopień. Potem… czekaj… o, jest, drugi października, południe. Trzy – anulować program.
– Drugiego w południe miałem się spotkać z profesorem. Pewnie zamierzał skasować program „Koniec Świata" w moim mózgu, żeby świat rzeczywiście się nie skończył. Ale tymczasem profesor został porwany, może nawet już nie żyje…
– Nie histeryzuj. Zobaczę, co jest dalej. Szyfr jest bardzo skomplikowany.
Dziewczyna przyglądała się notatkom, a ja tymczasem porządkowałem rzeczy w plecaku. Wymieniłem baterie w latarce. Peleryny i kalosze leżały rozrzucone po podłodze, ale na szczęście nie były uszkodzone i nadawały się do użytku. Przechodząc pod wodospadem bez peleryny, zmoklibyśmy do suchej nitki. A to z pewnością nie złagodziłoby mojego bólu. Po namyśle wygrzebałem też jej buty do joggingu i wsadziłem je do plecaka. Na moim cyfrowym zegarku dochodziła północ. Pozostało więc dokładnie dwanaście godzin do wyznaczonego terminu.
– Potem ciągną się jakieś wyliczenia. Zużycie prądu, prędkość rozpuszczania, opór, zakres błędu i tym podobne rzeczy. Nic z tego nie rozumiem.
– Opuść to, czego nie rozumiesz. Nie mamy czasu – ponaglałem. – Rozszyfruj tylko to, co rozumiesz.
– Nie muszę niczego rozszyfrowywać.
– Dlaczego?
Podała mi notes i pokazała miejsce, w którym skończyła czytać. Nie było tam żadnego szyfru, tylko wielki znak przekreślenia, obok data i godzina. W porównaniu z drobnym, niemal trudnym do odczytania bez lupy pismem, znak był nieproporcjonalnie duży.
– Czy to ma oznaczać odstęp? – spytała.
– Może. A może to jest cztery. Jeżeli zgodnie z punktem trzy program nie zostanie skasowany, dojdzie właśnie do czegoś takiego.
– W takim razie musimy odnaleźć dziadka do południa.
– Tak, koniecznie.
– Ile zostało jeszcze czasu? – zapytała. – Do tego końca świata?
– Trzydzieści sześć godzin – odparłem. – Nie musiałem patrzeć na zegarek. Przez ten czas ziemia wykona półtora obrotu. Dwa razy ukaże się poranne, a raz popołudniowe wydanie gazet. Dwa razy zadzwonią budziki, a mężczyźni dwa razy się ogolą. Szczęśliwcy odbędą dwa, a może trzy stosunki. Trzydzieści sześć godzin to właśnie tylko tyle. Zakładając, że człowiek żyje przeciętnie siedemdziesiąt lat, trzydzieści sześć godzin to jedna z siedemnastu tysięcy trzydziestu trzech części tego czasu. I po tych trzydziestu sześciu godzinach nastąpi koniec świata.
– Co teraz?
Znalazłem środek przeciwbólowy w apteczce obok szafki, połknąłem go, popijając wodą z manierki i założyłem plecak.
– Schodzimy – zadecydowałem.
Koniec Świata – śmierć zwierzy
Pierwszy prawdziwy śnieg w ciągu jednej nocy przykrył ziemię pięciocentymetrową warstwą i przysypał ich znacznie już wybielone, lecz jeszcze złote ciała. Słońce, które rankiem wyjrzało na chwilę zza chmur, opromieniło ten zimowy pejzaż świeżym blaskiem. Ponad tysiącem par nozdrzy kłębiła się biała para.
Obudziłem się przed świtem i zobaczyłem, że Miasto dokładnie przykryło się bielą. To był wspaniały widok. Na jednobarwnym tle ku niebu wznosiła się czarna wieża, a poniżej równie czarną wstęgą Miasto opasywała rzeka. Słońce jeszcze nie wstało i niebo szczelnie zasłaniały grube chmury. Włożyłem płaszcz, rękawiczki i mało uczęszczaną drogą ruszyłem w kierunku Miasta. Na śniegu nie było żadnych śladów. Wziąłem trochę śniegu do ręki, był sypki i miękki jak cukier puder. Na skutych lodem brzegach rzeki układał się w nieregularne fałdy.
Nie poruszało się nic poza moim białym oddechem. Nie było wiatru, a ptaki jeszcze się nie obudziły. Jedynie nienaturalnie głośne skrzypienie śniegu pod moimi butami gromkim echem odbijało się od kamiennych murów.
Kiedy dotarłem do bramy, na placu dostrzegłem Strażnika. Siedział skulony pod wózkiem, który kiedyś naprawiał wraz z cieniem. Oliwił właśnie osie. Na wózku stało kilka glinianych dzbanów z olejem rzepakowym, który służył mu do tego celu. Dla pewności przywiązane były sznurem do bocznej ściany wózka. To dziwne – pomyślałem – po co mu tyle oleju?
Strażnik wychylił się spod wózka i przywitał mnie uniesieniem dłoni. Był chyba w dobrym humorze.
– Nie za wcześnie? Co cię sprowadza do mnie o tej porze?
– Nie mam żadnej sprawy. Podziwiam zimowy krajobraz. Ze wzgórza Miasto wygląda naprawdę pięknie.
Strażnik roześmiał się głośno i jak zwykle położył rękę na moim ramieniu. Nie miał nawet rękawiczek.
– Z ciebie też niezły dziwak. Napatrzysz się jeszcze na ten krajobraz. Żeby wstawać o tej porze i podziwiać śnieg? Ty chyba rzeczywiście nie jesteś zupełnie normalny.
Potem stał chwilę i przyglądał się bramie. Z jego ust wydobywało się tyle pary, że przypominał maszynę parową.
– Ale przyszedłeś w dobrym momencie – powiedział. – Wejdź na wieżę obserwacyjną. Zaraz zagram na rogu i zobaczysz coś ciekawego.
– Co takiego?
– Zobaczysz.
Nie wiedziałem, o co mogło mu chodzić, ale wszedłem na wieżę. Rozejrzałem się z góry. Las Jabłoniowy, cały w śniegu, wyglądał jak puszysta chmura, która opadła na ziemię. Również Północne i Wschodnie Góry dokładnie pokryły się bielą. Tylko gdzieniegdzie, w miejscu urwistych skał, biel przeorana była szarymi bruzdami.
Stado zwierzy spało spokojnie, jak zwykle, tuż pod murem. Podkuliwszy nogi, leżały na ziemi z postawionymi do góry rogami. Śnieg przykrył także ich grzbiety, lecz one zdawały się o tym nie wiedzieć.
Niebo zaczęło się przejaśniać, a ja wciąż stałem na wieży i czekałem. Starałem się nie patrzeć na promienie słońca, które wąskimi szparami przedzierały się przez chmury.
Wkrótce Strażnik otworzył bramę i zadął w róg. Jak zwykle, raz długo i trzy razy krótko. Wraz z pierwszym dźwiękiem podniosły łby. Po ilości pary, jaka buchnęła z ich nozdrzy, poznałem, że w tym momencie zaczął się dla nich nowy dzień.
Kiedy wybrzmiała ostania nuta, zaczęły wstawać. Najpierw, jakby chcąc nabrać pewności, prostowały przednie nogi, podnosiły się na nich, po czym dźwigały zady. Następnie poruszały łbami, dźgając rogami powietrze, otrząsały się ze śniegu i szły w kierunku bramy.
Wówczas zrozumiałem, co miał na myśli Strażnik. Kilka zwierzy leżało wciąż w tej samej pozycji na ziemi. Nie wyglądały na zdechłe; raczej tak jakby się nad czymś głęboko zamyśliły. Lecz nie znalazły odpowiedzi, odpowiedź dla nich nie istniała. Nawet najmniejsza biała smuga nie unosiła się z ich pysków.
Na opustoszałym polu przypominały małe, przykryte białymi całunami pagórki. Tylko ich pojedyncze rogi jakoś zbyt ostro wbijały się w niebo.
Te, które pozostały przy życiu, przechodząc obok zmarłych, zwieszały łby bądź wyciszały stukot kopyt. Stado pogrążyło się w żałobie.
Słońce wznosiło się już wysoko i cień muru skurczył się niebezpiecznie, ale ja nie mogłem jeszcze odejść. Zdawało mi się, że słońce rozpuści ich śmierć, tak jak rozpuszczało śnieg, że wstaną i pójdą w kierunku bramy jak każdego ranka.
Ale nie wstały. Jedynie ich mokra sierść coraz wyraźniej błyszczała w porannym słońcu.
Dopiero kiedy zszedłem z wieży i wróciłem do mojego pokoju, zrozumiałem, jak bardzo nadwerężyłem oczy. Kiedy zamknąłem powieki, łzy jedna za drugą zaczęły kapać mi na kolana. Spróbowałem przemyć oczy zimną wodą, ale i to nie pomogło. Zasłoniłem okno i z zamkniętymi oczami przeleżałem kilka godzin.
Starzec zapukał do moich drzwi około dziesiątej. Przyniósł poranną kawę. Ujrzawszy mnie leżącego z twarzą w poduszce na łóżku, zmoczył ręcznik i przetarł nim moje powieki. Poczułem ostry ból za uszami, ale strumień łez został opanowany.
– Gdzie byłeś? – zapytał. – Nie wiesz, że poranne słońce jest bardzo ostre? Zwłaszcza gdy spadnie śnieg. Co ci przyszło do głowy, żeby wychodzić z domu w taki dzień!
– Widziałem je. Zdechło osiem, może dziewięć sztuk… nie, na pewno więcej.
– Zdechnie jeszcze więcej. Za każdym razem, kiedy spadnie śnieg.
– Dlaczego?
Odsunąłem ręcznik z twarzy i spojrzałem na starca wyczekującym wzrokiem.
– Są słabe. Zdychają z zimna i głodu. Tak było zawsze.
– Nie można temu zapobiec?
Starzec pokręcił głową. – Żyją tu od tysięcy lat i będą żyły drugie tyle. Zimą wiele z nich ginie, ale na wiosnę rodzą się następne. Nowe życie wypiera stare. Gdyby nie zdychały, nie starczyłoby trawy i liści dla wszystkich.
– Dlaczego nie przeniosą się w jakieś inne miejsce? W lesie liści jest pod dostatkiem, a na południu nie pada śnieg. Co je tu trzyma?
– Nie wiem – odparł. – Ale wydaje mi się, że nie mogą stąd odejść. Należą do Miasta, tak jak ja i ty. A może nie chcą odejść? Albo nie jedzą innych liści niż te, które rosną tutaj?
– Co się dzieje z ich zwłokami?
– Strażnik je pali – powiedział starzec, grzejąc swoje wielkie wysuszone dłonie na filiżance z kawą. – Teraz będzie miał dużo roboty. Najpierw obcina im łby. Gotuje je w wielkim garze i sporządza piękne czaszki. Ciała wywozi do lasu, oblewa olejem rzepakowym i pali.
– A potem napełnia czaszki Starymi Snami i oddaje do biblioteki? – zapytałem, nie otwierając oczu. – Dlaczego? Dlaczego właśnie czaszki?
Starzec nie odpowiedział. Usłyszałem skrzypienie podłogi pod jego stopami. Skrzypienie to powoli oddaliło się od łóżka i zatrzymało koło okna. Cisza trwała jeszcze jakiś czas.
– Dowiesz się, kiedy zrozumiesz, czym są Stare Sny. Nie mogę ci tego powiedzieć. To ty jesteś Czytelnikiem Snów. Ty sam musisz znaleźć odpowiedź.
Wytarłem łzy ręcznikiem i otworzyłem oczy. Przy oknie dostrzegłem zamazaną sylwetkę starca.
– Zimą różne rzeczy nabierają ostrości – ciągnął. – Czy to się komu podoba, czy nie. Śnieg pada, a one umierają. Nikt tego nie może powstrzymać. Po południu zobaczysz szary dym, który uniesie się nad murem. To dym z palonych zwłok. I tak będzie prawie codziennie. Biały śnieg i szary dym.
Hard-boiled wonderland – bransoletki, Ben Johnson, zmora
W czeluści za schowkiem panowała taka sama ciemność, jak za pierwszym razem, chociaż może dlatego, że wiedziałem już co nieco na temat Czarnomroków, zdawało mi się, że była jeszcze głębsza. W takiej zapierającej dech w piersiach ciemności musiała pogrążać się nocą Ziemia, zanim rozproszyły ją światła lamp, neonów i wystaw sklepowych.
Dziewczyna zeszła po drabinie pierwsza. Schodziła szybko, dziarsko człapiąc kaloszami, z aparatem na Czarnomroki w kieszeni peleryny i dużą latarką, przewieszoną skośnie przez ramię. Wkrótce usłyszałem jej głos, stłumiony szumem rzeki: „Droga wolna, możesz schodzić". Po czym ujrzałem w dole żółte światło. Wsadziłem latarkę do kieszeni i zacząłem schodzić. Znów chwila nieuwagi groziła skręceniem karku. Żeby o tym zapomnieć, przez cały czas myślałem o młodej parze z białego skyline'a, słuchającej Duran Duran. Oni o niczym nie wiedzieli. Nie wiedzieli, że schodzę teraz w ciemność z latarką i nożem w kieszeni, jedną ręką podtrzymując rozcięty brzuch. W głowie mieli tylko cyfry na szybkościomierzu, przeczucie lub wspomnienie seksu i nieszkodliwą melodię popularnej piosenki. Oczywiście nie mogłem ich za to winić.
Potem wyobraziłem sobie, że to ja siedzę za kierownicą skyline'a, obok mnie siedzi dziewczyna i słuchając Duran Duran, jedziemy nocą przez miasto. Czy zdejmie z lewej ręki dwie wąskie srebrne bransoletki, kiedy pójdziemy do łóżka? Nie, lepiej, żeby nie zdejmowała. Te bransoletki to jakby część jej ciała, powinny zostać na jej ręce.
Ale na pewno zdejmie. Dziewczyny zdejmują takie rzeczy pod prysznicem. W takim razie powinniśmy to zrobić, zanim weźmie prysznic. A może lepiej będzie, jeśli ją poproszę, żeby nie zdejmowała bransoletek? W każdym razie muszę coś wymyślić, żeby przespać się z nią w bransoletkach. Koniecznie.
Następnie wyobraziłem sobie nas w łóżku. Nie mogłem przypomnieć sobie jej twarzy, więc postanowiłem, że w pokoju będzie ciemno. Kiedy zdejmie tę swoją różową czy białą, czy może błękitną bieliznę, na jej ciele pozostaną już tylko bransoletki. Będą świecić w ciemności i wesoło dzwonić w pościeli.
Poczułem, że zaczynam mieć erekcję. Pięknie – pomyślałem. Dlaczego właśnie teraz? Dlaczego nie wtedy, z dziewczyną z biblioteki, a teraz, na środku drabiny. Jakie to niby znaczenie mają dwie srebrne bransoletki? I to teraz, gdy świat ma się skończyć?
Kiedy zszedłem z drabiny i stanąłem na skalnym podłożu, dziewczyna poświeciła latarką dookoła.
– Uważaj, są tutaj – powiedziała.
– Skąd wiesz?
– Słyszę odgłos ich kroków. Takie ciche człapanie płetwami. Poza tym czuję ich woń.
Wytężyłem słuch i węch, ale niczego nie usłyszałem, nie poczułem też żadnego zapachu.
– Nie rozpoznasz ich, bo nie masz wprawy. Ja słyszę nawet ich głos, kiedy rozmawiają. Jest prawie niesłyszalny, jak głos nietoperzy.
– Jak, w takim razie, symbolantom udało się z nimi porozumieć?
– To proste, potrzebne tylko odpowiednie urządzenie. Wystarczy zamienić fale głosu Czarnomroków na fale zbliżone do fal głosu ludzi i na odwrót. Pewnie skonstruowali coś takiego. Dziadek mówił, że to bardzo proste. Sam też zamierzał zrobić takie urządzenie, ale zrezygnował.
– Dlaczego?
– Nie chciał z nimi rozmawiać. To przeklęte plemię. Ich mowa też jest przeklęta. Jedzą tylko zepsute mięso i gnijące śmieci, a piją tylko brudną wodę. Dawniej mieszkały pod cmentarzami i jadły pochowanych tam ludzi. Zanim zaczęto kremować zmarłych.
– To znaczy, że nie jedzą żywych ludzi?
– Jeśli złapią żywego człowieka, wsadzają go na kilka dni do wody i jedzą go po trochu, począwszy od najbardziej zepsutych części.
– Aha. – Z trudem złapałem powietrze. – Wiesz co, może jednak wrócimy?
Ale szliśmy dalej. Dziewczyna z przodu, ja za nią. Kiedy świeciłem latarką w jej plecy, złote klipsy wielkości pocztowego znaczka odbijały światło.
– Te klipsy nie są za ciężkie? – zagadnąłem ją z tyłu.
– Przyzwyczaiłam się – odparła. – To tak jak z penisem. Nie czujesz chyba jego ciężaru?
– Rzeczywiście. Raczej nie.
– No właśnie.
Znów szliśmy chwilę w milczeniu. Dziewczyna znała chyba drogę na pamięć, bo oświetlała tylko dalsze części korytarza. Ja natomiast musiałem świecić sobie pod nogi, nic więc dziwnego, że odległość między nami zwiększała się z każdym krokiem.
– Zdejmujesz klipsy, kiedy bierzesz prysznic albo wchodzisz do wanny? – spytałem, żeby nie zostawiła mnie samego. Szła nieco wolniej, kiedy coś mówiła.
– Nie. To bardzo seksowne, prawda?
– Tak – przyznałem. – To znaczy, skoro tak twierdzisz…
– Ty zawsze kochasz się od przodu? Twarzą w twarz?
– Tak, zazwyczaj.
– Ale robiłeś to też od tylu?
– Rzeczywiście.
– Są chyba jeszcze jakieś inne sposoby? Tak chciałabym się tego nauczyć!
– Tego nie trzeba się uczyć. To przychodzi samo. Z wiekiem.
– Tak to ja nie chcę – odparła. – Ja muszę być… wyjątkowa. Już za pierwszym razem.
– Chyba za długo przebywałaś w towarzystwie starca. I to w dodatku genialnego starca. Świat nie składa się wyłącznie z takich ludzi. Większość błądzi w ciemnościach po omacku. Tak jak ja.
– Nie tak jak ty. Ty jesteś w porządku. Już ci to chyba wytłumaczyłam?
Przede wszystkim nie chciałem rozmawiać z nią o seksie. Mój penis w dalszym ciągu nie wracał do normalnego stanu, a w tej ciemności nie miało to żadnego sensu i, co ważniejsze, przeszkadzało mi w marszu.
– Mówiłaś, że ten aparat wysyła fale, których nie cierpią Czarnomroki – spróbowałem zmienić temat.
– Tak. Nie zbliżają się do niego na odległość mniejszą niż piętnaście metrów. Dlatego staraj się nie zostawać w tyle. Jak cię złapią, zabiorą cię do swojego gniazda i spuszczą do studni. W twoim przypadku wygryzać zaczną pewnie od brzucha. Mają bardzo ostre zęby i pazury.
Usłyszawszy to, przyspieszyłem kroku. Prawie deptałem jej po piętach.
– Boli cię jeszcze? – zapytała.
– Trochę mniej. Przy większym wysiłku czuję ból, ale poza tym można wytrzymać.
– Dziadek na pewno ci pomoże.
– W jaki sposób?
– To proste. Wprowadza do świadomości sygnał, który każe zapomnieć o bólu. Ból jest bardzo ważną informacją dla organizmu, dlatego nie można nadużywać tego środka, ale myślę, że sytuacja jest wyjątkowa.
– Byłbym wdzięczny – powiedziałem.
– Oczywiście jeśli uda nam się odnaleźć dziadka – dodała. Szła pewnym krokiem w górę rzeki, rzucając światło to na lewo, to na prawo. Boczne drogi po obu stronach skalnego wąwozu raz po raz otwierały swe ponure gardła. Ze szczelin wyciekała woda, która następnie małymi strumieniami wpadała do głównego nurtu. Brzegi tych niewielkich strumieni porośnięte były mchem. Nienaturalnie świeżym, zielonym mchem. Skąd taka zieleń u rośliny, która pod ziemią nie może przecież asymilować światła? Czyżby czuwała tu jakaś inna, podziemna opatrzność?
– Czy Czarnomroki wiedzą, że tu jesteśmy?
– Oczywiście – odparła obojętnie. – To ich świat. Pod ziemią nie wydarzy się nic, o czym by nie wiedziały. Są tutaj i obserwują nas. Już od jakiegoś czasu słyszę, jak się namawiają.
Rozejrzałem się dookoła, przyświecając sobie latarką, ale nie dostrzegłem niczego, poza obłymi kształtami skały.
– Kryją się w głębi szczelin, tam, gdzie nie dociera światło. I chyba idą za nami.
– Ile czasu minęło, odkąd włączyłaś to urządzenie?
Popatrzyła na zegarek.
– Dziesięć minut i dwadzieścia sekund. Jeszcze pięć minut i będziemy przy wodospadzie.
Dokładnie po pięciu minutach stanęliśmy przed wodospadem. Zdaje się, że urządzenie redukujące dźwięk pracowało nadal, bo, tak jak poprzednio, słychać było tylko niewielki szmer. Włożyliśmy kaptury, gogle i przeszliśmy pod głuchym wodospadem.
– To dziwne – odezwała się po drugiej stronie. – Reduktor dźwięku działa, to znaczy, że laboratorium nie zostało zniszczone. Gdyby Czarnomroki dostały się do środka, nie oszczędziłyby ni czego. Nienawidzą tego miejsca.
Drzwi do laboratorium były zamknięte na klucz, co potwierdzało jej teorię. Czarnomroki nie zamykałyby za sobą drzwi.
Długo ustawiała numery w zamku szyfrowym, po czym za pomocą klucza magnetycznego otworzyła drzwi. W pracowni było ciemno, unosił się mocny zapach kawy. Dziewczyna zamknęła szybko drzwi, szarpnęła za klamkę, by się upewnić, że są zamknięte, po czym zaświeciła światło.
Pokój wyglądał mniej więcej tak, jak moje mieszkanie i biuro na górze. Podłoga wyścielona była papierami, drogę zagradzały przewrócone meble i rozbite talerze, ściągnięty dywan leżał w kącie pokoju, a wszystko to oblane było chyba wiadrem kawy. Po co profesor zaparzył sobie tyle kawy? Sam nie wypiłby przecież takiej ilości.
A jednak laboratorium było zdewastowane w nieco inny sposób niż mieszkanie i biuro. Sprawcy wyraźnie wyznaczyli granicę pomiędzy rzeczami, które miały albo nie miały ulec zniszczeniu. Z jednymi rozprawili się bezwzględnie, innych nawet nie tknęli. Komputer, środki łączności, reduktor dźwięku i generator prądu pozostały nienaruszone, wystarczyło nacisnąć guzik, by zadziałały jak zwykle. Jedynie w wielkim nadajniku fal odstraszających Czarnomroki zerwana była instalacja, toteż urządzenie nie nadawało się chwilowo do użytku. Ale i tu zadbano, żeby cała naprawa ograniczyła się do wymiany instalacji.
Podobnie miała się sprawa z pokojem w głębi. Na pierwszy rzut oka panował tu nieopisany chaos, lecz wywołany był w sposób sztuczny i dokładnie zaplanowany. Jeśli się dobrze przyjrzeć, zniszczeniu nie uległa ani jedna czaszka, całe były również przyrządy niezbędne do pomiaru. Z nadmierną gorliwością zniszczono tylko łatwo dostępne urządzenia i materiały.
Dziewczyna zajrzała do schowka w ścianie. Sejf był otwarty. Wygarnęła popiół, w który zmieniły się dokumenty, i rozsypała go na podłodze.
– Jak myślisz, kto to zrobił?
– Ludzie – odparłem. – Pewnie symbolanci. W zmowie z Czarnomrokami otworzyli drzwi, ale do środka weszli tylko ludzie. Nie zniszczyli najważniejszych urządzeń – pewnie zamierzają przejąć laboratorium albo, co gorsza, zmusić profesora, żeby kontynuował swe badania. Wychodząc, zamknęli drzwi na klucz, żeby Czarnomroki nie dostały się do środka i nie dokończyły dzieła.
– Chyba nic ważnego nie dostało się w ich ręce.
– Chyba nie – powiedziałem, rozglądając się po pokoju. – Poza twoim dziadkiem. A on jest najważniejszy. W ten sposób nigdy się nie dowiem, co profesor zmajstrował w moim mózgu. To już koniec.
– Jeszcze nie – powiedziała grubaska. – Dziadek nie dał się złapać. Możesz być spokojny. Tutaj jest jeszcze jedno tajne wyjście. Dziadek na pewno wziął ze sobą aparat na Czarnomroki i uciekł.
– Skąd wiesz?
– To bardzo ostrożny człowiek. Niemożliwe, żeby dał się tak po prostu złapać. Na pewno uciekł tajnym wyjściem, kiedy usłyszał, że ktoś dobiera się do drzwi.
– W takim razie jest już na górze?
– Nie. To nie takie proste. To awaryjne wyjście przypomina labirynt, poza tym bezpośrednio łączy się z gniazdem Czarno- mroków. Trzeba co najmniej pięciu godzin, żeby się stamtąd wydostać. Aparat działa tylko pół godziny, więc dziadek musi być jeszcze w środku.
– Albo złapały go Czarnomroki.
– Nie sądzę. Pod ziemią jest jeszcze jeden schron. Myślę, że dziadek właśnie tam się ukrył. I pewnie czeka na nas.
– Rzeczywiście jest bardzo ostrożny – powiedziałem z podziwem. – Mam nadzieję, że wiesz, jak tam trafić?
– Tak, wytłumaczył mi kiedyś drogę, poza tym w notesie jest mapa. Zaznaczył na niej miejsca, w których trzeba szczególnie uważać.
– Na przykład na co?
– Może lepiej, żebyś nie wiedział? Są ludzie, którzy robią się nerwowi, jeśli usłyszą coś takiego.
Wziąłem głęboki oddech i postanowiłem nie pytać więcej o niebezpieczeństwa, jakie czyhały na nas po drodze.
– Jak daleko jest do tego schronu?
– Dwadzieścia pięć do trzydziestu minut, żeby dotrzeć do wejścia, stamtąd jeszcze godzina – półtorej do miejsca, w którym znajduje się dziadek. Za wejściem do schronu Czarnomrokami możemy się już nie przejmować, najważniejsze, żeby zdążyć tam dojść, zanim wyczerpią się baterie.
– A jeśli nie zdążymy?
– Cóż, będziemy świecić dookoła latarkami. Czarnomroki nie lubią, kiedy pada na nie światło. Ale wystarczy chwila ciemności…
– Aha – powiedziałem bezgłośnie. – Czy baterie już się naładowały?
– Jeszcze pięć minut.
– Pospieszmy się. Symbolanci niedługo tu będą. Czarnomroki na pewno ich zawiadomiły o naszym zejściu do podziemi.
Dziewczyna zdjęła pelerynę i kalosze i ubrała się w moją amerykańską kurtkę i buty do joggingu.
– Ty też powinieneś się przebrać. Nie przeciśniesz się w tym – powiedziała.
Zrzuciłem pelerynę i na sweter włożyłem wiatrówkę, zamiast kaloszy sneakersy i zarzuciłem plecak. Było już prawie wpół do pierwszej.
Dziewczyna otworzyła szafę, zrzuciła wieszaki ze stalowego drążka, po czym zaczęła kręcić drążkiem w jedną stronę. Po jakimś czasie dał się słyszeć lekki szczęk, jaki wydaje koło zębate, natrafiwszy na opór, i w prawym dolnym rogu ściana za szafą otworzyła się na szerokość siedemdziesięciu centymetrów. Z otworu biła ciemność tak gęsta, że niemal można było chwycić ją palcami. Poczułem powiew zimnego spleśniałego powietrza.
– Niezły pomysł, prawda? – powiedziała dziewczyna, trzymając się stalowego drążka.
– Rzeczywiście – przyznałem. – Chyba żaden normalny człowiek nie wymyśliłby czegoś takiego. To jakaś mania.
– Od razu mania! Umysł maniaka rozwija się w jednym kierunku. Z dziadkiem jest inaczej, on przewyższa innych ludzi pod każdym możliwym względem. Czy to będzie akustyka, czy genetyka, czy stolarka – powiedziała. – Nie ma drugiego takiego człowieka. W telewizji i na okładkach czasopism aż roi się od geniuszy, ale to wszystko pozoranci. Prawdziwemu geniuszowi wystarcza jego własny świat.
– Może jemu wystarcza, ale świat nie znosi samotnych geniuszy. Zrobi wszystko, żeby wykorzystać ich genialny umysł. Dlatego to, co się stało, było nieuniknione. Czy to geniusz, czy głupiec, nikt nie może zamknąć się we własnym świecie. Ani pod ziemią, ani otoczywszy się wysokim murem. Zawsze komuś uda się wedrzeć do środka. Twój dziadek nie jest wyjątkiem. Dlatego ja mam rozpruty brzuch, a do końca świata pozostało trzydzieści pięć godzin.
– Wszystko będzie w porządku. Musimy go tylko odnaleźć – powiedziała, po czym stanęła na palcach i pocałowała mnie tuż pod uchem. Czułem, jak pocałunek rozgrzewa moje ciało i łagodzi ból. Być może mam pod uchem takie specjalne miejsce? A może po prostu już dawno nie pocałowała mnie siedemnastolatka? Ostatni raz zdarzyło mi się to chyba osiemnaście lat temu.
– Jeśli uwierzysz, że wszystko będzie dobrze, na pewno nic się nie stanie – powiedziała.
– Im człowiek starszy, tym trudniej mu uwierzyć w różne rzeczy – odparłem. – Ściera się jak stare zęby. Nie, żeby robił się cyniczny albo podejrzliwy, po prostu się ściera.
– Boisz się?
– Tak – jeszcze raz zajrzałem w głąb czarnej dziury. – Od dzieciństwa nie lubię ciemnych i ciasnych miejsc.
– Ale nie mamy już odwrotu. Możemy tylko iść naprzód.
– Załóżmy, że tak. – Nie chciałem się z nią spierać. Zdawało mi się, że moje ciało należy do innego człowieka. Coś podobnego zdarzało mi się w gimnazjum, podczas gry w koszykówkę, kiedy gra toczyła się zbyt szybko i nie nadążałem świadomie kontrolować ruchów ciała.
Dziewczyna nie odrywała wzroku od tarczy nadajnika.
– Idziemy – powiedziała w pewnej chwili. Baterie były naładowane.
Weszliśmy do otworu w tej samej kolejności: dziewczyna pierwsza, ja za nią. Zamknęła drzwi, pokręcając identycznym stalowym drążkiem, który znajdował się również po drugiej stronie włazu. Jasny prostokąt za naszymi plecami zwężał się coraz bardziej, aż wreszcie zamienił się w jedną pionową linię i zniknął zupełnie. Ciemność, która nas otoczyła, była jeszcze głębsza niż ciemność za ścianą w biurze. Na nic zdawały się latarki, ich blade, pozbawione życia światło było tylko pustym miejscem, wyrwanym z ciemności.
– Nie bardzo rozumiem, dlaczego profesor wybrał drogę, która prowadzi obok gniazda Czarnomroków?
– To wbrew pozorom bardzo bezpieczne miejsce – powiedziała, kierując na mnie światło. – Tutaj znajduje się coś w rodzaju ich sanktuarium. Nawet Czarnomrokom nie wolno do niego wchodzić.
– To Czarnomroki mają swoją religię?
– Tak, chociaż trudno nazwać to religią. To zbyt okropne. Ich bóstwo jest rybą. Ogromną rybą bez oczu – powiedziała i skierowała światło przed siebie. – Chodźmy już. Szkoda czasu.
Strop korytarza był tak niski, że cały czas musieliśmy się schylać. Skały po bokach były gładkie w dotyku i dość równe. Mimo to kilka razy uderzyłem z całej siły głową o jakiś skalny występ. Nie miałem jednak czasu, żeby zwracać na to uwagę. Nie odrywając światła od pleców dziewczyny, za wszelką cenę starałem się nie zostać w tyle. Pomimo swojej otyłości dziewczyna była niezwykle zręczna, szybka i wytrwała. Ja też nie należę do słabeuszy, ale ból brzucha stawał się nie do zniesienia, kiedy musiałem iść niemal na czworakach. Zimna, mokra od potu koszula lepiła się do moich pleców. Wolałem jednak ból brzucha od perspektywy pozostania w tyle.
Coraz wyraźniej odczuwałem przepaść dzielącą mnie od własnego ciała. Chyba dlatego, że w tej ciemności nie mogłem go zobaczyć. Po pewnym czasie zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle mam jeszcze ciało. Czułem co prawda ból, kiedy uderzałem głową w ścianę, i nieustający ból brzucha, wyczuwałem też grunt pod stopami, ale to tylko ból i dotyk. Może to rodzaj złudzenia, taki jak swędzenie palców, które odczuwa człowiek po amputacji ręki?
Nie miałem jednak czasu, żeby przystawać co chwila i sprawdzać za pomocą latarki, czy jeszcze istnieję. Gdybym nie miał już ciała, to znaczy, gdybym był już tylko czymś w rodzaju duszy, a pewno byłoby mi lżej – tłumaczyłem sobie. Jaka pociecha z duszy, która wiecznie odczuwa ból rany, wrzodów żołądka albo hemoroidów? Jaki sens miałaby dusza, która nie może oderwać się od ciała?
O takich to sprawach myślałem, podążając za oliwkowozieloną wojskową kurtką, którą miała na sobie grubaska, wystającą spod spodu różową obcisłą spódniczką i różowymi butami do joggingu firmy Nike. W ciemności kołysały się złote klipsy, przypominając dwa robaczki świętojańskie krążące wokół jej szyi.
Nie oglądała się na mnie. Z zaciśniętymi ustami szła szybkim krokiem do przodu. Wyglądała tak, jakby w ogóle o mnie zapomniała. Nie zwalniając kroku, oświetlała latarką boczne korytarze i ślepe zaułki i błyskawicznie wybierała drogę. W mniej pewnych miejscach przystawała, wyciągała z kieszeni mapę i sprawdzała, w którą stronę powinniśmy iść. Wówczas udawało mi się ją dogonić.
– W porządku? Nie zbłądziliśmy? – zapytałem podczas takiego postoju.
– Jak na razie wszystko się zgadza – odpowiedziała stanowczo.
– Skąd wiesz?
– No, zgadza się – odparła i skierowała światło pod nogi. – Zresztą spójrz na ziemię.
Schyliłem się i uważnie obejrzałem skalę. W paru wgłębieniach dostrzegłem coś błyszczącego. Przedmiot, który podniosłem, był spinaczem do papieru.
– No widzisz – powiedziała. – To dziadek. Spodziewał się, że pójdziemy za nim i zostawił ślady.
– Aha.
– Minęło już piętnaście minut. Pospieszmy się.
Jeszcze kilka razy przystawaliśmy na podobnych rozdrożach, ale dzięki spinaczom nie traciliśmy czasu na szukanie właściwej drogi.
W paru miejscach natrafiliśmy też na głębokie dziury. Studnie te zaznaczone były na mapie czerwonym flamastrem, toteż kiedy zbliżaliśmy się do nich, szliśmy wolniej, ostrożnie świecąc latarkami pod nogi. Dziury miały jakieś pięćdziesiąt do siedemdziesięciu centymetrów średnicy i z łatwością można je było przeskoczyć albo obejść dookoła. Wrzuciłem do jednej z nich kamień wielkości pięści, ale nie doczekałem chwili, w której uderzył o dno. Zdawało się, że przeleciał Ziemię na wylot i wypadł gdzieś w Brazylii albo w Argentynie. Żołądek kurczył mi się ze strachu na myśl, że mógłbym postawić nogę w niewłaściwym miejscu i wpaść do takiej dziury.
Droga wiła się na lewo i prawo jak wąż, rozwidlała się i schodziła wciąż w dół i w dół. Z każdym krokiem oddalałem się od jasnego świata, jakby ktoś odklejał go od moich pleców.
Tylko raz zatrzymaliśmy się nieco dłużej. Dziewczyna nagle przystanęła, odwróciła się w moją stronę i zgasiła latarkę. Potem poszukała palcami moich warg i pocałowała mnie w usta. Objąłem ją i lekko przycisnąłem do siebie. Dziwne to było uczucie, nigdy nie całowałem się z dziewczyną w tak doskonałej ciemności… Zaraz… chyba Stendhal pisał coś na ten temat. Ale w jakiej to było książce? Nie mogłem sobie przypomnieć.
Jej szyja nie pachniała już melonową wodą toaletową. Pachniała szyją siedemnastoletniej dziewczyny. Poniżej szyi od dziewczyny bił mój własny zapach. To kurtka nasiąknięta wonią mojego życia. Przyrządzanych przeze mnie potraw, wylanej kawy i potu. Wszystkie te rzeczy przywarły do niej i przetrwały w niezmienionym kształcie. Poczułem nagle z całą mocą, że to wszystko nigdy już do mnie nie wróci.
Całowaliśmy się długo. Czas uciekał, ale to nie było teraz najważniejsze. Przede wszystkim musieliśmy odpędzić strach.
Czułem w ustach jej miękki język i ciepły oddech. Poruszała językiem, palcami wczepiwszy się w moje włosy. Ale po dziesięciu sekundach nagle odsunęła się ode mnie. Chyba tylko kosmonauta, którego pozostawiono w kosmosie, wiedziałby, co wtedy czułem.
Zaświeciłem latarkę. Dziewczyna stała obok mnie.
– Chodźmy – powiedziała, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie. Czułem jeszcze smak tego pocałunku. Potrafiłem wyczuć nawet bicie jej serca na mojej piersi.
– Umiem całować, prawda? – powiedziała, nie odwracając się.
– Prawda.
– Ale czegoś jakby brakowało?
– Rzeczywiście.
– Ale czego?
– Nie wiem.
Po pięciu minutach dość prostej drogi w dół doszliśmy do obszernej pustej sali. Powietrze było tutaj inne, inaczej też rozlegały się nasze kroki. Klasnąłem w dłonie, lecz dźwięk rozległ się gdzieś w środku sali i wrócił do mnie gromkim echem.
Dziewczyna wyjęła mapę i sprawdziła nasze położenie. Przez ten czas, świecąc dookoła latarką, oglądałem grotę. Sklepienie miało kształt półkuli i co za tym idzie, sama grota leżała na planie koła. Nie była dziełem natury. Ściany miała zbyt gładkie, nie było w nich żadnych wgłębień ani wybrzuszeń. Pośrodku sali znajdowała się płytka studzienka o średnicy jednego metra. Wypełniona była jakimś lepkim płynem. Płyn ten nie tyle śmierdział, co wydzielał woń, od której zbierało się na wymioty.
– Zdaje się, że jesteśmy przy wejściu do świątyni – powiedziała. – Udało się! Czarnomroki już dalej za nami nie pójdą.
– Ale czy się stamtąd wydostaniemy?
– Spokojna głowa. Dziadek na pewno coś wymyśli. Poza tym ma przecież drugi nadajnik. Będziemy mogli używać ich na zmianę.
– Rzeczywiście.
Ścianę po obu stronach wejścia do świątyni zdobił relief. Przedstawiał dwie ogromne ryby połączone ze sobą pyskami i ogonami w ten sposób, że tworzyły koło. Głowy tych fantastycznych stworzeń, niczym kabiny bombowców, wznosiły się wysoko ponad tułowiem, brakowało im oczu, a w ich miejscu wyrastały dwie grube macki zakończone skręconym jak u winorośli wąsem. Pyski miały nieproporcjonalnie duże, wycięte aż pod skrzela, a tuż pod nimi znajdowała się jakaś narośl, która przypominała pień ściętego drzewa. Początkowo myślałem, że to organ służący do oddychania, ale gdy mu się lepiej przyjrzałem, dostrzegłem, że zakończony był trzema ostrymi pazurami. Grzbiety ryb były okrągłe, a z łusek sterczały kolce.
– To zwierzę nie istnieje chyba naprawdę? – zwróciłem się do dziewczyny.
– Hm… nie wiem – powiedziała i schyliła się, żeby podnieść kilka spinaczy. – W każdym razie jesteśmy na właściwej drodze.
Jeszcze raz spojrzałem na relief. Wiedziałem, że Czarnomroki widzą w ciemności, ale dopiero teraz, gdy ujrzałem, z jaką precyzją wyrzeźbiły ten relief, dotarło to do mojej świadomości.
Tym razem korytarz wiódł pod górę. Strop podnosił się również, aż w końcu znalazł się poza zasięgiem naszego światła.
– Teraz będziemy się wspinać na górę – odezwała się. – Chodziłeś kiedyś po górach?
– Tak, dawniej robiłem to co tydzień. Ale chyba nigdy w nocy.
– To niewielka góra – powiedziała, chowając mapę do kieszeni na piersi. – Raczej pagórek. Ale dla nich to święta góra.
– To znaczy, że zamierzamy ją zbezcześcić?
– Nie. Na odwrót. Tutaj koncentruje się zło całego świata. To taka podziemna puszka Pandory. A my zamierzamy przejść przez jej środek.
– Jak przez piekło?
– No właśnie. Może to rzeczywiście coś podobnego do piekła? Powietrze nad tym miejscem różnymi szczelinami i dziurami przedostaje się na powierzchnię ziemi. Czarnomroki nie mogą się tam wydostać, ale powietrze tak. Może nawet przeniknąć do ludzkich płuc.
– Wolałbym tam nie wchodzić.
– Uwierz, że się uda. Już ci mówiłam. Jeśli uwierzysz, nie będziesz się niczego bal. Przypomnij sobie coś miłego. Może masz jakieś wspomnienia z dzieciństwa? Albo plany na przyszłość? Możesz myśleć o muzyce, którą lubisz, wszystko jedno.
– Mogę myśleć o Benie Johnsonie?
– O kim?
– To ten aktor, który tak pięknie dosiadał konia na starych filmach.
Zachichotała. – Jesteś wspaniały. Kocham cię do szaleństwa.
– Jestem dla ciebie za stary – powiedziałem. – Poza tym nie gram na żadnym instrumencie.
– Jak stąd wyjdziemy, nauczę cię jeździć konno.
– Dziękuję. A o czym ty będziesz myśleć?
– O pocałunku z tobą – odpowiedziała. – Właśnie dlatego całowałam się z tobą przed chwilą. Nie wiedziałeś?
– Nie.
– Wiesz, o czym myślał dziadek?
– Nie wiem.
– O niczym. On potrafi się tak po prostu wyłączyć. Wówczas żadna zła myśl nie przyjdzie mu do głowy.
Droga prowadziła coraz bardziej stromo w górę, w końcu musieliśmy pomagać sobie rękami. Przez cały czas myślałem o Benie Johnsonie. Przypomniałem sobie chyba wszystkie sceny, w których siedział na koniu, jakie widziałem w filmach Fort Apache, Ona nosiła żółtą wstążkę, Przywódca karawany czy Rio Grande. Wyobraziłem sobie białe chmury nad rozżarzoną prerią, jak gdyby przyczesane szczotką. Bawoły skupione w dolinie i kobiety w oknach, wycierające ręce w białe fartuszki. Światło falowato poruszane wiatrem, a ludzie śpiewali piosenki. Przez ten krajobraz niczym strzała pędził na koniu Ben Johnson. Jego sylwetka wciąż nie schodziła z kadru – kamera jechała za nim na szynach.
Trzymałem się kurczowo skały i po omacku szukałem drogi. Myślałem wciąż o Benie i jego koniu. To dziwne, ale prawie przestałem odczuwać ból, w ogóle zapomniałem o ranie.
Na szczęście grunt nie obsuwał się pod stopami, nie było też pionowych ścian, no i zawsze znalazł się w skale jakiś występ, którego można było się przytrzymać. Na ziemi nazywałoby się to trasą dla początkujących. Ale tutaj, pod ziemią, sprawa miała się inaczej. Po pierwsze, o czym nie muszę już wspominać, niczego nie było widać. Ani tego, co było tuż przed nami, ani tego, jak daleko było jeszcze na górę. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, co znajduje się pod nami ani czy obraliśmy dobrą drogę. Nie sądziłem do tej pory, że ciemność może mieć tak fatalny wpływ na stosunek człowieka do samego siebie. Kiedy dążymy do jakiegoś celu, zwykle zwracamy uwagę na trzy rzeczy: co zdołaliśmy zrobić do tej pory, w jakim punkcie znajdujemy się teraz i co powinniśmy jeszcze zrobić. Jeśli nie możemy tego ustalić, pozostaje nam tylko strach, niepewność i zmęczenie. Tak właśnie czułem się w tej chwili.
Nie mogłem trzymać latarki w ręce, więc schowałem ją do kieszeni. Dziewczyna zaś przerzuciła latarkę na plecy. Jedyne światło, jakie wdzierało się w tę czarną przestrzeń, kołysało się teraz na jej biodrach. Piąłem się w górę, nie spuszczając go z oczu.
Od czasu do czasu próbowałem zagaić rozmowę. Pytałem, czy wszystko w porządku albo jak daleko jeszcze na górę.
– Może zaśpiewasz jakąś piosenkę? – odezwała się w pewnej chwili.
– Jaką piosenkę? – zapytałem.
– Wszystko jedno. Zaśpiewaj coś.
– Nie śpiewam przy ludziach.
– Proszę, zaśpiewaj.
Nie miałem wyjścia, zaśpiewałem Pieczkę - starą rosyjską piosenkę, której nauczyłem się jeszcze w podstawówce.
Kiedy nocą sypie śnieg,
Siądźmy koło pieczki.
Pal się pieczko, pal wesoło,
Posłuchaj bajeczki.
Dawno temu, daleko stąd…
Nie wiedziałem, co było dalej, ale uzupełniłem piosenkę własnym tekstem. Rodzina siedziała właśnie przy pieczce, gdy nagle rozległo się pukanie. Ojciec poszedł otworzyć drzwi, a w progu ukazał się zraniony renifer. Powiedział, że jest strasznie głodny, więc nakarmili go brzoskwiniami z puszki. Taka mniej więcej była treść piosenki. Na końcu wszyscy usiedli przy pieczce i zaśpiewali piosenkę.
– Niezła! – pochwaliła. – Szkoda, że nie mogę bić brawa.
– Dziękuję.
– Zaśpiewaj coś jeszcze – poprosiła.
Tym razem zaśpiewałem na melodię White Christmas.
I’m dreaming of a white Christmas
Czy mógłbym podarować ci
Śnieżny pejzaż i serce,
Łagodne serce
Zamknięte w starym śnie?
– Świetna – powiedziała. – Sam ją ułożyłeś?
– Tak, w tej chwili.
– Dlaczego śpiewasz wciąż o zimie i śniegu?
– Sam nie wiem. Może dlatego, że tu tak zimno i ciemno. Nic innego nie przychodzi mi do głowy – powiedziałem, przerzucając ciężar ciała z jednego występu skały na drugi. – Teraz kolej na ciebie.
– Może być Piosenka o rowerze?
– Proszę bardzo.
W kwietniowy poranek
Po nieznanej ścieżce
Jechałam do lasu
Na moim rowerze.
Ten nowiutki rower
Był cały różowy,
Kierownica i siodełko -
Wszystko w różu,
I hamulce
Różowiutkie też.
– Zupełnie jakbyś śpiewała o sobie – powiedziałem.
– Tak, oczywiście. To piosenka o mnie – odparła. – Podoba ci się?
– Tak.
– Chcesz posłuchać, co było dalej?
– Oczywiście.
Kwietniowy poranek
Musi być różowy,
Wszystkie inne kolory
Odpadają z gry.
I nowiutki rower,
I buty różowe,
I czapka, i sweter,
I spodnie, i majtki
Oczywiście też.
– No dobrze, już wiem, co czujesz do różu, ale może zaśpiewasz, co było dalej? – wtrąciłem się.
– To bardzo ważna część – powiedziała. – Swoją drogą, widziałeś gdzieś prawdziwe różowe okulary przeciwsłoneczne?
– Tak, chyba Elton John takie nosił.
– Naprawdę? No trudno, śpiewam dalej.
Lecz po drodze
Spotkałam mężczyznę.
Był ubrany cały na niebiesko.
I zapomniał chyba się ogolić,
Więc ta broda też była niebieska,
Niczym długa noc.
Długa, długa noc
Jest zawsze niebieska.
– Czy to o mnie? – spytałem.
– Nie. Nie o tobie. Ty w tej piosence nie występujesz.
Oj, dziewczyno,
Zawróć z drogi!
Póki pora,
Bo w tym lesie – rzecze -
Miejsce jest dla zwierzy.
I w poranek ten kwietniowy
Nie odwrócisz biegu rzeki,
Nie odwrócisz biegu rzeki.
Ale jadę dalej,
Wprost do lasu,
Bo różowy rower mam.
W kwietniowy poranek
Nie ma się czego bać,
Byle nie zsiadać,
Bo mój rower
Nie jest czerwony ani niebieski, ani brązowy,
Tylko różowy i już.
Wkrótce po tym jak skończyła śpiewać Piosenkę o rowerze, dotarliśmy do szczytu. Odpoczęliśmy chwilę i rozejrzeliśmy się dookoła. Szczyt góry był płaski jak stół i tak szeroki, że w świetle latarki nie mogłem ustalić jego rozmiarów. Dziewczyna schyliła się w miejscu, w którym wdrapaliśmy się na skałę i podniosła kolejną garść spinaczy.
– No i gdzie jest twój dziadek? – zacząłem się niecierpliwić.
– Jeszcze chwilę. To już blisko. O tym szczycie dużo mi opowiadał, więc na pewno trafię.
– To znaczy, że przychodził tu wcześniej?
– Oczywiście. Dokładnie przebadał tę okolicę, żeby sporządzić mapę podziemi. Zna tutaj każdy kąt. Był we wszystkich bocznych korytarzach, wie o każdym tajnym przejściu.
– Przychodził tutaj sam?
– Tak, oczywiście. Dziadek zwykle wszystko robi sam. Nie dlatego, że nie lubi ludzi albo że im nie dowierza, po prostu nikt za nim nie nadąża.
– Chyba rozumiem – zgodziłem się. – A swoją drogą, gdzie teraz jesteśmy?
– W tej górze mieszkali kiedyś przodkowie Czarnomroków. A tutaj, na tym płaskim szczycie odprawiali swoje ceremonie. Ich kapłani składali tu ofiary bóstwu ciemności.
– Bóstwu ciemności, to znaczy tej okropnej rybie?
– Tak. Czarnomroki wierzą, że to ona stworzyła świat ciemności. Strukturę i mechanizm tej ziemi, idee i wartości, życie i śmierć i tak dalej. Sprowadziła też pierwszych przodków. – Dziewczyna skierowała światło pod nogi i pokazała mi metrowej może szerokości rów, który wykuty był w skale na głębokość dziesięciu centymetrów. Rów ten przebiegał prostą linią od krawędzi urwiska w głąb ciemnego płaskowyżu.
– To droga, która prowadzi do starego ołtarza. Myślę, że dziadek właśnie tam się schował. To idealne miejsce na kryjówkę, nawet kapłanom Czarnomroków nie wolno tam wchodzić.
Szliśmy teraz środkiem rowu w kierunku ołtarza. Po chwili droga zaczęła opadać w dół i co za tym idzie, ściany po obu stronach stopniowo podnosiły się, aż w końcu przykryły nas zupełnie. Bałem się, że w pewnej chwili zbliżą się do siebie i zgniotą nas między sobą, ale wokół panowała cisza jak na dnie studni, nie wyczuwałem też żadnego ruchu. Słyszałem tylko miarowe szuranie naszych butów. Kilka razy podświadomie spojrzałem w górę, szukając światła gwiazd albo księżyca.
Oczywiście nie zobaczyłem ani gwiazd, ani księżyca. Nad nami piętrzyła się tylko wielowarstwowa ciemność. Nie było też wiatru, nabrzmiałe powietrze stało w miejscu. Wydawało mi się, że wszystko, łącznie ze mną, było tutaj cięższe. Ja sam, powietrze, które wdychałem, odgłos moich butów, ręce – wszystko, jakby umoczone w błocie, ciążyło ku ziemi. Tak jakbym stał na jakiejś innej planecie, gdzie wszystko – siła ciężkości, gęstość powietrza i czas różnią się od tych, które znalem.
Podniosłem do góry lewą rękę i wyświetliłem cyfry na moim zegarku. Było jedenaście po drugiej. Zeszliśmy do podziemi równo o północy, a więc upłynęło dopiero nieco ponad dwie godziny. Zdawało mi się jednak, że w ciemności spędziłem już co najmniej jedną czwartą mojego życia. Kiedy dłużej przyglądałem się cyfrom na zegarku, nawet to ledwo dostrzegalne światło zaczęło mnie razić. Tak przywykłem już do ciemności, że teraz światło wydawało mi się czymś obcym i nienaturalnym.
Szliśmy cały czas w dół. Droga była prosta, więc zgasiłem latarkę i szedłem, kierując się odgłosem jej kroków. Po chwili takiego marszu nie miałem już pewności, czy idę z otwartymi, czy z zamkniętymi oczami. Ciemność w obu wypadkach była jednakowa. Próbowałem zamykać i otwierać oczy, żeby ustalić, którą z tych czynności wykonuję naprawdę, ale bezskutecznie. Różnica w skutku stanowi jedyną granicę pomiędzy dwoma przeciwnymi czynnościami.
Czy to z powodu kształtu drogi, czy rodzaju powietrza, a może z powodu ciemności odgłos kroków dziewczyny brzmiał bardzo dziwnie. Żadnym znanym mi zestawem głosek nie potrafiłem oddać tego brzmienia. Przypominało jakieś afrykańskie albo środkowoazjatyckie narzecze. Tego rodzaju głoski nie występują w japońskim. Może bliższy byłby już francuski albo angielski. W każdym razie spróbowałem z angielskim.
Najpierw wydawało mi się, że słyszę coś w rodzaju:
Even-through-be-shopped-degreed-well, ale kiedy wymówiłem to na głos, zrozumiałem, że brzmi to zupełnie inaczej. Już lepiej tak:
Efgvén-gthôuv-bge-shpèvg-égvele-wgevl
Tym razem zabrzmiało to jak po fińsku, ale niestety nie znałem ani słowa w tym języku. Zastanawiałem się przez chwilę, co mogłoby to znaczyć. Ogólne wrażenie było takie: „Wieśniak spotkał na drodze starego diabła". Oczywiście tak mi się tylko wydawało.
Szedłem, próbując naśladować odgłos kroków dziewczyny w paru innych językach, i wyobrażałem sobie jej różowe buty, stąpające na przemian po ziemi. Tył prawego buta unosił się łukiem do przodu, a gdy przód odrywał się od ziemi, tył lewego buta zatrzymywał się, żeby po chwili znów unieść się łukiem do przodu. I tak bez końca. Czułem, że czas upływa mi coraz wolniej. Jak coraz wolniej porusza się wskazówka w nienakręconym zegarze. Różowe buty do joggingu chodziły po mojej głowie tam i z powrotem. Słyszałem, jak mówiły do mnie:
Efgvén-gthôuv-bge-shpèvg-égvele-wgevl
Efgvén-gthôuv-bge-shpèvg-égvek-wgevl
Eggvén-gthôuv-bge-
W fińskiej wiosce na przydrożnym kamieniu siedział stary diabeł. Miał już dziesięć albo dwadzieścia tysięcy lat i był strasznie zmęczony. Kurz pokrywał jego ubranie i buty. Nawet brody już nie miał, wyłysiała mu ze starości. „Oj! Dokąd tak spieszysz?" – zapytał przechodzącego obok wieśniaka. „Złamałem motykę, idę ją naprawić" – odpowiedział wieśniak. „Zdążysz, bracie – mówi diabeł. – Słońce jeszcze wysoko, nie musisz się spieszyć. Usiądź przy mnie i posłuchaj mojej opowieści". Wieśniak spojrzał na diabła ostrożnie. Nic dobrego z tego nie wyniknie – pomyślał, ale żal mu się zrobiło starego diabła, więc po chwili…
Coś uderzyło mnie w policzek. Coś miękkiego i płaskiego. Miękkiego, płaskiego i niezbyt dużego, coś, co znałem. Co to mogło być? Kiedy się nad tym zastanawiałem, to „coś" uderzyło mnie ponownie. Podniosłem prawą rękę, usiłując zasłonić twarz, lecz nadaremnie. Poczułem kolejny cios. Tuż przed moją twarzą kołysał się jakiś przedmiot, wysyłając ostre nieprzyjemne światło. Otworzyłem oczy. A więc szedłem z zamkniętymi oczami. Świecący przedmiot był latarką, którą dziewczyna przystawiła mi do twarzy, i to jej dłoń biła mnie w policzek.
– Przestań! – krzyknąłem. – To boli!
– Nie pleć głupstw! Spać w takim miejscu, wiesz, czym to grozi? Wstawaj!
– Wstawaj?
Zaświeciłem latarką i rozejrzałem się dookoła. Siedziałem na ziemi oparty o wilgotną ścianę. Podniosłem się powoli.
– Sam nie wiem, jak to się stało. Musiałem zasnąć w marszu. Niczego nie pamiętam.
– To oni – powiedziała. – Starają się nas uśpić.
– Jacy oni?
– Mieszkańcy tej góry. Nie wiem, bogowie czy złe duchy, w każdym razie coś w tym rodzaju. Chcą nam przeszkodzić.
Otrząsnąłem się z resztek snu.
– Byłem tak otępiały, że nie wiedziałem, czy idę z otwartymi, czy z zamkniętymi oczami. W dodatku twoje buty wydawały taki dziwny odgłos.
– Moje buty?
Opowiedziałem jej, w jaki sposób z odgłosu kroków powstał w mojej głowie obraz starego diabła.
– Zwiedli cię – powiedziała. – To coś w rodzaju hipnozy. Gdybym w porę nie zwróciła na to uwagi, byłoby już za późno.
– Za późno?
– Tak, za późno – odparła, ale nie raczyła mi wyjaśnić, na co byłoby za późno. – Masz chyba w plecaku linę?
– Tak, pięć metrów.
– Daj mi ją.
Zdjąłem plecak i wymacawszy linę między puszkami, butelką whisky i manierką, wyszarpałem ją z plecaka. Dziewczyna przywiązała jeden koniec do mojego paska, a drugi zawiązała na własnych biodrach. Potem naciągnęła linę, sprawdzając, czy węzły dobrze się trzymają.
– W porządku – powiedziała. – Już się nie rozłączymy.
– Miejmy nadzieję, że nie zaśniemy razem – dodałem. – Ty też nie spałaś zbyt długo.
– Nie stwarzaj dodatkowych problemów. Jeśli myślisz o tym, że jesteś niewyspany, to znaczy, że zaczynasz się nad sobą litować, a złe moce tylko na to czekają. Rozumiesz?
– Rozumiem.
– Skoro rozumiesz, to chodźmy.
Szliśmy teraz przywiązani do siebie liną. Starałem się nie zwracać uwagi na odgłos jej kroków i wpatrywałem się w oliwkową zieleń mojej wojskowej kurtki. Kupiłem ją, o ile dobrze pamiętam, w siedemdziesiątym pierwszym. Wojna w Wietnamie jeszcze trwała, a prezydentem był Richard Nixon, z tą swoją nieszczęsną twarzą. W tym czasie każdy zapuszczał włosy, chodził w brudnych butach, słuchał psychodelicznego rocka i założywszy amerykańską kurtkę wojskową z pacywką naszytą na plecach, czuł się jak Peter Fonda. Przypomniałem sobie Petera Fondę jadącego na motorze. Nałożyłem na to Born to Be Wild Stephena Wolfa, lecz może z powodu podobieństwa introdukcji obraz ten przeszedł nagle w I Heard It through Grapevine Marwina Gaya.
– O czym myślisz? – zapytała grubaska.
– O niczym – odparłem.
– Może jeszcze zaśpiewasz?
– Już mi się nie chce. Może porozmawiamy?
– O czym?
– Na przykład o deszczu.
– Dobrze.
– Pamiętasz jakiś deszcz?
– Tego dnia, kiedy zginęli moi rodzice i rodzeństwo, padał deszcz.
– Porozmawiajmy lepiej o czymś innym.
– Nie. Chcę ci o tym opowiedzieć.
– Chyba że tak.
– To był taki deszcz, którego prawie nie widać. Nie wiadomo, czy pada, czy nie. Taka pogoda utrzymywała się od rana. Leżałam w szpitalu i patrzyłam przez okno na szare zachmurzone niebo. Za oknem rosło wielkie drzewo kamforowe. Był początek listopada, więc połowa liści już opadła i poprzez gałęzie widać było niebo. Lubisz oglądać drzewa?
– Nie wiem – powiedziałem. – Nigdy tego nie robiłem. Prawdę mówiąc, nie rozróżniam nawet podstawowych gatunków drzew.
– A ja uwielbiam. Nawet teraz często siadam pod jakimś drzewem, dotykam jego pnia i przyglądam się konarom. Mogę tak spędzić nawet kilka godzin. Tamto drzewo w szpitalnym ogrodzie oglądałam całymi dniami. W końcu nauczyłam się go na pamięć. Znasz może jakiegoś maniaka, który umie na pamięć rozkład jazdy pociągów? Ze mną było podobnie.
Na tym drzewie często siadały ptaki. Były wśród nich wróble, dzierzby, szpaki. I inne, których nazw nie znałam. Czasami przylatywały też gołębie. Siadały na gałęziach, odpoczywały chwilę, po czym znów odlatywały. Ptaki są bardzo czułe na deszcz. Wiedziałeś o tym?
– Nie wiedziałem.
– Nie siadają na drzewie, kiedy pada deszcz, a kiedy przestanie, śpiewają głośniej niż zwykle. Zupełnie jakby się cieszyły. Może dlatego, że po deszczu z ziemi wychodzą robaki? A może po prostu nie lubią deszczu i cieszą się, gdy przestaje padać? W każdym razie, patrząc na to drzewo, zawsze wiedziałam, jaka jest pogoda. Jeśli nie było ptaków, padał deszcz, kiedy wracały ze śpiewem, było już po deszczu.
– Długo leżałaś w szpitalu?
– Tak, miesiąc czy coś koło tego. Czekałam na bardzo trudną operację serca. Rodzina w zasadzie pogodziła się już z moją śmiercią. To dziwne, prawda? Teraz ja tryskam zdrowiem, a oni wszyscy zginęli.
Szła chwilę w milczeniu. Ja również. Myślałem o jej sercu, o drzewie kamforowym i o ptakach.
– Tego dnia ptaki były wyjątkowo zajęte. Deszcz raz padał, raz nie padał, a one zależnie od tego to przysiadały na drzewie, to znów odlatywały. Było już bardzo chłodno, taki pierwszy powiew zimy, w sali włączono ogrzewanie, więc bez przerwy musiałam wycierać zamgloną szybę. Wstawałam z łóżka, wycierałam szybę ręcznikiem i kładłam się z powrotem. Prawdę mówiąc, nie wolno było mi wstawać, ale nie mogłam się obejść bez tego drzewa, ptaków i deszczowego nieba. Gdy się dłużej przebywa w szpitalu, takie rzeczy nabierają ogromnego znaczenia. Leżałeś kiedyś w szpitalu?
– Nie, nigdy – odparłem. Na ogół cieszę się końskim zdrowiem.
– No i pomyślałam sobie wtedy tak: jaki ten świat jest niezwykły! Na świecie rośnie tyle milionów, miliardów drzew – kamforowych i innych – świeci słońce, pada deszcz, a miliardy ptaków to siadają na ich gałęziach, to znowu wzbijają się w powietrze. Wyobraziłam sobie te wszystkie drzewa i ptaki i zrobiło mi się bardzo smutno.
– Dlaczego?
– Pewnie dlatego, że chociaż na świecie jest tyle drzew i ptaków, mogłam oglądać tylko to jedno drzewo kamforowe i jeden deszcz i wcale ich nie rozumiałam. I czułam, że nigdy ich nie zrozumiem. Zestarzeję się i umrę, nie rozumiejąc nawet tego jednego drzewa i jednego deszczu. Zrobiło mi się tak smutno, że rozpłakałam się w samotności. Tak bardzo chciałam, żeby ktoś mnie wtedy przytulił. Ale nikogo przy mnie nie było. Byłam zupełnie sama i długo jeszcze płakałam.
Potem zrobiło się ciemno i nie mogłam zobaczyć ptaków. Dlatego nie wiedziałam, czy deszcz jeszcze padał, czy nie. Tego dnia zginęła cała moja rodzina. Dowiedziałam się o tym znacznie później.
– Musiałaś przeżyć straszny szok?
– Nie pamiętam, co wtedy czułam. Zapamiętałam tylko ten jesienny deszcz i to, że nikogo przy mnie nie było, kiedy tak bardzo tego potrzebowałam. To był dla mnie koniec świata.
– Chyba rozumiem.
– Straciłeś kogoś bliskiego?
– Tak, kilka razy.
– Więc jesteś teraz zupełnie sam?
– Nie, to nie tak – powiedziałem, przesuwając palcami po linie przymocowanej do mojego paska. – Nikt na świecie nie jest zupełnie sam. Wszyscy są jakoś ze sobą związani. I deszcz pada, i ptaki śpiewają. Ktoś nam czasami rozcina brzuch, a innym razem całuje w ciemności.
– Ale jeśli nie ma w tym wszystkim miłości, to tak, jakby świat w ogóle nie istniał – powiedziała grubaska. – Bez miłości świat jest jak to drzewo kamforowe za oknem. Nie można go dotknąć ani poczuć jego zapachu. Choćbyś kupił sobie nie wiem ile dziewczyn, a z dwa razy taką ich ilością przespał się z przypadku, przecież to wszystko nic niewarte. Żadna dziewczyna nie przytuli cię, kiedy będziesz tego naprawdę potrzebował.
– Nie kupuję tak bez przerwy dziewczyn i nie sypiam z każdą napotkaną dziewczyną – próbowałem się bronić.
– Wszystko jedno.
Chyba miała rację. Nie miałem nikogo. Starzałem się w samotności jak ślimak przyczepiony do skały na dnie oceanu.
Zamyśliłem się nad tym głęboko i nie zauważyłem, że dziewczyna stanęła. Przekonałem się o tym dopiero wtedy, gdy zderzyłem się z jej plecami.
– Przepraszam.
– Cicho! – złapała mnie za ramię. – Słyszę coś.
Staliśmy nieruchomo i wsłuchiwaliśmy się w dźwięk dochodzący z mroku. Słychać go było gdzieś daleko przed nami. Ledwo słyszalny niski dźwięk. Przypominał trochę dudnienie ziemi, trochę zgrzyt metalowych części jakiejś ogromnej maszyny. Czymkolwiek jednak było jego źródło, dźwięk nie ustawał. Bardzo powoli, ale zdawał się rosnąć. Był zimny i nieprzyjemny. Zdawało mi się, że jakiś ogromny owad chodzi mi po plecach.
Nawet powietrze zaczęło drgać pod jego wpływem. Ciężkie duszne powietrze, które nas otaczało, niczym płukane wodą błoto, powoli odpłynęło do tyłu. To, które napłynęło w jego miejsce, było chłodne i wilgotne.
– Czy to trzęsienie ziemi? – zapytałem.
– Nie – powiedziała. – To coś znacznie gorszego.
Koniec Świata – szary dym
Zgodnie z zapowiedzią starca dym oglądałem niemal codziennie. Szarą smugą wznosił się nad Lasem Jabłoniowym i ginął w ciężkiej śniegowej chmurze. Zdawało mi się czasami, że cała ta chmura produkowana była w lesie. Dym ukazywał się o trzeciej po południu, znikał natomiast o różnych porach, zależnie od liczby zdechłych zwierzy. Następnego dnia po śnieżycy albo po ostrych przymrozkach dym nie ustawał przez kilka godzin i kłębił się tak, jakby w lesie wybuchł pożar.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nikt nie stara się zapobiec śmierci zwierzy.
– Dlaczego nie wybudujecie im zagrody? – spytałem starca podczas partii szachów. – To przecież nic wielkiego, wystarczyłby jakiś dach i kilka ścian ogrodzenia, a wiele z nich można by uratować.
– To strata czasu – rzekł starzec, nie odrywając wzroku od szachownicy. – Nie wejdą do zagrody. Zawsze spały i będą spać na równinie. Choćby miały zapłacić za to życiem. Będą spać poza murem. Na śniegu, wietrze i mrozie.
Pułkownik zasłonił się, stawiając królową przed królem. Po obu stronach czyhały gońce. Najwyraźniej czekał na atak z mojej strony.
– To tak jakby specjalnie wystawiały się na śmierć i cierpienie – powiedziałem.
– W pewnym sensie. Ale może właśnie to utrzymuje je przy życiu?
Starzec zamilkł, a ja wślizgnąłem się królówką tuż pod jego wieżę. Chciałem, żeby ruszył ją z miejsca. Już zamierzał to zrobić, ale nagle rozmyślił się i skoczył do tyłu koniem, wzmacniając tym samym obronę.
– Robisz się coraz sprytniejszy – roześmiał się.
– Daleko mi jeszcze do pana – roześmiałem się również. – Mówił pan, że śmierć utrzymuje je przy życiu. Co to znaczy?
– Mogą odrodzić się na nowo. Jako młode, na wiosnę.
– A kiedy urosną, znów będą cierpieć i umierać z głodu i zimna?
– Takie ich przeznaczenie – odparł. – Twój ruch. Nie masz szans, dopóki nie zabijesz królowej.
Przez trzy dni z niewielkimi przerwami sypał śnieg, a następnego ranka niebo wypogodziło się niespodziewanie. Słońce wlało się do białego zamarzniętego Miasta, wypełniając je szmerem topniejącego śniegu i ostrym oślepiającym blaskiem. Słyszałem, jak grudy śniegu zsuwają się z gałęzi drzew i spadają na ziemię. Przekradłem się do okna, żeby zaciągnąć zasłonę. Postanowiłem nie wychodzić tego dnia z pokoju. Lecz chociaż stałem odwrócony tyłem do okna, światło docierało do moich oczu. Lód, jak dobrze oszlifowany diament, odbijał promienie słońca pod każdym możliwym kątem. Dlatego niczym niestłumione światło wdzierało się do pokoju przez najmniejsze szpary.
Podobne popołudnia spędzałem, leżąc na łóżku z twarzą ukrytą w poduszce. Słuchałem wtedy śpiewu ptaków, które siadały na moim oknie. Po chwili przenosiły się na inne okno. Wiedziały doskonale, kiedy i w którym oknie starcy wysypują im okruchy chleba. Słyszałem też głosy starców, którzy plotkowali przed domem, wygrzewając się w słońcu. Tylko mnie jednemu odebrano błogosławieństwo słonecznego ciepła.
Kiedy robiło się ciemno, wstawałem z łóżka, przemywałem spuchnięte powieki, zakładałem czarne okulary i ruszałem ośnieżonym stokiem w stronę biblioteki. Obolałymi od słońca oczami nie byłem w stanie przeczytać tylu snów co zwykle. Po jednym czy dwóch snach światło wysyłane przez czaszki zaczynało mnie razić, powieki robiły się ciężkie, jakby wypchane piaskiem, a końce palców traciły swą wrażliwość.
Wówczas dziewczyna pocierała moje oczy chłodnym wilgotnym ręcznikiem i podgrzewała dla mnie gęstą zupę albo mleko. Tak zupa, jak i mleko miały nieprzyjemną, ziarnistą konsystencję, były jakby niedogotowane i brakowało im smaku, ale przyzwyczaiłem się do nich i nawet trochę je polubiłem.
Kiedy zwierzyłem się z tego dziewczynie, uśmiechnęła się.
– To znaczy, że przyzwyczajasz się do tego miejsca – powiedziała. – Jedzenie tutaj różni się nieco od zwykłego jedzenia. Z niewielu produktów wytwarzamy różne rzeczy. To, co wygląda jak mięso, wcale nie jest mięsem, jajka czy kawa też nie są prawdziwe. Wytwarzamy te rzeczy na podobieństwo oryginałów. Ale ta zupa jest bardzo pożywna. Prawda, że już się lepiej czujesz?
– Tak, to prawda – powiedziałem.
Rzeczywiście, czułem się znacznie lepiej, ciepło wróciło do mojego ciała, a głowa zrobiła się trochę lżejsza. Podziękowałem za zupę, po czym zamknąłem oczy i odpoczywałem.
– Czego pragniesz w tej chwili? – zapytała.
– Czego pragnę? Poza tobą?
– Wiesz, wydaje mi się, że gdybyś miał coś, czego pragniesz, otworzyłbyś to swoje stwardniałe serce.
– Pragnę słońca – powiedziałem. Zdjąłem na chwilę okulary i przetarłem czarne szkła. – Ale to niemożliwe.
– To chyba nie jest nic aż tak wielkiego. To jakaś mała rzecz. Tak jak pociera się zmęczone oczy, musi być jakiś sposób, żeby rozgrzać serce. Spróbuj, może sobie przypomnisz?
Skinąłem głową i jeszcze raz spróbowałem dokopać się do pamięci ze starego świata. Lecz chociaż wytężyłem wszystkie siły, głaz, który bronił do niej dostępu, nawet nie drgnął. Czułem, że znów zaczyna boleć mnie głowa. Prawdopodobnie w chwili gdy rozstałem się z cieniem, straciłem na zawsze wszystko, co stanowiło moją osobowość. Zostało we mnie tylko to niepewne nieuchwytne serce. A teraz nawet ono zamknęło się i stwardniało z zimna.
Dziewczyna położyła dłonie na moich skroniach.
– Już wystarczy. Zostawmy to na później. Możliwe, że przypomnisz sobie, kiedy będziesz myślał o czymś zupełnie innym.
– W takim razie przeczytam jeszcze jeden sen – postanowiłem.
– Jesteś już bardzo zmęczony. Myślę, że lepiej przełożyć to na jutro.
– Nie, chcę czytać. W ten sposób nie muszę o niczym myśleć. Jakiś czas przyglądała się mojej twarzy, ale w końcu skinęła głową, wstała od stołu i wyszła do magazynu. Podparłem się na łokciach i zamknąłem oczy. Jak długo jeszcze będzie trwać ta zima? Starzec mówił, że będzie bardzo długa i ciężka. A przecież to dopiero początek. Czy mój cień przeżyje do wiosny? Nie, czy ja sam, z tym moim niepewnym sercem, zdołam przetrwać zimę? Dziewczyna położyła czaszkę na stole, po czym zaczęła ją wycierać z kurzu. Wciąż oparty na łokciach obserwowałem ruchy jej palców.
– Czy jest coś, co mogłabym dla ciebie zrobić? – zapytała, podnosząc nagle twarz.
– Robisz już wystarczająco dużo – odparłem.
Przerwała wycieranie czaszki, usiadła na krześle i spojrzała mi prosto w oczy.
– Nie to miałam na myśli. Pokręciłem głową. – Nie, nie chcę.
– Dlaczego? Pragniesz mnie przecież?
– Tak, ale nie mogę tego zrobić, przynajmniej nie teraz. To nie ma związku z tym, czy cię pragnę, czy nie.
Zastanawiała się chwilę nad moimi słowami, lecz wkrótce wróciła do poprzedniego zajęcia. Nie mogłem pójść z nią teraz do łóżka. Mój żal stałby się jeszcze większy. Na pewno nie zniósłbym tego i sam bym oddał serce Miastu.
Czystą czaszkę dziewczyna położyła przede mną, lecz ja nadal przyglądałem się jej palcom, opartym na krawędzi stołu. Starałem się odgadnąć ich znaczenie, ale nadaremnie. Było to tylko dziesięć szczupłych palców.
– Opowiedz mi o swojej matce – powiedziałem.
– Co chciałbyś o niej wiedzieć?
– Wszystko jedno, opowiedz mi cokolwiek.
– Hm… – dotknęła palcami czaszki. – Mam wrażenie, że czułam do niej coś innego niż do ojca i sióstr. Nie mam pojęcia dlaczego.
– Takie jest serce. Rzeka też płynie raz szybciej, raz wolniej; zależy, którędy płynie.
– To trochę niesprawiedliwe.
– Tak, masz rację. Czy ty przypadkiem nie kochasz jej nadal?
– Nie wiem. – Zaczęła przestawiać czaszkę na stole i przyglądać się jej pod różnym kątem.
– Chyba zadałem zbyt osobiste pytanie.
– Tak, ja też tak sądzę.
– W takim razie zmieńmy temat. Czy pamiętasz, co lubiła twoja matka?
– Tak, pamiętam. Lubiła słońce, spacery, latem lubiła kąpać się w rzece. W cieple dni często chodziłyśmy na spacery. Ludzie z Miasta raczej tego nie robią. Ty też lubisz spacery.
– Tak. Lubię też słońce i wodę. Nie przypominasz sobie czegoś jeszcze?
– W domu matka często mówiła sama do siebie. Nie wiem, czy to lubiła, czy nie, ale w każdym razie robiła to dość często.
– O czym mówiła?
– Nie pamiętam. Ale wydaje mi się, że ta mowa miała dla niej jakieś specjalne znaczenie.
– Specjalne znaczenie?
– Tak. Jakoś inaczej akcentowała słowa, wydłużała je i skracała. Brzmiało to jak szum wiatru, raz wyżej, raz niżej…
Spojrzałem na czaszkę, którą trzymała w rękach, i jeszcze raz poszukałem w pamięci. Coś drgnęło w moim sercu.
– To piosenka – powiedziałem.
– Ty też umiesz tak mówić?
– Piosenek się nie mówi, piosenki się śpiewa.
– Więc zaśpiewaj – poprosiła.
Wziąłem głębszy oddech i spróbowałem zaśpiewać, lecz żadna melodia nie przychodziła mi do głowy. Ktoś wymiótł z mojej głowy wszystkie piosenki. Westchnąłem i zamknąłem oczy.
– Nie potrafię. Nie pamiętam żadnej piosenki – powiedziałem.
– Co zrobić, żebyś sobie przypomniał?
– Najlepszy byłby adapter. Ale to pewnie niemożliwe. W takim razie może instrument? Tak, gdybym miał instrument, na pewno wymyśliłbym jakąś piosenkę.
– Jak wygląda ten instrument?
– Instrumentów są setki. Na każdym z nich gra się inaczej. Są takie, które mieszczą się w dłoni, i takie, których nie można podnieść. Różnią się między sobą kształtem, wielkością, wszystkim. Jak mam ci to wytłumaczyć?
Kiedy skończyłem mówić, spostrzegłem, że wprawdzie powoli, ale zaczynam rozsupływać tę nić, która wiodła do mojej pamięci. Czyżby los wreszcie zlitował się nade mną?
– Niewykluczone, że coś takiego znajduje się w muzeum, w głębi tego budynku. Zajrzałam tam kiedyś, to raczej skład rupieci z dawnych czasów niż muzeum, ale chyba warto spróbować.
– Chodźmy tam – powiedziałem. – Dzisiaj nie będę już czytał. Przeszliśmy przez magazyn i znaleźliśmy się w identycznym korytarzu jak ten, który wiódł do czytelni. Dziewczyna otworzyła jedne z drzwi. Mosiężną klamkę pokrywał kurz, ale drzwi nie były zamknięte na klucz. Przekręciła wyłącznik i żółte rozproszone światło wypełniło długi wąski pokój, kładąc na białej ścianie cienie zgromadzonych tam przedmiotów.
Większość z nich stanowiły torby i walizki. Zauważyłem też maszynę do pisania i rakietę tenisową, ale te należały do wyjątków. Podłoga zastawiona była przede wszystkim torbami różnej wielkości. Było ich około setki.
Zajrzałem najpierw do futerału z maszyną do pisania. Kiedy go otwierałem, kurz zsunął się na podłogę jak lawina i z powrotem wzbił się w powietrze. Maszyna była stara i wielka jak kasa sklepowa. Czarny lakier na okrągłych klawiszach był mocno wytarty.
– Wiesz, co to jest?
– Nie wiem – powiedziała, chwytając mnie pod ramię. – Czy to instrument?
– Nie, to maszyna do pisania, drukuje litery. To bardzo stary model.
Zamknąłem futerał i odłożyłem maszynę na poprzednie miejsce, po czym zajrzałem do wiklinowego koszyka. Znalazłem w nim starannie zapakowane talerze, sztućce, filiżanki i pożółkłe serwety – to też były bardzo stare rzeczy. Wielka walizka ze świńskiej skóry wypełniona była ubraniami. Garnitur, koszule, krawaty, skarpetki, bielizna – w większości zjedzone przez mole tak, że rozsypywały się w rękach. Pomiędzy ubrania wsunięto torebkę z przyborami do mycia i pusty termos na whisky. Nic więcej, ani książki, ani notesu.
Otworzyłem jeszcze kilka walizek i toreb, lecz ich zawartość była podobna. Ubrania i kilka przedmiotów codziennego użytku. Wszystkie jakby spakowane w ogromnym pośpiechu. Brakowało też czegoś, co każdy podróżny bierze zwykle ze sobą na drogę. Nikt przecież nie wyrusza w podróż z samymi tylko ubraniami i przyborami do mycia. Inaczej mówiąc, nie znalazłem niczego, co mogłoby powiedzieć coś o charakterze albo życiu właściciela.
Same ubrania też były raczej przeciętne. Nie znalazłem tam rzeczy ani wyjątkowo drogich, ani bardzo biednych. Pochodziły wprawdzie z różnych okresów, należały do właścicieli różnej płci, charakteryzowały się stylem związanym z ich wiekiem, ale żadne z ubrań nie utkwiło mi na dłużej w pamięci. Nie zauważyłem też, by któraś z tych rzeczy była podpisana.
Otworzyłem zaledwie pięć czy sześć walizek i zrezygnowałem z dalszych poszukiwań. Torby były strasznie zakurzone i nic nie wskazywało na to, że znajdę w nich instrument.
– Wyjdźmy stąd – powiedziałem. – Od kurzu bolą mnie oczy.
– Przykro ci, że nie znalazłeś instrumentu?
– Tak. Ale poszukam jeszcze gdzie indziej.
Silny wiatr wiał mi w plecy, kiedy wracałem do domu. Z ostrym świstem przedzierał się przez drzewa i wraz ze mną wznosił na Zachodnie Wzgórze. Obejrzałem się za siebie. Otoczony chmurami księżyc stał samotnie nad wieżą zegarową. W jego świetle korytem rzeki zdawała się płynąć smoła.
Nagle przypomniałem sobie o szaliku, który widziałem w jednej z walizek. Był co prawda dziurawy, ale gdybym owinął się nim kilka razy, na pewno ochroniłby mnie przed zimnem. Zapytam Strażnika, czy mogę wziąć sobie ten szalik, i może przy okazji dowiem się, do kogo należały te rzeczy. Bez szalika na takim wietrze na pewno odmrożę uszy. Postanowiłem wybrać się do Strażnika nazajutrz.
Odwróciłem się plecami do Miasta i zamarzniętą drogą ruszyłem znów pod górę.
Hard-boiled wonderland – dziura, pijawki, wieża
– To nie trzęsienie ziemi – powiedziała. – To znacznie gorsze!
– Na przykład?
Zaczerpnęła powietrza i już miała coś powiedzieć, ale nagle rozmyśliła się i pokręciła głową.
– Nie ma czasu na wyjaśnienia. Biegnijmy co sił do przodu. To jedyne wyjście. Pewnie rozboli cię brzuch, ale chyba lepsze to niż śmierć?
Wciąż związani ze sobą liną biegliśmy co sił w nogach do przodu. Światło latarki, którą dziewczyna trzymała w ręce, podskakiwało w rytm jej kroków, rysując na obu ścianach coś w rodzaju gigantycznego wykresu. Z mojego plecaka wydobywał się niemiłosierny gruchot. Chciałem wyrzucić wszystko z plecaka, ale nie było na to czasu. Nie miałem czasu nawet na to, żeby pomyśleć o bólu, biegłem co tchu, żeby nadążyć za dziewczyną.
Nie mogłem opóźniać także jej ucieczki. Oddech dziewczyny i odgłos, jaki wydobywał się z plecaka, wypełniały jednostajnym rytmem tę wąsko wyciętą ciemność, lecz wkrótce zagłuszyło je grzmienie ziemi.
Dźwięk stawał się coraz wyraźniejszy. Zbliżaliśmy się do jego źródła, również sam dźwięk przybierał chyba na sile. Początkowo myślałem, że to grzmienie, jakie towarzyszy trzęsieniu ziemi, lecz później zaczęło mi to przypominać jakieś potężne sapanie. Jakby w pogoni za tym dźwiękiem rozległo się ciche trzaskanie kruszącej się skały i pod nogami poczułem nieregularne drgania. Coś strasznego pełzło pod ziemią w naszym kierunku.
Szalonym wydawał mi się pomysł, żeby biec w kierunku źródła dźwięku, ale nie miałem innego wyjścia.
Na szczęście po drodze nie było żadnych zakrętów ani przeszkód, a powierzchnia skały była równa jak tor do gry w kręgle. Mogliśmy biec, nie zwracając na nic uwagi.
Powoli zwężał się zakres dźwięków w tym potężnym sapaniu. Jakby zbliżało się do jakiegoś kulminacyjnego punktu, coraz gwałtowniej wstrząsając podziemną ciemnością. Jakby wszystkie złe moce wtrącone do podziemi naprężały się aż do bólu, usiłując uwolnić się z jarzma.
Nagle dźwięk umilkł. Przez moment trwała cisza, po czym rozległ się dziwny szum, jakby tysiąc starców wciągało jednocześnie powietrze przez zęby. Poza tym nie było słychać już niczego – ani grzmienia, ani sapania, ani trzaskania skały. Tylko ten niemiły świst. Zdawało mi się, że to chichot bestii, która czeka w ukryciu, aż podejdziemy bliżej. Albo że chmara podziemnych owadów, tkniętych jakimś przeczuciem, kurczy i rozpręża swe obrzydliwe ciała niczym akordeon. W każdym razie odgłos był przepełniony złością, jakiej nigdy dotąd nie było mi dane słyszeć.
Nie wiem, jak długo biegliśmy, słuchając tego odgłosu. Może tylko trzy, cztery minuty, a może trzydzieści albo czterdzieści? Ze strachu i zdenerwowania straciłem rachubę czasu. Nie czułem też ani zmęczenia, ani bólu. Tylko ręce zesztywniały mi w łokciach. Nogi podnosiły się same i same opadały na ziemię. Zupełnie jakby popychała mnie masa sprężonego powietrza.
Wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale prawdopodobnie zesztywnienie łokci miało związek z moimi uszami. Tak bardzo pochłonięty byłem słuchaniem tego straszliwego dźwięku, że mimowolnie napiąłem wszystkie mięśnie wokół uszu. Najpierw zesztywniał mi kark, a potem nawet łokcie. Zauważyłem to w momencie, kiedy zderzyłem się z dziewczyną. Upadła na ziemię, a ja przewróciłem się kilka metrów dalej. Jej ostrzegawczy krzyk nie dotarł do mojej świadomości.
Zanim uderzyłem głową o twarde podłoże, zdążyłem pomyśleć, że to zupełnie tak, jakbym sam zredukował go w moim mózgu.
Następnie – dla ścisłości należałoby chyba powiedzieć „jednocześnie" – poczułem niesamowity ból głowy. Ciemność rozpierzchła się przed moimi oczami i zacząłem się wkręcać w spiralną szczelinę między przestrzenią i czasem. To był straszny ból. Pomyślałem, że na pewno złamałem, nadkruszyłem albo wgniotłem sobie czaszkę. Albo że mój mózg wydostał się na zewnątrz. Jednym słowem, że już nie żyję, a moje cierpienie to tylko chwilowa pamięć, ogon nieistniejącej już świadomości.
Jednak po chwili przekonałem się, że żyję. Oddychałem i odczuwałem potworny ból. Czułem też, że policzki i kąciki ust mam mokre od łez, które wypływały z moich oczu i spadały na twardą skałę. Nigdy w życiu nie uderzyłem się w głowę tak mocno.
Już miałem stracić przytomność, ale coś ciągle trzymało mnie w świecie cierpienia i mroku. Jakiś skrawek niewyraźnej pamięci.
Tak – biegłem i przewróciłem się po drodze. Biegłem, bo muszę przed czymś uciec. Nie mogę teraz zasnąć. Moja pamięć była bezdusznie skąpa, lecz uchwyciłem się tego skrawka z całej siły.
Rzeczywiście – trzymałem się czegoś. Ale w miarę, jak odzyskiwałem przytomność, zaczynałem rozumieć, że to, czego się trzymałem, nie było wcale skrawkiem pamięci. Ze wszystkich sił trzymałem się liny. Czułem się jak ciężkie pranie smagane wiatrem. Wiatr, siła ciężkości i inne siły starały się zrzucić mnie na ziemię, a ja, jak przystało na porządne pranie, mężnie stawiałem im opór.
To, co poczułem następnie, to różnica w położeniu górnej i dolnej połowy ciała. Mówiąc dokładniej, prawie nie czułem mojej dolnej połowy. Górną władałem już niemal w całości. Czułem zarówno ból głowy, jak i to, że przyciskam policzek i wargi do twardej zimnej skały i trzymam się oburącz liny, a żołądek podchodzi mi do gardła. Czułem też, że zahaczyłem piersiami o jakąś nierówność. Nie miałem natomiast pojęcia, co działo się z moją dolną połową.
Czyżbym jej nie miał? – pomyślałem nagle. Pewnie w wyniku uderzenia moje ciało rozdarło się wzdłuż nacięcia na brzuchu i dolna połowa mojego ciała leży teraz gdzieś obok. Moje biodra – myślałem – moje stopy, mój brzuch, penis, jądra… nie, to chyba niemożliwe. Gdybym naprawdę stracił dolną połowę, musiałbym odczuwać znacznie większy ból.
Postanowiłem myśleć bardziej realistycznie. Oczywiście mam dolną połowę. Tylko nie jestem w stanie jej wyczuć. Znajduję się w jakimś bliżej nieokreślonym położeniu – pomyślałem. Na przykład wiszę w powietrzu… tak, wiszę nogami w powietrzu pod skałą, na której opieram się górną częścią ciała. I trzymam się liny.
Otworzyłem oczy i ujrzałem światło. Grubaska świeciła mi w twarz latarką. Mocniej chwyciłem się liny i spróbowałem wciągnąć resztę ciała na skałę.
– Szybciej – krzyknęła. – Jeśli się nie pospieszysz, zginiemy oboje.
Problem polegał na tym, że nie mogłem się pospieszyć. Szybsze poruszanie nogami niczego nie dawało, ponieważ nie miałem ich na czym oprzeć. Nie było rady, puściłem linę i spróbowałem podnieść się na łokciach. Moje ciało było ciężkie, a skała, jakby zbroczona krwią, ślizgała się pod moimi rękami. Nie wiedziałem, dlaczego była taka śliska, ale nie miałem czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Przylegałem teraz do krawędzi skały raną i czułem taki ból, jakby rozcinano mnie po raz drugi.
Pomimo to centymetr po centymetrze podnosiłem się w górę. Kiedy paskiem od spodni zahaczyłem o powierzchnię skały, przywiązana do niego lina zaczęła szarpać mnie do przodu. To jednak zamiast mi pomóc, sprawiało dodatkowy ból i zupełnie nie pozwalało mi się skupić.
– Nie szarp liny! – krzyknąłem w kierunku światła. – Sam jakoś sobie poradzę.
Wytężyłem wszystkie siły i wyciągnąłem na skałę najpierw jedną, potem drugą nogę. Dziewczyna, upewniwszy się, że stoję o własnych siłach, zluzowała linę, podeszła do mnie i przesuwając rękami po każdej części mojego ciała, sprawdziła, czy wszystko mam na swoim miejscu.
– Przykro mi, że nie mogłam cię wyciągnąć – powiedziała. – Trzymałam się skały, żebyśmy nie wpadli tam oboje, nic więcej nie mogłam zrobić.
– Mniejsza z tym, ale dlaczego nie powiedziałaś mi o tej dziurze wcześniej?
– Nie było na to czasu. Ale wołałam, żebyś się zatrzymał.
– Nie słyszałem – odparłem.
– W każdym razie wyjdźmy stąd jak najszybciej. Tutaj jest więcej takich dziur, musimy uważać. Już niedaleko do celu, ale jeśli się nie pospieszymy, wypiją naszą krew, zaśniemy i umrzemy we śnie.
– Wypiją naszą krew?
Nie odpowiedziała na moje pytanie od razu. Najpierw skierowała światło na dziurę, z której właśnie udało mi się wyjść, potem oświetliła latarką dalszą okolicę. Staliśmy przed obszerną pieczarą, której dno usiane było podobnymi dziurami. Wyglądało to trochę jak gniazdo gigantycznych os. Dziury oddalone były od siebie o metr, a w najwęższych miejscach o jakieś trzydzieści centymetrów. Przejście pomiędzy nimi nie było z pewnością łatwe, ale wydawało się możliwe.
Był tylko jeden problem. Skała zdawała się poruszać. Wyginała się i przesuwała jak ruchome piaski. Podczas upadku musiałem uszkodzić sobie nerw wzrokowy – pomyślałem. Spojrzałem na własną rękę. Nie poruszała się ani nie rozmazywała, była taka jak zawsze. W takim razie wzrok mnie nie mylił. Skała poruszała się naprawdę.
– To pijawki – wyjaśniła. – Wychodzą z dziur.
– Aha – powiedziałem zrezygnowany. – Czy to jest właśnie to najgorsze, co miało nas spotkać?
– Nie. Pijawki to tylko wstęp. Najgorsze jest jeszcze przed nami. Pospieszmy się.
W dalszym ciągu związani ze sobą liną weszliśmy na tę podziurawioną jak sito skałę. Przy każdym kroku spod naszych butów wydobywał się wstrętny odgłos miażdżonych pijawek.
– Nie przewróć się. W głębi tych dziur jest ich mnóstwo, całe morze – powiedziała.
Kurczowo trzymała się mojego łokcia, ja zaś ściskałem w garści rękaw jej kurtki. Przejście po trzydziestocentymetrowej śliskiej skale było zadaniem bardzo trudnym. Galaretowata maź, jaka wypływała z rozdeptanych pijawek, przyklejała się do naszych butów. Czułem też, że kilka pijawek ssie moją krew w okolicy szyi i uszu. Prawdopodobnie przyczepiły się do mnie podczas upadku. Nie byłem jednak w stanie ich odczepić. W lewej ręce ściskałem latarkę, prawą trzymałem rękaw dziewczyny i żadnej z tych rzeczy nie mogłem puścić. Świecąc latarką pod nogi, nie uniknąłem widoku pijawek. Od ich ilości robiło mi się słabo, a z dziur wciąż wypełzały następne.
– To tutaj przodkowie Czarnomroków składali swoje ofiary? – zapytałem.
– Rzeczywiście. Skąd wiesz?
– Można się tego domyślić.
– Pijawki uważano za posłanki bóstwa. Inaczej mówiąc, za istoty mu najbliższe. Dlatego składali ofiary zarówno rybie, jak i pijawkom. Świeże i krwiste ofiary. Zazwyczaj z ludzi.
– A teraz?
– Teraz Czarnomroki same zjadają ludzi, a na znak ofiary oddają rybie i pijawkom głowy. Ale nie tutaj, tutaj nie wolno im już wchodzić.
Przeszliśmy ponad wieloma dziurami i rozdeptaliśmy krocie pijawek. Od czasu do czasu któreś z nas traciło równowagę. Od nieszczęścia ratowało nas tylko to, że pomagaliśmy sobie nawzajem.
Świst, który słyszałem w korytarzu, wydobywał się z głębi dziur. Wysuwał z nich swoje macki i otaczał nas gęstym ciemnym lasem. Wytężyłem słuch. Zdawało mi się, że zamiast świstu słyszę jęki tysięcy głów, bulgoczących swe skargi otwartymi gardłami.
– To woda – powiedziała. – Niedługo wypłynie z dziur i zaleje podziemia. Dlatego pijawki uciekają z dziur. My też musimy dotrzeć do ołtarza, zanim zaleje nas woda.
– Wiedziałaś o tym wcześniej? – spytałem. – Dlaczego mi nie powiedziałaś?
– Nie byłam pewna. Woda nie wylewa codziennie. Raz, dwa, najwyżej trzy razy w miesiącu. Nie sądziłam, że akurat dzisiaj…
– Nieszczęścia zwykle chodzą stadami – wypowiedziałem myśl, która od rana chodziła mi po głowie.
Posuwaliśmy się do przodu bardzo wolno. Szliśmy i szliśmy, lecz dziurom nie było końca. Może ciągnęły się na koniec świata? Trupy pijawek oblepiły nasze buty warstwą tak grubą i ciężką, że zupełnie przestałem wyczuwać grunt pod stopami. Koncentrując uwagę na każdym kroku, wkrótce zapadliśmy w stan otępienia i coraz większą trudność sprawiało nam złapanie równowagi. W ekstremalnej sytuacji siły fizyczne człowieka zdają się niewyczerpane. Ale nie zdolność koncentracji, ta jest bardziej ograniczona. Wyczerpuje się nawet w najbardziej niebezpiecznej sytuacji, jeśli potrwa ona nieco dłużej. W miarę upływu czasu zagrożenie wydaje się coraz mniej realne, nawet strach przed śmiercią zwykle traci na sile.
– Jeszcze trochę – odezwała się. – Już niedługo będziemy w bezpiecznym miejscu.
Nie chciało mi się otwierać ust, więc tylko skinąłem głową. Dopiero później zorientowałem się, że kiwanie głową w ciemności nie ma najmniejszego sensu.
– Słyszysz mnie? Źle się czujesz?
– Mam mdłości – odpowiedziałem.
To uczucie ogarniało mnie już od dłuższego czasu. Te pełzające zwały pijawek, ich woń i śliska maź wyciekająca spod moich butów, ponury szum, ciemność, zmęczenie i pragnienie snu – wszystko to zamieniło się w jedno ciało i żelazną obręczą ściskało mój żołądek. Czułem śmierdzący kwas już prawie na języku. Moja psychiczna wytrzymałość była na wyczerpaniu. Czułem się tak, jakbym od kilku godzin grał na rozstrojonym fortepianie, który miał tylko trzy oktawy. Swoją drogą, jak długo przebywałem już pod ziemią? Czy tam, na górze, już świtało? Czy rozwieziono już gazety?
Nie mogłem spojrzeć na zegarek. Świecenie latarką pod nogi i stawianie kolejnych kroków było wystarczająco trudne. Tak bardzo chciałem zobaczyć teraz niebo! Wdychać zapach drzew i popijając ciepłe mleko, przewracać strony świeżej gazety. Miałem już dość ciemności, pijawek, dziur i Czarnomrokow. Wszystkimi narządami, mięśniami i komórkami ciała pragnąłem światła. Nie światła latarki, lecz prawdziwego słonecznego światła.
Gdy pomyślałem o świetle, żołądek skurczył mi się jeszcze bardziej i znów poczułem w ustach wstrętną woń.
– Jak stąd wyjdziemy, pozwolę ci wymiotować, ile zechcesz. Ale proszę, wytrzymaj jeszcze trochę – powiedziała i mocniej ścisnęła mnie za łokieć.
– W porządku – wybełkotałem przez zamknięte usta.
– Uwierz mi. To wszystko minie. Nieszczęścia może chodzą stadami, ale zawsze kiedyś się kończą. To nie będzie trwało wiecznie.
– Mam nadzieję.
Tymczasem nasza wędrówka zdawała się trwać wiecznie. Podejrzewałem nawet, że kręcimy się w kółko. Jeszcze raz spróbowałem pomyśleć o gazecie. Była tak świeża, że niemal można było jeszcze ubrudzić sobie palce farbą drukarską. I strasznie gruba od kolorowych ulotek. W porannej gazecie można znaleźć wszystko. Wszystko, czym żyją ludzie na ziemi. Od godziny, o której wstaje premier, przez sytuację na giełdzie, obowiązującą długość spódnicy, wypadki kryminalne, przepisy na obiad, po ceny gruntów i listy bestsellerów płytowych. Problem polegał jednak na tym, że nie prenumerowałem żadnej z gazet. Od trzech lat w ogóle ich nie czytałem. Nie oglądałem również telewizji. Otoczyłem się starymi filmami i książkami, które dawno wyszły z mody, i to mi zupełnie wystarczało. Jedyne, co jeszcze łączyło mnie z tym światem, to liczby, które przekręcałem sobie przez głowę i przetwarzałem na inne liczby. A teraz, otoczony morzem pijawek, zapragnąłem przeczytać gazetę. Od deski do deski, nie opuszczając ani jednej litery, jak kot, który wypija mleko do ostatniej kropli. Chciałem nasycić się wszystkimi sprawami, którymi żyją ludzie w świecie światła.
– Już widać ołtarz – powiedziała.
Kiedy podniosłem głowę, żeby go zobaczyć, poślizgnąłem się i o mało nie wpadłem do dziury. Postanowiłem nie odrywać więcej wzroku od skały. Zanim tam nie dotrzemy, nie było nad czym się zastanawiać.
– Jeszcze dziesięć metrów.
Dokładnie w chwili gdy wypowiedziała te słowa, świst dobiegający z dziur umilkł. Cisza, która wtedy zapadła, była tak nagła i nienaturalna, jakby ktoś odciął źródło dźwięku jednym uderzeniem potężnej siekiery. Bez żadnej zapowiedzi miażdżący ziemię świst znikł bez śladu. Zdawało mi się, że wraz z dźwiękiem zniknęło również nasycone nim powietrze. Stało się to tak gwałtownie, że znów na moment straciłem równowagę.
Dookoła zapanowała taka cisza, że mogły od niej rozboleć uszy. Niepokoju, jakim wypełniła się ciemność, nie wywołałby żaden najgorszy nawet dźwięk. W stosunku do dźwięku można przyjąć postawę obronną. Ale cisza to zero, to pustka. Otacza nas, ale nie istnieje. Poczułem w uszach kłucie, jakie towarzyszy nagłej zmianie ciśnienia. Nie mogąc przyzwyczaić się do nagłej zmiany sytuacji, moje uszy pracowały jeszcze intensywniej, starały się wychwycić w ciszy jakikolwiek, najdrobniejszy nawet sygnał.
Ale cisza była doskonała. Dźwięk, którego nagle zabrakło, nie wracał. Staliśmy nieruchomo, wciąż nasłuchując. Spróbowałem przełknąć ślinę, żeby pozbyć się kłucia w uszach, ale raczej bez powodzenia. Usłyszałem tylko nienaturalnie wyolbrzymiony odgłos podobny do trzasku igły magnetycznej w adapterze.
– Czyżby woda opadła? – spytałem.
– Nie, przeciwnie. Teraz wzbije się w górę. Do tej pory przepychała powietrze zalegające w kanałach, ale teraz nic jej już nie powstrzyma.
Chwyciłem dziewczynę za rękę i pokonaliśmy kilka ostatnich dziur. Zdawało mi się, że coraz mniej pijawek pełzało po skale. Jeszcze pięć czy sześć dziur i znaleźliśmy się na bezpiecznym gruncie. Nie było tam ani dziur, ani pijawek. Pewnie uciekły w przeciwnym kierunku. Poczułem ulgę – najgorsze mieliśmy już za sobą. Nic nie wydawało mi się tak straszne, jak śmierć w jednej z tych potwornych dziur.
Prawie nieświadomie zacząłem ściągać pijawki z szyi, ale dziewczyna złapała mnie za rękę.
– Potem to zrobisz. Utopimy się, jeśli w porę nie wejdziemy na wieżę – powiedziała i wciąż trzymając mnie za rękę, szybkim krokiem ruszyła do przodu. – Nikt nie umarł z powodu kilku pijawek, poza tym zedrzesz je ze skórą. Nie wiesz o tym?
– Nie wiedziałem – odparłem.
Pociągnęła mnie za sobą jeszcze jakieś dwadzieścia, trzydzieści kroków, po czym oświetliła latarką „wieżę", która wyrosła przed naszymi oczami. „Wieża" była okrągła i prostą linią wznosiła się wysoko w ciemność ponad naszymi głowami. Chyba zwężała się w miarę wysokości jak latarnia morska, lecz nie byłem w stanie zobaczyć jej wierzchołka. Dziewczyna znalazła schody i natychmiast zaczęła po nich wchodzić. Niewiele myśląc, zrobiłem to samo.
„Wieża", która z daleka i w złym świetle wyglądała jak wykuty w skale ogromny obelisk, w rzeczywistości, sądząc po nierównościach skały, była zwykłym kamiennym słupem. Naturalnym tworem powstałym w wyniku erozji.
Również wykute przez Czarnomroki schody, które spiralnie otaczały skałę, nie zasługiwały na to miano. Były nierówne, stopy ledwo mieściły się na stopniach, których często w ogóle brakowało. W takich miejscach musieliśmy opierać nogi na niewielkich skalnych występach. Było to tym trudniejsze, że trzymając się oburącz ściany, nie mogliśmy posługiwać się światłem. Może to dobre dla Czarnomroków, ale dla nas była to bardzo niebezpieczna droga. Wspinaliśmy się jak jaszczurki, całym ciałem przylegając do skały.
Byłem na trzydziestym szóstym stopniu – mam zwyczaj liczenia stopni, kiedy wchodzę po schodach – gdy w ciemności pod nami rozległ się dziwny dźwięk. Był płaski, wilgotny i zdecydowany. Przypominał odgłos, jaki wydałby ogromny surowy befsztyk rzucony o gipsową ścianę. Po nim na moment zapadła cisza. Przywarłem do ściany jeszcze mocniej, zastanawiając się, co teraz nastąpi.
Usłyszałem szum wody. Trysnęła potężnym strumieniem ze wszystkich dziur jednocześnie. Przypomniałem sobie uroczystość otwarcia tamy, którą oglądałem w dzieciństwie na kronice filmowej. Gubernator, czy ktoś w tym rodzaju, nacisnął guzik i otworzył śluzy. Spiętrzona woda grubymi poziomymi słupami zaczęła bić na odległość kilku metrów, po czym opadać w dół wśród kłębów pary i huku. To było jeszcze w czasach, kiedy przed filmem w kinie wyświetlano kronikę i film animowany. Przypomniałem sobie swój strach na myśl o tym, że przypadkowo mógłbym znaleźć się pod tamą w chwili jej otwarcia. Ale nie przypuszczałem wówczas, że po ćwierćwieczu naprawdę znajdę się w podobnej sytuacji. Dzieci skłonne są wierzyć, że jakaś cudowna siła wybawi je z każdego niemal zagrożenia. Przynajmniej tak było ze mną w dzieciństwie.
– Jak wysoko podnosi się woda? – zapytałem dziewczynę, stojącą dwa albo trzy stopnie wyżej.
– Dość wysoko – odparła lakonicznie. – Żeby przeżyć, musimy wejść jak najwyżej. Wiem tylko tyle, że nie dochodzi do szczytu.
– Więc ile stopni nam jeszcze zostało?
– Dużo – powiedziała. Świetna odpowiedź. Pobudza wyobraźnię.
Sądząc po szumie wody, „wieża", której się uczepiliśmy, znajdowała się pośrodku ogromnej pieczary, a dziury z pijawkami otaczały ją równomiernie z każdej strony. Wyglądało to tak, jakbyśmy wspinali się na szczyt słupa, postawionego dla ozdoby pośrodku fontanny. Już wkrótce pieczara miała zamienić się w ogromne jezioro, a górna część „wieży", czy też sam jej czubek – w niewielką wysepkę.
Obrawszy sobie za cel światło latarki, które, kołysząc się na biodrach dziewczyny, rysowało w ciemności przedziwne zygzaki, wchodziłem dalej. Po drodze znudziło mi się liczyć schody, ale zdawało mi się, że pokonaliśmy już jakieś sto pięćdziesiąt, może dwieście stopni. Huk, z jakim woda, wzbiwszy się w górę, spadała na skalne podłoże, przeszedł wkrótce w szum podobny do szumu wodospadu, po czym woda przykryła bulgoczącą zajadle fontannę. Poziom wody podnosił się jednak stale. Zdawało mi się, że niebawem dosięgnie moich stóp.
Wszystko działo się jak w złym śnie. Coś mnie goniło, a ja nie mogłem przed tym uciec. To coś było tuż za mną i zdawało się, że lada chwila złapie mnie za kostkę. Nawet we śnie to koszmar, a co dopiero jeśli wydarzy się w rzeczywistości! Przestałem zwracać uwagę na stopnie i uczepiwszy się rękami ściany, zacząłem podciągać się w górę.
A może by tak poczekać na wodę i unosząc się na jej powierzchni wypłynąć na szczyt „wieży"? – pomyślałem nagle. Powiedziałem o tym dziewczynie. – To niemożliwe. Pod powierzchnią kryją się potężne wiry, nie ma mowy o pływaniu. Raz wciągnięci pod wodę nie wypłyniemy już na powierzchnię, a gdyby nawet nam się to udało, i tak nie odnajdziemy w tej ciemności wieży.
Jednym słowem nie pozostało nam nic poza tą irytującą wspinaczką. Gdyby tu jeszcze było choć odrobinę porządnego światła… – myślałem. – Choćby półmrok. O ile łatwiej byłoby się wspinać! No i wiedzielibyśmy, dokąd sięga woda. Nienawidziłem tej ciemności z głębi serca. Nie wody, lecz ciemności, która mnie od niej dzieliła. Ciemność ta napełniała mnie lodowatym bezgranicznym strachem.
W mojej głowie wciąż kołatały się obrazy z kroniki. Ogromna tama wypuszczała z siebie niezmierzone ilości wody. Na ekranie ukazywały się kolejno różne ujęcia obiektu. Z góry, z przodu, z boku, w zbliżeniach kamera sięgała nawet samej wody. Na betonowej ścianie odbijał się cień rwącego nurtu. Tańczył po białym betonie, jakby sam był rozszalałą wodą. Ale kiedy przyjrzałem mu się uważniej, zrozumiałem, że to nie był cień wody. To mój własny cień tańczył na wklęsłej ścianie tamy. Siedziałem wciśnięty w krzesło i wpatrywałem się we własny cień na ekranie. Nie wiedziałem, jak się zachować. Może powinienem podejść do ekranu i przywołać cień do siebie? A może należało wykraść tę taśmę operatorowi? Ale byłem tylko dziesięcioletnim chłopcem i czułem się bezradny.
A cień tańczył dalej. Wyginał się lekko i drżał jak daleki krajobraz, oglądany przez masę rozgrzanego powietrza. Nie mógł mi nic powiedzieć ani pokazać rękami, choć czułem, że chce to zrobić. Wiedział, że jestem na sali i że na niego patrzę. Ale był przecież tylko cieniem.
Zdawało mi się, że nikt poza mną nie zwrócił uwagi na cień. Nawet mój brat, który siedział obok. Na pewno by mi o tym powiedział. Uwielbiał głośno komentować filmy podczas seansu w kinie. Ja też nie powiedziałem o tym nikomu.
Jak on się tam właściwie znalazł? I co zamierza teraz zrobić? – zastanawiałem się. Cóż, pewnie niedługo się ściemni i cień rozproszy się w mroku. A może porwie go prąd, rzeka zaniesie do morza, a wtedy wróci do mnie? Czułem się bardzo samotny. Wkrótce skończyła się wiadomość o tamie, a na ekranie ukazała się migawka z koronacji w jakimś odległym kraju. Środkiem kamiennego rynku jechała karoca zaprzężona w liczne, bogato przyozdobione konie. Szukałem cienia jeszcze chwilę, ale nie zauważyłem na ziemi nic prócz cieni domów, karocy i koni.
Zapamiętałem tylko tyle. Nie byłem jednak pewny, czy coś takiego zdarzyło się naprawdę. Być może pod wpływem ciemności i szumu wody stworzyłem ten dziwny obraz w swojej wyobraźni. Podobno halucynacje w sytuacji śmiertelnego zagrożenia to typowy objaw – rodzaj ucieczki przed rzeczywistością. A jednak obraz był zbyt wyraźny, zbyt żywy jak na przywidzenie. Pamiętałem dokładnie każdy odgłos i zapach. Poczułem jeszcze raz ten strach, zmieszanie i smutek co wtedy, gdy byłem dziesięcioletnim chłopcem. Do licha, to musiało wydarzyć się naprawdę. Jakaś siła zepchnęła to wspomnienie głęboko na dno mojej świadomości, ale teraz coś pękło i wspomnienie wypłynęło na wierzch.
Jakaś siła?
Przecież to jasne! To operacja, dzięki której zyskałem zdolność tasowania. Moją pamięć otoczono wtedy murem. Pozbawiono mnie moich wspomnień.
Wzbierała we mnie coraz większa złość. Nikt nie ma prawa odbierać mi moich wspomnień! To przecież tak, jakby pozbawiono mnie iluś lat życia. Byłem tak zły, że zapomniałem nawet o strachu. Niech się dzieje, co chce, ja muszę przeżyć – postanowiłem. I odtworzyć te wszystkie zapomniane wspomnienia. A świat może się kończyć, nie zależy mi na tym.
– Tu jest lina! – krzyknęła nagle dziewczyna.
– Lina?
– Chodź, zobacz.
Czym prędzej wszedłem jeszcze trzy, cztery stopnie w górę i stanąłem obok dziewczyny. Rzeczywiście, tuż przy ścianie wisiała lina. Niezbyt gruba, ale mocna, dokładnie taka, jakiej używa się w górach. Znalazłem nawet węzły, które dla ułatwienia wspinaczki zawiązane były na linie co trzydzieści centymetrów. Chwyciłem linę jedną ręką i powoli ostrożnie zacząłem ciągnąć. Sądząc po oporze, jaki stawiała, była do czegoś solidnie przywiązana.
– To dziadek! Zostawił nam linę!
– Na wszelki wypadek zróbmy jeszcze jedno okrążenie – powiedziałem.
Okrążyliśmy „wieżę" jeszcze raz. Lina wisiała dokładnie w tym samym miejscu. Jeśli rzeczywiście przywiązana była do szczytu, wchodząc po niej, znacznie zyskalibyśmy na czasie.
– To na pewno dziadek. On wszystko potrafi przewidzieć.
– Rzeczywiście – przyznałem. – Umiesz podciągać się na linie?
– Oczywiście. Robię to od dziecka. Nie mówiłam ci jeszcze?
– W takim razie wchodź pierwsza. Jak będziesz na górze, daj mi znać latarką. Wtedy ja zacznę się wspinać.
– Woda zaraz tu będzie. Może spróbujemy wejść razem?
– Wykluczone. Jeden człowiek na jednej linie – to reguła w górach. Lina też ma swoją wytrzymałość, a poza tym o wiele trudniej jest wspinać się we dwójkę. Jeśli będę się trzymał liny, na pewno wejdę jakoś na górę. Nawet gdyby zalała mnie woda.
– Nie wiedziałam, że jesteś taki odważny.
Czekałem jeszcze chwilę, myśląc, że może znów mnie pocałuje, ale dziewczyna była już na linie. Przywarłem do ściany i obserwowałem, jak rozhuśtane na jej plecach światło unosi się w górę. Wyglądało to tak, jakby kompletnie pijana dusza wznosiła się do nieba. Widząc to, przypomniałem sobie o whisky, którą miałem w plecaku. Niestety, w tej niepewnej pozycji wyjmowanie butelki z plecaka było rzeczą nie do pomyślenia. Postanowiłem zadowolić się wyobraźnią. Oto czysty spokojny pub, miseczka z orzeszkami, cicha muzyka Vendôme MJQ i whisky z podwójnym lodem. Szklanka stoi przede mną, lecz nie biorę jej jeszcze do ust. Na whisky trzeba się napatrzeć. A kiedy znudzi się patrzenie, wypić. To tak samo jak z piękną dziewczyną.
W tym momencie przypomniałem sobie, że nie mam już ani garnituru, ani kurtki. Kiepska sprawa – pomyślałem. Przed pójściem do pubu muszę kupić sobie ubranie. Najlepszy będzie ciemnoniebieski tweedowy garnitur – postanowiłem. W eleganckim odcieniu. Trzy guziki, naturalne ramiona i żeby się nie marszczył pod pachami. Taki staromodny garnitur. George Peppard z lat sześćdziesiątych. Do tego niebieska koszula. W dobrze zgranym, nieco wypłowiałym kolorze. Najlepiej z grubej bawełny, w stylu Oxford. Kołnierzyk w miarę klasyczny. Krawat w dwu-kolorowe paski. Czerwień i zieleń. Czerwień nieco stonowana, a zieleń wpadająca w błękit, jak morze podczas burzy. Muszę kupić to wszystko w jakimś porządnym sklepie, po czym przebiorę się, pójdę do pubu i zamówię szkocką z podwójnym lodem. A wszystkie pijawki i Czarnomroki razem z tą pazurzastą rybą mogą pękać ze złości, kiedy ja, ubrany w tweedowy garnitur, będę sobie pił whisky prościutko ze Szkocji.
Nagle spostrzegłem, że szum wody ucichł. Może woda przestała się wylewać z dziur? A może było jej już tak dużo, że szum po prostu nie dochodził do uszu? Zresztą wszystko jedno. Ja i tak przeżyję, to postanowione. I odkopię całą moją pamięć. Nie będę już marionetką w niczyich rękach. Chciałem krzykiem obwieścić to całemu światu. Nie będę marionetką!
Pomyślałem jednak, że krzyczenie pod ziemią, i to w sytuacji, gdy ledwo trzymam się skały, nie miało żadnego sensu. Wykręciłem więc tylko szyję i spojrzałem w górę. Dziewczyna była już na wysokości trzeciego albo czwartego piętra domu towarowego. To znaczy, gdzieś na wysokości działu z odzieżą damską albo z kimonami. Ile metrów ma w końcu ta skała? – pomyślałem nieco znużony. Miałem trochę doświadczenia w chodzeniu po skałach, ale teraz, bez żadnego zabezpieczenia, w zwykłych tenisówkach, nie odważyłbym się spojrzeć w dół, nawet gdyby to było możliwe. Wszystko szło dobrze, dopóki bez zastanowienia szedłem w górę. Ale teraz, kiedy się zatrzymałem, zacząłem zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa.
Jeszcze raz wykręciłem szyję i spojrzałem w górę. Światło kołysało się jak przedtem, tylko znacznie wyżej. Faktycznie dziewczyna radziła sobie z liną doskonale. Ale cóż to za nieprawdopodobna wysokość! Swoją drogą, czy ten starzec nie mógł znaleźć innego miejsca na kryjówkę? Czegoś skromniejszego i odrobinę łatwiejszego? Zaoszczędziłby mi w ten sposób dużo nerwów.
Znów popatrzyłem w górę. Tym razem żółte światło, jak lampa ostrzegawcza na tyłach samolotu, powoli mrugało w moim kierunku. Jedną ręką chwyciłem linę, drugą wyjąłem z kieszeni latarkę i odpowiedziałem takim samym sygnałem. Następnie odruchowo skierowałem latarkę w dół, żeby zobaczyć, dokąd sięga woda. Słabe światło nie rozproszyło jednak mroku. Spojrzałem na zegarek. Dwanaście po czwartej. A więc jeszcze nie zaczęło świtać. Świat na górze pogrążony był we śnie.
Przyciągnąłem do siebie linę, wziąłem głęboki oddech i zacząłem się wspinać.
Koniec Świata – plac Cieni
Nie było już ani śladu po słonecznej pogodzie, kiedy obudziłem się następnego ranka. Ciężkie chmury brudnego koloru szczelnie zasłoniły niebo, a słoneczne światło, które poprzez chmury docierało na ziemię, pozbawione było wszelkiego ciepła i blasku. Gałęzie nagich drzew wyglądały jak pęknięcia na zziębniętym szarym krajobrazie. Śniegu nadal nie było, choć zdawało mi się, że w każdej chwili może zacząć padać.
– Dzisiaj śniegu nie będzie – rzekł starzec. – To nie są śniegowe chmury.
Otworzyłem okno i jeszcze raz przyjrzałem się chmurom. Nie pojmowałem różnicy.
Strażnik siedział właśnie przed dużym żelaznym piecem i zdjąwszy buty, grzał sobie nogi. Piec podobny był do tego, jaki znajdował się w bibliotece. U góry miał dwa paleniska przeznaczone na czajnik i garnek, a na dole wysuwany popielnik. Otwierało się go, ciągnąc za poprzeczny metalowy drążek. Strażnik siedział na krześle i opierał nogi właśnie na tym drążku. Pokój wypełniony był parą z czajnika, wymieszaną z dymem taniego tytoniu. Panował tu mdły i duszny zapach. Oczywiście wmieszana w to była również woń jego nóg. Za krzesłem, na którym siedział, stał ogromny drewniany stół, a na nim obok osełki leżały rzędy toporów i siekier. O tym, jak bardzo były już zużyte, świadczyły ich sczerniałe trzonki.
– Chodzi o szalik – wydusiłem. – Bez szalika strasznie marznie mi szyja.
– A, rzeczywiście – odparł swobodnie. – Rozumiem.
– W muzeum w głębi biblioteki widziałem nieużywane ubrania. Czy mógłbym z nich skorzystać?
– Oczywiście. Bierz, co chcesz. Szalik, płaszcz, co ci się tylko spodoba.
– Te rzeczy nie mają właścicieli?
– Tym możesz się nie przejmować. Właściciele, jeśli nawet są, dawno już o nich zapomnieli. A swoją drogą, podobno szukasz instrumentu?
Skinąłem głową. Strażnik wiedział o wszystkim.
– W tym Mieście nie ma instrumentów. Z reguły – powiedział. – Co nie znaczy, że nie istnieją wcale. Przykładasz się do pracy, więc nie widzę przeszkód, żebyś miał na własność chociaż instrument. Zapytaj dozorcę w elektrowni. Tam na pewno znajdziesz jakiś instrument.
– W elektrowni?
– A co, myślałeś, że tu nie ma elektrowni? To niby skąd mamy prąd? A może myślałeś, że prąd rośnie tutaj w Lesie Jabłoniowym?
Śmiejąc się jeszcze z własnego dowcipu, narysował mi drogę do elektrowni. – Pójdziesz w górę rzeki jej południowym brzegiem. Skręcisz w prawo za starą stodołą. To jakieś trzydzieści minut drogi od Starego Mostu. Wyjdziesz w ten sposób na szczyt Wschodniego Wzgórza, stamtąd zobaczysz Las. Elektrownia znajduje się jakieś pięćset metrów w głąb Lasu. Zrozumiałeś?
– Chyba tak – powiedziałem. – Ale czy mogę wejść do Lasu? Już wiem, jaki jest niebezpieczny. Doświadczyłem tego na własnej skórze.
Strażnik rozpromienił się i zmienił nieco położenie nóg na drążku. – A, rzeczywiście, zupełnie o tym zapomniałem. Musiałem przecież zawieźć cię do domu. No i jak, lepiej się już czujesz?
– Tak, czuję się już znacznie lepiej.
– Taka nauczka to dobra rzecz. Kto raz się porządnie sparzy, będzie dmuchał na zimne. Dobry drwal to taki, który ma tylko jedną bliznę. Ani mniej, ani więcej. Wiesz, o czym mówię?
Skinąłem głową.
– Ale nie musisz się obawiać. Elektrownia znajduje się na skraju Lasu i prowadzi do niej tylko jedna droga. Nie zbłądzisz. Ludzi z Lasu też tam nie spotkasz. Chyba że wejdziesz głębiej. Ale uprzedzam cię, gorzko tego pożałujesz.
– Dozorca elektrowni jest jednym z ludzi, którzy mieszkają w Lesie?
– Nie. On nie należy do tej bandy. Ale nie może wrócić do Miasta. To taki połowiczny człowiek. Nie jest ułomny, ale brak mu odwagi.
– A ludzie z Lasu, jacy oni są?
Strażnik zwrócił głowę w moją stronę i dłuższą chwilę mierzył mnie wzrokiem. – Czy ty przypadkiem nie jesteś zbyt ciekawski? Skinąłem głową.
– Zostawmy to. W każdym razie nie odpowiem ci na to pytanie – dodał łagodniejszym tonem. – Swoją drogą, czy nie chciałbyś się spotkać z cieniem? Przyszła zima, cień jest już wystarczająco słaby, nie będę ci więcej przeszkadzał.
– Źle się czuje?
– Ależ skąd! Jest zdrowiusieńki. Codziennie wyprowadzam go na parę godzin, żeby miał trochę ruchu. A jaki ma apetyt! Ale jest zima – i dzień krótszy, i chłód doskwiera, każdy cień traci formę. Niczyja w tym wina. To naturalna kolej rzeczy. Zresztą sam się przekonasz.
Zdjął ze ściany pęk kluczy i wsunął go do kieszeni płaszcza, po czym ziewając, włożył buty z twardej grubej skóry. Wyglądały na bardzo ciężkie, do podeszew przybite były gwoździe, żeby buty nie ślizgały się na śniegu.
Cień mieszkał w miejscu, które nie było jeszcze Miastem, chociaż nie znajdowało się poza jego granicami. Ludzie, którzy, tak jak ja, stracili cienie, i cienie, które odłączono od ludzi, mogli spotykać się tylko w jednym miejscu. Zwano je placem Cieni. Plac Cieni znajdował się na tyłach strażnicy, było to zwykłe podwórko otoczone żelaznym płotem.
Strażnik otworzył bramkę, wpuścił mnie przodem, po czym sam wszedł do środka. Plac miał kształt kwadratu. Jego przeciwległą ścianę stanowił mur. W kącie rósł stary wiąz, a pod nim stała sklecona z kilku desek ławka.
Kolor drzewa był tak wypłowiały, że nie wiedziałem, czy jeszcze żyło.
Pod murem stała szopa zbudowana ze starych cegieł i dykty. W oknie zamiast szyby znajdowała się drewniana klapa. Nie zauważyłem komina, szopa nie była pewnie ogrzewana.
– To tu nocuje twój cień – rzekł Strażnik. – Może nie wygląda to zbyt przytulnie, ale ma tutaj wodę i wychodek. Jest nawet piwnica. Może to nie jest hotel, ale chroni go przed deszczem i wiatrem. Wejdziesz do środka?
– Nie, dziękuję, zaczekam tutaj – odparłem. Od smrodu, jaki panował w strażnicy, rozbolała mnie głowa. Wolałem zmarznąć, byle tylko odetchnąć świeżym powietrzem.
– Dobrze, przyprowadzę go tutaj – powiedział i wszedł do szopy. Podniosłem kołnierz płaszcza, usiadłem na ławce pod wiązem i czekałem na cień, grzebiąc butami w ziemi. Na placu miejscami leżał jeszcze śnieg. Nie roztopiło go słońce, zasłonięte wysokim murem.
Po chwili obaj wyszli z szopy. Strażnik szedł zamaszystym krokiem, miażdżąc ziemię kolcami swoich butów. Cień sunął się za nim powoli. Nie wyglądał zdrowo. Twarz zapadła mu się jeszcze bardziej. Widać już było tylko oczy i nieogoloną brodę.
– No, to zostawiam was samych – rzekł Strażnik. – Możecie rozmawiać swobodnie. Ale oczywiście nie za długo. No, i żebyście nie próbowali się połączyć. To nie ma żadnego sensu. Nie sprawiaj my sobie nawzajem kłopotów. Zgoda?
Zgoda – kiwnąłem głową. Strażnik zamknął bramkę na klucz i zniknął za drzwiami strażnicy. Cień usiadł obok mnie na ławce. Następnie tak jak ja zaczął grzebać obcasami w ziemi. Miał na sobie tylko przewiewny sweter, spodnie robocze i buty, które podarowałem mu przez starca.
– Jak się czujesz? – spytałem.
– Nie pytaj – odparł. – Zimno, jedzenie okropne.
– Słyszałem, że masz dużo ruchu?
– Ruchu? – spojrzał na mnie okrągłymi ze zdziwienia oczami. – Nie żartuj. Pomagam Strażnikowi palić zwierze. Wciągamy je na wózek, wieziemy do Lasu Jabłoniowego i palimy. Przedtem Strażnik odcina im łby tym swoim toporem. Widziałeś jego kolekcję? To nie jest normalny człowiek. Gdyby mógł, wszystko pociąłby na kawałki.
– On należy do Miasta?
– Nie. On tutaj tylko pracuje. Uwielbia palić te zwłoki. Ludzie z Miasta nie myślą o takich rzeczach. Odkąd nastała zima, spalił ich bardzo dużo. Dziś w nocy zdechły trzy. Zaraz pójdziemy je palić.
Ziemia pod naszymi stopami była twarda jak kamień. Jakiś zimowy ptak, który siedział na gałęzi wiązu, nagle zerwał się z krzykiem do lotu.
– Znalazłem mapę – powiedział. – Jest bardzo dokładna. Tylko przyszła trochę za późno.
– Byłem chory – powiedziałem.
– Słyszałem. Ale to nie zmienia faktu, że jest za późno. Gdybym miał ją trochę wcześniej, ułożenie planu nie zajęłoby mi tyle czasu.
– Jakiego planu?
– Ucieczki, oczywiście. Jaki może być inny plan? Chyba nie sądziłeś, że prosiłem cię o tę mapę z nudów.
Pokręciłem głową. – Myślałem, że wytłumaczysz mi, jaki sens ma to dziwne Miasto. W końcu to ty władasz moją pamięcią.
– Mylisz się – odparł cień. – Posiadam wprawdzie twoją pamięć, ale nie umiem się nią posługiwać. Musielibyśmy się połączyć, żeby z niej skorzystać. Ale to niemożliwe. Nigdy więcej nie moglibyśmy się spotkać. Dlatego postanowiłem zastanawiać się sam.
– No i co? Wymyśliłeś już coś?
– Co nieco, ale daj mi jeszcze trochę czasu. Mam wrażenie, że niedługo zrozumiem to wszystko. Oby tylko nie było za późno. Naprawdę słabnę z każdym dniem. Jeśli tak dalej pójdzie, nie będę mógł się stąd ruszyć, chociaż plan będzie już gotowy. Dlatego chciałem, żebyś skończył tę mapę przed zimą.
Spojrzałem w niebo. Poprzez gałęzie drzewa chmury wyglądały jak pocięte na tysiąc drobnych kawałków.
– Ale stąd nie można uciec – powiedziałem. – Widziałeś przecież mapę? Stąd nie ma wyjścia. Nie można stąd ani zawrócić, ani iść dalej. Tutaj jest koniec świata.
– Być może. Ale wyjście na pewno jest. Ptakom udaje się stąd wydostać, prawda? No to dokąd lecą? Do świata na zewnątrz. Tam musi być jakiś świat. Pomyśl, gdyby za murem naprawdę niczego nie było, nikt nie otaczałby Miasta murem. I wyjście też na pewno jest.
– To tylko przypuszczenia – przerwałem mu.
– Znajdę je, zobaczysz. Uciekniemy stąd. Nie chcę umierać w takim strasznym miejscu.
Powiedziawszy to, zamilkł i znów zaczął grzebać butami w ziemi.
– Mówiłem ci już o tym na początku, to Miasto jest nienaturalne i nieprawdziwe – odezwał się po chwili. – Czuję to bardzo wyraźnie. Problem polega tylko na tym, że jest doskonałe w swojej nienaturalności. Zniekształcone jest wszystko i w rezultacie wszystko do siebie pasuje. O tak.
Narysował obcasem koło.
– To koło jest spłaszczone. Ale im dużej się tu przebywa, tym trudniej to zauważyć. Wydaje się, że to oni są prawdziwi. Rozumiesz, o co mi chodzi?
– Rozumiem. W porównaniu z Miastem czuję się bardzo słaby i niepewny.
– To nieprawda, nie jesteś słaby. Zrozum, to my jesteśmy prawdziwi, nie oni. Musisz w to uwierzyć. Tak mocno, jak tylko potrafisz. W przeciwnym razie to Miasto cię pochłonie, a wtedy będzie już za późno.
– Być może, ale czy coś jest prawdziwe czy nie, to rzecz całkowicie względna. A mnie pozbawiono pamięci, więc nie mogę tego porównać.
Pokiwał głową. – Rozumiem cię, brak ci pewności. Ale zastanów się. Wierzysz w perpetuum mobile?
– Nie. Jest fizycznie niemożliwe.
– No widzisz. Z tym Miastem jest tak samo. Niby jest doskonałe, ale przecież nie ma na świecie rzeczy absolutnie doskonałej. Tutaj musi być jakiś błąd. Musi być jakaś siła, która napędza to perpetuum mobile.
– Wiesz już, co to jest?
– Nie, jeszcze nie. Mam pewną ogólną teorię, ale muszę ją jeszcze dopracować.
– Zdradź mi chociaż teorię. Może mógłbym ci pomóc.
Cień wyjął ręce z kieszeni spodni, chuchnął w dłonie i zaczął rozcierać je o kolana.
– Nie, nie dasz rady. Ja cierpię wprawdzie fizycznie, ale ty masz kłopoty z sercem. Powinieneś przede wszystkim zająć się tą sprawą. Ja będę myślał sam, ale ty musisz zrobić wszystko, żeby uratować siebie. To teraz najważniejsze.
– Rzeczywiście, brak mi pewności – powiedziałem, spuszczając wzrok na koło pod naszymi nogami. – Nie wiem, w którą stronę powinienem iść. Nie wiem, kim byłem dotąd i jak silne jest moje serce. Miasto jest tak potężne, a mnie pozbawiono osobowości.
– Nie, to nie tak – odparł cień. – Nie straciłeś osobowości. Jedynie twoja pamięć pogrążyła się w mroku. Dlatego tracisz pewność siebie. Ale nie mylisz się. Nawet pozbawiony pamięci, możesz iść za głosem serca. Serce kieruje się własnymi prawami. To właśnie twoja osobowość. Dlatego uwierz w siebie. Jeśli tego nie zrobisz, siły z zewnątrz zaniosą cię w nieznanym kierunku.
– Postaram się.
Cień skinął głową, potem patrzył chwilę na pochmurne niebo, lecz wkrótce zamknął oczy, jakby się nad czymś zastanawiał.
– Kiedy sam tracę pewność, przyglądam się ptakom – powiedział. – Ich nie dotyczy doskonałość tego Miasta. Ani mur, ani brama, ani dźwięk rogu, nic. Dobrze by było, gdybyś ty też czasami na nie popatrzył.
Usłyszałem wołanie Strażnika stojącego przy bramce. Koniec widzenia.
– Nie przychodź do mnie jakiś czas – szepnął cień na odchodnym. – Jak będzie trzeba, sam cię zawiadomię. Strażnik jest podejrzliwy, domyśli się, że coś knujemy. Aha, gdyby pytał, jak się nam rozmawiało, udawaj, że nie mogłeś znaleźć ze mną wspólnego języka.
– Rozumiem.
– No jak? – spytał Strażnik, kiedy wróciliśmy do Strażnicy. – Miło było spotkać się po tylu miesiącach?
– Sam nie wiem – pokręciłem przecząco głową.
– Nie przejmuj się, tak to już z nimi jest – stwierdził zadowolony.
Hard-boiled wonderland – posiłek, fabryka słoni, pułapka
W porównaniu ze schodami, wchodzenie po linie było rzeczą dziecinnie prostą. Supły rozstawione były regularnie co trzydzieści centymetrów, również grubością lina dokładnie pasowała do dłoni. Czułem wprawdzie tępy ból brzucha, nie ustawał również ból głowy wywołany upadkiem, ale to nie przeszkadzało mi się wspinać. Jedynie światło, które padało na mnie z góry, raziło mnie coraz bardziej. Właśnie z powodu tego światła obsunąłem się kilka razy na linie. Nie umiałem trafnie ocenić odległości pomiędzy tym, co znajdowało się w świetle, a tym, co pozostawało w cieniu. Starając się nie patrzeć w górę, pokonałem jeszcze jakieś sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt supłów, gdy nagle znalazłem się na szczycie. Położyłem dłonie na brzegu skały i jak zawodnik, który jednym ruchem wychodzi z basenu, prostując ręce, usiłowałem wyciągnąć w górę tułów. Niestety, od podciągania się na linie nie miałem już siły w rękach, toteż trwało to dosyć długo. Czułem się tak, jakbym pokonał kraulem dystans kilku kilometrów. Dziewczyna złapała mnie za pasek i pomogła mi wciągnąć nogi.
– Mieliśmy szczęście – powiedziała. – Niewiele brakowało, a utopilibyśmy się oboje.
– Naprawdę? – wysapałem, leżąc na skale. – Jak wysoko podniosła się woda?
Odłożyła latarkę i wyciągnęła linę. Za trzydziestym supłem lina ociekała wodą.
– A co z dziadkiem? Znalazł się? – spytałem.
– Tak, jest w głębi korytarza. Tylko skręcił nogę.
– I wszedł tu ze skręconą nogą?
– Jest bardzo wysportowany. To u nas rodzinne.
– Rzeczywiście – przyznałem. Do tej pory sądziłem, że ja również jestem wysportowany, ale z nimi nie mogłem konkurować.
– Chodźmy, dziadek czeka. Podobno ma ci dużo do powiedzenia.
– Ja też nie mogę się doczekać.
Założyłem z powrotem plecak i ruszyliśmy w kierunku ołtarza. Było to dość obszerne okrągłe wgłębienie w szczycie „wieży".
Lampa gazowa ustawiona na jednej ze ścian wypełniała je żółtym spokojnym światłem. Profesor zawinięty w koc siedział obok lampy. Widać było tylko połowę jego twarzy. Gdy patrzyłem na niego z góry, zdawało mi się, że oczy ma zapadnięte, ale w rzeczywistości tryskał zdrowiem.
– Uratowaliście się cudem – rzekł uradowany. – Wiedziałem, że woda dzisiaj wyleje, ale myślałem, że zjawicie się trochę wcześniej.
– To moja wina, dziadku. Zgubiłam się w mieście – powiedziała grubaska. – Straciłam przez to cały dzień.
– Nie przejmuj się. Teraz to już i tak wszystko jedno.
– Wszystko jedno? – wtrąciłem się.
– Zaraz to panu wyjaśnię, proszę się nie denerwować. Ale może najpierw zdejmiemy panu te pijawki?
Usiadłem obok starca. Dziewczyna wyjęła z kieszeni zapałki, zapaliła jedną i przystawiła ją do mojej szyi. Pijawka spadła na ziemię. Była gruba jak palec. Znów usłyszałem trzask zapałki i wilgotny syk koło ucha. Strącone pijawki wiły się jakiś czas po ziemi, lecz w końcu dziewczyna rozdeptała je butem. Czułem pieczenie przypalonej skóry. Zdawało mi się, że przy gwałtownym skręcie skóra na mojej szyi pęknie jak przejrzały pomidor. W ogóle jeśli tak dalej pójdzie, niedługo będę wyglądał jak atlas ran i obrażeń – pomyślałem. Może powinienem porobić sobie zdjęcia, takie duże i kolorowe jak zdjęcia platfusa, które wiszą w aptekach, i rozdawać je znajomym? Byłaby tam i rana cięta brzucha, i guz na głowie, i siniaki po pijawkach… A może powinienem dodać do tego jeszcze uwiąd członka?
– Nie ma pan czegoś do jedzenia? – zapytał profesor. – Od wczoraj poza tabliczką czekolady nie miałem niczego w ustach.
Otworzyłem plecak, wyjąłem konserwy, chleb i manierkę z wodą i wraz z otwieraczem do konserw podałem to wszystko starcowi. Najpierw napił się wody, potem, tak jakby sprawdzał rocznik wina, obejrzał każdą puszkę z osobna. Otworzył konserwę z wołowiną i z brzoskwiniami.
– Pan się nie poczęstuje? – zapytał. Nie, podziękowałem. Czy można mieć apetyt w takim miejscu i w takiej chwili?
Starzec rwał po kawałku chleb, nakładał na niego wołowinę i jadł z prawdziwą przyjemnością. Potem zjadł kilka brzoskwiń i popił syropem, który został na dnie puszki. Ja w tym czasie napiłem się whisky. Pod wpływem alkoholu przestałem odczuwać ból. Mój ból żył teraz swoim własnym życiem, poza moim układem nerwowym.
– Jestem panu naprawdę wdzięczny – rzekł profesor. – Zwykle trzymam tutaj zapasy żywności na kilka dni, ale tym razem nie dopilnowałem tej sprawy. Wystarczy trochę spokoju, a człowiek zaraz zapomina o niebezpieczeństwie. Mam nauczkę.
Profesor roześmiał się głośno.
– No dobrze. Zaspokoił pan głód. A teraz może mi pan wreszcie powie, o co w tym wszystkim chodzi?
– Obawiam się, że niewiele pan z tego zrozumie.
– Więc proszę mi to wytłumaczyć.
– To zajmie dużo czasu. Poza tym, czy pan się na mnie nie pogniewa, jeśli wyjawię mu całą prawdę?
– Na litość boską, niech pan mówi!
– Przede wszystkim muszę pana przeprosić – westchnął. – Fakt, że zrobiłem to dla nauki, nie może mnie usprawiedliwić. Wykorzystałem pana i postawiłem w sytuacji bez wyjścia. Bardzo tego żałuję. Jednak chciałbym, żeby pan zrozumiał, jak ważne były dla mnie te badania. Naukowiec, który ma przed sobą żyłę wiedzy, przestaje zważać na cokolwiek. Ale też tylko dzięki temu nauka może się rozwijać. Powiem więcej, nauka istnieje wyłącznie dla swej czystej idei… czytał pan Platona?
– Nie czytałem – odparłem. – I proszę, żeby pan przeszedł do tematu. Już wiem, że celem nauki jest jej czysta idea.
– Pan wybaczy, chciałem tylko powiedzieć, że choć idea nauki jest czysta, wielu ludzi cierpi z jej powodu. W ten sam sposób ludzie cierpią w wyniku zwykłych, naturalnych zjawisk. Wybuchy wulkanów zagrzebują miasta, zalewają je powodzie, a trzęsienia ziemi rujnują je w ciągu kilku sekund – a jednak, czy możemy powiedzieć, że są złe?
– Dziadku! – przerwała dziewczyna. – Jeśli się nie pospieszysz, nie zdążymy do końca świata!
– Tak, tak, masz rację, drogie dziecko – powiedział, klepiąc ją po dłoni. – Ale od czego by tu zacząć? Chronologia w tej sprawie nie ma większego znaczenia, więc o czym mam mówić najpierw?
– Co oznaczały liczby, które dał mi pan do tasowania?
– Musiałbym cofnąć się w wyjaśnieniach o trzy lata, to naprawdę długa historia.
– Słucham.
– Pracowałem wówczas w laboratorium Systemu. Nie byłem jednak zwykłym pracownikiem tej placówki. Stanowiłem jakby niezależny, dodatkowy jej organ. Miałem do dyspozycji czterech czy pięciu ludzi, najnowocześniejsze urządzenia i tyle pieniędzy, ile dusza zapragnie. Pieniędzy mam w bród, a z pomocnikami więcej miałem kłopotu niż pożytku, ale materiałów do doświadczeń, jakie dostarczał mi System, nie zdobyłbym na własną rękę. No i przede wszystkim urzekała mnie perspektywa praktycznego wykorzystania moich wynalazków.
W tym czasie System przeżywał poważne trudności. Jednym słowem, symbolanci doszli już do takiej wprawy, że nieomal jednym tchem odczytywali wszystkie misternie utkane przez System szyfry. System doskonalił sposób kodowania informacji, a symbolanci natychmiast opracowywali metodę ich odkodowania. Wyglądało to jak rywalizacja sąsiadów o to, który z nich otoczy swój dom wyższym murem. Jeśli jeden dostawi parę cegieł, drugi natychmiast robi to samo. W końcu obydwa mury są już tak wysokie, że zupełnie nie spełniają swej pierwotnej funkcji. Ale żadna ze stron nie może zrezygnować. Rezygnacja oznaczałaby przegraną. A przegrany nie ma racji bytu. W tej sytuacji System postanowił wynaleźć jakiś zupełnie inny sposób szyfrowania danych – prosty, a zarazem niemożliwy do rozszyfrowania. I wówczas poproszono mnie, żebym pokierował badaniami.
Wybierając mnie na to stanowisko, trafili w dziesiątkę. A to dlatego, że w sprawach mózgu byłem – i oczywiście jestem nadal – najlepiej zorientowanym naukowcem. Nie popisuję się wykładami ani pisaniem rozpraw, toteż świat naukowy lekceważy mnie, ale nie ma w tym świecie choćby jednej osoby, która dorównywałaby mi wiedzą na temat ludzkiego mózgu. System wiedział o tym i dlatego właśnie mnie powierzył to zadanie. Chcieli, żebym dokonał przewrotu: nie udoskonalił istniejący system, lecz zmienił go od podstaw. Czy mógłby to zrobić któryś z tych uniwersyteckich naukowców, którzy od świtu do nocy zajęci są pisaniem rozpraw, a w przerwach podliczają swoje honoraria? Nie, prawdziwie oryginalny umysł musi być niezależny.
– Ale pracując dla Systemu, wyrzekł się pan swojej wolności.
– Tak, ma pan rację – powiedział profesor. – Wstyd mi za siebie. Nie żałuję, ale to wstyd. Nie chcę się usprawiedliwiać, ale paliłem się wtedy do praktycznego zastosowania mojej teorii. Całą teorię miałem już od dawna w głowie, brakowało mi tylko potwierdzenia jej w rzeczywistości. To ogromny problem, z jakim boryka się fizjologia mózgu. Nie można przeprowadzić doświadczeń na zwierzętach, tak jak to się robi w każdej innej dziedzinie fizjologii. Mózg małpy nie jest wykształcony w takim stopniu, by reagować na zmiany w podświadomości i pamięci tak jak ludzki.
– I dlatego – przerwałem mu – posłużył się pan nami jak królikami doświadczalnymi?
– Proszę zaczekać jeszcze z wyrokiem. Wyjaśnię panu, na czym polegała moja teoria. Otóż istnieje pewna reguła w dziedzinie kodowania. Brzmi ona tak: „nie ma szyfru doskonałego". I to prawda. Każdy szyfr zbudowany jest na jakichś zasadach. Mogą one być niezwykle skomplikowane i wyrafinowane, ale muszą posiadać psychologiczną spójność, która sprawia, że są czytelne dla znacznej liczby osób. Jeśli więc można zrozumieć zasady, można też złamać szyfr. Za jeden z najbezpieczniejszych uważa się szyfr book to book - polega on na tym, że dwoje ludzi posługuje się tą samą książką, wybierając słowa z podanej szyfrem strony i linijki – ale i ten traci sens, jeśli odnajdzie się książkę. Trzeba więc nosić książkę przy sobie, a to bardzo niebezpieczne.
Pomyślałem więc tak: szyfr doskonały może być tylko jeden – taki, którego nie zrozumie nikt. Krótko mówiąc, wiadomość szyfruje się w czarnej skrzynce i odszyfrowuje w tej samej skrzynce. Nawet posiadacz skrzynki nie zna jej wnętrza ani zasad szyfrowania. Umie posługiwać się skrzynką, ale nie wie, co się w niej znajduje. Nie wie, więc nie może wydać. Prawda, że to doskonały sposób?.
– Ta czarna skrzynka to ludzka podświadomość?
– Tak, zgadza się. Pan pozwoli, że mu to wyjaśnię. Otóż każdy człowiek zachowuje się inaczej, według własnych zasad. Nie ma dwóch takich samych ludzi. To kwestia osobowości. A czymże jest osobowość? To odrębność w sposobie myślenia wynikająca z różnego u każdego człowieka zbioru doświadczeń nabytych w przeszłości. Prościej nazywa się to sercem. Nie ma dwóch ludzi o takim samym sercu. Jednak żaden człowiek nie pojmuje własnego systemu myślenia. Ani ja tego nie potrafię, ani pan. Jesteśmy w stanie objąć go rozumem – a raczej starać się go objąć – w zaledwie piętnastu, dwudziestu procentach. To jak szczyt góry lodowej. Zadam panu pytanie. Czy jest pan odważny, czy może raczej tchórzliwy?
– Nie wiem – odparłem szczerze. – Czasami chyba odważny, a czasami nie. Nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie.
– No właśnie, taki jest ten system. Zbyt skomplikowany, żeby określić go w paru słowach. W pewnej sytuacji i w pewnych warunkach wybiera jedną z przeciwstawnych postaw i robi to naturalnie, niemal natychmiast. Inaczej mówiąc, jest pan bardzo dokładnie zaprogramowany. Ale nie zna pan swojego programu. Nie musi go pan znać. Wystarczy, że zachowuje się pan we właściwy sobie sposób. To jest ta czarna skrzynka. Przypomina trochę fabrykę słoni. Czy potrafi pan wyobrazić sobie coś takiego? Z wybranych odłamków pamięci i świadomości skręca się nić, pozwijane w skomplikowany sposób nici tworzą wiązki, a z nich złożony jest cały układ. To prawdziwa fabryka, pracuje i produkuje. Pan jest jej kierownikiem, ale niestety nie może jej pan odwiedzić. Aby tam wejść, potrzebne jest, jak w Alicji w krainie czarów, specjalne lekarstwo. Swoją drogą, to naprawdę świetna książka.
– To znaczy, że o każdym naszym zachowaniu decyduje rozkaz wydany w tej fabryce?
– Tak, właśnie – rzekł starzec. – Inaczej mówiąc…
– Chwileczkę – przerwałem mu. – Czy mogę o coś zapytać?
– Proszę.
– Rozumiem, o czym pan mówi. Ale przecież to niemożliwe, żeby nawet drobne, powierzchowne czynności były zdeterminowane podświadomością. Na przykład to, czy napiję się rano mleka, kawy czy herbaty, zależy już chyba tylko od mojego chwilowego nastroju?
– Tak, słusznie pan zauważył. Jest jeszcze jeden problem. Świadomość człowieka ciągle się zmienia. To tak, jakby codziennie ukazywało się nowe, poprawione i uzupełnione, wydanie encyklopedii. Te dwie rzeczy poważnie zagrażają stabilności układu myślenia.
– Zagrażają? Jak to zagrażają? To chyba naturalne!
– Tak, oczywiście, zaraz to panu wytłumaczę. Jeśli się nad tym zastanowić, dochodzimy do jeszcze bardziej podstawowych pytań. Czy los człowieka zdeterminowany jest przez boga, czy też człowiek sam od początku do końca decyduje o swoim życiu? Od czasów nowożytnych nauka poszła torem, który zakłada spontaniczność ludzkiego zachowania. Ale czym jest ta autokreacja? Na to pytanie nikomu nie udało się odpowiedzieć. Nikt nie poznał jeszcze tej fabryki produkującej nasze myśli. Freud czy Jung pisali coś na ten temat, ale prawdę mówiąc, ogłosili tylko ileś nowych terminów. Może to nawet wygodne terminy, ale ich prace nie stanowią żadnego dowodu na spontaniczność ludzkiego zachowania. To, że się tak wyrażę, czcze domysły podlane naukowym sosem.
Tu starzec roześmiał się rubasznie. Ja i dziewczyna czekaliśmy w milczeniu, aż wyśmieje się do końca.
– Jestem człowiekiem, który trzeźwo patrzy na świat – powiedział. – I myślę, że jak w starym przysłowiu, co boskie trzeba oddać bogu, a co cesarskie cesarzowi. Metafizyka to w końcu tylko zakodowane gadanie o niczym. Zanim się do niej przejdzie, jest jeszcze dużo rzeczy do zrobienia. Tu i teraz. Weźmy na przykład problem czarnej skrzynki. Czym jest czarna skrzynka? A niechże sobie będzie, czym chce. Ważne, żeby umieć się nią posługiwać, taką, jaka jest. Ale – profesor podniósł palec – trzeba pokonać dwie trudności, o których już panu mówiłem. Pierwsza to przypadkowość na poziomie zachowań powierzchownych, druga to ciągłe dopisywanie nowych doświadczeń i wynikające stąd zmiany wewnątrz czarnej skrzynki. To niezwykle trudne problemy. A to dlatego, że, jak pan zauważył, są to zjawiska naturalne. Jak długo człowiek żyje, tak długo przybywa mu doświadczeń. I gdyby mu tego zabronić, to tak, jakby kazać mu umrzeć.
Pomyślałem więc tak: a co by się stało, gdyby w pewnym momencie utrwalić kształt czarnej skrzynki? Potem znów będą zachodzić w niej zmiany, ale tym możemy się już nie przejmować. Poza rozwijającą się skrzynką będziemy mieli drugą, utrwaloną, której kształt w każdej chwili będziemy mogli przywołać. Tak, jak przywraca się kształt zamrożonym uprzednio stopom niektórych metali.
– No dobrze – przerwałem mu – ale to oznacza, że jeden człowiek musiałby posiadać dwa różne systemy myślenia.
– Tak, zgadza się – rzekł starzec. – Jest pan błyskotliwym uczniem. Od razu mi się pan spodobał. Ma pan zupełną rację. Otóż mamy raz utrwalony system A. I ten, który w następnej fazie zmienia się w system A', A", A'" i tak dalej. To tak, jakby do prawej kieszeni włożyć zegarek, który stanął, a do lewej kieszeni drugi, który chodzi. W każdej chwili, zależnie od potrzeby, możemy spojrzeć na jeden z nich. Jeden problem mamy już z głowy.
Teraz drugi – przypadkowość. Możemy pozbyć się jej równocześnie, jeśli przy utrwalaniu systemu pierwotnego obierzemy go z wierzchniej warstwy przypadkowego wyboru. Rozumie pan?
Nie rozumiałem.
– Po prostu, trzeba spiłować powierzchnię, jak szkliwo z zęba. A pozostawić tylko niezbędną tkankę, inaczej mówiąc – jądro świadomości. W ten sposób unikniemy marginesu błędu. Oddzielamy więc wierzchnią warstwę od jądra, które następnie zamrażamy i wrzucamy do studni. Plum. To właśnie podstawa tasowania. Tyle mniej więcej wiedziałem, zanim podjąłem się pracy w Systemie.
– Że potrzebna jest operacja?
– Operacja była niezbędna – odparł profesor. – Być może w przyszłości ingerencja wewnętrzna nie będzie konieczna. Prawdopodobnie ten sam efekt można osiągnąć za pomocą hipnozy czy czegoś w tym rodzaju. Ale przy obecnym stanie wiedzy to niemożliwe. Pozostaje tylko stymulacja prądem. Krótko mówiąc, trzeba sztucznie zmienić przepływ prądu w samym mózgu. To nic nowego. Podobne operacje przeprowadza się na pacjentach z epilepsją mózgu. Rekompensuje się w ten sposób niedostatek prądu wytwarzanego w mózgu… ale chyba mogę darować sobie te wyjaśnienia?
– Tak – zgodziłem się. – Proszę powiedzieć tylko to, co najważniejsze.
– Jednym słowem, na drodze, którą przepływa fala mózgowa, montuje się przełącznik, obok elektrodę i małą baterię. Przełącznik włącza się i wyłącza na odpowiedni sygnał.
– To znaczy, że w mojej głowie znajduje się bateria i elektroda?
– Oczywiście.
– Aha – westchnąłem.
– Ależ to nic strasznego. To ma wielkość, powiedzmy, ziarna grochu i tysiące ludzi chodzi po świecie z podobnymi urządzeniami. Aha, muszę panu jeszcze powiedzieć, że ten pierwotny system, czyli korytarz, w którym zegar stoi, to ciemny korytarz. Kiedy pan do niego wchodzi, nie może pan znać własnych myśli. Inaczej mówiąc, nie ma pan wówczas pojęcia, o czym myśli i co robi. To konieczne, żeby nie usiłował pan czegoś zmienić.
– A co z promieniowaniem jądra pozbawionego zewnętrznej warstwy? Powiedziano mi o tym po operacji. Podobno promieniowanie jądra może mieć znaczny wpływ na pracę mózgu?
– Tak, to niewykluczone. Ale nie mieliśmy na to żadnego dowodu. Ma pan rację, przeprowadziliśmy doświadczenia na ludziach. Nie chcieliśmy narażać wszystkich cyfrantów, toteż do pierwszej operacji System wybrał i zaproponował nam dziesięciu spośród nich. Potem czekaliśmy na rezultaty.
– Kim byli ci ludzie?
– Nie wiem. To były jeszcze początki. Nie interesowałem się tym, w jaki sposób ich wybrano. W każdym razie przyszło dziesięciu młodych zdrowych mężczyzn. Warunkiem z naszej strony było całkowite zdrowie psychiczne i współczynnik inteligencji powyżej stu dwudziestu. Tylko u siedmiu cyfrantów przełącznik działał sprawnie. U pozostałych albo nie działał wcale, albo zacinał się na którymś z systemów, czasami też włączał oba systemy równocześnie. Ale u siedmiu wszystko było w porządku.
– Co się stało z niesprawnymi?
– Oczywiście wymontowaliśmy urządzenia. Wyszli z tego bez szwanku. Problemy zaczęły się pojawiać w trakcie treningu siódemki. Przede wszystkim sygnał, na który reagował przełącznik, był zbyt prosty. Na początku posłużyliśmy się pięciocyfrowym numerem, ale z niewiadomych przyczyn u kilku z naszych podopiecznych przełącznik reagował także na zapach soku ze świeżych winogron. Zorientowaliśmy się dopiero wtedy, gdy do obiadu w stołówce podano właśnie taki sok.
Grubaska zachichotała, ale mnie wcale nie było do śmiechu. Ja też od czasu operacji stałem się bardziej wrażliwy na zapachy. Na przykład ta melonowa woda toaletowa, której używała dziewczyna. Czując ten zapach, zdawało mi się, że słyszę również muzykę. Nie wiem, jak bym to wytrzymał, gdyby z powodu jakiegoś zapachu przełączał się także mój system.
– Potem pomiędzy cyfry wprowadziliśmy specjalny sygnał dźwiękowy. To zapobiegło pomyłkom. Ale zdarzało się, że choć przełącznik działał bez zarzutu, system pierwotny nie spełniał swego zadania. Badaliśmy tę sprawę wielokrotnie i doszliśmy do wniosku, że wina leży po stronie samego systemu. Po prostu jądro świadomości od początku było zbyt słabe, zbyt niepewne. Chociaż byli to ludzie zdrowi i inteligentni, nie mieli w pełni wykształconej osobowości. Zdarzało się również, że na odwrót, to cyfrant nie panował nad swym wnętrzem. Niby osobowość jest, a jakże, nawet wybujała, ale jeśli nie zachowa się odpowiednich proporcji, to nie ma z niej żadnego pożytku. Jednym słowem okazało się, że nie wystarczy operacja – do tasowania potrzebne były predyspozycje.
W ten sposób zostało nam tylko trzech ludzi. Ale u tej trójki tak przełącznik, jak i system pierwotny działały doskonale. Po miesiącu intensywnych doświadczeń zdecydowaliśmy się na „drugi rzut".
– Ja jestem z tego „drugiego rzutu"?
– Tak. Tym razem spośród blisko pięciuset cyfrantów wyłoniliśmy dwudziestu sześciu. Byli to ludzie samodzielni psychicznie, a jednocześnie zrównoważeni, zdrowi na ciele i umyśle. Kierowaliśmy się wynikami specjalnych testów i bezpośrednią rozmową. Było z tym mnóstwo pracy. Nie wszystko można ustalić na podstawie testów i rozmowy. Dlatego System przygotował nam bardzo dokładne materiały na temat każdego z was. Dotyczyły one najwcześniejszych lat życia, wyników w szkole, rodziny, życia seksualnego, ilości spożywanego alkoholu… słowem wszystkiego, całego waszego życia. Dlatego wiem o panu tyle, co o sobie samym.
– Jednego tylko nie rozumiem – powiedziałem. – Słyszałem, że nasze jądra świadomości, inaczej czarne skrzynki, są przechowywane w sejfie Systemu. Jak to możliwe?
– Zrobiliśmy doskonałe kopie waszych systemów myślowych.
I postanowiliśmy je przechowywać. Gdyby któremuś z was stało się coś złego, nie moglibyśmy odszyfrować danych. To rodzaj zabezpieczenia. Kopie nie są dokładne w stu procentach, ale dzięki temu, że pozbyliśmy się wierzchniej warstwy, kopiowanie szło jak z płatka. Funkcjonują jak oryginały. Wyjaśnię panu, że mają postać hologramów. To nie jest możliwe na żadnym z komputerów używanych do tej pory, ale na komputerze najnowszej generacji, który konstrukcją sam przypomina fabrykę myśli, można odtworzyć nawet tak skomplikowaną strukturę, jak ludzka świadomość. To kwestia, że tak powiem, dynamiki w kartografii. Ale pozwoli pan, że nie będę się nad tym rozwodził. Mówiąc najprościej, rzecz polega na sposobie kopiowania. Najpierw wprowadza się do komputera wszystkie możliwe typy wyładowań elektrycznych, jakie zachodzą w mózgu. Każde z wyładowań nieznacznie różni się od pozostałych, zależnie od miejsca, w którym następuje. Części nici i same nici w wiązkach plączą się bowiem ze sobą w sposób nieregularny. Część połączeń w tym kłębowisku posiada jakieś znaczenie, a część jest praktycznie niewykorzystana. W tej sprawie decydował komputer. Wymazywał połączenia zbędne, a używane rejestrował jako podstawowy model wyładowania. Powtórzył tę czynność wiele razy. Potem sprawdziwszy, czy nie ma więcej połączeń, zapamiętał całość, którą przechowujemy jako czarną skrzynkę.
– To znaczy, że zrekonstruował pan ludzki mózg?
– Ależ skąd! To niemożliwe. Utrwaliłem jedynie świadomość jako pewne zjawisko fizyczne. W dodatku jest to świadomość zatrzymana w czasie. Doprawdy, jesteśmy bezradni wobec elastyczności prawdziwego mózgu. Ale udało mi się zrobić coś jeszcze. Sfilmowałem czarną skrzynkę.
Gruba wnuczka i ja wymieniliśmy zdumione spojrzenia.
– Tak, to ekranizacja jądra świadomości. Nikt przede mną nie zdołał tego uczynić. Wie pan, jak to zrobiłem?
– Nie mam pojęcia.
– Pokazywałem cyfrantowi jakiś przedmiot, po czym rejestrowałem reakcje elektryczne mózgu, rozkładałem je na czynniki pierwsze, zamieniałem na cyfry, a następnie na punkty. Początkowo uzyskiwałem tylko prosty schematyczny rysunek, ale po wielu próbach stopniowo pojawiały się szczegóły, aż w końcu na ekranie komputera ukazał się dokładnie taki sam przedmiot, jak ten, który pokazywałem mojemu cyfrantowi. Teraz wydaje się to proste, ale w rzeczywistości była to bardzo żmudna praca. W rezultacie komputer przyswoił sobie, w jaki sposób z reakcji elektrycznych mózgu wydobywa się obraz, i samorzutnie zaczął wyświetlać wszystkie procesy. To bardzo posłuszne urządzenie. Wystarczy jedno słowo, a wykona najcięższą nawet pracę, nie bacząc na to, czy spodziewaliśmy się po nim aż tak wiele.
Ale skoro nauczył się wyświetlać myśli, doszedłem do wniosku, że pokaże mi również, co znajduje się w czarnej skrzynce. I rzeczywiście. To, co zobaczyłem, było wspaniałą ekranizacją jądra świadomości. Niestety, to twór tak zagmatwany i niejasny, że nie nadawał się do oglądania. Potrzebne były cięcia. Normalny montaż, jak w filmie. Należało pociąć i posklejać ten zbiór luźnych wyobrażeń. Pewne rzeczy wyrzucić, a resztę poskładać w spójną całość z wyraźną fabułą.
– Fabułą?
– Proszę się tak nie dziwić – rzekł profesor. – Wybitny kompozytor potrafi wyrazić swoją świadomość za pomocą dźwięków, malarz za pomocą kolorów i kształtów, a pisarz potrzebuje do tego fabuły. Nawet najwierniejszy dokument nie odda swej treści, jeśli nie będzie uporządkowany. Oczywiście zmiany, których dokonałem, sprawiły, że nie były to już dokładnie kopie waszych świadomości, ale właśnie dzięki tym zmianom świadomość w znacznej mierze stała się zrozumiała. Poza tym przygotowując te „wizualne wersje", nie zamierzałem z nich korzystać, toteż nie wszystko musiało się zgadzać. Robiłem to wyłącznie dla własnej przyjemności.
– Dla przyjemności?
– Tak. To moje hobby. Jeszcze przed wojną pracowałem jako asystent przy montażu filmów. Znam ten fach od podszewki. Dlatego wykonałem tę pracę sam, bez niczyjej pomocy, zamknąwszy się w laboratorium. A potem po kryjomu wyniosłem do domu filmy. To mój majątek.
– A więc sfilmował pan świadomość wszystkich dwudziestu sześciu cyfrantów?
– Tak. Wszystkich. Nadałem im jeszcze tytuły, które stały się równocześnie tytułami czarnych skrzynek. Tytuł pańskiej brzmi „Koniec Świata", nieprawdaż?
– Tak. Zawsze zastanawiało mnie, skąd taki dziwny tytuł.
– O tym jeszcze porozmawiamy. Pozwoli pan, że skończę z jednym. Nikt więc nie wiedział, że udało mi się sfilmować waszą świadomość. Ja też nikomu o tym nie powiedziałem. Chciałem kontynuować te badania gdzie indziej. Miałem już dość pracy dla Systemu. Wyprowadziłem badania z najtrudniejszego etapu i stwierdziłem, że moja misja jest skończona. Złożyłem rezygnację. Tymczasem System nie chciał jej przyjąć. Zbyt dużo wiedziałem. Gdybym przeszedł na stronę symbolantów, cały plan z tasowaniem spaliłby na panewce. Oni wychodzą z założenia, że każdy, kto nie z nimi, jest przeciwko nim. Kazali mi czekać trzy miesiące. Powiedzieli, że mogę sobie badać, co mi się podoba, albo w ogóle nic nie robić, i jeszcze dobrze mi za to zapłacą. W ciągu trzech miesięcy skonstruują jakiś niezwykły system zabezpieczeń i wtedy będę mógł ich opuścić. Jestem człowiekiem wolnym, mam to we krwi od urodzenia, i bardzo źle znoszę, jeśli odbiera mi się wolność, ale pomyślałem, że ostatecznie nie były to złe warunki i postanowiłem jakoś przeczekać te trzy miesiące. Ale jak człowiek siedzi bezczynnie, to nic dobrego z tego nie wynika. Z nudów przyszło mi do głowy, żeby do waszych mózgów podłączyć jeszcze jeden obwód. To właśnie poprawione przeze mnie jądro waszej świadomości. I zrobiłem to.
– Dlaczego?
– Po pierwsze chciałem zobaczyć, jaki to odniesie skutek. Jak będzie funkcjonować świadomość uporządkowana cudzą ręką. W historii ludzkości nikt jeszcze tego nie zbadał. Był też drugi powód. Chciałem odegrać się na Systemie. Skoro oni wykorzystali mnie do własnych celów, dlaczego ja nie miałbym postąpić z nimi tak samo? Chciałem mieć nad nimi przewagę w postaci tej jednej, nieznanej im funkcji waszych mózgów.
– Tylko dlatego? – oburzyłem się. – Tylko dlatego wprowadził pan do naszych głów ten poplątany obwód pełen prądu, niczym elektrowóz?
– No cóż, postąpiłem niegodnie. Pan tego nie zrozumie, ale powiadam panu, ciekawość naukowca jest nieokiełzana. Weźmy na przykład sprawę doświadczeń na ludziach w obozach koncentracyjnych. Ja też, oczywiście, ubolewam nad tym faktem, ale zdarza mi się myśleć w ten sposób: jak można było, do cholery, zmarnować taką szansę. Skoro już się na to zdecydowali, dlaczego pracowali tak nieudolnie, z takimi marnymi efektami? Zapewniam pana, że w głębi duszy wszyscy naukowcy myślą podobnie. Poza tym nie zrobiłem nic, co zagrażałoby waszemu życiu. Potroiłem tylko to, co już i tak było podwójne. Ot, trochę zmieniłem przebieg prądu, nie powiększyłem przy tym wcale objętości waszych mózgów. To tak, jakbym używając tych samych liter, napisał jeszcze jedno słowo.
– Dlaczego w takim razie wszyscy oprócz mnie zginęli?
– Nie wiem – odparł profesor. – Rzeczywiście zginęło dwudziestu pięciu z dwudziestu sześciu cyfrantów, których mózgi przystosowaliśmy do tasowania. I wszyscy zginęli tak samo. Położyli się wieczorem do łóżka, a rano byli już martwi.
– Mnie czeka podobny los?
– Proszę poczekać, sprawa nie jest taka prosta – powiedział profesor, wiercąc się pod kocem. – Śmierć tych dwudziestu pięciu ludzi nastąpiła w półrocznym przedziale czasu. Między czternastym a dwudziestym miesiącem po operacji. Wszyscy bez wyjątku zmarli właśnie w tym czasie. Natomiast pan żyje i tasuje, chociaż minęły już trzy lata i trzy miesiące. Oznacza to, że pan jeden musiał wyróżniać się czymś szczególnym.
– Wyróżniać się? Co pan przez to rozumie?
– Chwileczkę. Swoją drogą, czy od czasu operacji nie dokucza panu jakaś dziwna dolegliwość? Na przykład przywidzenia, omamy słuchowe albo chwilowa utrata przytomności?
– Nie – odparłem. – Nie mam przywidzeń ani omamów. Jedynie chyba zapachy. Stałem się bardziej wrażliwy na zapachy niektórych owoców.
– Tak, to stwierdziliśmy u wszystkich. Zapachy owoców mają wpływ na działanie przełącznika. Nie wiem dokładnie dlaczego. Nie wywołują one jednak przywidzeń, omamów ani zapaści?
– Nie – odpowiedziałem.
– Hm… – zastanawiał się chwilę. – Coś jeszcze?
– Owszem, zauważyłem to przed chwilą, zdawało mi się, że odsłoniłem część mojej ukrytej pamięci. To chyba zdarzało mi się wcześniej, ale w bardzo ulotnej formie. Tym razem czułem to bardzo długo i wyraźnie.
– Niestety, to nie była pańska pamięć – stwierdził stanowczo profesor. – To tylko sztuczny pomost. Pomiędzy pańską świadomością a świadomością, którą poprawiłem i wprowadziłem do pańskiego mózgu, istnieje naturalna różnica. Pan stara się obecnie wyrównać tę różnicę, dopasować do siebie obie części.
– Nie rozumiem. Do tej pory nie czułem tego tak wyraźnie.
– To moja wina. W danych, które dałem panu do tasowania, zakodowany był sygnał, który otworzył pański trzeci obwód. Ale proszę mi nie przerywać. Wtedy trudniej mi wytłumaczyć, a i pan niewiele z tego zrozumie.
Wyjąłem jeszcze raz butelkę i napiłem się whisky. Sprawa wyglądała znacznie gorzej, niż myślałem.
– System wezwał mnie, gdy zmarło pierwszych ośmiu cyfrantów. Polecono mi wyjaśnić przyczynę ich śmierci. Prawdę mówiąc, nie chciałem wracać do Systemu, ale ostatecznie to był mój wynalazek i sprawa dotyczyła życia lub śmierci pozostałych cyfrantów. Nie mogłem tego tak zostawić. Szczegółowo zapoznano mnie z okolicznościami śmierci i wynikami sekcji mózgów. Jak już mówiłem, cała ósemka zmarła w ten sam sposób. Nie mieli żadnych obrażeń. Śmierć nastąpiła we śnie. Po prostu przestali oddychać. Idealna bezbolesna śmierć. Na twarzy nie było śladów cierpienia.
– Nie dowiedział się pan, co było przyczyną śmierci?
– Niestety nie. Domyślaliśmy się wprawdzie paru rzeczy, ale żadnej z nich nie dało się udowodnić. Być może przełącznik obluzował się albo przepalił i obydwa systemy wymieszały się ze sobą, a energia, która wówczas powstała, przerwała pracę mózgu? Niewykluczone też, że w samym korzystaniu z jądra świadomości, nawet chwilowym, tkwi jakiś zasadniczy problem. Być może mózg ludzki po prostu tego nie wytrzymuje. – Po tych słowach profesor podciągnął koc pod samą brodę i zamilkł na chwilę. – To właśnie moja hipoteza. Może to niezbyt dokładne, ale myślałem nad tym długo i doszedłem do wniosku, że którąś z tych dwóch rzeczy, a może obydwie naraz, należy uznać za przyczynę śmierci.
– Analiza mózgów niczego nie wykazała?
– Drogi panie, mózg to nie toster ani pralka. Przewodów wcale nie widać. W mózgu zmienia się tylko przebieg niewidzialnych wyładowań prądu. Nie można po śmierci wyjąć i zbadać przełącznika. O ile w żywym mózgu można jeszcze odnaleźć defekt, o tyle po śmierci nie można już dowiedzieć się niczego. Oczywiście, gdyby tam były jakieś ubytki albo guzy, to inna sprawa, ale nie było.
Poprosiłem więc, żeby dziesięciu z osiemnastu żyjących jeszcze cyfrantów sprowadzono do laboratorium celem powtórnych badań. Sprawdziłem działanie przełącznika, wypytałem też wszystkich o omamy, przywidzenia i tym podobne dolegliwości. Niczego jednak, co zasługiwałoby na uwagę, nie odkryłem. Wszyscy byli zdrowi jak ryby i tasowali bez żadnych przeszkód. Pomyśleliśmy więc, że może tamtych ośmiu miało jakąś wadę i nie nadawało się do tasowania. Nie wiedzieliśmy wprawdzie, jaka to wada, ale postanowiliśmy przebadać tę sprawę gruntownie, żeby w przyszłości uniknąć podobnych wypadków.
Okazało się jednak, że byliśmy w błędzie. W ciągu następnego miesiąca zmarło pięciu ludzi, w tym trzech przebadanych przez nas ponownie. Jednym słowem – orzekliśmy, że nic im nie jest, a oni zmarli w kilka dni później. Z niewiadomej przyczyny zginęła już połowa naszych cyfrantów. Nie mogło być już mowy o wadzie u poszczególnych ludzi, zasadniczy błąd musiał tkwić w samym wynalazku. Po prostu posługiwanie się na przemian dwoma systemami okazało się niemożliwe. Zaproponowałem Systemowi zamrożenie całego przedsięwzięcia, usunięcie przełącznika z mózgów pozostałych cyfrantów i zaprzestanie tasowania. Tymczasem System stwierdził, że to niemożliwe. Odrzucili moją propozycję.
– Dlaczego?
– Powiedzieli, że system tasowania danych daje znakomite efekty i nie mogą wrócić do starych metod. To sparaliżowałoby pracę całej organizacji. Poza tym wcale nie jest powiedziane, że umrą wszyscy. A gdyby któremuś z was udało się przeżyć, będą mogli posłużyć się nim jako modelem do dalszych badań. W tym momencie wycofałem się z gry.
– W rezultacie przeżyłem tylko ja.
– Tak, właśnie.
Oparłem tył głowy o skałę i przejechałem dłonią po nieogolonych policzkach. Nie umiałem sobie przypomnieć, kiedy goliłem się po raz ostatni. Musiałem okropnie wyglądać.
– Dlaczego nie umarłem?
– To też tylko hipoteza – zaznaczył. – W dodatku wysunięta na podstawie domysłów. Ale coś mi mówi, że nie jestem daleki od prawdy. Pan posługiwał się już wcześniej dwoma systemami. Mówiąc przenośnie, od dawna nosił pan dwa zegarki. Był pan po prostu uodporniony. Taka jest moja hipoteza.
– Dlaczego pan tak myśli?
– Niedawno, jakieś dwa albo trzy miesiące temu przejrzałem jeszcze raz wizualne wersje wszystkich czarnych skrzynek. I odkryłem coś, na co wcześniej nie zwróciłem uwagi. Pański zapis jest wyjątkowo dobry, nie ma w nim sprzecznych wątków, jest jasny i zrozumiały. Słowem – doskonały. Nawet bez poprawek mógłby stanowić treść pasjonującej książki albo filmu. Pozostałe, jak już mówiłem, są niespójne, zagmatwane i nawet po moim montażu ledwo rysuje się w nich jakaś niezbyt udana fabuła. Pański jest zupełnie inny. To jakby porównać obraz zawodowego malarza z rysunkami małych dzieci.
Długo się nad tym zastanawiałem i doszedłem do wniosku, że pan sam uporządkował tę historię. Dlatego to, co zwykle jest zbiorem luźnych wyobrażeń, w pańskim przypadku ma tak wyraźną strukturę. Inaczej mówiąc, że znów posłużę się metaforą, pan sam wielokrotnie schodził do tej fabryki i własnymi rękami produkował myśli.
– Nie do wiary! Dlaczego?
– Przyczyn może być wiele – odparł profesor. – Doświadczenia z dzieciństwa, sytuacja w rodzinie, nadmierne uprzedmiotowienie ego, poczucie winy… a przede wszystkim pańska skłonność do obrony własnego „ja", do otaczania się skorupą. Chyba się nie mylę?
– Chyba nie – odparłem. – I co się teraz ze mną stanie?
– No cóż… nic by się stało, dożyłby pan w ten sposób późnej starości, gdyby, czy to się panu podoba czy nie, nie został pan czymś w rodzaju klucza rozstrzygającego tę głupawą wojnę. System już wkrótce przystąpi do pracy nad nową, ulepszoną wersją cyfranta zdolnego do tasowania z panem w charakterze modela. Dokładnie przeanalizują pański mózg i nie sądzę, by na tym się skończyło. Spotka pana wiele nieprzyjemności. Nie jestem w tych sprawach zorientowany, ale żywy pan z tego nie wyjdzie. Osobiście chciałbym panu jakoś pomóc, ale sam pan rozumie…
– Jak to! Więc pan nie weźmie udziału w tych badaniach?
– Mówiłem panu już kilka razy, że nie lubię sprzedawać moich odkryć. Poza tym nie chcę przykładać ręki do badań, w wyniku których znów zginie wielu ludzi. Ja też miewam czasami wyrzuty sumienia. Dlatego aby uniknąć kłopotów, wybudowałem sobie laboratorium pod ziemią i zacząłem stronić od ludzi. Zresztą nie tylko System, symbolanci również chcą mnie wykorzystać. Ale ja nie przepadam za większymi organizacjami. Dbają wyłącznie o własne interesy.
– Więc dlaczego mnie pan sprowadził? Zwabił podstępnie i zlecił fałszywy rachunek?
– Chciałem sprawdzić moją teorię, zanim dobierze się do pana System albo symbolanci. I jeśli się nie pomyliłem, pan również uniknie w ten sposób przykrości. W danych przekazanych panu przeze mnie ukryty był sygnał, na który powinien włączyć się pański trzeci obwód. Najpierw zadziałał pierwszy przełącznik, a potem, już w drugim obwodzie, następny. Oznacza to, że rachunek przeprowadził pan w trzecim systemie.
– Czyli w systemie, który powstał z poprawionej przez pana wizualnej wersji jądra świadomości?
– Tak, dokładnie tak – profesor skinął głową.
– Nie rozumiem, w jaki sposób miało to udowodnić pańską teorię.
– Chodziło mi o różnicę – odparł. – Pan podświadomie kontrolował jądro swojej świadomości. Dlatego na poziomie korzystania z drugiego systemu nie było żadnych problemów. Tymczasem trzeci obwód, którego ostateczny kształt jest moim dziełem, różni się nieco od drugiego. Przypuszczałem więc, że różnica ta będzie miała na pana wpływ. Zamierzałem ją zbadać. Sądziłem, że dowiem się w ten sposób czegoś więcej o sile, charakterze i przyczynach powstania tego, co kryje się na dnie pańskiej świadomości.
– „Sądził" pan?
– Tak. Teraz nie dowiem się już niczego. Symbolanci zniszczyli moje laboratorium. Zabrali wszystkie materiały. Zajrzałem tam po ich odejściu. Brakuje wszystkich najważniejszych danych. Już nigdy nie uda mi się zbadać tej różnicy. Ukradli nawet wizualne wersje czarnych skrzynek.
– Czy to ma związek z końcem świata? – zapytałem.
– Prawdę mówiąc, nie chodzi o koniec świata, w którym żyjemy. Chodzi o koniec świata w ludzkim sercu.
– Nie rozumiem.
– W jądrze pańskiej świadomości świat się skończył. Albo inaczej, pańska świadomość żyje w miejscu, które jest końcem świata. Brakuje tam wszystkiego, co istnieje w naszym świecie. Nie ma czasu ani rozwijającej się przestrzeni, nie ma życia ani śmierci, nie ma też pojęcia wartości, a ludzie pozbawieni są serca. Kontrolę nad ludzkimi sercami sprawują jednorożce.
– Jednorożce?
– Tak, w pańskim świecie żyją jednorożce.
– Więc czaszka jednorożca, którą od pana dostałem, ma z tym jakiś związek?
– To tylko kopia. Prawda, że udana? Wykonałem ją na podstawie pańskiego wyobrażenia, dobrze się nad nią napracowałem. Nie, czaszka nie ma większego znaczenia, to tylko moje hobby. Proszę ją zatrzymać.
– Chwileczkę, muszę się zastanowić – powiedziałem. – Więc twierdzi pan, że na dnie mojej świadomości istnieje jakiś koniec świata. Poza tym jest jeszcze jego ulepszona wersja, czyli trzeci obwód. Tasując pańskie dane, przeniosłem się najpierw do drugiego, a następnie do trzeciego systemu. Jak dotąd wszystko się zgadza?
– Tak.
– No dobrze, ale w momencie kiedy skończyłem tasowanie, trzeci obwód zamknął się automatycznie i wróciłem do pierwszego systemu?
– Niestety nie – odparł profesor, drapiąc się w tył szyi. – Gdyby tak się stało, nie byłoby problemu. Niestety, trzeci obwód nie ma automatycznego blokowania.
– To znaczy, że wciąż jest otwarty?
– Tak, tak to mniej więcej wygląda.
– Ale przecież myślę i zachowuję się zgodnie z moim pierwszym systemem myślowym.
– To dlatego, że drugi obwód jest zamknięty. Narysuję to panu. – Profesor wyjął z kieszeni jakąś kartkę i długopis, a po chwili podał mi narysowany schemat.
– Tak wygląda sytuacja normalna. Przełącznik A znajduje się w obwodzie numer 1, a przełącznik B w obwodzie numer 2.
Natomiast teraz sytuacja wygląda w ten sposób – znów narysował coś na kartce.
– Rozumie pan? Przełącznik B jest wciąż otwarty na trzeci obwód. Natomiast przełącznik A prowadzący do drugiego obwodu zamknął się automatycznie. Dlatego może pan myśleć i działać w pierwszym systemie. Niestety, przez bardzo krótki okres. Wkrótce z różnicy między drugim a trzecim obwodem wytworzy się energia, która spali przełącznik B. W rezultacie nie będzie już powrotu do drugiego obwodu, a moc wyładowań w trzecim obwodzie sprawi, że przełącznik A przesunie się do punktu 2, a potem spali się również. Zanim do tego dojdzie, chciałem zmierzyć energię różnicy i zamknąć trzeci obwód.
– „Chciał" pan?
– Niestety, to już niemożliwe. Jak panu mówiłem, zniszczono moje laboratorium i zabrano mi wszystkie najważniejsze materiały. Bardzo mi przykro, ale w tej sytuacji nic już nie mogę dla pana zrobić.
– To znaczy, że nigdy nie wydostanę się z trzeciego obwodu, że nigdy nie wrócę do normalnego stanu?
– Tak. Będzie pan musiał zamieszkać na końcu świata. Naprawdę bardzo mi przykro.
– Przykro? Panu jest przykro? A co się ze mną stanie? To pan wszystko rozpętał! A teraz twierdzi, że mu przykro. To jakieś głupie żarty!
– Nie przypuszczałem, nawet mi się nie śniło, że symbolanci dogadają się z Czarnomrokami. Dowiedzieli się, co robię i postanowili wydrzeć mi tajemnicę tasowania. System prawdopodobnie też dowiedział się już o wszystkim. Jesteśmy dla nich jak nóż o dwóch ostrzach. Rozumie pan? Gdybyśmy przeszli na stronę Fabryki, System rozleciałby się w jednej chwili. Dlatego chociaż przyszłość tasowania zależy tylko od nas, zlikwidują nas bez wahania. A o to właśnie chodzi Fabryce. Jeśli System zdoła nas zabić, pogrzebie tym samym technikę tasowania. A jeśli uda nam się uciec i przystaniemy na warunki Fabryki, tym lepiej dla nich. Tak czy inaczej, nie mają nic do stracenia.
– Aha – zamyśliłem się. Więc to jednak symbolanci wtargnęli do mojego mieszkania i rozcięli mi brzuch. Chcieli zwrócić uwagę Systemu. To znaczy, że po prostu dałem się nabrać.
– Więc to już koniec? Ściga mnie System i symbolanci, a jeśli natychmiast nie zamknie pan trzeciego obwodu, już wkrótce przestanę istnieć?
– Nie, pan nie przestanie istnieć. Pan tylko wejdzie do innego, nieśmiertelnego świata.
– Czy to nie wszystko jedno? – przerwałem mu. – Wiem, że moje życie nie ma żadnego znaczenia. Tak było zawsze. Na szkolnych zdjęciach nigdy nie można było mnie znaleźć. Nie mam rodziny, więc nikt nie będzie cierpiał z powodu mojej śmierci. Nie mam przyjaciół, więc niewykluczone, że nikt tego nawet nie zauważy. Ale, może wyda się to panu dziwne, mnie jest zupełnie dobrze na tym świecie. Sam nie wiem dlaczego. Może właśnie dlatego, że jestem taki podwójny? Nie wiem. Nie lubię na tym świecie wielu rzeczy i chyba z wzajemnością, ale za paroma wręcz przepadam. Może bez wzajemności, ale to nie ma znaczenia. Taki już jestem. I nie mam zamiaru się stąd ruszać. Nie chcę nieśmiertelności. Może starość nie jest przyjemna, ale nie będę starzeć się sam. Wszyscy starzeją się w ten sam sposób. Niepotrzebne mi jednorożce ani płot.
– To nie płot, to mur – sprostował profesor.
– Wszystko jedno. Płot czy mur, nie potrzebuję żadnej z tych rzeczy. Mam chyba prawo do gniewu? Nieczęsto mi się to zdarza, ale tym razem wyprowadził mnie pan z równowagi.
– No tak, w tym przypadku to zrozumiałe – odparł starzec, drapiąc się w ucho.
– Ostatecznie to pan jest za wszystko odpowiedzialny. Ja nie mam z tym nic wspólnego. To pan zainstalował w mojej głowie jakiś obwód, sfałszował dokumenty i skłonił mnie do tasowania. To przez pana zdradziłem System i wpadłem w sidła symbolantów. Potem sprowadził mnie pan do tych przeklętych podziemi, a teraz mówi, że mój świat się skończy. W życiu nie słyszałem podobnej historii! Czy nie mam racji? W każdym razie proszę to wszystko naprawić!
– Hm… – mruknął starzec.
– Tak, dziadku, ten pan ma rację – wtrąciła się gruba wnuczka. – Czasami zapominasz, że możesz wyrządzić komuś krzywdę. Pamiętasz, jak było z tym doświadczeniem z błonami pławnymi w ludzkich stopach? Musisz teraz panu jakoś pomóc!
– Chciałbym, Bóg mi świadkiem, że chciałbym. Ale wszystko potoczyło się w bardzo złym kierunku – rzekł starzec przepraszającym tonem. – Już za późno. Ani ja, ani pan nic już nie poradzimy. Ten pociąg jedzie coraz szybciej i nikt nie może go zatrzymać.
– Rozumiem – westchnąłem zrezygnowany.
– Ale powiem panu na pocieszenie, że tam, na końcu świata, odnajdzie pan wszystko, co stracił pan do tej pory. I to, co traci pan nadal, każdego dnia.
– To, co straciłem?
– Tak. To wszystko tam jest.
Koniec Świata – elektrownia
Spochmurniała na twarzy, kiedy skończywszy czytanie, powiedziałem jej, że wybieram się do elektrowni.
– Przecież elektrownia jest w Lesie! – wykrztusiła, zasypując czerwone rozżarzone węgle w wiadrze z piaskiem.
– Na skraju Lasu – sprostowałem. – Nawet Strażnik powiedział, że nie będzie z tym żadnych problemów.
– Nikt nie wie, co tak naprawdę myśli Strażnik. Na skraju czy nie, Las jest niebezpieczny.
– W każdym razie spróbuję. Muszę znaleźć instrument. Kiedy skończyła wyrzucać węgiel, przesypała do wiadra popiół
z wysuwanego popielnika. Potem wstała i pokręciła głową.
– No cóż, pójdę z tobą – powiedziała.
– Dlaczego? Przecież nie chcesz wchodzić do Lasu? Wolałbym cię nie narażać.
– Nie mogę puścić cię samego. Nie zdajesz sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
Szliśmy wzdłuż rzeki pod zasnutym chmurami niebem. Był ciepły niemal wiosenny ranek. Nie było zupełnie wiatru, nawet rzeka szumiała tego dnia łagodniej. Po dziesięciu czy piętnastu minutach marszu zdjąłem rękawiczki i szalik.
– Zupełnie jakby przyszła wiosna – powiedziałem.
– Rzeczywiście. Ale taka pogoda nie utrzyma się długo. Już wkrótce wróci zima.
Gdy minęliśmy rzadkie zabudowania na południowym brzegu rzeki, po prawej stronie widać już było tylko pola, a droga z kamiennego chodnika zamieniła się w błotnistą ścieżkę. Śnieg, który tu i ówdzie przymarzł do miedzy, na tle zoranej ziemi wyglądał jak ślady zadrapań. Po lewej stronie, wzdłuż brzegu rzeki stały wierzby. Na wiotkich gałęziach przysiadały drobne ptaki, przez chwilę huśtały się niepewnie, po czym odlatywały w poszukiwaniu innego drzewa. Światło słoneczne było płytkie i łagodne. Podnosiłem czasami głowę i cieszyłem się jego ciepłem. Dziewczyna wsadziła prawą rękę do kieszeni własnego, lewą zaś do kieszeni mojego płaszcza. Ja natomiast w lewej ręce trzymałem torbę, a prawą ściskałem dłoń dziewczyny w mojej kieszeni. W torbie niosłem drugie śniadanie i prezent dla dozorcy elektrowni.
Na wiosnę różne rzeczy staną się łatwiejsze – myślałem, ściskając jej ciepłą dłoń. – Jeśli moje serce przetrwa zimę, jeśli przetrwa ją także mój cień, wówczas z pewnością odzyskam serce w jego prawdziwym kształcie. Cień ma rację, muszę poradzić sobie z zimą.
Rozglądając się dookoła, powoli posuwaliśmy się w górę rzeki. Prawie nie odzywaliśmy się do siebie. Nie dlatego, że nie mieliśmy o czym rozmawiać, po prostu nie musieliśmy tego robić. Szliśmy, przyglądając się uważnie to białym połaciom śniegu, które gdzieniegdzie pozostały jeszcze na równinie, to ptakom niosącym w dziobach czerwone nasiona, to znowu dziwacznym, poskręcanym kształtom zimowych warzyw albo niewielkim płytkim zatokom, jakie wyżłobiła rzeka. Zdawało mi się, że cała przyroda chłonie tę odrobinę chwilowego ciepła. Nawet chmury przesłaniające niebo nie były tak ociężałe jak zwykle. Wyglądały raczej tak, jakby czyjaś troskliwa ręka otuliła nimi ten nasz niewielki świat.
Spotkaliśmy po drodze kilka zwierzy, które przywędrowały tutaj w poszukiwaniu pożywienia. Były pokryte białą gęstą sierścią. Nawet na pierwszy rzut oka widziałem, że znacznie straciły na wadze. Z grzbietów sterczały łopatki niczym sprężyny w starej sofie, a zwały skóry bezlitośnie zwisały z ich pysków. W oczach ledwo tliło się życie, a nogi w stawach były tak spuchnięte, że przypominały kule. Nie zmieniły swego wyglądu tylko ich białe pojedyncze rogi. Jak dawniej, dumnie wbijały się w niebo.
Poruszały się małymi grupkami po trzy, cztery w grupie, stąpając wzdłuż miedzy od jednej kępy zarośli do drugiej. Ale nigdzie nie było już ani nasion, ani zielonych soczystych liści. Czekały pod drzewami, aż z górnych gałęzi spadnie trochę pożywienia, i smutnym wzrokiem odprowadzały ptaki, które w dziobach unosiły zdobycz.
– Dlaczego nie jedzą warzyw z pola? – zapytałem.
– Nie wiem. Tak jest ustalone – odpowiedziała. – Nie tkną niczego, co przeznaczone jest dla ludzi. Chyba że sami będziemy je karmić.
Przy jednym z zakoli rzeki kilka zwierzy piło wodę, klęcząc na przednich kolanach. Nie podniosły łbów, kiedy przechodziliśmy obok. W wodzie wyraźnie odbijały się ich rogi, wyglądały jak białe kości leżące na dnie rzeki.
Po półgodzinnym marszu w górę rzeki, tuż za Mostem Wschodnim ujrzeliśmy niewielką ścieżkę odbijającą w prawo. Była tak wąska, że gdyby nie stara stodoła, o której wspominał Strażnik, prawdopodobnie wcale byśmy jej nie zauważyli. W tej okolicy nie było już pól uprawnych, po obu stronach ścieżki rosła wysoka trawa.
Po jakimś czasie ścieżka zaczęła prowadzić nas pod górę i jednocześnie trawa stawała się coraz rzadsza. W końcu zniknęła zupełnie, a przed nami ukazał się dość stromy skalisty pagórek. Oczywiście, nie był aż tak stromy, żeby wyjście na górę sprawiło nam jakąś trudność, poza tym w miękkiej, piaskowej skale wykuto stopnie. Po dziesięciu minutach byliśmy na szczycie. Ogólnie rzecz biorąc, wzgórze to było chyba trochę niższe od tego, na którym mieszkałem.
Południowy stok, porośnięty suchą trawą, łagodnie opadał w stronę ciemnej ściany Lasu.
Usiedliśmy na szczycie i oglądaliśmy roztaczający się stamtąd widok. Miasto widziane od wschodu wyglądało inaczej niż to, które oglądałem codziennie z Zachodniego Wzgórza. Na rzece brakowało wysepek, w dodatku płynęła ona linią tak prostą, że przypominała raczej sztucznie przekopany kanał. Na północy ciągnęły się bagna oddzielone od rzeki wąskim pasem lasu, który wrzynał się w tym miejscu w równinę. Po lewej stronie, na naszym brzegu widać było pola, które mijaliśmy po drodze. Nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie widziałem domów. Wschodni Most stał samotnie wśród pustkowia. Gdy wytężyłem wzrok, dostrzegłem wprawdzie Dzielnicę Robotniczą i wieżę zegarową, ale z tej odległości przypominały raczej nierealne widma.
Po chwili odpoczynku zeszliśmy w kierunku Lasu. Tuż przed pierwszymi drzewami minęliśmy płytki staw. Pośrodku stawu leżał wielki wypłowiały korzeń. Siedziały na nim dwa białe ptaki i nie spuszczały z nas oczu. Śnieg był tutaj tak twardy, że prawie wcale nie zostawialiśmy śladów. Długa zima zmieniła wygląd Lasu. Ucichł śpiew ptaków, zniknęły owady. Jedynie ogromne drzewa jak dawniej wyciągały z ziemi życiodajne siły.
W Lesie usłyszeliśmy dziwny dźwięk. Podobny był do szumu wiatru, lecz nic nie poruszało się dookoła, poza tym jak na wiatr, szum był zbyt monotonny. Rósł w miarę, jak posuwaliśmy się do przodu, ale ani ja, ani dziewczyna nie wiedzieliśmy, co mógł oznaczać.
Przeszliśmy obok grubego dębu i znaleźliśmy się na polanie. W głębi zobaczyliśmy budynek. Był zbudowany z cegły i przypominał jakiś większy skład. Nie zauważyłem tam żadnych specjalnych urządzeń ani drutów wysokiego napięcia, ale dziwny szum dobiegał właśnie z tego budynku. We frontowej ścianie znajdowała się potężna dwuskrzydłowa brama, a wysoko nad ziemią dostrzegłem kilka małych okien. Droga, którą przyszliśmy, kończyła się na polanie.
– Zdaje się, że jesteśmy na miejscu – powiedziałem.
Brama była chyba zamknięta na klucz, bo nawet nie drgnęła pod naszym naporem. Postanowiliśmy obejść budynek dookoła. Boczna ściana elektrowni była nieco dłuższa od ściany frontowej, a rząd niewielkich okien, z których dolatywał szum, również tutaj przebiegał na znacznej wysokości. Nigdzie jednak nie dostrzegałem drzwi. Pusta wysoka ściana z cegły przypominała trochę mur otaczający Miasto, ale cegła nie dorównywała tamtej jakością. Była chropowata, a gdzieniegdzie nawet nadkruszona.
Z tyłu za elektrownią stał mały domek, również z cegły. Wielkością nie różnił się od domu Strażnika. Zamiast zasłon w oknach wisiały konopne worki na ziarno, a z dachu wystawał poczerniały komin. Zapukałem trzykrotnie w drewniane drzwi, lecz nie usłyszałem odpowiedzi. Nacisnąłem klamkę – drzwi były zamknięte.
– Tam jest wejście – powiedziała dziewczyna, chwytając mnie za rękę. Popatrzyłem w kierunku, który wskazywała. Rzeczywiście, w kącie z tyłu budynku znajdowały się niewielkie drzwi. Były uchylone.
Szum przybrał znacznie na sile, gdy stanęliśmy przed drzwiami. W środku panowała ciemność. Trochę to dziwne jak na elektrownię – pomyślałem. Słabe światło, które sączyło się z niewielkich okien, rozjaśniało zaledwie sufit. Czułem na twarzy wibracje szumu. Zdjąłem okulary i czekałem, aż moje oczy przywykną do mroku. Dziewczyna stała kilka metrów za mną. Chyba nie chciała wchodzić do środka.
Być może dlatego, że zawsze oglądałem świat w półmroku, wkrótce udało mi się zobaczyć sylwetkę mężczyzny stojącego pośrodku hali. Był drobny i szczupły. Stał przed ogromną żelazną kolumną o średnicy trzech, może czterech metrów, która sięgała aż do stropu, i nie odrywał od niej wzroku. Poza tym słupem nie było tutaj żadnych maszyn, wnętrze budynku przypominało kryty dachem tor hippiczny. Podłoga również wyłożona była cegłą. Miałem wrażenie, że znajduję się w ogromnym glinianym piecu.
Dziewczyna została przy wejściu, a ja ruszyłem w kierunku mężczyzny. Byłem mniej więcej w połowie drogi, gdy zwrócił na mnie uwagę. Nie poruszył się, odwrócił tylko głowę i obserwował moje ruchy. Był młody. Młodszy ode mnie o kilka lat. Wyglądem zewnętrznym stanowił przeciwieństwo Strażnika. Wąskie ramiona i biodra, szczupła szyja i blada cera. Na gładkiej skórze nie było śladu zarostu, a łysiejące czoło sięgało niemal czubka głowy. Ubranie miał bardzo schludne.
– Dzień dobry – powiedziałem.
Zacisnąwszy wargi, przyglądał mi się chwilę, po czym lekko skinął głową.
– Nie przeszkadzam? – zapytałem. Szum był tak głośny, że musiałem krzyczeć.
Mężczyzna zaprzeczył ruchem głowy, po czym wskazał na szklane okienko wielkości pocztówki, które znajdowało się w drzwiach prowadzących do wnętrza kolumny. Chyba chciał, żebym przez nie popatrzył. Za szybą na poziomie podłogi z ogromną prędkością kręcił się wielki wiatrak. Domyśliłem się, że siłę wiatru, który obracał skrzydłami wiatraka, zamieniano tutaj na prąd.
– To wiatr? – spytałem.
Mężczyzna skinął głową. Potem wziął mnie pod rękę i zaprowadził do wyjścia. Był niższy ode mnie o pół głowy. Szliśmy tak ramię w ramię jak para dobrych przyjaciół. Przy drzwiach czekała dziewczyna. Młody mężczyzna przywitał się z nią podobnie jak ze mną, lekkim skinieniem głowy.
– Dzień dobry – powiedziała dziewczyna.
– Dzień dobry – odparł.
Następnie zaprowadził nas na niewielkie poletko wykarczowane w Lesie tuż za domem. Szum wiatru prawie tam nie docierał. Usiedliśmy na stosie ściętych gałęzi.
– Przepraszam, ale nie umiem mówić głośno – wyznał młody dozorca. – Państwo oczywiście z Miasta?
– Tak.
– Jak pan widział – zwrócił się do mnie – Miasto wykorzystuje siłę wiatru do produkcji prądu. Wiatr wydobywa się spod ziemi i napędza elektrownię.
Mężczyzna umilkł na chwilę i z zaciśniętymi ustami przyglądał się skrawkowi pola.
– Wiatr wieje raz na trzy dni. W tej okolicy jest dużo takich podziemnych kanałów. Krąży nimi wiatr i woda. Ja sprawuję opiekę nad urządzeniami. Gdy nie ma wiatru, blokuję skrzydła wiatraka, a w zimie smaruję osie, żeby nie zamarzły. Prąd przesyłany jest do Miasta przewodami pod ziemią.
Powiedziawszy to, rozejrzał się dookoła. Pole było dokładnie zorane, lecz nie dostrzegłem na nim śladów upraw.
– W wolnym czasie po trochu karczuję Las i poszerzam pole. Omijam większe drzewa i wybieram tylko takie miejsca, z którymi będę miał najmniej roboty. Ale cieszę się, że mogę zrobić coś własnymi rękami. A na wiosnę będę miał świeże warzywa. Przyszliście zwiedzić to miejsce?
– Tak jakby – odpowiedziałem.
– Ludzie z Miasta raczej tu nie zaglądają – mówił dalej. – Nie wchodzą do Lasu. Oczywiście pomijając dostawcę. Przychodzi tutaj raz na tydzień, przynosi mi żywność i inne rzeczy, bez których nie mógłbym się obejść.
– Mieszka pan tutaj sam? – spytałem.
– Tak. Już od dawna. Tak długo, że nauczyłem się rozpoznawać każde, nawet najmniejsze uszkodzenie po dźwięku. W końcu całymi dniami rozmawiam tylko z maszynami. Po pewnym czasie to się słyszy. Czuję się rozdrażniony, jeśli z maszyną jest coś nie tak. Znam również dźwięki dochodzące z Lasu.
– Nie czuje się pan samotny?
– Nie wiem, co to samotność – odparł. – Tutaj jest Las i ja w nim mieszkam. To wszystko. Ktoś musi tu być i pilnować elektrowni. Zresztą mieszkam na skraju Lasu, może w głębi jest inaczej, nie wiem.
– Czy ktoś mieszka w tym Lesie oprócz pana? – zapytała dziewczyna.
Dozorca zastanawiał się chwilę, lecz w końcu skinął głową.
– Znam paru. Kopią węgiel, karczują Las i uprawiają pole. Ale spotkałem tylko kilku i nie rozmawiałem z nimi zbyt długo.
Oni mnie nie akceptują. Oni żyją w Lesie, a ja tu tylko mieszkam. Prawdopodobnie jest ich wielu, ale nic więcej nie umiem wam powiedzieć.
– Nie widział pan kobiety? – spytała dziewczyna. – W wieku trzydziestu jeden, może trzydziestu dwu lat?
Dozorca pokręcił głową. – Nie, nigdy nie spotkałem kobiety. Widziałem tylko mężczyzn.
Spojrzałem na dziewczynę, lecz nie powiedziała nic więcej.
Hard-boiled wonderland – wykałaczka encyklopedyczna, nieśmiertelność, spinacze
– Naprawdę nie ma już wyjścia? W jakim stanie, według pańskich obliczeń, znajduję się obecnie?
– Chodzi panu o to, w jakim stadium znajduje się pański mózg?
– Oczywiście – odparłem. Czy mogło mnie interesować jakieś inne stadium? – Jak daleko zaszły w nim zmiany?
– Z moich obliczeń wynika, że przełącznik B rozpuścił się około sześciu godzin temu. Oczywiście mówię „rozpuścił się" dla ułatwienia, nic tak naprawdę nie rozpuściło się w pańskim mózgu, po prostu…
– Krótko mówiąc, znikł drugi obwód, a utrwalił się trzeci?
– No właśnie. Dlatego, jak już mówiłem, w pańskiej świadomości rozpoczął się proces przerzucania mostów. Czyli produkcja wspomnień. Że posłużę się znów przenośnią, rura prowadząca od fabryki myśli do wierzchniej warstwy świadomości zaczyna dostosowywać się do nowego układu wewnątrz samej fabryki.
– To znaczy – przerwałem mu – że przełącznik A też nie funkcjonuje już normalnie? Dlatego wiadomości z drugiego obwodu zaczynają przeciekać do pierwszego?
– Nie, niezupełnie – zaprzeczył. – Ta rura istniała zawsze. Nie można oddzielić obu systemów do końca. Świadomość powierzchniowa, czyli obwód pierwszy, regeneruje się, czerpiąc siły z podświadomości, czyli obwodu drugiego. Ta rura jest jak korzenie drzewa – bez niej mózg ludzki nie mógłby pracować. Dlatego zostawiliśmy rurę. Zmniejszyliśmy tylko jej rozmiary, aby uniemożliwić przepływ wiadomości w drugą stronę. Ale energia, jaka powstała w wyniku rozpuszczenia przełącznika B, także tutaj wywołała wstrząs, o jakim w normalnych warunkach nie byłoby mowy. Pański mózg usiłuje teraz odbudować ten pomost.
– To znaczy, że od tej pory wyprodukuje jeszcze dużo takich fałszywych wspomnień?
– Tak, to coś w rodzaju déja vu. Zasada działania jest podobna. Ten proces potrwa jeszcze jakiś czas. A potem zacznie się proces rekonstrukcji świata według pańskiej nowej pamięci.
– Rekonstrukcja świata?
– Tak. Już niedługo zacznie pan postrzegać świat w inny sposób. Taka jest właśnie świadomość. Wystarczy jedna myśl, a świat jawi się nam inaczej. W rzeczywistości świat jest niezmienny, ale na poziomie naszego postrzegania to tylko jeden z nieskończonej liczby możliwych światów. Krótko mówiąc, świat zmienia się w zależności od tego, czy postawi pan najpierw lewą, czy też prawą nogę. Jeśli więc zmieni się pańska pamięć, to naturalne, że zmieni się również świat, postrzegany przez pańską świadomość.
– No dobrze, a kiedy nastąpią już te zmiany i przestanie działać przełącznik, co wtedy? Moim oczom ukaże się zupełnie inny świat i to w nim przyjdzie mi żyć? Nie mogę temu zapobiec, a wszystko, co mogę zrobić, to czekać z założonymi rękami?
– Niestety tak.
– Jak długo będzie trwał ten inny świat?
– Wiecznie.
– Nie rozumiem. Niby dlaczego? Moje istnienie jest ograniczone ciałem. Jeśli umrze moje ciało, umrze również mój mózg. A wraz z mózgiem zniknie świadomość. Chyba pan nie zaprzeczy?
– Myli się pan. W świecie myśli nie ma czasu. Tym właśnie różni się on od świata snów. W świecie myśli można w jednej chwili zobaczyć wszystko. Myślami można objąć wszechświat. Można doświadczyć nieskończoności. Albo zatoczyć koło i kręcić się po nim bez końca. Taki właśnie jest świat myśli. Czy słyszał pan o wykałaczce encyklopedycznej?
– O czym?
– To taka ciekawostka z dziedziny matematyki. Chodzi o to, jak zmieścić na wykałaczce treść encyklopedii. Wie pan, jak to zrobić?
– Nie mam pojęcia.
– To proste. Trzeba zamienić wszystkie informacje, czyli zdania encyklopedii, na liczby. Każdej literze odpowiadać będą dwie cyfry. „A" zamienimy na „01", „B" na „02" i tak dalej. „00" oznaczać będzie odstęp, w ten sam sposób zamienimy na cyfry również znaki przestankowe i inne symbole. A następnie przed każdą liczbą postawimy przecinek. Otrzymamy w ten sposób szereg bardzo długich ułamków dziesiętnych. Takich, jak na przykład „0,1732000631…". Potem trzeba naciąć wykałaczkę dokładnie w tych miejscach, na które wskazują wartości ułamków. Ułamek „0,50000…" będzie znajdował się pośrodku wykałaczki, a „0,333…" w jednej trzeciej jej długości. Rozumie pan?
– Rozumiem.
– W ten sposób nawet najdłuższą informację będziemy mogli przedstawić jednym nacięciem na naszej wykałaczce. Oczywiście to tylko teoria, wykonanie takiej wykałaczki jest praktycznie niemożliwe. Obecny stan techniki nie pozwala na nacięcie tak dokładnych punktów. Ale proszę na tym przykładzie zrozumieć, czym jest ludzka myśl. Otóż czas możemy przyrównać do długości wykałaczki. Długość wykałaczki i długość zawartych na niej informacji nie mają ze sobą żadnego związku. Informacje mogą być niezwykle długie. Mogą być nieskończenie długie. W przypadku ułamków okresowych będą nieskończenie długie. Wieczne. Rozumie pan? To nie ma nic wspólnego z techniką. Wykałaczka czy dwustumetrowy pal, a niechby nawet równik, to nie ma żadnego znaczenia. Pańskie ciało umrze, świadomość rozpadnie się w pył, ale pańska myśl w punkcie, który określi chwila śmierci, będzie rozkładać się nadal, w nieskończoność, na coraz mniejsze części. Proszę sobie przypomnieć paradoks lecącej strzały. Ten, który mówi, że strzała nigdy nie dogoni zająca. Ta strzała leci prostą linią do pańskiego mózgu. Nikt nie jest w stanie jej zatrzymać. Każdy musi kiedyś umrzeć, każde ciało obróci się kiedyś w proch. Ale, jak już powiedziałem, myśl rozbija czas na coraz drobniejsze części i robi to w nieskończoność. Dlatego paradoks strzały okazuje się prawdziwy. Strzała rzeczywiście nigdy nie dogoni zająca.
– Jednym słowem – powiedziałem – jestem nieśmiertelny.
– Tak. Człowiek, który wejdzie do świata myśli, jest nieśmiertelny. Dokładniej mówiąc, to nie jest nieśmiertelność, to stan nieskończenie bliski nieśmiertelności. To wieczne życie.
– Proszę się przyznać, to było prawdziwym celem pańskich badań?
– Nie, to nieprawda – odparł. – Na początku nie zwróciłem na to uwagi. Wprawdzie już wcześniej interesował mnie ten problem, ale dopiero w trakcie badań zetknąłem się z nim ponownie. I wtedy odkryłem, że człowiek może osiągnąć nieśmiertelność, nie – jak myślano dotychczas – wydłużając czas swego życia, lecz właśnie w drodze rozkładu czasu.
– I odkrywszy to, wpędził mnie pan do tego nieśmiertelnego świata?
– Nie, to wypadek! Nie miałem tego w planie. Proszę mi wierzyć. Naprawdę, nie chciałem panu tego zrobić. Ale teraz nie ma już wyjścia. W zasadzie jest tylko jeden sposób, żeby uniknąć nieśmiertelności.
– Jaki to sposób?
– Pańska śmierć musiałaby nastąpić natychmiast – powiedział urzędowym tonem. – Zanim przełącznik przestanie funkcjonować. Wtedy nie pozostanie już nic.
Zapanowała głęboka cisza. Profesor odkaszlnął, grubaska westchnęła, a ja napiłem się whisky. Nikt nie odzywał się ani słowem.
– No i… jaki on jest? – zapytałem. – Ten nieśmiertelny świat?
– Jak już panu mówiłem – profesor ożywił się – życie toczy się tam spokojnie. Dopiero tam poczuje się pan w pełni sobą. Nie ma w tym świecie niczego, a zarazem jest wszystko. Czy może pan to sobie wyobrazić?
– Nie.
– A jednak świat ten powstał w pańskiej podświadomości. Nie każdego stać na taki świat. Są ludzie, którzy wiecznie będą się błąkać w chaosie. Ale z panem jest inaczej. Pan nadaje się do nieśmiertelnego życia.
– Kiedy nastąpi ta zamiana światów? – spytała dziewczyna. Profesor spojrzał na zegarek. Zrobiłem to samo. Było dwadzieścia pięć po szóstej. A więc gazety były już rozwiezione.
– Według moich obliczeń zostało jeszcze dwadzieścia dziewięć godzin i trzydzieści pięć minut – powiedział profesor. – Plus minus czterdzieści pięć minut ewentualnego błędu, ale nie sądzę, żebym się pomylił. Dla ułatwienia zaplanowałem wszystko tak, aby przejście do tamtego świata nastąpiło w południe. Jutro w południe. Pokręciłem głową. Dla ułatwienia? Znowu napiłem się whisky, ale alkohol przestał na mnie działać. Nie czułem nawet jego smaku.
– Co zamierzasz teraz zrobić? – spytała dziewczyna, kładąc rękę na moim kolanie.
– Nie wiem. W każdym razie chciałbym wyjść na ziemię. Nie zamierzam czekać na śmierć w takim miejscu. Potem zastanowię się, co robić dalej.
– Czy wyjaśniłem panu już wszystko? – spytał profesor.
– Tak. Dziękuję.
– Gniewa się pan na mnie?
– Trochę – odparłem. – Ale prawdę mówiąc, to wszystko jeszcze do mnie nie dotarło. Może po jakimś czasie gniewałbym się bardziej, ale wtedy nie będę już istniał.
– Nie miałem zamiaru tłumaczyć panu tego tak dokładnie – dodał profesor. – Myślałem, że w ten sposób zaoszczędzę panu cierpienia. Ale oczywiście pan nie umrze. Przeniesie się tylko do innego świata.
– Wszystko jedno – powiedziałem. – W każdym razie cieszę się, że poznałem prawdę. W końcu to moje życie. Nie chcę, żeby ktoś mnie włączał i wyłączał bez mojej wiedzy. Sam zajmę się resztą. Proszę mi powiedzieć, gdzie jest wyjście.
– Wyjście?
– Tak. Proszę mi powiedzieć, jak się stąd wydostać.
– To długa droga i prowadzi przez gniazdo Czarnomroków. Nie zraża to pana?
– Nie boję się już niczego.
– Dobrze – powiedział profesor. – W takim razie proszę zejść z tej skały. Woda jest teraz spokojna. Pływanie nie sprawi panu trudności. Proszę płynąć na południowy zachód. Kierunek wskażę panu światłem. W ścianie, do której pan dopłynie, nieco powyżej poziomu wody znajduje się niewielki otwór. Proszę wejść do środka. Korytarz, w którym się pan znajdzie, zaprowadzi pana do kanału. Kanał łączy się z linią metra.
– Metra?
– Tak. Dojdzie pan do linii Ginza, dokładnie pośrodku odcinka Gaien-mae i Aoyama Itchome.
– Dlaczego droga prowadzi do metra?
– Metro jest we władaniu Czarnomroków. Czują się tam jak u siebie w domu. Jednym słowem, wybudowaliśmy im niezłą sieć korytarzy. A teraz zjadają robotników naprawiających tory.
– Dlaczego ta sprawa nie wychodzi na światło dzienne?
– Niech pan pomyśli, co by się działo!
– Kto podjąłby się pracy w metrze? I kto by nim jeździł? Urząd komunikacji wie oczywiście o wszystkim, toteż wzmacnia się ściany, instaluje dodatkowe światła, ale to nie powstrzyma już Czarnomroków. W ciągu jednej nocy potrafią wyburzyć ścianę i przegryźć wszystkie przewody.
– Środek odcinka Gaien-mae i Aoyama Itchome? Gdzie to mniej więcej wypada?
– Gdzieś pod główną aleją, która prowadzi do świątyni Meiji. Nie wiem dokładnie, w którym miejscu. W każdym razie droga jest jedna; kręta i wąska, dlatego zajmie panu sporo czasu, ale na pewno pan nie zbłądzi. Najpierw będzie pan szedł w kierunku Sendagaya. Gniazdo Czarnomroków znajduje się pod Państwowym Zespołem Hal Sportowych, lepiej, żeby pan o tym wiedział. Potem skręci pan w prawo, w kierunku stadionu baseballowego Jingu, stamtąd zaś dojdzie pan do linii Ginza, gdzieś między
Muzeum Sztuki a ulicą Aoyama. Zajmie to panu około dwóch godzin. Zrozumiał pan wszystko, co powiedziałem do tej pory?
– Tak.
– Obok gniazda Czarnomroków powinien pan przejść jak najszybciej. Nie ma sensu guzdrać się w takim miejscu. Radziłbym też uważać w metrze. Tam są przewody wysokiego napięcia, no i pociągi jeżdżą niemal bez przerwy. Szkoda, żeby na koniec przejechał pana pociąg.
– Postaram się – powiedziałem. – Ale co będzie z panem?
– Mam zwichniętą nogę, poza tym gdybym wyszedł teraz na górę, wpadłbym natychmiast w ręce Systemu albo symbolantów. Dlatego posiedzę tutaj jeszcze trochę. Tutaj jestem bezpieczny. Dzięki pańskim konserwom na pewno nie zginę z głodu. Nie potrzebuję wiele, na jakieś trzy, cztery dni powinno mi wystarczyć – rzekł profesor. – Niech pan idzie, o mnie proszę się nie martwić.
– Ale jak pan poradzi sobie z Czarnomrokami?
– Żeby bezpiecznie wyjść na górę, potrzebne są dwa urządzenia. To dziecko pójdzie razem z panem. A potem przyjdzie po mnie.
– A jeśli złapią ją Czarnomroki?
– Nie złapią mnie – wtrąciła się wnuczka.
– Nie ma obawy – potwierdził profesor. – Jest bardzo sprytna. Ufam jej w stu procentach. Poza tym wcale nie jest powiedziane, że w razie nagłego wypadku nie ma żadnego wyjścia. W zasadzie wystarczy bateria, trochę wody i kawałek drutu, żeby zrobić prowizoryczny aparat. Zasada działania jest prosta, wprawdzie taki zastępczy aparat nie ma zbyt dużej mocy, ale znam tutaj każdy kąt, zdołam się od nich opędzić. Widział pan kawałki drutu, które rozsypywałem po drodze? Nie lubią tego. Ale przyzwyczajają się po piętnastu, dwudziestu minutach.
– Kawałki drutu? Ma pan na myśli spinacze do papieru? – spytałem.
– Tak, właśnie. Najlepsze są spinacze. Tanie, poręczne, łatwo się magnetyzują, można z nich zrobić łańcuch i powiesić go sobie na szyi. Powiadam panu, nie ma nic lepszego od spinaczy.
Sięgnąłem do kieszeni wiatrówki i wyjąłem z niej garść spinaczy. – Tyle panu wystarczy?
– Niemożliwe! – profesor nie taił zdziwienia. – Pan ma głowę na karku! Dziękuję, ośmielę się skorzystać. Rozsypałem ich trochę za dużo i prawdę mówiąc, martwiłem się z tego powodu. Zdumiewa mnie pańska błyskotliwość.
– Będziemy już szli, dziadku – powiedziała dziewczyna. – Nie mamy zbyt wiele czasu.
– Uważajcie, z Czarnomrokami nie ma żartów.
– Nie martw się. Na pewno wrócę – pocałowała starca w czoło.
– Naprawdę czuję się winny za to, co panu zrobiłem – rzekł profesor. – Gdyby to było możliwe, chętnie zamieniłbym się z panem. Ja nacieszyłem się już życiem, nic mnie tutaj nie trzyma. Ale dla pana to jednak trochę za wcześnie. W dodatku wszystko stało się tak nagle, nie miał pan czasu, żeby się przygotować. Wiele spraw zostawi pan niedokończonych.
W milczeniu skinąłem głową.
Koniec Świata – instrument
Dozorca zaprosił nas do swego domu i poczęstował herbatą. Chłód, jaki panował w Lesie, sprawił, że przemarzliśmy do szpiku kości.
– Sam zbieram liście na herbatę, w Lesie – powiedział. – Latem suszę je na słońcu i robię zapasy na zimę.
– Jest bardzo smaczna – pochwaliła dziewczyna. Herbata miała przyjemny zapach i zwykły słodki smak.
– Jak się nazywa ta roślina? – zapytałem.
– Nie wiem – odparł młodzieniec. – Wiem tylko, gdzie rośnie. Jest dość niska, podobna do trawy. Ładnie pachnie, więc kiedyś spróbowałem zrobić z niej herbatę. Kwitnie w lipcu. Wtedy zbieram jej liście. Zwierze wolą raczej jej kwiaty.
– Przychodzą nawet tutaj? – spytałem.
– Tak, w lecie i wczesną jesienią. Dopóki jest ciepło, zaglądają tu prawie codziennie. Pewnie dlatego, że zawsze daję im coś do jedzenia. Ale zimą nie wchodzą do Lasu. Dlatego w zimie jestem zupełnie sam.
– Może zje pan z nami drugie śniadanie? – zaproponowała dziewczyna. – Mamy kanapki i owoce. Przygotowałam tego trochę za dużo.
– Bardzo chętnie – odparł dozorca. – Już od dawna nie spotkała mnie taka przyjemność. Zawsze jem tylko to, co sam sobie przygotuję. A może spróbujecie grzybów, które znalazłem w Lesie?
– Świetnie – powiedziałem.
We troje zjedliśmy kanapki i potrawę ze smażonych grzybów, potem siedzieliśmy jeszcze jakiś czas przy stole, gryząc owoce i pijąc leśną herbatę. Prawie nie odzywaliśmy się do siebie podczas tego posiłku. Szum wiatru przenikał do pokoju i wypełniał otaczającą nas pustkę.
– Czy pan nigdy nie wychodzi z Lasu? – przerwałem milczenie.
– Nigdy – pokręcił głową. – Tak jest ustalone. Muszę pilnować elektrowni. Niewykluczone, że ktoś przyjdzie mnie kiedyś zmienić, dopiero wtedy będę mógł wyjść z Lasu i wrócić do Miasta. Ale na razie to niemożliwe.
Skinąłem głową i wypiłem resztę herbaty. Szum wiatru drażnił mnie coraz bardziej. Jakże samotnie musiał czuć się człowiek, stojąc pośrodku pustej hali i słuchając tego szumu.
– Swoją drogą, chyba nie przyszliście tutaj tylko po to, żeby zobaczyć elektrownię?
– Szukamy instrumentu – powiedziałem. – Słyszałem, że pan wie, gdzie moglibyśmy go znaleźć.
Mężczyzna skinął głową, po czym dłuższą chwilę wpatrywał się w nóż i widelec, które leżały przed nim skrzyżowane na talerzu.
– Rzeczywiście, mam kilka instrumentów. Są bardzo stare. Nie wiem, czy na którymś z nich można jeszcze zagrać. Nie umiem tego robić. Zaprowadzić pana?
– Bardzo proszę – odparłem. Młodzieniec wstał od stołu.
– Proszę tędy. Trzymam je w sypialni.
– W takim razie ja posprzątam ze stołu i zaparzę kawę – zaproponowała dziewczyna.
Dozorca otworzył drzwi prowadzące do sypialni, zaświecił światło i wpuścił mnie do środka.
– To tutaj – oznajmił.
Na podłodze wzdłuż ściany leżały instrumenty. Rzeczywiście, wszystkie były bardzo stare. Większą część stanowiły instrumenty strunowe – mandoliny, gitary, wiolonczele, zauważyłem nawet małą harfę. Ich struny były czerwone od rdzy, a w większości w ogóle brakowało strun. W Mieście chyba nie znajdę niczego, czym mógłbym je zastąpić.
Były też instrumenty zupełnie mi nieznane. Jeden wyglądał jak drewniana tarka do prania z rzędem metalowych kolców. Wziąłem go do ręki i spróbowałem zagrać, lecz w żaden sposób nie mogłem wydobyć z niego dźwięku. Był też instrument składający się z kilku małych bębenków. Znalazłem nawet pałeczki, ale na bębenkach nie zagrałbym przecież żadnej melodii. Poza tym był jeszcze instrument dęty podobny do fagotu, nie czułem się jednak na siłach, żeby go przedmuchać.
Dozorca usiadł na małym drewnianym łóżku i stamtąd przyglądał się moim próbom. Narzuta na łóżku i poduszka były idealnie czyste, a samo łóżko porządnie pościelone.
– No jak? Znajdzie się coś dla pana? – zapytał.
– Nie wiem. Poszukam jeszcze chwilę.
Młodzieniec wstał, zamknął drzwi i znowu usiadł na łóżku. W sypialni nie było okna, więc kiedy zamknął drzwi, zrobiło się zupełnie cicho.
– Nie zastanawia pana, dlaczego zbieram takie rzeczy? – zapytał. – Ludzie w Mieście nie przykładają wagi do przedmiotów. Mają wszystko, co potrzebne do codziennego życia – parę garnków, nóż, pościel, ubranie. Ale nic poza tym. Niczego więcej nie potrzebują, niczego więcej nie pragną. Ze mną jest inaczej. Ja lubię przedmioty. Sam nie wiem dlaczego. Pociągają mnie. Zwłaszcza piękne przedmioty.
Jedną ręką opierał się na poduszce, drugą zaś trzymał w kieszeni spodni.
– Dlatego, prawdę mówiąc, lubię tę elektrownię – ciągnął. – Lubię skrzydła wiatraka i wszystkie te urządzenia do pomiaru wiatru i prądu. Mam taką skłonność. Być może właśnie dlatego skierowano mnie do elektrowni. Nie wiem. Ale czasami myślę, że już nigdy nie wrócę do Miasta. W każdym razie, dopóki nie zwalczę w sobie tej skłonności.
Wziąłem do rąk skrzypce, w których zostały tylko dwie struny, i szarpnąłem palcem jedną z nich. Rozległ się suchy dźwięk staccato.
– Skąd ma pan tyle instrumentów?
– Z różnych miejsc – odparł. – Przynosi mi je dostawca. Czasami w szafach albo na strychach leżą jeszcze stare instrumenty. Większość z nich, jako przedmioty bezużyteczne, dawno spłonęła w piecach, ale część się zachowała. Dostawca zbiera je dla mnie. Instrumenty mają piękne kształty. Nie wiem, jak się nimi posługiwać i nie zamierzam tego robić, ale nie mogę oprzeć się ich pięknu. Często siadam tutaj na łóżku i patrzę na instrumenty. Dziwi to pana?
– Nie, instrumenty są naprawdę piękne.
Zatrzymałem wzrok na harmonii. Był to niewielki bandoneon starego typu, w miejscu klawiszy znajdowały się jeszcze guziki. Miech był twardy i popękany, ale chyba nie był dziurawy. Harmonia, jeśli tylko nie jest dziurawa, raczej rzadko się psuje. Założyłem instrument na ręce.
– Czy mogę na nim zagrać? – spytałem.
– Oczywiście. Przecież do tego służy – odparł.
Nacisnąłem po kolei wszystkie guziki, począwszy od najniższego. Niektóre z nich wydały bardzo słaby dźwięk, ale żaden nie był popsuty. Jeszcze raz nacisnąłem guziki, tym razem z góry na dół.
– Zdumiewające! – powiedział zaciekawiony. – To brzmi zupełnie tak, jakby zmieniał pan kolor dźwięku.
– Naciskając guziki, zmieniam długość fali. Każdym guzikiem inaczej. Zależnie od długości fal niektóre dźwięki pasują do siebie, a niektóre nie.
– Nie rozumiem. Co to znaczy „pasują do siebie"? Czy pragną siebie nawzajem?
– Tak, coś w tym rodzaju – odparłem i spróbowałem zagrać jakiś akord. Nie był może najczystszy, ale brzmiał poprawnie. Niestety w dalszym ciągu nie mogłem przypomnieć sobie melodii.
– Te dźwięki pasują do siebie, prawda?
Skinąłem głową.
– Nigdy przedtem nie słyszałem podobnego dźwięku. To coś innego niż szum wiatru, różni się też od śpiewu ptaków. Oparłszy dłonie na kolanach, zaczął przyglądać się na przemian to mojej twarzy, to harmonii.
– W każdym razie dam panu ten instrument. Może pan na nim grać, ile się panu podoba. U mnie i tak nie ma z niego pożytku – powiedział i chwilę wsłuchiwał się w szum wiatru. – Pójdę teraz do elektrowni. Co pół godziny muszę sprawdzać urządzenia. Poczeka pan na mnie w sąsiednim pokoju?
Kiedy wyszedł, wróciłem do jadalni i napiłem się kawy, którą przygotowała dziewczyna.
– Więc to jest instrument?
– Tak, jeden z wielu.
– Wygląda jak miechy.
– Zasada działania jest podobna.
– Mogę go dotknąć?
– Oczywiście – podałem jej harmonię. Objęła ją delikatnie jak niemowlę i nie spuszczała z niej wzroku.
– To dziwny przedmiot – uśmiechnęła się niespokojnie. – Cieszysz się, że go znalazłeś?
– Tak. Dobrze, że tu przyszliśmy.
– Ten człowiek ma jeszcze trochę cienia. Nie zdołano rozdzielić ich do końca – powiedziała cicho. – Dlatego mieszka w Lesie. Nie może wejść głębiej do Lasu, bo jego serce jest zbyt słabe, ale do Miasta też nie może wrócić. Żal mi go.
– Myślisz, że twoja matka mieszka w Lesie?
– Nie wiem. Może.
Młodzieniec wrócił po siedmiu czy ośmiu minutach. Podziękowałem mu za instrument, wyjąłem z torby prezenty i położyłem je na stole. Były to: mały podróżny zegarek, szachy i zapalniczka. Wyszperałem je w torbach składowanych w muzeum.
– Proszę przyjąć te rzeczy ode mnie, w zamian za instrument.
Młodzieniec najpierw stanowczo odmówił, lecz w końcu przyjął prezenty. Obejrzał zegarek i zapalniczkę, potem otworzył szachy i przyjrzał się każdej figurze z osobna.
– Wyjaśnić panu, jak posługiwać się tymi przedmiotami? – spytałem dla formalności.
– Nie trzeba. Wystarczy mi ich piękno. Sam wkrótce znajdę jakiś sposób. Czasu mam pod dostatkiem.
Zaczęliśmy zbierać się do wyjścia.
– Musimy wrócić do Miasta przed zmrokiem. Wieczorem czeka nas jeszcze praca – powiedziałem.
– Rozumiem.
Pożegnaliśmy się przed domem.
– Proszę tu jeszcze kiedyś zajrzeć. I zagrać mi na tym instrumencie – powiedział młodzieniec. – Moje drzwi zawsze stoją przed wami otworem.
– Dziękujemy – powiedziałem.
W miarę jak oddalaliśmy się od elektrowni, szum stawał się coraz słabszy, a kiedy wychodziliśmy z Lasu, ucichł zupełnie.
Hard-boiled wonderland – jezioro, Masaomi Kondo, pończochy
Żeby nie zmoczyć ubrań, poskładaliśmy je w kostkę, zawinęliśmy dodatkową koszulą i przywiązaliśmy do głowy. Wyglądaliśmy dość śmiesznie, ale nie było czasu na żarty. Żywność, whisky i większość zbytecznych rzeczy zostawiliśmy na górze. Wziąłem ze sobą tylko latarkę, sweter, buty, portfel, nóż i aparat na Czarnomroki. Bagaż dziewczyny wyglądał podobnie.
– Uważajcie – powiedział profesor. W słabym świetle wyglądał znacznie starzej. Skóra zwisała mu z policzków, a włosy, które z rzadka porastały łysiejącą głowę, wyglądały jak sucha trawa, posiana tu przez pomyłkę. Wydawał się teraz zwykłym, zmęczonym starcem. Każdy się kiedyś starzeje i umiera. Nawet geniusz.
– Żegnam pana – powiedziałem.
Spuściłem się po linie pierwszy, a kiedy zanurzyłem się w wodzie, dałem znak dziewczynie. Lodowata woda nie budziła podejrzeń, była to zwykła woda. Dookoła panowała cisza. Dopiero w wodzie przypomniałem sobie, że mogłem poprosić starca o złagodzenie bólu brzucha. Ale teraz było już za późno.
– Co zrobimy, jeśli zauważy nas ta straszna ryba? – krzyknąłem w kierunku dziewczyny.
– Nie wygłupiaj się. To tylko legenda.
Mimo to myśl, że ogromna ryba wypłynie nagle z dna jeziora i odgryzie mi nogę, nie dawała mi spokoju. Ciemność wspomaga różne nasze lęki.
– A pijawki?
– Nie wiem. Chyba już ich nie ma.
Związani liną, uważając, żeby nie zmoczyć naszych bagaży, okrążyliśmy „wieżę" żabką i ujrzeliśmy światło, którym profesor wskazywał nam drogę. Prostopadle pod światłem, jak pod latarnią morską, na ciemnej tafli wody rysował się słaby żółty promień.
– Powinniśmy płynąć wzdłuż tej linii – powiedziała dziewczyna. – Tylko nie zamocz głowy. Aparat nie jest wodoszczelny.
– Nie ma sprawy – odparłem, ale prawdę mówiąc, musiałem bardzo uważać, żeby nie zmoczyć bagażu. Nie widziałem przecież ani wody, ani nawet własnych rąk. Wszystko pogrążone było w ciemności. Przypominało mi to przeprawę przez Styks do Krainy Śmierci. Na świecie jest tyle mitów i wierzeń, a jednak wszystko, co ludzie wymyślili na temat śmierci, jest w gruncie rzeczy bardzo do siebie podobne. Orfeusz przeprawił się przez Rzekę Ciemności łodzią, a ja robiłem to żabką, i to z tobołkiem na głowie. Wniosek stąd tylko jeden – starożytni Grecy mieli więcej dobrego smaku. Martwiłem się trochę o moją ranę, ale myślenie o tym nie miało większego sensu. Nie bolała mnie aż tak bardzo, chyba ze zdenerwowania. A nawet gdyby szwy puściły, nie była to rana, od której się umiera.
– Bardzo gniewasz się na dziadka? – spytała dziewczyna. Ciemność i specyficzna akustyka tego miejsca sprawiły, że nie wiedziałem, z której strony ani z jakiej odległości do mnie mówi.
– Nie wiem. Sam już nie wiem – krzyknąłem w ciemność na chybił trafił. – Już mi wszystko jedno.
– Wszystko jedno?
– Tak. Niewiele warte to życie. Ani ten mózg.
– Ale mówiłeś, że jesteś zadowolony ze swojego życia?
– Tak mi się tylko powiedziało – odparłem. – Każdej armii potrzebny jest jakiś sztandar.
Dziewczyna chyba zastanawiała się nad moimi słowami, bo jakiś czas płynęła w milczeniu. Ciężka, głęboka cisza, niczym śmierć we własnej osobie, zawładnęła podziemnym jeziorem. Ciekawe, gdzie teraz jest ta ogromna ryba? Powoli zaczynałem wierzyć w istnienie pazurzastego potwora. Może śpi gdzieś na dnie? A może pływa po jeziorze wypełniającym inną grotę? Niewykluczone jednak, że już wyczuła naszą obecność i płynie teraz w naszym kierunku. Miałem co prawda umrzeć czy, jeśli ktoś woli, przestać istnieć. Ale nie chciałem, żeby zjadła mnie ryba, i to w takim miejscu. Wolałbym umrzeć na słońcu – myślałem – o ile to możliwe. Ramiona miałem sztywne ze zmęczenia, ale starałem się nie zwalniać tempa.
– Ty chyba jesteś naprawdę dobry – odezwała się. Nie wyczuwałem w jej głosie ani śladu zmęczenia. Powiedziała to tak swobodnie, jakby kąpała się w wannie.
– Niewielu ludzi tak sądzi.
Nie zatrzymując się, odwróciłem do tyłu głowę. Światło latarki profesora znajdowało się już bardzo daleko, a obiecanej ściany wciąż nie było. Zacząłem się niecierpliwić. Mógł przecież mnie uprzedzić. Inaczej bym się nastawił. No i co z tą rybą? Czy już nas zauważyła?
– Nie chcę go usprawiedliwiać – powiedziała dziewczyna – ale dziadek naprawdę chciał ci pomóc. Dlatego zdecydował się wyjaśnić twoją tajemnicę. Już wkrótce do twojego mózgu dobrałby się System, a wtedy byłoby za późno. On się wstydzi współpracy z Systemem i tych bezsensownych doświadczeń. To był błąd.
W milczeniu płynąłem dalej. Co mi z tego, że ktoś przyznaje się teraz do błędu?
– Wybacz dziadkowi, proszę.
– Myślę, że to, czy mu wybaczę, czy nie, nie będzie miało dla niego żadnego znaczenia – odparłem. – Ale swoją drogą, co mu przyszło do głowy, żeby zrywać z Systemem w takiej chwili? Skoro czuje się odpowiedzialny, powinien chyba starać się zapobiec kolejnym ofiarom. To, że nie lubi dużych organizacji, wcale go nie usprawiedliwia. W wyniku badań, które zapoczątkował, ludzie będą padać jak muchy.
– Dziadek przestał im ufać. Powiedział kiedyś tak: System i Fabryka to jak prawa i lewa ręka tego samego człowieka.
– Co to znaczy?
– Inaczej mówiąc, tak System, jak i Fabryka robią w gruncie rzeczy to samo.
– Technicznie tak. Ale System broni informacji, a Fabryka je kradnie, cel jest inny.
– A gdyby się okazało, że System i Fabryka znajdują się w rękach tego samego człowieka? Inaczej mówiąc, gdyby jedna ręka pilnowała tego, co kradnie druga?
Rzeczywiście, nigdy nie przyszło mi to do głowy, ale nie mogłem wykluczyć takiej sytuacji. Chociaż sam pracowałem dla Systemu, nie miałem pojęcia ani o strukturze organizacji, ani o tym, co działo się na górze.
– To byłby świetny interes – powiedziałem. – Wystarczyłoby tylko nakłonić obie strony do rywalizacji, a ceny szybko poszłyby w górę. Należałoby tylko uważać, żeby zachować równowagę sił.
– Właśnie, dziadek doszedł do podobnego wniosku jeszcze w trakcie badań, które prowadził dla Systemu. W końcu System to tylko prywatna firma, której udało się uwikłać w swoje interesy państwo. Celem prywatnej firmy jest zysk. Dla zysku nie cofnie się przed niczym. Na szyldzie wypisaną ma ochronę praw własności, ale to tylko słowa. Dziadek obawiał się, że jeśli w dalszym ciągu pozwoli sobą manipulować, sprawy przybiorą znacznie gorszy obrót. Dalszy postęp techniki przetwarzania i poprawiania ludzkiego mózgu będzie dla świata nieobliczalny w skutkach. Trzeba go jakoś zdławić i zatrzymać. Ale ani System, ani Fabryka nie zamierzają tego robić. Dlatego dziadek wycofał się ze współpracy. To okrutne w stosunku do ciebie i innych cyfrantów, ale nie mógł postąpić inaczej. Gdyby nie przerwał badań, zginęłoby znacznie więcej ludzi.
– Od początku wiedziałaś o wszystkim? – spytałem.
– Tak – przyznała po chwili wahania.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś? Więc cała ta wyprawa nie miała żadnego sensu? Straciłem tylko mnóstwo czasu!
– Chciałam, żeby dziadek wytłumaczył ci to osobiście. Czy uwierzyłbyś, gdybyś usłyszał tę historię z moich ust?
– Chyba nie – przyznałem jej rację. Kto by uwierzył tak od razu w trzeci obieg albo nieśmiertelność?
Nagle wyczułem rękami coś twardego. Przeraziłem się, myśląc, że to ryba, ale po chwili zrozumiałem, że dopłynęliśmy do brzegu.
– Jesteśmy na miejscu – powiedziałem.
Mały, jasny punkt za naszymi plecami tlił się w ciemności jak daleka gwiazda. Kierując się światłem, przesunęliśmy się jakieś dziesięć metrów w prawo.
– To gdzieś tutaj – stwierdziła dziewczyna. – Pół metra nad wodą powinna znajdować się dziura.
– A może przykryła ją woda?
– To niemożliwe. Poziom wody nigdy się nie zmienia.
Z tobołka na głowie wyjąłem ostrożnie małą latarkę. Dla zachowania równowagi jedną ręką trzymałem się ściany, drugą zaś włączyłem latarkę i skierowałem ją pół metra ponad poziom wody. Żółte oślepiające światło rozjaśniło skałę. Upłynęła dobra chwila, zanim się do niego przyzwyczaiłem.
– Nie widzę żadnej dziury – powiedziałem.
– Płyń w prawo – zdecydowała.
Posuwałem się wzdłuż ściany, trzymając latarkę nad głową. Wciąż jednak nie dostrzegałem żadnego otworu.
– Jesteś pewna, że w prawo? – spytałem. Do tej pory rozgrzewaliśmy się ruchem, dopiero teraz poczułem, że naprawdę skostniałem z zimna. Z trudem otwierałem usta, żeby coś powiedzieć.
– Na pewno. Jeszcze trochę w prawo.
Dygocząc z zimna, przesunąłem się jeszcze kilka metrów w prawo. Po chwili lewą ręką, którą wciąż dotykałem ściany, wyczułem coś dziwnego. Było to coś w rodzaju okrągłej, wypukłej tarczy wielkości płyty gramofonowej. Przejechałem po niej palcami i zrozumiałem, że pokryta była jakimiś rowkami. Skierowałem światło na tarczę.
– Relief – stwierdziła dziewczyna.
Nie byłem w stanie wydobyć z siebie głosu, toteż skinąłem tylko głową. Był to taki sam relief, jaki widzieliśmy przy wejściu do świątyni. Dwie ryby, z których cielsk wyrastały pazury, złączone ze sobą pyskami i ogonami. W jaki sposób wyrzeźbiono coś tak kunsztownego i to w miejscu, w którym nie można było nawet stanąć?
– Wyjście musi być gdzieś tutaj – powiedziała dziewczyna. – Pewnie przy każdym wejściu i wyjściu ze świątyni znajduje się taki relief. Poszukaj w górze.
Skała wybrzuszała się nieco w tym miejscu, toteż światło latarki nie docierało wyżej. Postanowiłem wspiąć się na górę.
Szczęśliwym trafem ponad reliefem znalazłem w skale występ, na którym mogłem oprzeć obie dłonie. Ze wszystkich sił podciągnąłem się na rękach w górę i zahaczyłem nogami o relief. Następnie wysunąłem w górę jedną rękę, położyłem ją na krawędzi skały i wyprostowałem nogi. Głową sięgałem już ponad wypukłość. Rzeczywiście, to tutaj musiało znajdować się wyjście. Moją latarkę trzymała dziewczyna, więc nie mogłem niczego zobaczyć, ale poczułem lekki powiew wiatru. Był chłodny i śmierdział zbutwiałymi liśćmi. Podciągnąłem się na łokciach, oparłem nogi na występie i wczołgałem się na górę.
– Jest! – krzyknąłem w dół.
– Całe szczęście – powiedziała.
Wciągnąłem dziewczynę za rękę i usiedliśmy obok siebie przy wejściu do tunelu. Dobrą chwilę nie mogliśmy opanować dreszczy.
Nasze ociekające wodą ubrania były tak lodowate, jakbyśmy wyszli wprost z zamrażalnika.
Zdjęliśmy z głów bagaże i zmieniliśmy koszule. Sweter pożyczyłem dziewczynie. Mokre koszule i kurtki wyrzuciliśmy do wody. Od pasa w dół nie mogliśmy się przebrać, bo nie wzięliśmy zapasowych spodni ani bielizny.
Dziewczyna sprawdziła nadajnik, a ja powiadomiłem profesora o tym, że szczęśliwie dotarliśmy do korytarza. Żółty punkt zawieszony w ciemności zamrugał do mnie w odpowiedzi, po czym zgasł. Świat znów pogrążył się w absolutnej ciemności. Był to świat pustki, bez wymiarów, bez głębi ani odległości.
– Chodźmy – powiedziała dziewczyna.
Włączyłem zegarek. Było osiemnaście po siódmej. Wszystkie stacje telewizyjne nadawały teraz poranne wiadomości. Ludzie siedzieli przed telewizorami i przełykając śniadanie, upychali do wpół uśpionych jeszcze głów prognozę pogody, reklamę proszku od bólu głowy i informacje na temat japońsko-amerykańskich pertraktacji na rynku samochodowym. Nikt z nich nie wiedział o tym, że przez całą noc błąkałem się po podziemnym labiryncie i że z rozciętym brzuchem pływałem w lodowatej wodzie. Ani że za dwadzieścia osiem godzin i czterdzieści dwie minuty skończy się mój rzeczywisty świat. I nikt im o tym nie powie z telewizyjnego ekranu.
Tunel był znacznie węższy niż wszystkie, którymi przeszliśmy do tej pory. Miejscami był tak niski, że musieliśmy się czołgać. W dodatku co chwila skręcał, podnosił się i opadał, przypominając jakieś ogromne jelito. Czasami przechodził w prostopadły komin, którym należało zejść parę metrów w dół albo wspiąć się na górę. W ogóle podobny był do trasy kolejki w wesołym miasteczku. Posuwaliśmy się zatem do przodu bardzo wolno. Korytarz ten nie był chyba dziełem Czarnomroków. Nawet Czarnomroki nie utrudniałyby sobie drogi aż do tego stopnia. Powstał zapewne w wyniku erozji skały.
Po półgodzinnym marszu wymieniliśmy aparat, a po następnych piętnastu minutach strop nagle się podniósł i znaleźliśmy się w dość obszernej grocie. Ciemność, cisza i zapach pleśni, jaki unosił się w powietrzu, przywodziły mi na myśl hall w jakimś starym, zapomnianym budynku. Znajdowaliśmy się na rozwidleniu dróg – tunel, którym przyszliśmy, pod kątem prostym łączył się tutaj z innym korytarzem. Czułem lekki przeciąg. Wiatr przemieszczał się z prawej ku lewej stronie korytarza. Swoją wielką latarką dziewczyna oświetliła najpierw lewą, potem prawą część korytarza. Obydwie drogi biegły prosto i ginęły w mroku.
– W którą stronę powinniśmy iść? – spytałem.
– W prawo. Jesteśmy pod Sendagaya. Teraz musimy skręcić w prawo i iść w kierunku stadionu Jingu.
Spróbowałem przypomnieć sobie, co znajdowało się nad nami. Zaraz… to chyba tutaj, dwie chińskie restauracje, księgarnia Kawade i Studio Nagraniowe Victor. Niedaleko znajdował się też fryzjer, u którego strzygłem się od dziesięciu lat.
– Tu w pobliżu jest fryzjer – powiedziałem.
– Naprawdę? – nie przejawiała zainteresowania.
Może to nawet niezły pomysł, żeby iść do fryzjera i ostrzyc się przed końcem świata? Co ostatecznie mogłem zrobić w ciągu dwudziestu czterech godzin? Najwyżej iść do łaźni, przebrać się w czyste ubranie i pójść do fryzjera, to wszystko.
– Teraz uważaj – powiedziała. – Już niedługo przejdziemy obok gniazda Czarnomroków. Będziesz słyszał ich głosy i czuł ich wstrętną woń. Nie oddalaj się ode mnie nawet na krok.
Wytężyłem słuch i głęboko wciągnąłem powietrze nosem, lecz nie usłyszałem ani nie poczułem nic szczególnego. Owszem, zdawało mi się, że słyszę jakiś dziwny przeciągły dźwięk, ale doszedłem do wniosku, że to tylko złudzenie.
– Wiedzą o tym, że się do nich zbliżamy?
– Oczywiście – powiedziała. – To ich teren. Tu nie wydarzy się nic, o czym by nie wiedziały. W dodatku aż kipią ze złości. Nie dość, że przeszliśmy przez ich świątynię, to jeszcze zbliżamy się do ich gniazda. Dlatego nie wolno ci się oddalać. Wystarczy chwila nieuwagi, a wyciągną po ciebie swe łapy i zawloką cię nie wiadomo dokąd.
Linę, którą byliśmy do siebie przywiązani, skróciliśmy tak, żeby odległość między nami nie przekraczała pół metra.
– Ostrożnie! Tu nie ma ściany! – krzyknęła i skierowała światło w lewo. Rzeczywiście, ściana z tej strony nagle znikła, a przestrzeń wypełniła gęsta ciemność. Światło latarki przebijało się przez nią jak strzała, jedną prostą linią, po czym grzęzło w mroku. Zdawało mi się, że ta ciemność żyje, oddycha, ba, nawet wydaje jakieś jęki. Była gęsta i nabrzmiała jak galareta.
– Słyszysz? – spytała.
– Słyszę – odparłem.
Teraz wyraźnie już słyszałem ich głosy, chociaż dźwięk nadal nie był realny. Przypominało to raczej dzwonienie w uszach. Przecinało ciemność i niczym jęk owadów głęboko wwiercało się w moją głowę. Otaczało mnie ze wszystkich stron i czułem, że jakoś dziwnie na mnie wpływa. Chciałem rzucić w tej chwili latarkę i zasłaniając uszy, położyć się na ziemi.
Nigdy dotąd nie słyszałem głosu takiej nienawiści. Była jak powiew wiatru prosto z piekła, który miał nas zdusić i roznieść na strzępy. Jakby ogromna kula, ulepiona z myśli tak czarnych jak skondensowana ciemność całych tych podziemi, napierała w naszym kierunku. Nawet nie przypuszczałem, że nienawiść może mieć taki ciężar.
– Nie zatrzymuj się! – dziewczyna wrzasnęła wprost do mojego ucha. Jej głos był suchy, ale nie drżał. Dopiero teraz zauważyłem, że stoję w miejscu.
Dziewczyna ze wszystkich sił szarpała za linę, którą przywiązaliśmy do bioder. – Rusz się! Wciągną nas w ciemność!
Ale ja nie mogłem się ruszyć. Ich nienawiść dociskała mi stopy do ziemi takim ciężarem, że nie byłem w stanie ich podnieść. Zdawało mi się, że czas płynie w przeciwnym kierunku, a ja nigdy już stąd nie wyjdę.
Ręka dziewczyny uderzyła mnie w policzek. Uderzenie było tak silne, że na moment straciłem słuch.
– Prawa! – usłyszałem znów jej krzyk. – Prawa! Rozumiesz? Wystaw prawą nogę! Szybciej!
Wreszcie udało mi się wysunąć prawą nogę do przodu. Wyczułem lekki zawód w ich głosie
– Lewa! – rozkazała dziewczyna.
Wysunąłem lewą nogę.
– Dobrze, tylko tak dalej. Wystawiaj teraz nogi po kolei. Dasz radę?
– W porządku – powiedziałem, ale nie byłem pewny, czy zdołałem wymówić to na głos. Na pewno wiedziałem tylko to, że Czarnomroki chcą nas wciągnąć do tej gęstej jak galareta ciemności. Poprzez uszy wypełniały nasze ciała strachem po to, żeby unieruchomić nogi, a potem podporządkować sobie resztę.
Kiedy raz odzyskałem władzę w nogach, chciałem – na odwrót – rzucić się do ucieczki i czym prędzej wydostać z tego straszliwego miejsca.
Dziewczyna jakby to zauważyła i powstrzymała mnie mocnym chwytem za nadgarstek.
– Świeć sobie pod nogi – poinstruowała. – Plecami przysuń się do ściany i idź bokiem. Powoli. Rozumiesz?
– Rozumiem – odparłem.
– I nie skieruj przypadkiem światła w górę.
– Dlaczego?
– One tam są. Tuż nad naszymi głowami – wyszeptała. – Nie wolno ci na nie spojrzeć. Jeśli to zrobisz, nie przejdziesz już ani kroku.
Świecąc sobie latarkami pod nogi, krok po kroku posuwaliśmy się wzdłuż ściany. Chłodny wiatr, który od czasu do czasu smagał nas po policzkach, przynosił ze sobą woń zdechłej ryby. Za każdym razem, kiedy tak się działo, miałem wrażenie, że się uduszę. Czułem się tak, jakbym znalazł się we wnętrzu ogromnej, gnijącej ryby, w której zalęgły się robaki. Wciąż słyszałem jęk Czarnomroków. Nieprzyjemny, jakby wyciśnięty z miejsca, w którym żaden dźwięk nie powinien powstać. Słuchając tego dźwięku, zdrętwiałem na całym ciele. W ustach zbierała mi się ślina przesycona wonią, którą wchłaniałem wraz z oddechem. Pomimo to automatycznie przestawiałem nogi. Całą moją uwagę skupiłem wyłącznie na przestawianiu raz lewej, raz prawej nogi. Dziewczyna kilka razy próbowała zagaić rozmowę, ale nie bardzo rozumiałem, o co jej chodzi. Chyba już nigdy nie wymażę z pamięci tego głosu – myślałem. – Kiedyś przyjdzie do mnie znowu wraz z głęboką ciemnością. A wtedy oślizgła łapa na pewno dosięgnie mojej kostki.
Zauważyłem jednak, że przepływ wiatru zmienił się nieco w tym czasie. Smród nie był już tak dotkliwy, a napierające na uszy ciśnienie słabło z każdą chwilą. Zmienił się również pogłos w korytarzu. Najgorsze mieliśmy za sobą. Dziewczyna oświetliła strop – niczego poza skałą tam nie było. Oparliśmy się o ścianę i odetchnęliśmy z ulgą.
Długo nie odzywaliśmy się do siebie. Głos Czarnomroków wkrótce ucichł, a dookoła znów zapanowała cisza. Ze ściany wyciekała woda, słyszeliśmy jej ciche i obojętne kapanie.
– Czego one tak nienawidzą? – spytałem.
– Światła i wszystkiego, co żyje w świecie światła.
– Nie mogę uwierzyć, że symbolanci zawarli z nimi przymierze. Co chcieli w ten sposób uzyskać?
Nie odpowiedziała. Zamiast tego jeszcze raz mocno ścisnęła mnie za nadgarstek.
– Wiesz, o czym teraz myślę? – spytała.
– Nie wiem.
– Myślę, jak by to było wspaniale, gdybym mogła iść razem z tobą do tamtego świata.
– A co z tym światem?
– To nudny świat. Życie w twojej świadomości wydaje mi się ciekawsze.
Pokręciłem głową. Życie we własnej świadomości wcale mnie nie pociągało. A co dopiero w cudzej!
– W każdym razie chodźmy dalej – powiedziała. – Nie możemy stać tu bez końca. Musimy teraz znaleźć wejście do kanału. Która godzina?
– Dwadzieścia po ósmej. – Patrząc na zegarek, zauważyłem, że wciąż drżały mi ręce.
– Wymienię nadajnik – powiedziała.
Upłynęła więc dokładnie godzina, odkąd weszliśmy do tunelu. Już niedługo powinniśmy skręcić w lewo i iść wzdłuż alei przed Muzeum Sztuki. Stamtąd do metra było już jak o rzut kamieniem.
No, a metro to jakby przedłużenie ziemskiej cywilizacji. Chyba uda nam się stąd wyjść.
Rzeczywiście, po chwili korytarz skręcił pod kątem prostym w lewo. Byliśmy pod aleją. Ponad nami rozpościerały swe liście miłorzęby. Była dopiero wczesna jesień, więc liście musiały być jeszcze zielone. Przywołałem w pamięci zapach trawy skąpanej w promieniach słońca i rześkiego jesiennego wiatru. Od fryzjera pójdę prosto do Ogrodów Świątyni Meiji, położę się na trawie i przez kilka godzin będę oglądać niebo. I napiję się dobrze schłodzonego piwa. Potem świat może się już skończyć.
– Jak myślisz, świeci dziś słońce?
– Bo ja wiem? Nie mam pojęcia.
– Może oglądałaś prognozę pogody?
– Nie. Przecież szukałam cię cały dzień.
Nie mogłem sobie przypomnieć, czy widziałem gwiazdy, gdy wychodziłem z domu. Jedyne, co utkwiło mi w pamięci, to młoda para słuchająca Duran Duran w samochodzie. Gwiazd nie pamiętałem wcale. Nagle uświadomiłem sobie, że od kilku miesięcy ani razu nie spojrzałem w gwiazdy. Gdyby przed trzema miesiącami zniknęły z nieba wszystkie gwiazdy, jeszcze bym tego nie zauważył. Oglądam i zapamiętuję tylko takie rzeczy, jak srebrne bransoletki na kobiecych rękach albo patyki po lodach wyrzucone do doniczek. Nagle poczułem, jak niepełne, nieprawdziwe było moje życie. Szkoda, że nie urodziłem się pasterzem owiec w jakiejś jugosłowiańskiej wsi. Co noc mógłbym oglądać Wielki Wóz. I skyline, i Duran Duran, i srebrne bransoletki, tasowanie i tweedowy garnitur – wszystko to wydało mi się w tej chwili jakimś odległym snem. Czułem, że moje wspomnienia spłaszczają się jak pod wpływem prasy, która zamienia samochód w kawałek blachy. Cała moja pamięć, będąc nadal skomplikowanym splotem wspomnień, przypominała teraz płaską kartę magnetyczną. Z przodu, choć nie wyglądało to zbyt naturalnie, nie budziła specjalnych zastrzeżeń, ale z boku widać już było tylko cienką linię.
To pewnie zmiany w pierwszym obwodzie, o których mówił starzec – pomyślałem. – Dlatego moja rzeczywista pamięć wydaje mi się taka płaska i obca. Już wkrótce ta moja karta identyfikacyjna będzie cieńsza niż papier, a potem zniknie zupełnie.
Jeszcze raz przypomniałem sobie młodych ludzi z białego skyline'a. Ciekawe, co teraz robią? Śpią jeszcze? A może jadą właśnie metrem, każde w swoim kierunku? Nie mogłem się zdecydować. W telewizyjnym dramacie wyglądałoby to zapewne tak: dziewczyna wyjechała na stypendium do Francji i wyszła za Francuza, ale wkrótce po ślubie mąż miał wypadek samochodowy, po którym nie odzyskał świadomości. Ona, skrajnie wyczerpana, porzuciła męża, wróciła do Tokio i pracuje teraz w belgijskiej albo szwajcarskiej ambasadzie. Srebrne bransoletki to pamiątka po mężu. Zmiana sceny, widzimy zimowe wybrzeże w Nicei. Dziewczyna nigdy nie zdejmuje bransoletek z ręki. Nawet w wannie albo kochając się z innym mężczyzną. On – bohater z Auli Yasudy [3], teraz nigdy nie zdejmuje ciemnych okularów, jak bohater Popiołu i diamentu. Zajmuje wysokie stanowisko w telewizji, ale często śni mu się gaz łzawiący i zawsze budzi się wtedy z krzykiem. Żona pięć lat temu popełniła samobójstwo, podcinając sobie żyły. Zmiana sceny (scena w tej sztuce zmienia się dość często). On za każdym razem, kiedy widzi bransoletki na ręce dziewczyny, przypomina sobie szeroko rozcięty, zbroczony krwią nadgarstek żony. Prosi w końcu dziewczynę, żeby założyła bransoletki na prawą rękę. „Nigdy w życiu – odpowiada dziewczyna. – Zawsze będę je nosić na lewej ręce".
Przydałby się jeszcze pianista, jak w Casablance. Alkoholik. Na jego pianinie zawsze stoi szklanka ginu, rozcieńczonego tylko sokiem z cytryny. Jest przyjacielem obojga. Był kiedyś utalentowanym jazzmanem, ale przestał się liczyć w świecie muzyki, odkąd zaczął pić. Albo na odwrót.
W tym momencie doszedłem do wniosku, że cała ta historia jest beznadziejnie głupia i postanowiłem dłużej o niej nie myśleć. Jaki to miało w końcu związek z rzeczywistością? Kiedy się nad tym zastanowiłem, poczułem w głowie jeszcze większy chaos. Rzeczywistość była dla mnie czymś tak ciężkim i tępym, jak wielkie tekturowe pudło wypełnione piaskiem i nic nie było w stanie tego zmienić. Już od kilku miesięcy nie widziałem gwiazd.
– Mam tego dosyć – powiedziałem.
– Czego? – zapytała.
– Ciemności, zapachu pleśni, Czarnomroków, wszystkiego. Mokrych spodni i rany na brzuchu. Nie wiem nawet, czy świeci słońce. Jaki jest dzisiaj dzień tygodnia?
– Już niedaleko – powiedziała. – To się zaraz skończy.
– Mam w głowie chaos. Nie umiem przypomnieć sobie świata. Moje myśli wędrują w jakimś dziwnym kierunku.
– O czym teraz myślałeś?
– O aktorach. O Kondo Masaomi, Nakano Ryoko i Yamazaki Tsutomu.
– Zapomnij o nich. Najlepiej nie myśl już o niczym. Zaraz cię stąd wyprowadzę.
Postanowiłem skorzystać z jej rady i nie myśleć o niczym. Lecz wówczas przypomniałem sobie o moich mokrych spodniach. Było mi coraz zimniej i znów poczułem ból. To dziwne, ale pomimo chłodu nie odczuwałem potrzeby oddania moczu. Kiedy ostatni raz oddałem mocz?
Z pewnością odkąd zeszliśmy do podziemi, nie robiłem tego ani razu. A wcześniej? Wcześniej jechałem samochodem, jadłem hamburgera i widziałem dwoje ludzi w skylinie. Jeszcze wcześniej? Jeszcze wcześniej spałem. Przyszła grubaska i obudziła mnie. Czy byłem wtedy w toalecie? Chyba nie. Obudziła mnie, tak jakby pakowała walizkę, i wyprowadziła z domu. A co było przedtem? Nie mogłem sobie przypomnieć. Zaraz… byłem u lekarza! Czy oddawałem wtedy mocz?
Nie. Zapamiętałbym rodzaj bólu, jaki z pewnością towarzyszyłby tej czynności. Niczego takiego nie pamiętałem, więc na pewno nie oddawałem wtedy moczu. W takim razie nie robiłem tego już bardzo długo. Ciekawe ile godzin?
Kiedy zacząłem liczyć godziny, w mojej głowie powstał taki zamęt, jaki o świcie panuje w kurniku. Dwanaście? Dwadzieścia osiem? A może trzydzieści dwie godziny? Co się stało z moim pęcherzem? Piłem przecież i piwo, i colę, i whisky. Gdzie ulotniły się te płyny?
Nie, brzuch rozcięto mi chyba przedwczoraj. Niemożliwe, żeby to było wczoraj. Ale co w takim razie robiłem wczoraj? Za nic nie mogłem sobie tego przypomnieć. Wczorajszy dzień był dla mnie tylko niejasnym przedziałem czasu. Miał kształt ogromnej napęczniałej wodą cebuli.
Różne zdarzenia zbliżały się do mnie i oddalały, zupełnie jak na karuzeli. Kiedy rozcięto mi brzuch? Czy to było przed, czy po tym, jak siedziałem nad ranem w barze kawowym? Kiedy ostatni raz byłem w toalecie? Dlaczego sprawa moczu nie daje mi spokoju?
– Jest! – odwróciła się i mocno chwyciła mnie za łokieć. – Jest kanał! Rozumiesz?
Odpędziłem z głowy myśli o moczu i spojrzałem na ścianę w miejscu, które oświetlała latarką. Znajdował się tam kwadratowy otwór, przez który, co prawda z trudem, można się było przeczołgać.
– To nie kanał – powiedziałem.
– Kanał jest w głębi. To tunel prowadzący do kanału. Powąchaj.
Wsadziłem głowę do otworu i wciągnąłem powietrze nosem. Rzeczywiście, poczułem woń ścieków. Kiedy wreszcie dotarliśmy do wyjścia z tego labiryntu, nawet smród ścieków wydał mi się bliski. Wyraźnie poczułem lekkie drżenie ziemi i usłyszałem odgłos przejeżdżającego pociągu. Nie było wątpliwości. Znajdowaliśmy się przy wyjściu.
– Nareszcie! – powiedziała dziewczyna i pocałowała mnie w szyję. – Jak się czujesz?
– Lepiej nie pytaj – powiedziałem. – Sam zresztą nie wiem. Dziewczyna zanurkowała w otwór pierwsza. Kiedy jej miękkie, jak mi się zdawało, pośladki zniknęły w ciemności, uczyniłem to samo. Ciasny tunel biegł prostą linią. W świetle latarki widziałem tylko jej biodra i łydki. Łydki przypominały mi białe i gładkie chińskie warzywa. Mokra spódnica lepiła się jej do ud, jak opuszczone dzieci lepią się do dorosłych.
– Jesteś tam? – krzyknęła.
– Jestem – odkrzyknąłem.
– Tu leży jakiś but.
– Jaki but?
– Czarny, męski. Tylko jeden.
Wkrótce doczołgałem się do niego sam. Był to stary wytarty but, oblepiony białym wyschniętym błotem.
– Jak myślisz, skąd się tu wziął?
– Pewnie spadł komuś z nogi, kiedy ciągnęły go tędy Czarnomroki.
Nie miałem specjalnie na co patrzeć, więc posuwałem się do przodu, obserwując rąbek jej spódnicy. Od czasu do czasu podwijał się bardzo wysoko i moim oczom ukazywała się biała, nieubrudzona błotem skóra na wybujałych udach. Dokładnie w tym miejscu, gdzie dawniej powinny znajdować się sprzączki od pończoch. Dawniej pomiędzy pończochą a paskiem zostawiano trochę miejsca na nagie udo. Tak było dawniej, zanim na świecie pojawiły się cienkie rajstopy.
W ten sposób, widząc jej białe uda, zacząłem wspominać dawne czasy. Czasy Jimiego Hendriksa, Creamu, Beatlesów i Otisa Reddinga. Spróbowałem zagwizdać kilka pierwszych nut I Go to Pieces zespołu Peter and Gordon. To była dobra piosenka. Słodka i smutna. Czy można ją porównać z tym, co śpiewa taki Duran Duran? A może myślę tak dlatego, że nie jestem już młody? W końcu to wszystko było modne jakieś dwadzieścia lat temu. Któż by się wtedy spodziewał, że nadejdą czasy cienkich rajstop?
– Dlaczego gwiżdżesz?
– Nie wiem. Chce mi się gwizdać – odparłem.
– Co to za piosenka?
– I Go to Pieces.
– Nie znam.
– Była modna, zanim się urodziłaś.
– O czym jest ta piosenka?
– Moje ciało rozpadnie się na kawałki i zniknie – taka mniej więcej jest treść.
– Dlaczego gwiżdżesz taką piosenkę?
– Nie wiem. Akurat taka przyszła mi do głowy.
Zanim przypomniałem sobie inną melodię, dotarliśmy do kanału. Była to zwykła betonowa rura o średnicy półtora metra, której dnem płynęła woda. Brzegi strumienia porośnięte były mchem. Znowu przejechał pociąg. To, co usłyszeliśmy tym razem, można już było nazwać hałasem. Ujrzeliśmy nawet słabe światło migoczące w oddali.
– Dlaczego kanał łączy się z linią metra? – spytałem.
– To w zasadzie nie jest kanał – odparła. – Tędy odprowadza się wodę, żeby nie zalewała metra. Ale zanieczyszczenia przedostają się z deszczem pod ziemię i dlatego woda jest brudna. Która godzina?
– Za siedem dziesiąta.
Pospiesznie wymieniła nadajnik.
– Już niedaleko. Ale nie dajmy się zwieść pozorom. Czarnomroki zapuszczają się nawet do metra. Widziałeś but?
– Widziałem.
– Przeszły cię ciarki?
– Owszem.
Posuwaliśmy się środkiem betonowej rury. Gumowe podeszwy naszych butów rozchlapywały wodę z dźwiękiem przypominającym mlaskanie, zagłuszanym niekiedy przez odgłos przejeżdżającego pociągu. Nigdy dotąd huk pociągów w metrze nie napawał mnie taką radością. Był tak żywy i niepohamowany, jakby sam wypełniony był światłem. Wyobraziłem sobie ludzi, którzy jechali teraz metrem, czytając gazety, kolorowe reklamy wiszące nad ich głowami i mapę metra umieszczoną nad drzwiami. Linia Ginza oznaczona jest na niej żółtym kolorem. Dlatego zawsze, kiedy myślę o tej linii, wyobrażam ją sobie na żółto.
Do wyjścia nie było daleko. Kanał odgrodzony był od tunelu metra żelazną kratą. Ktoś jednak zrobił w kracie dziurę, przez którą można się było przecisnąć na drugą stronę. Najpierw wydrążono dziurę w betonowej ścianie tuż przy kracie, a następnie powyrywano żelazne pręty. Niewątpliwie zrobiły to Czarnomroki, ale tym razem byłem im naprawdę wdzięczny. Gdyby nie one, stalibyśmy tu uwięzieni, o krok od normalnego świata.
Po drugiej stronie okrągłego wylotu ujrzeliśmy światło lampy sygnalizacyjnej i drewnianą skrzynkę, pewnie na narzędzia. Równym rzędem stały czarne betonowe słupy, odgradzające oba tory. Lampa, umieszczona na jednym z tych słupów, jak gdyby nigdy nic rozjaśniała wnętrze tunelu. Tak długo przebywaliśmy pod ziemią, że zupełnie odwykliśmy od światła.
– Poczekajmy tu chwilę – powiedziała dziewczyna. – To nie jest silne światło. Jakieś dziesięć, piętnaście minut powinno nam wystarczyć. Tylko nie patrz przypadkiem na pociąg, kiedy będzie tędy przejeżdżał. Rozumiesz?
– Rozumiem – powiedziałem.
Wzięła mnie za rękę, wskazała kawałek suchego betonu i skłoniła, żebym na nim usiadł. Następnie usiadła obok i obiema dłońmi uczepiła się mojej prawej ręki nieco powyżej łokcia.
Usłyszeliśmy następny pociąg, więc schyliliśmy głowy i mocno zacisnęliśmy powieki. Światło było jednak tak ostre, że z oczu popłynęły mi łzy. Oddaliło się wraz z ogłuszającym hukiem po kilkunastu sekundach. Wytarłem policzki rękawem koszuli.
– Nie przejmuj się – powiedziała. Również po jej policzkach spływały strugi łez. – Jeszcze trzy albo cztery pociągi i wszystko będzie w porządku. W pobliżu stacji będziemy już bezpieczni. Na pewno wyjdziemy na ziemię.
– Już kiedyś przeżyłem coś takiego – powiedziałem.
– Naprawdę? Byłeś w tunelu metra?
– Nie, skądże. Chodzi mi o światło. Już kiedyś płakałem z powodu światła.
– To zdarza się każdemu.
– Nie, to nie było zwykłe światło. Miałem jakieś dziwne oczy i światło też było inne. Pamiętam, że było mi bardzo zimno. Moje oczy przyzwyczajone były do mroku, tak jak teraz, dlatego nie mogłem oglądać światła. To były bardzo wyjątkowe oczy.
– Przypominasz sobie coś jeszcze?
– Nie, tylko tyle.
Opierała się o mnie całym ciałem, więc wyraźnie czułem kształt jej piersi na moim ramieniu. Z powodu mokrych spodni było mi bardzo zimno i tylko ta pierś dawała mi trochę ciepła.
– Już niedługo wyjdziemy na ziemię. Masz jakieś plany w związku z tym? Chciałbyś gdzieś pójść, coś zrobić, a może chciałbyś się z kimś spotkać? – Spojrzała na zegarek. – Masz jeszcze dwadzieścia pięć godzin i pięćdziesiąt minut.
– Wrócę do domu, wykąpię się i przebiorę. A potem pójdę do fryzjera – powiedziałem.
– Zostanie ci jeszcze dużo czasu.
– Potem zastanowię się, co robić.
– Mogę iść razem z tobą? To znaczy, do twojego mieszkania? – spytała. – Też chciałabym się wykąpać i przebrać.
– Proszę bardzo.
Przejechały dwa kolejne pociągi od strony Aoyama Itchome, więc znów pochyliliśmy głowy i zamknęliśmy oczy. Światło raziło nas w dalszym ciągu, ale z oczu nie popłynęło już tyle łez.
– Nie masz długich włosów. Nie musisz ich obcinać – powiedziała, świecąc latarką na moją głowę. – Poza tym chyba lepiej ci z długimi.
– Znudziły mi się długie.
– Ale one wcale nie są długie. Kiedy ostatni raz byłeś u fryzjera?
– Nie pamiętam – powiedziałem. Czy mogłem pamiętać coś takiego? Nie pamiętałem nawet, kiedy ostatni raz oddawałem mocz. To, co zdarzyło się przed paroma tygodniami, było dla mnie czymś w rodzaju historii starożytnej.
– Masz w domu coś, w co mogłabym się przebrać?
– Nie sądzę.
– Trudno, jakoś sobie poradzę. Będziesz potrzebował łóżka?
– Łóżka?
– No, czy zamierzasz sprowadzić sobie dziewczynę?
– Nie, nie miałem tego w planie.
– Więc będę mogła z niego skorzystać? Chciałabym się trochę przespać, zanim pójdę po dziadka.
– Proszę bardzo, ale do tego mieszkania w każdej chwili mogą wejść albo symbolanci, albo ludzie z Systemu. Ostatnio zrobiłem się bardzo popularny. Aż drzwi się nie zamykają.
– Nic mnie to nie obchodzi – powiedziała.
Ludzie przejmują się różnymi rzeczami, jak widać – każdy czym innym.
Nadjechał trzeci z kolei pociąg, tym razem od strony Shibuya. Zamknąłem oczy i zacząłem liczyć w myśli. Doliczyłem do czternastu, kiedy przejechał ostatni wagon. Oczy prawie już nas nie bolały. Pierwszy etap drogi na górę mieliśmy za sobą. Już nie złapią nas Czarnomroki i nie powieszą w studni.
Dziewczyna puściła moje ramię i wstała. – Chyba powinniśmy już iść – powiedziała.
Skinąłem głową i wszedłem do tunelu.
Koniec Świata – dół
Kiedy obudziłem się rano, wyprawa do Lasu i wszystkie wypadki poprzedniego dnia wydały mi się snem. Ale to nie był sen. Na stole, niczym małe wystraszone zwierzątko, leżała stara harmonia. A więc wszystko to wydarzyło się naprawdę. Była i elektrownia napędzana wiatrem, który wydobywał się spod ziemi, i młody dozorca o smutnej twarzy, i jego kolekcja instrumentów.
Coś jeszcze nie dawało mi spokoju, jakiś dziwny, nierealny dźwięk. Zdawało mi się, że ten dźwięk wbija się do mojej głowy i stuka o dno czaszki. Nie, nie bolała mnie głowa. Tylko to przenikliwe stukanie…
Rozejrzałem się po pokoju, ale niczego specjalnego nie zauważyłem. Sufit, kwadratowe ściany, nieco wygięta podłoga, zasłony w oknach – wszystko było tak jak zawsze. Na stole leżała harmonia, a na wieszaku przy ścianie wisiał jak zwykle płaszcz i szalik. Z kieszeni płaszcza wystawały rękawiczki. Czyżby ten dźwięk powstawał w mojej głowie?
Na wszelki wypadek wstałem z łóżka i wyjrzałem przez okno. Trzech starców na placu tuż pod moim oknem kopało wielki dół. Ostrza ich łopat z chrzęstem wbijały się w twardą zamarzniętą ziemię. A zmrożone powietrze rozszczepiało dźwięk w taki sposób, że nie można było ustalić jego źródła. A może byłem przewrażliwiony? Tyle rzeczy wydarzyło się w ostatnim czasie.
Dochodziła dziesiąta. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się spać tak długo. Dlaczego pułkownik mnie nie obudził? Przecież zawsze, z wyjątkiem dni kiedy miałem gorączkę, budził mnie o dziewiątej, a potem przynosił śniadanie.
Czekałem do wpół do jedenastej, ale pułkownik nie pojawił się. Zszedłem więc na dól do kuchni, wziąłem sobie kawałek chleba i szklankę wody, po czym wróciłem do pokoju i zjadłem śniadanie w samotności. Nie czułem wcale smaku chleba. Zjadłem tylko połowę porcji, a resztę schowałem do kieszeni. Następnie otulony płaszczem usiadłem na łóżku i czekałem, aż pokój nagrzeje się od pieca.
Nie zostało już ani śladu po wczorajszym cieple. Wróciła sroga zima. Śniegowe chmury, które przesłoniły niebo od szczytów Gór Północnych aż po horyzont na stepowym południu, były tak ciężkie, że robiło się od nich duszno.
Czterech starców pod oknem wciąż kopało dół.
Czterech?
Poprzednio było ich trzech. Pewnie jeden dołączył do nich później – pomyślałem. Nie było w tym nic dziwnego. W Dzielnicy Urzędniczej mieszkało wielu starców. Kopali w milczeniu, każdy w swoim miejscu. Wiatr, który od czasu do czasu zrywał się niespodziewanie, targał połami ich lekkich płaszczy. Ale oni nie zwracali uwagi na zimno. Rumiani z wysiłku, wbijali łopaty w ziemię bez chwili odpoczynku. Jeden z nich chyba nawet się spocił, bo zdjął płaszcz i powiesił go na drzewie. Płaszcz, niczym skóra węża, kołysał się na gałęzi poruszany wiatrem.
Kiedy w pokoju zrobiło się cieplej, usiadłem przy stole i spróbowałem rozłożyć harmonię. Dopiero teraz zauważyłem, jak starannie była wykonana. Miech i guziki pożółkły wprawdzie ze starości, ale w żadnym miejscu nie odpadła farba, którą pokryto drewniane części. Również delikatny chiński wzór na krawędziach obudowy zachował się w całości. Rzeczywiście instrument wyglądał jak dzieło sztuki.
Nie tylko wykończenie, zdumiewała mnie również sama budowa instrumentu. Przede wszystkim jego wielkość. Był tak mały, że złożony mieścił się w kieszeni płaszcza. A mimo to nie stracił żadnej swojej funkcji, zaopatrzony był we wszystko, co powinna posiadać prawdziwa harmonia.
Składałem ją i rozkładałem kilkakrotnie, badając palcami stan miecha, a następnie sprawdziłem działanie wszystkich guzików. Kiedy wybrzmiał ostatni dźwięk, wsłuchałem się w odgłosy dobiegające z zewnątrz.
Starcy wciąż kopali dół. Zgrzyt czterech łopat wbijanych w ziemię w chaotycznym rytmie z niezwykłą wyrazistością wdzierał się do pokoju. Od czasu do czasu pod naporem wiatru drżała szyba w oknie. Czy dźwięki harmonii dotarły do ich uszu? Chyba nie – pomyślałem. Nie były zbyt głośne, poza tym wiatr wiał akurat w przeciwnym kierunku.
Ostatni raz grałem na harmonii bardzo dawno temu, w dodatku na instrumencie nowego typu, toteż straciłem dużo czasu na to, żeby przyzwyczaić się do guzików. Na domiar złego stosownie do rozmiarów całego instrumentu guziki były niewielkie i ciasno przylegały jeden do drugiego. Może dziecku albo kobiecie nie sprawiłoby to takiego kłopotu, ale mnie, dorosłemu mężczyźnie bardzo trudno było manipulować tymi guzikami. No, a do tego wszystkiego należało jeszcze rytmicznie i efektywnie rozciągać twardy miech.
Po godzinie czy dwóch doszedłem jednak do pewnej wprawy i potrafiłem już bezbłędnie odnaleźć kilka prostych akordów. Ale w żaden sposób nie mogłem przypomnieć sobie melodii. Raz po raz podejmowałem kolejne próby, lecz nie udało mi się wydobyć z instrumentu nic prócz luźnych dźwięków. Od czasu do czasu zdawało mi się nagle, że kilka tonów łączy się ze sobą w znajomy mi sposób, ale wrażenie to ulatniało się jak kamfora.
W pewnym stopniu za to, że nie mogłem przypomnieć sobie melodii, obwiniałem starców. Oczywiście nie był to jedyny powód, ale hałas za oknem z pewnością nie ułatwiał mi pracy. Dźwięk łopat był tak natrętny, że po pewnym czasie zaczęło mi się wydawać, iż starcy naprawdę kopią dziurę w mojej głowie. W miarę kopania biała pusta przestrzeń powiększała się coraz bardziej.
Koło południa wiatr przybrał na sile i chyba zaczął sypać śnieg. Usłyszałem suchy szmer, z jakim uderzał o szybę. Twarde jak lód ziarenka śniegu spadały na parapet, tworząc nieregularne białe wzory, po czym znów porywał je wiatr. Nie był to śnieg, który mógłby się utrzymać, ale po nim spadnie na pewno ten drugi, wilgotny, i ogromnymi płatkami zasypie Miasto. Tak było zawsze.
Starcy nie zwracali jednak uwagi na śnieg i kopali dalej. W ogóle sprawiali wrażenie, jakby od początku wiedzieli o tym, że spadnie śnieg. Żaden z nich nie spojrzał nawet w niebo, żaden nie przerwał pracy, żaden nie odezwał się ani słowem. Nawet płaszcz, teraz szarpany porywistym wiatrem, wisiał na drzewie w tym samym miejscu.
Starców było już sześciu. Dwaj, którzy dołączyli później, przynieśli ze sobą kilof i taczki. Ten z kilofem wszedł do dołu i kruszył ziemię na dnie, drugi ładował ziemię na taczki i wyrzucał ją w innym miejscu. Starcy zagłębieni byli już w dole po biodra. Ale ani głębokość, ani wiatr nie były w stanie zagłuszyć dźwięku ich łopat.
Zrezygnowany, odłożyłem harmonię, stanąłem przy oknie i przyglądałem się ich pracy. Nie zauważyłem, żeby któryś z nich przewodził. Wszyscy pracowali zgodnie, chociaż nikt nie rozdzielał zadań ani nie rozkazywał. Starzec z kilofem z niezwykłą wprawą kruszył twardą ziemię, czterech wyrzucało ją łopatami na górę, a ostatni wywoził taczkami.
Kiedy tak przyglądałem się tej scenie, kilka rzeczy zaczęło mnie zastanawiać. Po pierwsze dół był zbyt duży, jeśli miał to być dół na śmieci, a po drugie zanosiło się na śnieżycę. Być może przeznaczenie dołu było inne, ale to nie zmieniało faktu, że przy takiej pogodzie do rana śnieg zasypie ten dół zupełnie. Starcy musieli o tym wiedzieć. Góry Północne już do połowy pogrążyły się w ciemnej chmurze.
Nie mogłem pojąć znaczenia ich pracy, toteż odwróciłem się od okna, usiadłem koło pieca i przyglądałem się płomieniom. Pewnie już nigdy nie przypomnę sobie melodii. Z instrumentem czy bez, wszystko jedno. Jeśli nie przypomnę sobie piosenki, dźwięki pozostaną tylko dźwiękami. A harmonia leżąca na stole będzie tylko pięknym przedmiotem. Zaczynałem rozumieć słowa młodego dozorcy. „Nie muszę na nich grać, wystarczy mi ich piękno". Zamknąłem oczy i słuchałem szmeru, z jakim drobny śnieg bił w szybę mojego okna.
W porze obiadu starcy przerwali pracę i wrócili do domów. Zostały po nich tylko łopaty i kilof, porzucone w nieładzie na ziemi.
Kiedy przyglądałem się opustoszałemu placowi, do sąsiedniego pokoju wszedł pułkownik. Po chwili zapukał do moich drzwi. Gruby płaszcz i robocza czapka, które miał na sobie, oproszone były śniegiem.
– Zanosi się na śnieżycę – powiedział. – Zjesz obiad?
– Chętnie.
Po dziesięciu minutach wrócił z pełnym garnkiem i postawił go na piecu. Następnie w skupieniu, jak skorupiak, który zmienia na wiosnę swój pancerz, zdjął po kolei płaszcz, czapkę i rękawiczki. Przygładził dłonią białe włosy, usiadł na krześle i głęboko odetchnął.
– Przepraszam, że nie stawiłem się na śniadanie. Byłem dziś bardzo zajęty.
– Chyba nie kopał pan dołu?
– Dołu? A, o tym pan mówi? Nie, to nie moje zajęcie. Nie chcę oczywiście powiedzieć, że nie lubię kopania dołów – powiedział i się roześmiał. – Miałem coś do załatwienia w Mieście.
Kiedy danie było już gorące, przełożył je na talerz i przyniósł do stołu. Była to zupa z warzyw z makaronem. Starzec dmuchał na łyżkę i jadł z apetytem.
– A właściwie po co wykopali ten dół? – spytałem.
– To nie ma znaczenia – odparł, podnosząc łyżkę do ust. – Oni kopią dla samego kopania. To zwyczajny dół.
– Nie rozumiem.
– To proste. Chcieli wykopać dół, więc go wykopali. Nic więcej. Gryząc chleb, zastanawiałem się nad „zwyczajnym dołem".
– Oni czasem tak kopią – powiedział starzec. – To ani nie ma znaczenia, ani donikąd nie prowadzi. Ale to nieważne. Nikt przecież nie wymaga tutaj sensu ani nie usiłuje niczego osiągnąć. My tutaj wszyscy kopiemy swoje zwyczajne doły. Działanie bez celu, wysiłek bez efektów, droga donikąd – czyż to nie piękne? Nikogo nie można w ten sposób zranić. Nikt tu nikogo nie prześcignie. Nie ma wygranej ani przegranej.
– Chyba rozumiem, o czym pan mówi.
Starzec pokiwał głową, po czym przechylił talerz i wygarnął ostatnią łyżkę zupy.
– Być może coś w tym Mieście wydaje ci się dziwne. Ale dla nas to właśnie jest naturalne. Naturalne, zwyczajne i zapewnia nam spokój. Na pewno kiedyś to zrozumiesz i osobiście chciałbym, żeby tak się stało. Przez długi czas byłem żołnierzem i nie żałuję tego. Tamto życie też miało dla mnie urok. Zapach prochu i krwi, błysk miecza i sygnał trąbki – nawet teraz wspominam to czasami. Ale nie umiem sobie już przypomnieć, co skłaniało mnie wtedy do walki. Czy żądza sławy, czy patriotyzm, a może umiłowanie wojny albo nienawiść? Wiem, nie chcesz stracić serca. Boisz się. Ja też się bałem. Ale to żaden wstyd – w tym miejscu przerwał i przez chwilę wpatrywał się w jakiś niewidoczny punkt, jakby szukał słów. – Jeśli jednak wyrzucisz serce, przyjdzie spokój. Taki spokój, jakiego nigdy jeszcze nie zaznałeś. Pamiętaj o tym. W milczeniu skinąłem głową.
– A, jeszcze jedno, mam dla ciebie złą wiadomość – powiedział, wycierając chlebem resztę zupy. – Twój cień jest ciężko chory. Wymiotuje i od trzech dni nie wstaje z łóżka. Chyba niedługo już pociągnie. Może pójdziesz do niego? Słyszałem, że chce się z tobą widzieć.
– Hm… – udałem, że się zastanawiam. – Mogę iść, ale czy Strażnik mnie do niego wpuści?
– Oczywiście. Twój cień umiera, masz prawo się z nim spotkać. Tak jest ustalone. Śmierć cienia to dla Miasta bardzo ważna uroczystość, dlatego nawet Strażnik nie może ci przeszkodzić. Zresztą nie ma powodu, żeby to robić.
– W takim razie pójdę do niego – powiedziałem po chwili.
– Dobrze, bardzo dobrze. – Starzec poklepał mnie po ramieniu. – Najlepiej idź do niego zaraz po południu, zanim spadnie śnieg. Zrobisz mu tym przyjemność, a sam nie będziesz miał wyrzutów sumienia. Postaraj się, żeby miał lekką śmierć. To dla twojego dobra.
– Rozumiem – powiedziałem, po czym włożyłem płaszcz i zawiązałem szalik.
Hard-boiled wonderland – kontrola biletów, Police, syntetyczny proszek do prania
Od wylotu rury do Aoyama Itchome nie było daleko. Szliśmy po torach, a kiedy nadjeżdżał pociąg, chowaliśmy się za najbliższym słupem. W pociągach wyraźnie widzieliśmy ludzi, lecz oni nie patrzyli w naszą stronę. Nikt przecież nie patrzy przez okno, jadąc metrem. Czytali gazety albo gapili się przed siebie. Metro to dla nich tylko wygodny środek lokomocji. Nikt się nie cieszy, że może wsiąść do metra.
Pasażerów było niewielu. Prawie nikt nie stał. Wprawdzie godziny szczytu już minęły, ale nigdy nie widziałem, żeby linia Ginza była tak pusta, nawet o dziesiątej rano.
– Jaki jest dzisiaj dzień tygodnia?
– Nie mam pojęcia. Nigdy się nad tym nie zastawiam.
– Może niedziela? Mało ludzi jedzie dziś metrem.
– A jeśli nawet, to co z tego?
– Nic, właściwie nic.
Po torach szło się bardzo wygodnie. Szeroki korytarz, żadnych przeszkód, czerwonych świateł ani samochodów. Żadnych zbiórek pieniędzy na cele charytatywne ani pijaków. Jarzeniówki przy ścianie rzucały wystarczającą ilość światła, a dzięki wentylacji powietrze było w miarę czyste. Przynajmniej w porównaniu z tym przesyconym pleśnią powietrzem, jakie zalegało w podziemiach.
Przejechał jeden pociąg w kierunku Ginzy, następny w kierunku Shibuya i znaleźliśmy się przed Aoyama Itchome. Z ukrycia obserwowaliśmy peron. Gdyby ktoś nas zobaczył, mielibyśmy poważne kłopoty. Ciekawe, czym usprawiedliwilibyśmy naszą obecność na torach. Na końcu peronu dostrzegłem drabinę. Barierkę chyba dałoby się przeskoczyć. Najważniejsze, żeby nikt nas nie zauważył.
Przyjechał kolejny pociąg w kierunku Ginzy, zatrzymał się na peronie, zaczekał, aż jedni pasażerowie wysiądą, a inni wsiądą, po czym odjechał. Dyżurny ruchu obecny był na peronie tylko podczas postoju pociągu. Również na sąsiednim peronie nie widziałem nikogo z obsługi metra.
– Idziemy – powiedziałem. – Tylko nie spiesz się, idź spokojnie, jak gdyby nigdy nic. Wtedy nie zwrócą na nas uwagi.
– Rozumiem.
Wyszliśmy zza słupa i szybkim krokiem zbliżyliśmy się do peronu, następnie wspięliśmy się po drabince i przeszliśmy ponad barierką tak, jakbyśmy robili to codziennie i nie widzieli w tym nic nadzwyczajnego. Kilka osób na peronie zwróciło w naszą stronę zdziwione twarze. Cóż to za pomyleńcy? – zdawali się mruczeć pod nosem. Z pewnością nie wyglądaliśmy na pracowników metra. Cali w błocie, ona w mokrej spódnicy, ja w ociekających wodą spodniach, rozczochrani i z załzawionymi oczami. Nie mogliśmy wyglądać tak, jakbyśmy byli tam służbowo. Ale kto, do licha, chodzi tunelem metra dla przyjemności?
Zanim zdążyli wyciągnąć jakieś wnioski, wyszliśmy z peronu i zatrzymaliśmy się przed kontrolą biletów. Dopiero wtedy zorientowałem się, że zupełnie zapomnieliśmy o tej sprawie.
– Nie mamy biletów – powiedziałem.
– Powiemy, że zgubiliśmy, i zapłacimy za bilety – odparła. Podszedłem do młodego kontrolera i powiedziałem, że zgubiliśmy bilety.
– Proszę jeszcze raz poszukać. Macie państwo dużo kieszeni.
Przeszukaliśmy wszystkie kieszenie. Kontroler przyglądał się nam w tym czasie podejrzliwym wzrokiem. Nie znaleźliśmy oczywiście żadnych biletów.
– Gdzie państwo wsiedli?
– W Shibuya – tylko to przyszło mi do głowy.
– Ile kosztował bilet?
– Nie pamiętam, sto dwadzieścia albo sto czterdzieści jenów.
– Jak to? Nie pamięta pan, ile zapłacił za bilet?
– Nie, myślałem wtedy o czym innym.
– Na pewno wsiedliście w Shibuya?
– To przecież pierwsza stacja na tej trasie. Dlaczego miałbym pana oszukiwać? – próbowałem go przekonać.
– Mógł pan przyjść tutaj z drugiego peronu. Z tamtej strony linia Ginza jest dość długa. Mógł pan na przykład wsiąść w Tsudanumie do linii Tozai i przesiąść się na Ginza w Nihonbashi.
– W Tsudanumie?
– Na przykład.
– Więc ile kosztuje bilet z Tsudanumy? Zapłacę, ile pan chce.
– Czy pan wsiadł w Tsudanumie?
– Nie. Nigdy tam nawet nie byłem.
– Więc dlaczego chce pan tyle zapłacić?
– To pan wymyślił tę Tsudanumę.
– Ja tylko podałem przykład.
W tym czasie przyjechał następny pociąg, może dwudziestu pasażerów oddało bilety i wyszło ze stacji. Żaden z nich nie zgubił biletu. Kiedy wyszli, wznowiliśmy pertraktacje.
– Więc ile mam zapłacić?
– Tyle, ile kosztuje bilet ze stacji, na której pan wsiadł.
– Mówię przecież, że wsiadłem w Shibuya.
– Ale nie pamięta pan ceny biletu.
– Takie rzeczy się zapomina – odparłem. – Czy pan pamięta, ile kosztuje kawa w McDonaldzie?
– Nie pijam kawy w McDonaldzie – powiedział kontroler. – To wyrzucanie pieniędzy w błoto.
– To też był tylko przykład. Zapomina się takie rzeczy.
– Wszyscy, którzy zgłaszają, że zgubili bilet, zaniżają cenę. Wszyscy twierdzą, że wsiedli w Shibuya. Rozumie pan, wszyscy!
– No więc pytam pana od której stacji mam zapłacić? Ile?
– Tego nie mogę wiedzieć.
Miałem już dość tej jałowej dyskusji, więc wręczyłem mu banknot tysiącjenowy i nie czekając na to, co powie, wyszliśmy ze stacji. Słyszeliśmy, że woła za nami, ale nie zwracaliśmy na to uwagi. Mój świat ma się niedługo skończyć, a on czepia się jakiegoś biletu! Ostatecznie chyba nie będę miał już okazji jechać metrem.
Na górze padał deszcz. Właściwie mżawka, ale okoliczne drzewa były zupełnie mokre. Straciłem humor. To przecież ostatni dzień mojego życia. Właśnie dziś i jutro powinna być piękna pogoda. Potem może sobie lać jak z cebra, nawet cały miesiąc, jak w powieści Ballarda. To mnie już nie obchodzi. Chciałem tylko położyć się na trawie i słuchając muzyki, napić się zimnego piwa. Niczego więcej przecież nie chciałem!
Jakby na przekór nic nie zapowiadało poprawy pogody. Nieruchome chmury, jak wielowarstwowa powłoka z folii, doszczętnie przesłoniły niebo. Chciałem wrócić do kiosku, kupić jakąś gazetę i przeczytać prognozę pogody, ale musiałbym przejść obok kontrolera, a tego wolałem uniknąć. Niespecjalnie zaczął mi się ten dzień. Nie wiedziałem jeszcze, jaki był dzień tygodnia.
Wszyscy ludzie szli pod parasolami. Stanęliśmy pod dachem w progu budynku i długo przyglądaliśmy się miastu, jakbyśmy stali przed ruinami Akropolu. Po mokrym skrzyżowaniu w tę i we w tę jeździły samochody. Czy to możliwe, że pod nami znajdował się świat Czarnomroków? Nie mogłem w to uwierzyć.
– Całe szczęście, że pada – powiedziała dziewczyna.
– Szczęście?
– Gdyby świeciło słońce, nie wyszlibyśmy na górę tak szybko. Co teraz?
– Najpierw chciałbym się napić czegoś ciepłego. Potem pojedziemy do domu.
Weszliśmy do najbliższego supermarketu i w barze przy wejściu zamówiliśmy dwa kremy kukurydziane i kanapkę. Dziewczyna za ladą, widząc nasze brudne ubrania, aż podskoczyła z wrażenia.
– Dwa kremy i jedna kanapka z szynką i z jajkiem? – upewniła się.
– Tak, właśnie – powiedziałem. – Jaki jest dzisiaj dzień tygodnia?
– Niedziela.
– A widzisz – zwróciłem się do grubaski. – Nie mówiłem? Czekając na zupę, postanowiłem przejrzeć gazetę, która leżała na sąsiednim stoliku. Była to „Sport Nippon" z niedzieli, drugiego października. Nie spodziewałem się, że w sportowej gazecie znajdę coś sensownego i rzeczywiście nie było w niej nawet prognozy pogody. Ale na stronie poświęconej wyścigom konnym znalazłem sporo informacji na temat dzisiejszego deszczu. Po południu miało przestać padać, a gdyby nawet nie przestało, to i tak odbędzie się ostatni wyścig wagi ciężkiej i należało oczekiwać zaciętej walki. Na stadionie Jingu Yakult przegrał z Chunichi sześć do dwóch, ale o tym, że pod stadionem znajduje się gniazdo Czarnomroków, w gazecie nie wspomniano ani słowem.
Dziewczyna również chciała coś przeczytać, więc wyjąłem z gazety kilka stron. Zdaje się, że czytała artykuł pod tytułem Czy sperma poprawia cerę. Zaraz pod nim znajdował się reportaż Zgwałcona przez więzienną kratę. Nie umiałem sobie tego wyobrazić, ale pewnie jest jakiś sposób.
– Lubisz miłość francuską? – spytała dziewczyna.
– Wszystko mi jedno – powiedziałem.
– Tu jest napisane tak: „Przeciętny mężczyzna lubi, jeśli kobieta połknie jego spermę. To rodzaj dowodu oddania. Mężczyzna zyskuje pewność, że kobieta go akceptuje". Co o tym sądzisz?
– Nie wiem.
– Nigdy tego nie robiłeś?
– Nie pamiętam. Chyba nie.
– Czyżby? – skwitowała i zagłębiła się w lekturze. Przyniesiono nam zupy i kanapkę. Wypiłem zupę i zjadłem
pół kanapki. Poczułem w ustach smak chleba, szynki i jajka. Wytarłem usta serwetką i odetchnąłem z ulgą. Zdawało mi się, że wraz z powietrzem uchodzi ze mnie cały strach nagromadzony pod ziemią. Niewiele razy w życiu można odetchnąć tak głęboko.
Wyszliśmy ze sklepu i złapaliśmy taksówkę. Byliśmy tak brudni, że długo musieliśmy czekać, zanim któraś raczyła się zatrzymać. Za kierownicą siedział młody długowłosy mężczyzna, a z głośników dobiegała muzyka zespołu Police. Kiedy donośnym głosem poinformowałem kierowcę, dokąd jechać, osunął się nieco w fotelu i wbił plecami w oparcie.
– Gdzie się tak ubrudziliście? – spytał, zerkając w lusterko.
– Posprzeczaliśmy się trochę na błocie – odpowiedziała dziewczyna.
– A to dobre – rzekł. – Ale pan wygląda koszmarnie. No i ten siniak na szyi!
– Wiem – powiedziałem.
– Ale mnie to nie przeszkadza.
– Dlaczego? – spytała dziewczyna.
– Wożę tylko młodych, takich, którzy słuchają rocka. Poza tym mogą być brudni. Lubicie Police?
– Owszem – odparłem bez entuzjazmu.
– Firma nie pozwala nam tego puszczać. Puszczajcie tradycyjne piosenki kayokyoku, mówią. No, ale bez przesady. Przy takim Matchi albo Seiko nie wysiedziałbym ani minuty. Police to co innego. Tego mogę słuchać nawet cały dzień. Ostatecznie może być reggae. Co powiecie na reggae?
– Może być – odparłem.
Kiedy skończyła się kaseta z Police, taksówkarz puścił nam Boba Marleya. Na wałku kasety był jeszcze kawał taśmy do wysłuchania. Zdawało mi się, że ze zmęczenia i zimna moje ciało rozleci się na kawałki. Naprawdę nie byłem w nastroju do słuchania muzyki. Ale wypadało się cieszyć, że w ogóle zabrała nas jakaś taksówka. Przyglądałem się z tyłu, jak kierowca, trzymając w rękach kierownicę, podryguje ramionami w rytm reggae.
Kiedy zatrzymaliśmy się przed domem, zapłaciłem za kurs i wysiedliśmy z samochodu. Dałem taksówkarzowi tysiąc jenów napiwku.
– Kupi pan sobie jakąś kasetę – powiedziałem.
– Dziękuję – odparł. – Może za dziesięć albo piętnaście lat we wszystkich taksówkach będzie się słuchać rocka?
– Oby tak było – powiedziałem.
Ale nie wierzyłem, że tak się kiedykolwiek stanie. Od śmierci Morrisona minęło już ponad dziesięć lat, a jeszcze nie spotkałem taksówki, w której puszczano by Doorsów. Na świecie pewne rzeczy się zmieniają, a pewne nie. Muzyka w taksówce należy do tych, które nie zmieniają się nigdy. W taksówce można usłyszeć tylko kayokyoku albo głupawy talk-show, albo transmisję z meczu baseballowego. Tak jak z głośników w domu towarowym rozbrzmiewa zawsze Raymond Lefevre Orchestra, w piwiarni polka, a w handlowych dzielnicach miasta pod koniec roku kolędy w wykonaniu Yentures.
Wyjechaliśmy na górę windą. Ktoś przystawił moje drzwi do framugi, żeby wyglądały jak zamknięte. Ciekawe, kto to zrobił? Odsunąłem je nieco od ściany, tak jak ludzie pierwotni odsuwali właz do swojej jaskini, i wpuściłem dziewczynę przez szparę. Następnie wszedłem sam, przysunąłem drzwi do ściany i dla świętego spokoju założyłem łańcuch.
Mieszkanie było dokładnie wysprzątane. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Wszystkie meble stały znów na swoich miejscach, zniknęły pocięte ubrania i rozbite szkło, reszta ubrań zawisła w szafie, a książki i płyty wróciły na półkę. Podłoga była wypucowana i lśniła czystością.
A jednak, jeśli dobrze się przyjrzeć, ślady rozboju były widoczne. Dziura wybita w telewizorze zionęła czernią niczym tunel czasu, lodówka była popsuta, a w szafie zostało tyle ubrań, że wszystkie zmieściłyby się do małej walizki. W kredensie znalazłem zaledwie kilka talerzy i szklanek. Zegar ścienny stał w miejscu, nie działało też żadne z urządzeń elektrycznych. Te zaś, które zupełnie nie nadawały się do użytku, wyrzucono. Moje mieszkanie zrobiło się nagle bardzo przestronne. Żadnej zbędnej rzeczy. Niezbędnych też brakowało, ale co było mi w tej chwili tak naprawdę potrzebne?
Poszedłem do łazienki, włączyłem piecyk gazowy i przekonawszy się, że działa, nalałem wody do wanny. Znalazłem mydło, brzytwę, szczoteczkę do zębów, myjkę, szampon i ręcznik, nawet prysznic był sprawny. Tu też brakowało kilku rzeczy, ale nie mogłem sobie przypomnieć, jakich.
W czasie gdy napełniając wannę, robiłem przegląd łazienki, grubaska położyła się na łóżku i zaczęła czytać Szuanie Balzaka.
– To we Francji też żyły wydry? – spytała.
– Pewnie żyły.
– A może jeszcze żyją?
– Nie wiem – powiedziałem. – Skąd miałbym wiedzieć? Usiadłem na krześle w kuchni i spróbowałem zastanowić się, kto i w jakim celu posprzątał moje mieszkanie. Symbolanci czy ludzie z Systemu? Nie miałem pojęcia, czym jedni albo drudzy mogli się kierować, ale byłem im naprawdę wdzięczny. Powrót do czystego domu to niemała przyjemność.
Kiedy wanna napełniła się wodą, zaproponowałem dziewczynie, żeby wykąpała się pierwsza. Włożyła zakładkę do książki, wstała z łóżka i rozebrała się w kuchni. Zrobiła to tak naturalnie, że usiadłszy na łóżku, bezwiednie przyglądałem się jej nagości. Ciało dziewczyny było dziwnym połączeniem ciała dziecka i dojrzałej kobiety. Biała miękka tkanka pokrywała ją grubą równomierną warstwą. Ramiona, uda, brzuch – wszystko wspaniałe, rozrośnięte i gładkie jak ciało wieloryba. Piersi, w porównaniu z resztą ciała, nie były zbyt duże, również w górze trzymały się pulchne pośladki.
– Niezłe mam ciało, prawda? – zawołała z kuchni w moim kierunku.
Skinąłem głową.
Podczas gdy dziewczyna kąpała się w łazience, zdjąłem koszulę i mokre spodnie, poszukałem czegoś do przebrania wśród resztek mojej garderoby, ubrałem się i położyłem na łóżku. Było już prawie wpół do dwunastej. Zostało mi nieco ponad dwadzieścia cztery godziny życia. Muszę dokładnie zaplanować czas. Nie mogę spędzić tych ostatnich godzin byle jak.
Za oknem wciąż padał deszcz. Był tak drobny i cichy, że gdyby nie krople wody spadające z dachu nie miałbym pewności, czy w ogóle pada. Od czasu do czasu po mokrym asfalcie przejeżdżał jakiś samochód, słyszałem głosy dzieci, które wołały kogoś na ulicy, a dziewczyna w łazience śpiewała jakąś piosenkę, której melodii nie mogłem rozpoznać. Pewnie znów sama ją wymyśliła.
Leżąc na łóżku, poczułem, że ogarnia mnie senność. Nie mogłem jednak pozwolić sobie na sen. Straciłbym w ten sposób zbyt wiele cennego czasu.
Postanowiłem nie spać, ale w dalszym ciągu nie wiedziałem, co powinienem zrobić. Zdjąłem gumkę z krawędzi abażuru na lampce obok łóżka, bawiłem się nią przez chwilę, po czym założyłem ją z powrotem na abażur. W każdym razie powinienem wyjść z domu. Ale dokąd?
Zdawało mi się, że mam górę rzeczy do zrobienia, a tak naprawdę nic nie przychodziło mi do głowy. Znowu zdjąłem tę samą gumkę i okręciłem ją sobie wokół palca. Przypomniałem sobie zdjęcie Frankfurtu, które widziałem w supermarkecie. Była tam rzeka i most, i łabędzie unoszące się na wodzie. Mógłbym pojechać do Frankfurtu i tam zakończyć życie. Ale czy zdążę w ciągu dwudziestu czterech godzin? Musiałbym spędzić kilkanaście godzin w samolocie, siedząc nieruchomo w fotelu i jedząc niesmaczne posiłki. Nie o to mi przecież chodziło. Poza tym wcale nie jest powiedziane, że Frankfurt jest naprawdę taki piękny. Jechać tam tylko po to, żeby doznać zawodu w ostatniej chwili swego życia? Nie, tego wolałbym uniknąć. W ogóle wszelkie podróże należałoby od razu skreślić. Zajmują dużo czasu, a na miejscu okazuje się, że wcale nie jest tak, jak to sobie wyobrażaliśmy.
W rezultacie jedyne co zdołałem wymyślić, to umówić się z jakąś dziewczyną, zjeść z nią porządny obiad i napić się czegoś mocniejszego. To wszystko, co chciałem jeszcze zrobić w życiu. Otworzyłem notes i zadzwoniłem do biblioteki. Poprosiłem, żeby przywołano kogoś z informacji.
– Halo – usłyszałem znajomy głos.
– Chciałem podziękować za książki o jednorożcu – powiedziałem.
– To ja dziękuję za kolację.
– Może zjedlibyśmy coś razem dziś wieczorem?
– Dziś wieczorem? – powtórzyła. – Dziś wieczorem mam seminarium.
– Seminarium?
– Tak. Na temat zanieczyszczenia rzek. No wiesz, o tym, że proszki syntetyczne zabijają ryby i tak dalej. Studiujemy to w parę osób. Właśnie dziś przypada mój referat.
– Aha, to jakieś poważne badania…
– Właśnie. Dlatego gdybyś mógł zaczekać z tą kolacją do jutra… Jutro jest poniedziałek, biblioteka nieczynna, będę miała dla ciebie więcej czasu.
– Jutro po południu już mnie tu nie będzie. Przez telefon nie mogę ci tego wytłumaczyć, ale wyjeżdżam na dłużej gdzieś bardzo daleko.
– Wyjeżdżasz? Daleko? To znaczy w podróż?
– Coś w tym rodzaju.
– Przepraszam, zaczekaj chwilę.
Zdaje się, że ktoś przyszedł zasięgnąć informacji. Przez słuchawkę docierał do mnie szmer, jaki w niedzielne przedpołudnia wypełnia biblioteki. Słyszałem, jak mała dziewczynka mówi coś pełnym głosem i jak ojciec strofuje ją szeptem. Ktoś stukał klawiszami komputera. A więc świat pracował wciąż na tych samych obrotach. Ludzie pożyczali książki, kontrolerzy wyłapywali pasażerów na gapę, a wyścigi konne odbywały się mimo deszczu.
– Na temat przenoszenia i rekonstrukcji domów – dziewczyna mówiła do czytelnika – znajdzie pan trzy pozycje na piątej półce w dziale F. Proszę zobaczyć na miejscu.
Upłynęła jeszcze chwila, zanim wróciła do telefonu.
– No dobrze – powiedziała do słuchawki. – Nie pójdę na to seminarium. Wszyscy na pewno się na mnie obrażą.
– Przepraszam.
– Nie szkodzi. I tak w żadnej okolicznej rzece nie ma już ani jednej ryby. Nikomu nie sprawi różnicy, czy mój referat będzie dziś, czy za tydzień. Więc gdzie ta kolacja, u ciebie?
– Nie, u mnie to niemożliwe. Wysiadła mi lodówka. Talerzy też już prawie nie mam. Niczego nie można ugotować.
– A, rzeczywiście.
– Wiedziałaś o tym?
– Tak. Posprzątałam ci trochę mieszkanie.
– Więc to ty?
– Wstąpiłam do ciebie dziś rano, bo znalazłam jeszcze jedną książkę, która mogłaby cię zainteresować. Drzwi były wyważone, a w mieszkaniu lekki bałagan. Pomyślałam więc, że przydałoby się posprzątać. Ale może nie powinnam była tego robić?
– Nie, skądże – powiedziałem. – To znaczy, dziękuję.
– W takim razie dziesięć po szóstej. Przyjdź po mnie do biblioteki.
– Dobrze. Dziękuję.
– Proszę bardzo – powiedziała i odłożyła słuchawkę. Kiedy zacząłem szukać czegoś do ubrania, w czym mógłbym pójść na kolację, grubaska wyszła z łazienki. Podałem jej ręcznik. Zanim go wzięła, stała przez chwilę obok mnie zupełnie naga. Mokre włosy gładko przylegały do jej czoła i policzków, odsłaniając spiczasto zakończone uszy. W uszach tkwiły złote klipsy.
– Nie zdejmujesz klipsów przed kąpielą? – spytałem.
– Nie, już ci mówiłam. Są tak zrobione, że nigdy nie spadają. Podobają ci się?
– Tak – przyznałem.
W łazience suszyła się jej bielizna, spódnica i bluzka. Różowy stanik, różowe majtki, różowa spódnica i bladoróżowa bluzka. Wystarczyło, żebym spojrzał na coś takiego, a już czułem ostry ból w skroniach. Nie cierpię suszenia bielizny albo skarpetek w łazience. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale po prostu nie znoszę tego widoku.
Szybko umyłem włosy, wyszorowałem ciało mydłem, umyłem zęby i ogoliłem twarz. Następnie wyszedłem z łazienki, wytarłem się ręcznikiem i włożyłem spodnie. Rana na brzuchu mimo ciągłego intensywnego ruchu nie bolała mnie już tak bardzo. Właściwie przypomniałem sobie o niej dopiero, wchodząc do wanny. Dziewczyna siedziała na łóżku i czytała dalszy ciąg książki. Suszyła sobie przy tym włosy. Za oknem wciąż padał deszcz. Deszcz, bielizna w łazience i dziewczyna susząca włosy na moim łóżku. Nagle poczułem się tak, jakbym cofnął się o parę lat, do okresu mojego małżeństwa.
– Potrzebujesz suszarki? – spytała.
– Nie – odparłem. – To była suszarka mojej żony. Zapomniała ją zabrać, kiedy się stąd wyprowadzała. Ja mam krótkie włosy, więc nie używam suszarki.
Usiadłem obok dziewczyny, oparłem głowę na poręczy łóżka i zamknąłem oczy. Jeśli się zastanowić, nie spałem już od kilku dni. Za każdym razem, kiedy zamierzałem się przespać, ktoś przychodził i pięściami wyrywał mnie ze snu. Teraz zdawało mi się, że to sen usiłuje wciągnąć mnie do świata ciemności. Zupełnie jakby Czarnomroki wyciągały po mnie swoje ręce.
Otworzyłem oczy i potarłem twarz. Nie myłem się i nie goliłem tak długo, że kiedy wreszcie to zrobiłem, skóra na mojej twarzy przypominała skórę na dobrze wyprawionym bębenku. Piekła mnie poza tym szyja w miejscu, gdzie parę godzin temu moją krew ssały pijawki.
– Wiesz co? – powiedziała dziewczyna, odkładając książkę.
– Naprawdę nie chcesz, żebym to zrobiła? To, o czym był ten artykuł w gazecie?
– Nie teraz – powiedziałem.
– Nie jesteś w nastroju?
– Właśnie.
– Przespać się ze mną też nie chcesz?
– Nie teraz.
– Dlatego, że jestem gruba?
– Nie, nie dlatego – odparłem. – Masz naprawdę śliczne ciało.
– Więc dlaczego?
– Nie wiem – powiedziałem. – Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że nie powinienem tego robić.
– Dlaczego? Czy nie pozwala ci na to moralność? A może to wbrew twoim zasadom?
– Wbrew zasadom? – powtórzyłem automatycznie. Jak dziwnie brzmiały te słowa! Wpatrując się w sufit, próbowałem zastanowić się nad ich sensem. – Nie, skądże, nic podobnego – powiedziałem. – To coś zupełnie innego. Moja prawdziwa natura, przeczucie czy coś w tym rodzaju. A może to ma jakiś związek z moją sztuczną pamięcią? Nie umiem ci tego wytłumaczyć. Osobiście przespałbym się z tobą natychmiast. Ale coś mnie powstrzymuje.
Oparłszy się łokciami na poduszce, spojrzała mi prosto w oczy.
– Nie kłamiesz?
– W takich sprawach nie kłamię.
– Naprawdę tak myślisz?
– Tak czuję.
– Możesz mi to udowodnić?
– Udowodnić? – zdziwiłem się.
– Przekonaj mnie, że naprawdę chciałbyś się ze mną przespać.
– Mam erekcję – powiedziałem.
– Pokaż.
Wahałem się przez chwilę, ale w końcu postanowiłem spuścić spodnie i pokazać jej to, co chciała. Nie miałem siły ciągnąć tej dyskusji, poza tym świat miał się niedługo skończyć… na pewno nic się już nie stanie, nawet jeśli siedemnastolatka zobaczy penis w zwodzie.
– Hm… – powiedziała, oglądając członek. – Mogę dotknąć?
– Nie – powiedziałem. – Przekonałem cię?
– Tak, w zasadzie tak.
Podciągnąłem spodnie. Przed domem powoli przejechała ciężarówka.
– Kiedy pójdziesz po dziadka? – spytałem.
– Jak wyschnie moje ubranie. Po południu woda opadnie. Pójdę znowu od strony metra.
– Przy takiej pogodzie ubranie będzie suszyć się do jutra.
– Naprawdę? Więc co mam zrobić?
– Niedaleko jest pralnia samoobsługowa. Możesz wysuszyć ubranie w suszarce.
– Ale w czym pójdę do pralni?
Przez chwilę łamałem sobie nad tym głowę, lecz nic mądrego nie wymyśliłem. Nie było rady, musiałem sam iść do pralni i wysuszyć jej rzeczy. Spakowałem je do reklamówki z nadrukiem Lufthansy, po czym jeszcze raz przeszukałem szafę. Włożyłem płócienne spodnie i niebieską koszulę botton down. W ten sposób kilka ostatnich godzin życia przyszło mi spędzić w pralni, na jednym z tych niewygodnych stalowych krzeseł.
Koniec Świata – na łożu śmierci
Strażnik akurat rąbał drewno na opał, gdy otworzyłem drzwi do strażnicy.
– Zanosi się na wielki śnieg, sądząc po porannym żniwie… – rzekł, nie odkładając siekiery. – Dziś w nocy zdechły cztery. Jutro padnie znacznie więcej. Zima w tym roku wyjątkowo sroga.
Zdjąłem rękawiczki, zbliżyłem się do pieca i próbowałem rozgrzać zesztywniałe palce. Strażnik pozbierał tymczasem szczapy i wrzucił je do składu z tyłu domu. Następnie powiesił siekierę, stanął obok mnie i również wyciągnął ręce w stronę pieca.
– Zdaje się, że od tej pory będę zmuszony palić zwłoki sam. Zabrakło mi pomocnika. No cóż, wszystko, co dobre, szybko się kończy.
– Bardzo z nim źle?
– Nie powiem, żeby było dobrze – rzekł, kręcąc głową na olbrzymim karku. – Nie jest dobrze. Prawdę mówiąc, już od trzech dni nie wstaje z łóżka. Robię wszystko, co w mojej mocy, ale cóż, jestem tylko człowiekiem.
– Mogę się z nim zobaczyć?
– Oczywiście. Ale tylko pół godziny. Za pół godziny idę palić zwierze.
Skinąłem głową.
Strażnik zdjął ze ściany pęk kluczy i otworzył żelazną bramkę, prowadzącą na plac Cieni. Ruszył przodem, szybkim krokiem przeciął plac, otworzył drzwi szopy i wpuścił mnie do środka. Szopa była pusta, nie zauważyłem w niej ani jednego mebla. Podłoga wyścielona była zimną, surową cegłą. A przez szpary w oknie wdzierał się wiatr.
– To nie moja wina – powiedział Strażnik, jakby chciał się usprawiedliwić. – Nie zamknąłem go tutaj z własnej woli. Cienie mają tu mieszkać, tak jest ustalone. Ja tylko stosuję się do zaleceń. Zresztą twój cień nie miał tak najgorzej. Bywa, że zamyka się tutaj po dwa albo trzy cienie naraz.
Pokiwałem głową. Jednak nie powinienem go tu zostawiać.
– Jest na dole – powiedział. – Tam ma cieplej. Ale trochę śmierdzi.
Strażnik podniósł sczerniałą od wilgoci drewnianą klapę, która znajdowała się w podłodze w kącie szopy. Nie było tam żadnych schodów, na dół schodziło się po drabinie. Strażnik zszedł do piwnicy pierwszy, po czym machnął ręką, żebym zrobił to samo. Otrzepałem płaszcz ze śniegu i zszedłem na dół.
W nozdrza uderzył mnie smród fekaliów. Piwnica nie miała wentylacji. Pomieszczenie było niewielkie, jedną trzecią powierzchni zajmowało łóżko. Na łóżku z twarzą zwróconą w naszym kierunku leżał wychudły cień. Pod łóżkiem stał porcelanowy nocnik. Ogarek świecy, który dopalał się na starym zniszczonym stole, stanowił jedyne źródło światła i zarazem ciepła. Podłogę stanowiło zwykłe klepisko. Zdawało mi się, że w piwnicy było jeszcze zimniej niż na górze. Cień, przykryty kocem po uszy, leżał nieruchomo i spoglądał na mnie zgaszonym wzrokiem. Rzeczywiście starzec miał rację, niedługo już pociągnie.
– No, to ja już pójdę – powiedział Strażnik. Chyba nie mógł wytrzymać smrodu. – Możecie rozmawiać do woli. On i tak nie ma już sił, żeby się z tobą połączyć.
Kiedy wyszedł, cień odczekał jeszcze chwilę, po czym przywołał mnie gestem dłoni. – Sprawdź, czy nie podsłuchuje – wyszeptał.
Skinąłem głową, podniosłem się cicho z krzesła, otworzyłem klapę i rozejrzałem się dookoła. Strażnika już nie było.
– W porządku. Nie ma nikogo – powiedziałem.
– Mam ci coś do powiedzenia – rzekł cień. – Nie jestem taki słaby, na jakiego wyglądam. To przedstawienie. Faktycznie nie czuję się najlepiej, ale to nieprawda, że nie wstaję z łóżka. Potrafię jeszcze wstać i chodzić.
– Zamierzasz uciec?
– Oczywiście. I to w najbliższym czasie. Jeśli polezę tutaj jeszcze kilka dni, naprawdę nie będę mógł się ruszyć. W tej piwnicy każdy by się rozchorował. Jest tak zimno, że kości rozpuszczają się w stawach. Swoją drogą, jaka dzisiaj pogoda?
– Śnieg – odparłem, nie wyciągając rąk z kieszeni. – W nocy ma się jeszcze ochłodzić. Zanosi się na straszny mróz.
– Kiedy pada śnieg, ginie wiele zwierzy – powiedział cień. – Strażnik będzie miał dużo roboty. Wykorzystamy to. Kiedy pójdzie palić zwłoki do Jabłoniowego Lasu, weźmiesz klucze ze ściany, otworzysz nimi drzwi i uciekniemy.
– Przez bramę?
– Nie, to niemożliwe. Po pierwsze bramy nie można otworzyć, kiedy jest zamknięta od zewnątrz, poza tym Strażnik zaraz by nas złapał. Mur też odpada. Ponad murem przelecieć mogą tylko ptaki.
– Więc którędy?
– Zaufaj mi. Plan ucieczki mam gotowy. Zebrałem mnóstwo informacji, dokładnie przestudiowałem twoją mapę, a od Strażnika dowiedziałem się reszty. Myślał, że nigdy stąd nie wyjdę i wyjaśnił mi parę rzeczy, to wszystko dzięki tobie, uwierzył ci w stu procentach. Zajęło mi to trochę więcej czasu, niż planowałem na początku, ale wszystko przebiega zgodnie z planem. Wprawdzie nie mam już siły, żeby się z tobą połączyć, ale na pewno wyzdrowieję, jeśli wyjdę na zewnątrz. Nie będę musiał umierać w takim miejscu, a ty odzyskasz pamięć i znów będziesz sobą.
W milczeniu wpatrywałem się w płomień świecy.
– Co znowu? Co ci się stało? – zapytał.
– Znowu będę sobą? Co to znaczy? – nie wytrzymałem.
– Chyba się nie wahasz?
– A tak, waham się. Naprawdę nie wiem, co powinienem zrobić – powiedziałem. – Po pierwsze nie pamiętam, kim byłem. I czy w ogóle tamten świat i tamto ja są warte tego, żeby do nich wracać?
Cień otworzył już usta, żeby coś powiedzieć, ale powstrzymałem go ruchem dłoni.
– Poczekaj. Daj mi skończyć. Nie tylko nie wiem, kim byłem przedtem, czuję też, że coś zaczyna łączyć mnie z tym światem. Podoba mi się dziewczyna, którą poznałem w bibliotece, zaprzyjaźniłem się z pułkownikiem, lubię patrzeć na zwierze. Zima jest tutaj dosyć ciężka, ale pozostałe pory roku są naprawdę piękne. Poza tym nikt tu nikogo nie krzywdzi, nikt z nikim nie walczy. Życie jest raczej ubogie, ale każdemu wystarcza to, co ma. Nikt tu nikomu nie zazdrości ani nie złorzeczy. Wszyscy pracują, ale robią to z przyjemnością. To praca dla samej pracy, nikt tu do niej nikogo nie zmusza, ale też nikt się od niej nie uchyla. Nie ma tu nienawiści, smutku ani zmartwień.
– Nie istnieją pieniądze, majątek ani pozycja. Nie ma sądów ani szpitali – dodał cień. – No i nikt się tu nie starzeje ani nie obawia śmierci. Prawda?
Skinąłem głową. – Więc właściwie dlaczego miałbym opuścić to Miasto?
– Hm… – wysunął rękę spod koca i potarł palcami spierzchnięte wargi. – Rozumiem, o co ci chodzi. Jest to świat prawdziwego szczęścia, jeśli istnieje gdzieś taki świat. Nie powinienem ci go zabraniać. Nie mam powodu, żeby to robić. Przeciwnie, powinienem odejść, spokojny o twój los. Ale zapominasz o paru rzeczach, o kilku bardzo ważnych rzeczach. – Cień rozkaszlał się w tym momencie. Czekałem w milczeniu, aż się uspokoi.
– Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, powiedziałem ci, że Miasto jest nienaturalne i błędne. I że jest doskonałe w swojej nienaturalności. To, o czym teraz mówiłeś, potwierdza tylko moją teorię. Ale posłuchaj, po pierwsze – to zresztą podstawowy problem – nie istnieje na świecie rzecz absolutnie doskonalą. Tak jak z zasady nie istnieje perpetuum mobile. To niemożliwe ze względu na kumulację entropii. No, a jak myślisz, w jaki sposób pozbywa się jej Miasto? Rzeczywiście, nikt – poza Strażnikiem – nikogo tutaj nie krzywdzi, nie czuje nienawiści ani pożądania. Wszyscy są zadowoleni i żyją w spokoju. Jak myślisz, dlaczego? Bo nie mają serca!
– Wiem o tym – powiedziałem.
– Na tym właśnie polega doskonałość tego Miasta. Pozbawiwszy ludzi serca, umieszcza ich w rozciągniętym do nieskończoności czasie. Dlatego nikt się tutaj nie starzeje ani nie umiera. Najpierw oddziela się ludzi od cieni i czeka, aż umrze ta najważniejsza część osobowości. Kiedy umrze cień, nie ma już problemu. Wystarczy od czasu do czasu wymieść tę odrobinę piany, jaka z biegiem lat rodzi się w miejscu serca.
– Wymieść pianę?
– O tym powiem ci później. Najpierw skończę z jednym. Mówisz, że tutaj nie ma nienawiści, walki ani pożądania. Pięknie. Gdybym miał więcej siły, chętnie bym ci zaklaskał. Ale to oznacza, że nie ma tutaj również przeciwieństw tych rzeczy. Czyli radości, szczęścia i miłości. Tylko z rozpaczy, utraty złudzeń i smutku może narodzić się radość. Nie istnieje prawdziwe szczęście bez rozpaczy. To naturalna kolej rzeczy. Oczywiście z miłością jest tak samo. I z twoją dziewczyną z biblioteki też. Ty może rzeczywiście ją kochasz. Ale ona nigdy nie odwzajemni twojego uczucia. Ludzie bez serca to jakby senne mary. Pogoń za nimi jest bez sensu. Czy chcesz takiego życia, i to na wieczność? Czy sam chcesz zamienić się w marę? Jeśli umrę tutaj, będziesz już tylko jednym z nich i nigdy się stąd nie wydostaniesz.
Ciężkie chłodne milczenie wypełniło na chwilę piwnicę. Cień odkaszlnął jeszcze parę razy.
– Ale ja nie mogę jej zostawić. Czymkolwiek by była, kocham ją. Nie mogę dłużej okłamywać serca. Jeśli ucieknę, na pewno będę żałował, a drugi raz już tu nie wejdę.
– Aha – cień usiadł na łóżku i oparł się plecami o ścianę. – Znam cię od dawna i wiem, że masz trudny charakter, ale żeby stwarzać takie problemy, i to w chwili, gdy sprawa stoi na ostrzu noża! No to co ty właściwie chcesz zrobić? W trójkę przecież nie uciekniemy. Ludzie bez cienia nie mogą wyjść na zewnątrz.
– Wiem – powiedziałem. – Dlatego proponuję ci, żebyś uciekł sam. Pomogę ci oczywiście.
– Nie wiesz jeszcze wszystkiego – powiedział cień, opierając o ścianę również głowę. – Jeśli ja zdołam uciec, a ty pozostaniesz, znajdziesz się w beznadziejnej sytuacji. Strażnik był łaskaw mi to wyjaśnić. Cienie muszą umrzeć tutaj. Nawet te, które wydostały się na zewnątrz, wracają tutaj przed śmiercią. Śmierć w tamtym świecie to śmierć niepełna. Będziesz żył tutaj wiecznie napiętnowany sercem. I to w Lesie. Tam właśnie żyją ludzie, których cieni nie udało się zabić. Będziesz się błąkał po Lesie i nigdy nie zaznasz spokoju. Wiesz, jaki jest Las, prawda? Skinąłem głową.
– A jej do Lasu ze sobą nie weźmiesz – ciągnął dalej. – Ona jest doskonała. Nie ma serca. Doskonali mieszkają w Mieście. Nie mogą mieszkać w Lesie. Będziesz sam. Czy nadal chcesz tu zostać?
– A co się dzieje z sercami?
– To przecież ty jesteś Czytelnikiem Snów – odparł z ironią w głosie. – Nie wiesz?
– Nie.
– Więc ci powiem. Serca są wynoszone za Miasto przez zwierze. To właśnie wymiatanie piany. Pochłaniają ludzkie serca, a kiedy nazbierają ich wystarczająco dużo, umierają. To nie mróz je zabija. Giną pod ciężarem osobowości, które Miasto każe im nosić. Na wiosnę rodzą się młode. Dokładnie tyle, ile zginęło w ciągu zimy. A kiedy urosną, będą nosić ten sam ciężar, co ich rodzice, i zginą w ten sam sposób. To cena, jaką trzeba zapłacić za doskonałość.
W milczeniu przyglądałem się czubkom moich butów.
– Po śmierci Strażnik obcina im łby – ciągnął cień. – W ich czaszki wpisana jest osobowość. Czyści je i zakopuje pod ziemię, a kiedy stracą swoją moc, odwozi je do biblioteki. Tam Czytelnik Snów uwalnia je z osobowości. Czytelnik Snów musi być człowiekiem, który niedawno przybył do Miasta i którego cień jeszcze żyje. Odczytywana przez niego osobowość ulatnia się i znika. To właśnie Stare Sny. Inaczej mówiąc, jesteś czymś w rodzaju piorunochronu. Rozumiesz?
– Rozumiem.
– Po śmierci cienia Czytelnik Snów staje się zwykłym mieszkańcem Miasta. W ten sposób Miasto podtrzymuje koło swej doskonałości. Jednym słowem, pozbywa się elementów niedoskonałych, zrzucając je na istoty niedoskonałe, a jednocześnie czerpie z nich życiodajne siły. Myślisz, że to w porządku? Czy to prawdziwy świat? Czy tak powinno być? Spójrz na to z pozycji tych słabych niedoskonałych istot. Z pozycji zwierzy, cieni i ludzi z Lasu.
Siedziałem nieruchomo i aż do bólu wpatrywałem się w płomień świecy. Potem zdjąłem okulary i wierzchem dłoni przetarłem załzawione oczy.
– Przyjdę jutro o trzeciej – powiedziałem. – Masz rację. To nie jest dla mnie odpowiednie miejsce.
Hard-boiled wonderland – deszczowe pranie, wypożyczalnia samochodów, Bob Dylan
Była deszczowa niedziela, więc nic dziwnego, że wszystkie cztery suszarki były zajęte. Na uchwycie każdej z nich wisiały kolorowe torby i siatki z zakupami. W pralni czekały trzy kobiety. Jedna, przed czterdziestką, siedziała nieruchomo na stalowym krześle i przyglądała się obrotom pralki, zupełnie jakby oglądała telewizję. Dwie pozostałe wyglądały na studentki mieszkające w bursie i przeglądały razem „JJ". Przez chwilę zerkały w moim kierunku, lecz wkrótce skupiły się na swoich pralkach i czasopiśmie.
Położyłem torbę na kolanach i czekałem na swoją kolej. Studentki nie miały przy sobie żadnej siatki, a więc ich rzeczy musiały znajdować się w suszarce. Wobec tego jeśli zwolni się któraś z maszyn, będę mógł z niej skorzystać. Odkrywszy, że nie potrwa to aż tak długo, odetchnąłem z ulgą. Rozluźniłem wszystkie mięśnie i utkwiłem wzrok w jednym punkcie na ścianie. Pralnię wypełniała specyficzna woń suszących się ubrań wymieszana z zapachem proszku do prania. Studentki obok mnie rozmawiały o wzorach swetrów. Nie były specjalnie ładne. Zresztą czy dziewczyna, która ma choć trochę oleju w głowie, spędza niedzielne popołudnie na czytaniu czasopism w pralni?
Żadna z suszarek jakoś nie chciała się zatrzymać. W pralni samoobsługowej obowiązują pewne zasady, jedna z nich to ta, że „suszarka, na którą właśnie czekamy, prawie nigdy się nie zatrzymuje". Z zewnątrz pranie wygląda jak suche, a mimo to bęben obraca się nadal.
Tymczasem do pralni weszła młoda szczupła kobieta z wielką papierową torbą i wrzuciła do pralki tyle pieluch, ile zmieściło jej się w ramionach, posypała je proszkiem do prania, po czym zamknęła pralkę i wrzuciła monetę.
Chciałem zamknąć oczy i zdrzemnąć się parę minut, ale gdyby suszarka zatrzymała się w tym momencie, ktoś mógłby mnie ubiec. Straciłbym w ten sposób znacznie więcej czasu, niż przewidywałem. Żałowałem, że nie wziąłem ze sobą czegoś do czytania. Nie musiałbym martwić się, że zasnę, no i czas płynąłby mi szybciej.
Ale czy mogę w takiej chwili pozwolić, żeby czas upływał mi szybciej? Powinienem się raczej starać, żeby płynął jak najwolniej. Ale jakie właściwie znaczenie ma czas spędzony w pralni? Wydłużanie czasu spędzonego tutaj to jakby powiększanie straty.
Myśli na temat czasu przyprawiały mnie o ból głowy. To pojęcie zbyt abstrakcyjne. Chodzi o to, że w miarę jak w wyniku upływu czasu nabieramy nowych doświadczeń, rodzi się w nas jakaś nowa jakość, o której nie wiadomo, czy wynika bezpośrednio z czasu, czy też z owych doświadczeń.
Postanowiłem nie myśleć więcej o czasie. Powinienem się raczej zastanowić, co zrobić po wyjściu z pralni. Muszę kupić sobie ubranie. Porządne wyjściowe ubranie. Nie miałem już czasu na przymiarki, toteż z szycia tweedowego garnituru, o jakim marzyłem pod ziemią, musiałem zrezygnować. Spodnie mogły być ostatecznie te, które miałem na sobie, pozostało więc dokupić kurtkę, koszulę i krawat. No i płaszcz przeciwdeszczowy. Kupowanie ubrania zajmie mi jakieś półtorej godziny. Najpóźniej do trzeciej. Umówiłem się z nią o szóstej, więc zostaną mi jeszcze trzy godziny.
Co z nimi zrobić? Znów nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Zdawało mi się, że zmęczenie i senność zasypały drogę moim myślom. Kiedy krok po kroku przecierałem ten szlak z powrotem, zatrzymała się jedna z suszarek. Upewniłem się najpierw, czy nie mam halucynacji, po czym rozejrzałem się dookoła. Kobiety również spojrzały w kierunku suszarki, ale żadna z nich nie wstała z krzesła. Zgodnie z zasadami, jakie panują w pralni, otworzyłem drzwiczki suszarki i ciepłe, zbite w kłębek pranie, które leżało na dnie bębna, przełożyłem do torby wiszącej na klamce, a następnie wrzuciłem do środka rzeczy z mojej torby. Zamknąłem drzwiczki, wrzuciłem monetę, a kiedy bęben zaczął się obracać, znowu usiadłem na krześle. Była za dziesięć pierwsza.
Kobiety obserwowały z tyłu każdy mój ruch. Kiedy usiadłem, przyjrzały się najpierw suszarce, a następnie ukradkiem zaczęły spoglądać w moją stronę. Podniosłem wzrok i również przyjrzałem się suszarce. Wówczas zrozumiałem przyczynę ogólnego zainteresowania. Suszonego przeze mnie prania było bardzo mało, w dodatku tak ubrania jak i bielizna należały do kobiety i wszystkie były różowe. To chyba jednak za dużo, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Postanowiłem spędzić te dwadzieścia minut poza pralnią.
Drobny deszcz padał wciąż w ten sam niezauważalny sposób. Rozłożyłem parasol i minąwszy parę ulic, wydostałem się z cichego willowego zaułka na główną drogę. Przeszedłem obok fryzjera, piekarni, sklepu ze sprzętem do surfingu (ciekawe, po co komu sklep ze sprzętem do surfingu akurat tutaj, w Setagaya), potem minąłem trafikę, cukiernię, wypożyczalnię wideo i pralnię. Przed pralnią ujrzałem szyld: „W dni deszczowe 20% taniej". Nie mogłem pojąć, dlaczego w dni deszczowe pierze się taniej. Przez szybę dostrzegłem łysego właściciela, który z ponurym wyrazem twarzy prasował właśnie koszulę. Do sufitu, niczym bluszcz, pięło się kilka grubych węży z parą do żelazka. Właściciel pralni, jak to bywało dawniej, prasował własnoręcznie. Poczułem do niego sympatię. Tutaj na pewno nikt nie przypiąłby zszywaczem numerka do mojej koszuli. Bardzo tego nie lubię i dlatego nigdy nie oddaję swoich rzeczy do dużych pralni.
Przed pralnią znajdował się niewielki klomb. Na kilku grządkach rosły kwiaty, których nazw nie znałem. Nie dlatego, że to kwiaty rzadko spotykane, przeciwnie, kwiaty były tak pospolite, że każdy normalny człowiek powinien znać je na pamięć. To ja ich po prostu nie znałem. Wielkie krople wody spływające z dachu wsiąkały się w czarną ziemię. Zrobiło mi się jakoś smutno. Żyłem już na tym świecie trzydzieści pięć lat, a nie znałem nazw najzwyklejszych kwiatów. Stojąc przed pralnią, odkryłem już kilka rzeczy. To, że nie znałem nazw kwiatów, i to, że w dni deszczowe oddanie rzeczy do pralni kosztowało mniej. Przechodziłem tędy niemal codziennie, ale nigdy nie zauważyłem nawet tego klombu.
Dostrzegłem też ślimaka i to było dla mnie kolejnym odkryciem. Do tej pory sądziłem, że ślimaki można spotkać tylko w czerwcu, w porze deszczowej. No, ale gdzie miałyby się podziać przez resztę roku?
Przeniosłem tego październikowego ślimaka na grządkę i postawiłem go na liściu. Przez chwilę liść huśtał się pod jego ciężarem, a kiedy się uspokoił, ślimak wysunął głowę i powoli rozejrzał się dookoła.
Zawróciłem. W trafice kupiłem paczkę larków king size i zapalniczkę. Wprawdzie rzuciłem palenie pięć lat temu, ale pomyślałem, że jedna paczka papierosów wypalona w ostatnim dniu życia nie powinna mi już zaszkodzić. Pod dachem trafiki włożyłem papierosa do ust i zapaliłem go zapalniczką. Tak dawno tego nie robiłem, że kiedy zaciągnąłem się dymem, lekko ścierpły mi końce palców, a mózg na chwilę przestał pracować.
Następnie wstąpiłem do cukierni i kupiłem cztery ciastka. Wszystkie miały długie francuskie nazwy i kiedy dziewczyna za ladą skończyła je wreszcie pakować, nie mogłem sobie przypomnieć, co właściwie kupiłem. Dziewczyna była wysoka jak jodła i bardzo niezręcznie wiązała sznurek. Prawdę mówiąc, nie spotkałem jeszcze wysokiej dziewczyny, która miałaby zręczne palce. A może po prostu nie miałem szczęścia?
Z wypożyczalni wideo, która znajdowała się obok, korzystałem czasami w przeszłości. Prowadziło ją małżeństwo mniej więcej w moim wieku. Spojrzałem przez szybę na telewizor, ustawiony tuż przy wejściu. Ciężkie czasy Waltera Hilla. Charles Bronson gra w tym filmie gołorękiego boksera, a James Coburn jego menażera. Wszedłem do środka, usiadłem na sofie i dla zabicia czasu postanowiłem obejrzeć scenę walki.
Ponieważ właścicielka nudziła się sama za ladą, zaproponowałem jej jedno z moich ciastek. Wybrała ciastko z orzechami, ja wziąłem sobie mrożony sernik.
Jedząc sernik, przyglądałem się scenie, w której Charles Bronson bije się z olbrzymem. Wszyscy myślą, że wygra olbrzym, ale ja oglądałem ten film wcześniej, więc wiedziałem, że Bronson nie da się pokonać. Kiedy skończyłem sernik, zapaliłem papierosa, wypaliłem go do polowy, po czym upewniwszy się, że Bronson znokautował przeciwnika, wstałem z sofy.
– Może pan jeszcze trochę posiedzi – zaproponowała właścicielka.
Powiedziałem, że chętnie, ale zostawiłem ubranie w pralni, i spojrzałem na zegarek. Było dwadzieścia pięć po pierwszej. Moja suszarka już dawno przestała się kręcić.
– A niech to!
– Nie ma się czym martwić. Na pewno nikt nie ukradł pańskiej bielizny.
– Mam nadzieję – odparłem bezsilnie.
– Może wpadnie pan w przyszłym tygodniu? Będę miała trzy stare filmy Hitchcocka.
W pralni nie było już nikogo. Wyjąłem ubranie z bębna, zapakowałem je do torby i wróciłem do domu.
Grubaska spała w moim łóżku jak zabita. W pierwszej chwili pomyślałem, że może naprawdę umarła i przystawiłem ucho do jej twarzy. Usłyszałem jednak cichy równomierny oddech. Wyjąłem z torby suche ubrania i położyłem je na poduszce, a pudełko z ciastkami postawiłem obok lampy. Gdyby to było możliwe, najchętniej położyłbym się obok niej i zasnął.
Wyszedłem do kuchni, napiłem się wody i wtedy przypomniałem sobie o moczu. Oddałem mocz, po czym wróciłem do kuchni, usiadłem na krześle i rozejrzałem się dookoła. Zobaczyłem zlew, piecyk gazowy, kuchenkę, lodówkę, toster, półki, kosz na śmieci, elektryczny garnek do ryżu, ekspres do kawy i inne tym podobne rzeczy. Określa się to jednym słowem: kuchnia, ale na kuchnię składa się tyle rozmaitych przedmiotów. Zdawało mi się, że w tej kuchni wyczuwam harmonię świata, który podobnie jak kuchnia składa się z mnóstwa drobnych spraw i rzeczy.
Byłem jeszcze żonaty, gdy wprowadzałem się do tego mieszkania. To się wydarzyło osiem lat temu. Często siadałem przy kuchennym stole i do późnej nocy czytałem książki. Żona spała zawsze bardzo spokojnie. Czasami martwiłem się, że może umarła we śnie, i sprawdzałem, czy jeszcze oddycha. Może nie byłem doskonałym mężem, ale kochałem ją tak, jak potrafiłem.
A więc mieszkałem w tym domu już od ośmiu lat! Na początku było nas troje: ja, żona i kot. Najpierw opuściła mnie żona, potem kot, a teraz sam będę musiał odejść. Zapaliłem papierosa i znów napiłem się wody. To dziwne, że nie wyprowadziłem się stąd wcześniej – pomyślałem. Mieszkanie nie podobało mi się od początku, czynsz też nie należał do niskich. Słońce świeciło w okna zbyt jaskrawo, a dozorca nie grzeszył uprzejmością. Moje życie w tym mieszkaniu nie było szczęśliwe. No i zaludnienie spadło zbyt gwałtownie.
Ale ostatecznie to wszystko i tak niedługo się skończy.
A może czeka mnie wieczne życie? Nie umrę, lecz przeniosę się do innego nieśmiertelnego świata, w którym wreszcie będę mógł być sobą, w którym odnajdę to, co straciłem do tej pory, i to, co tracę nadal?
Być może profesor ma rację. Nie, on na pewno ma rację. Ten starzec nigdy się nie myli. Skoro powiedział, że wejdę do nieśmiertelnego świata, to znaczy, że stanie się tak na pewno. Tylko że prawdę mówiąc, nie rozumiałem z tego ani słowa. Po pierwsze uważałem, że byłem w wystarczającym stopniu sobą, a po drugie nie mogłem sobie wyobrazić ani nieśmiertelności, ani tego, co nieśmiertelny myśli o swojej nieśmiertelności. Zwłaszcza jeśli otacza go wysoki mur i stado jednorożców. Już świat Czarnoksiężnika z krainy Oz wydawał mi się realniejszy.
A co właściwie straciłem w moim życiu? Rzeczywiście straciłem wiele rzeczy. Gdybym chciał to wszystko spisać, zapisałbym pewnie maczkiem duży studencki zeszyt. Czasami wydawało mi się, że to nie było nic wielkiego, a potem bardzo tego żałowałem. Zdarzało się też na odwrót. Wciąż traciłem różne rzeczy, ludzi i uczucia. W moim życiu, jak w kieszeni płaszcza, znajdowała się jakaś wielka dziura, której w żaden sposób nie można było zaszyć.
Gdybym jednak mógł przeżyć życie jeszcze raz, prawdopodobnie nie zmieniłbym w nim niczego. W moim życiu wciąż czegoś ubywało, ale to byłem właśnie ja. Nie miałem przed sobą innej drogi. Choć porzuciło mnie tylu ludzi, choć sam porzuciłem drugie tyle, chociaż zniszczyłem lub ograniczyłem tyle wzniosłych uczuć, wybitnych zdolności i marzeń, to jednak nie mogłem zostać kimś innym, niż byłem.
Kiedyś, w młodości, myślałem, że uda mi się zostać kimś więcej. Chciałem otworzyć pub w Casablance i poznać Ingrid Bergman. Dokładniej mówiąc – choć można by się spierać, co w tym wypadku znaczy „dokładniej" – myślałem, że moje życie będzie miało więcej sensu i że przeżyję je w taki sposób, który będzie mi odpowiadał. Przeczytałem Zieleni się Ameryka, a Swobodnego jeźdźca oglądałem chyba ze trzy razy. Ale pomimo to jak łódź ze skrzywionym sterem wracałem wciąż w to samo miejsce. To właśnie byłem ja. Moje prawdziwe ja stało w miejscu i czekało, aż do niego wrócę.
Czy byłem rozczarowany?
Możliwe. Turgieniew nazwałby to pewnie utratą złudzeń. Dostojewski powiedziałby „piekło". A Somerset Maugham „rzeczywistość". Ale bez względu na nazwę to właśnie byłem ja.
Nie umiałem wyobrazić sobie nieśmiertelnego świata. Załóżmy jednak, że odzyskam tam wszystko, co straciłem. Ktoś klaśnie w dłonie i od tej pory moje życie będzie miało sens. Będę szczęśliwy. Ale co ja mam z tym wspólnego? To życie innego człowieka. Ja jestem tylko jeden. Moje życie to fakt historyczny i nikt go już nie zmieni.
W końcu doszedłem do wniosku, że lepiej zrobię, jeśli wrócę do poprzedniej wersji, czyli do tego, że za dwadzieścia dwie godziny umrę. Cała ta historia z nieśmiertelnością zaczynała mi przypominać Nauki Don Juana - nie kleiła się.
A więc umrę – pomyślałem dla wygody. O tak, to już bardziej do mnie pasowało. Poczułem się trochę lepiej.
Zgasiłem papierosa i zajrzałem do sypialni. Przez chwilę przyglądałem się twarzy śpiącej dziewczyny, potem sprawdziłem, czy mam w kieszeniach wszystko, co było mi potrzebne. Ale prawdę mówiąc, niewiele rzeczy było mi teraz potrzebnych. Pieniądze i karty kredytowe, to wszystko. Nie potrzebowałem już klucza ani licencji cyfranta. Wyjąłem z kieszeni nóż i kluczyki do samochodu, który zostawiłem na parkingu przed biurem profesora. Następnie wysypałem z kieszeni wszystkie drobne.
Pojechałem na Ginzę kolejką i kupiłem w Paulu Stuarcie koszulę, krawat i kurtkę. Rachunek uregulowałem kartą American Express. Ubrałem się i stanąłem przed lustrem. Nie wyglądałem najgorzej. Kant moich oliwkowych spodni nie był wprawdzie zbyt wyraźny, ale ostatecznie nie wszystko musiało być jak spod igły. We flanelowej kurtce koloru navy blue i nieco stonowanej pomarańczowej koszuli wyglądałem jak młody pracownik reklamy. W każdym razie nikt by się nie domyślił, że do niedawna czołgałem się pod ziemią i mam przed sobą dwadzieścia jeden godzin życia.
Wyprostowałem się i wtedy zauważyłem, że lewy rękaw kurtki jest krótszy od prawego o jakieś półtora centymetra. Dokładniej mówiąc, to nie rękaw był za krótki, lecz moja lewa ręka była dłuższa od prawej. Nie miałem pojęcia dlaczego. Jestem praworęczny i nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek nadwerężał lewą rękę. Sprzedawca zaproponował mi, że poprawi rękaw w ciągu dwóch dni, ale oczywiście odmówiłem.
– Nie gra pan przypadkiem w baseball albo coś takiego? – zapytał, oddając mi kartę kredytową.
Zaprzeczyłem.
– Prawie każdy sport zniekształca ciało – powiedział. – Żeby się dobrze ubrać, trzeba umiarkowanie jeść i umiarkowanie się ruszać.
Podziękowałem i wyszedłem ze sklepu. Doprawdy, co krok to nowe odkrycie.
Deszcz nie przestawał padać, ale nie chciało mi się już kupować płaszcza. Wstąpiłem do piwiarni i napiłem się piwa, przegryzając surowymi ostrygami. Nie wiadomo dlaczego, w piwiarni puszczano symfonię Brucknera. Nie wiem którą, ale kto rozpozna numer symfonii Brucknera? W każdym razie Brucknera w piwiarni słyszałem po raz pierwszy.
Było dość pusto. Poza mną siedziała tu jeszcze jakaś młoda para i drobny starzec w czapce. Starzec, nie zdejmując czapki, popijał piwo małymi łykami, a młodzi zajęci byli rozmową. Cóż, w niedzielne popołudnie prawie każda piwiarnia wyglądała właśnie w ten sposób.
Słuchając Brucknera, przyprawiłem pięć ostryg sokiem z cytryny, po czym zjadłem je po kolei zgodnie z ruchem wskazówek zegara i wypiłem resztę piwa. Na wielkim ściennym zegarze dochodziła trzecia. Dwa lwy pod tarczą nakręcały sprężynę zegara. Obydwa były samcami, a ich podkręcone ogony przypominały wieszaki. Wkrótce symfonia Brucknera dobiegła końca, a po niej rozbrzmiało Bolero Ravela. Dziwne połączenie.
Zamówiłem jeszcze dwa piwa i wyszedłem do toalety. Oddawałem mocz bardzo długo. Nie miałem jednak nic pilnego do załatwienia, więc bez pośpiechu kontynuowałem tę czynność. Słysząc Bolero zdawało mi się, że będę to robić w nieskończoność.
Kiedy skończyłem, poczułem się jak nowo narodzony. Umyłem ręce i przyjrzałem się własnej twarzy w nieco krzywym lustrze, po czym wróciłem do stolika i napiłem się piwa. Chciałem zapalić papierosa, ale okazało się, że nie miałem przy sobie paczki. Musiałem zostawić ją na stole w kuchni. Przywołałem kelnera i kupiłem od niego seven star.
W pustej piwiarni czas zdawał się stać w miejscu. Ale to tylko złudzenie, lwy obróciły się już o sto osiemdziesiąt stopni, a wskazówki zegara wskazywały piętnaście po trzeciej. Patrzyłem na zegar, oparłszy się łokciami na stole, piłem piwo i od czasu do czasu paliłem papierosa. Przyglądanie się wskazówkom zegara niewątpliwie było zwykłą stratą czasu, ale wciąż nic nie przychodziło mi do głowy.
Wyjąłem z kieszeni portfel i sprawdziłem jego zawartość. Miałem w nim ponad pięćdziesiąt tysięcy jenów. Cztery razy tyle nosiłem przypięte spinaczem do drugiej kieszeni. Karty bankowe, które znalazłem w portfelu, złamałem wpół i wyrzuciłem do popielniczki. Nie były mi już potrzebne. Wyrzuciłem też wizytówki, abonament na basen i do wypożyczalni wideo oraz znaczki bonifikaty, które dostałem, kupując kawę. Zostawiłem sobie tylko prawo jazdy, gotówkę i karty kredytowe.
O wpół do czwartej wstałem od stołu, zapłaciłem rachunek i wyszedłem z piwiarni. W czasie gdy piłem piwo, deszcz prawie przestał padać, więc nie zabrałem parasola ze stojaka przy wejściu. To dobry znak – pomyślałem. Zaczynało się wypogadzać, a mnie robiło się coraz lżej.
Bez parasola rzeczywiście zrobiło mi się lżej, więc postanowiłem jeszcze gdzieś pojechać. Chciałem znaleźć się w miejscu, do którego przychodzi jak najwięcej ludzi. Jakiś czas stałem wraz z arabskimi turystami przed rzędem telewizorów w sklepie firmowym Sony, następnie zszedłem do metra i kupiłem sobie bilet do Shinjuku. Musiałem zasnąć w chwili, gdy usiadłem na ławce w pociągu, bo kiedy otworzyłem oczy, pociąg był już na stacji w Shinjuku.
Tuż za kontrolą biletów przypomniałem sobie o czaszce i danych, które zostawiłem w przechowalni bagażu. Nie sądziłem, by mogły mi się jeszcze przydać, nie miałem też kwitu z przechowalni, ale postanowiłem odebrać bagaż. Wyszedłem schodami na górę, stanąłem przy okienku przechowalni i powiedziałem, że zgubiłem kwit.
– Dobrze pan szukał? – zapytał mężczyzna. Skinąłem głową.
– Co to za bagaż?
– Sportowa torba ze znaczkiem Nike – wyjaśniłem.
– Jak wygląda ten znaczek?
Pożyczyłem od niego kartkę papieru i ołówek i narysowałem coś w kształcie spłaszczonego bumerangu, a nad nim napisałem NIKE. Mężczyzna przyjrzał się rysunkowi, po czym zniknął między półkami. Po chwili wrócił z moją torbą.
– Ta?
– Tak – powiedziałem.
– Czy ma pan jakiś dowód tożsamości?
Pokazałem mu prawo jazdy, porównał nazwisko i adres z danymi na tabliczce. Następnie odpiął tabliczkę i wraz z długopisem położył ją na ladzie. – Podpis – powiedział. Podpisałem się na tabliczce, wziąłem torbę i podziękowałem.
Udało mi się wprawdzie odzyskać bagaż, ale spostrzegłem, że ta sportowa torba ze znaczkiem Nike zupełnie na pasuje do mojego wyglądu. Nie mogłem z taką torbą zaprosić dziewczyny do restauracji.
Zastanawiałem się, czy nie kupić sobie jakiejś porządnej torby, ale żeby zmieściła się do niej czaszka, musiałbym kupić albo walizkę, albo okrągły futerał na kule do gry w kręgle. Walizka była za ciężka, a jeśli miałbym chodzić z futerałem na kule do kręgli, to już lepsza była ta sportowa torba.
W końcu doszedłem do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie wypożyczenie samochodu. Rzucę torbę na tylne siedzenie i w ogóle nie będę zwracał na nią uwagi. Najlepszy byłby jakiś elegancki europejski samochód – pomyślałem. Nie dlatego, że lubię eleganckie wozy, ale uznałem, że w takim dniu mogę pozwolić sobie na odrobinę ekstrawagancji.
Wstąpiłem do kawiarni, pożyczyłem książkę telefoniczną, zaznaczyłem długopisem numery czterech wypożyczalni znajdujących się w pobliżu dworca, po czym zadzwoniłem po kolei do każdej z nich. Okazało się jednak, że o tej porze roku, w niedzielę, prawie wszystkie samochody były wypożyczone, a zagranicznych wozów wypożyczalnie w ogóle nie posiadały. W dwóch nie było już samochodów osobowych, w trzeciej został tylko jeden civic, a w ostatniej carina 1800 GT twin-cam turbo i mark II. Obydwa były nowe i wyposażone w sprzęt stereo, jak zapewniła mnie przez telefon pani z wypożyczalni. Nie chciało mi się więcej dzwonić, postanowiłem więc pożyczyć carinę 1800 GT twin-cam turbo. Prawdę mówiąc, nie wiedziałem nawet, jak ona wygląda.
Potem wstąpiłem do sklepu muzycznego i kupiłem kilka kaset: Największe przeboje Johnny Mathisa, Verklarte Nacht Schonberga pod dyrekcją Zubina Mehty, Stormy Sunday Kenny Burrela, Popular Elington, Koncert brandenburski z Trevorem Pinnockiem na klawikordzie i kasetę Boba Dylana z piosenką Like A Rolling Stone. Dobra mieszanka, ale skąd miałem wiedzieć, czego akurat będę chciał posłuchać w carinie 1800 twin-cam turbo? Być może, usiadłszy za kierownicą, zapragnę usłyszeć walc wiedeński albo Police, albo Duran Duran? A może niczego nie będzie mi się chciało słuchać?
Wrzuciłem do torby sześć kaset i skierowałem się do wypożyczalni. Pokazałem prawo jazdy i podpisałem dokumenty. W porównaniu z moim samochodem za kierownicą cariny poczułem się jak w statku kosmicznym. Prawdopodobnie ktoś, kto zwykle jeździ tym wozem, w moim aucie poczułby się jak w ziemiance. Wsadziłem kasetę z Dylanem do magnetofonu i słuchając Watching the River Flow, zacząłem sprawdzać po kolei wszystkie przyciski, jakie znajdowały się przede mną. Miałbym poważne kłopoty, gdybym pomylił któryś z nich w czasie jazdy.
Wciąż nie ruszałem z miejsca, więc młoda, dość miła dziewczyna wyszła z biura. Miała białe zęby, ładny podbródek i używała dobrej szminki. Stanęła obok samochodu i z pięknym czystym uśmiechem zapytała:
– Czy coś się stało?
– Jeszcze nie. Ale wolałbym sprawdzić parę rzeczy, zanim się stanie – odparłem.
– Rozumiem – powiedziała i uśmiechnęła się znowu. Przypominała mi moją koleżankę z gimnazjum. Była to bardzo mądra i szczera dziewczyna. Podobno wyszła za jakiegoś rewolucjonistę, którego poznała na studiach, urodziła mu dwoje dzieci i uciekła z domu. Dziewczyna z wypożyczalni uśmiechała się w identyczny sposób. Kto by przypuszczał, że ta siedemnastolatka, która lubiła Salingera i George'a Harrisona, wyjdzie za rewolucjonistę i urodziwszy mu dwójkę dzieci, ucieknie z domu?
– Gdyby każdy był tak ostrożny jak pan… nie mielibyśmy tylu kłopotów – powiedziała. – Trudno prowadzić te najnowsze wozy, jeśli się nie ma wprawy.
Skinąłem głową. A więc nie tylko ja nie miałem wprawy.
– A który guzik trzeba nacisnąć, żeby uzyskać pierwiastek ze stu osiemdziesięciu pięciu?
– To chyba dopiero w następnym modelu – roześmiała się.
– To Dylan, prawda?
– Tak – powiedziałem. Bob Dylan śpiewał właśnie Positive 4th Street.
– Dylana poznam zawsze.
– Po tym, że nie gra na harmonijce tak dobrze jak Stevie Wonder?
Roześmiała się znowu. Rozśmieszanie jej sprawiało mi przyjemność. Nie jest ze mną jeszcze tak źle, skoro potrafię rozśmieszać dziewczyny.
– Nie, nie dlatego, poznaję go po glosie – powiedziała. – To taki głos, jakby małe dziecko stało przy oknie i patrzyło na deszcz.
– Dobrze pani to wyraziła – powiedziałem. Rzeczywiście, to właśnie taki głos. Przeczytałem na temat Dylana kilka książek, ale w żadnej z nich nie spotkałem tak trafnego określenia. Kiedy jej o tym powiedziałem, zaczerwieniła się lekko.
– Tak czuję.
– Bardzo trudno jest mówić o uczuciach – rzekłem. – Każdy coś tam w życiu czuje, ale nie każdy umie to wyrazić.
– Marzę o tym, żeby napisać książkę.
– Napisze pani świetną książkę. Swoją drogą to dziwne, że taka młoda dziewczyna jak pani słucha Dylana.
– Lubię starą muzykę. Dylana, Beatlesów, Doorsów, Jimi Hendriksa i tym podobnych.
– Chętnie porozmawiałbym z panią dłużej – powiedziałem. Uśmiechnęła się i przekrzywiła nieco głowę. Takie dziewczyny jak ona znają setki sposobów, żeby odprawić podstarzałego rozwodnika. Podziękowałem jej i ruszyłem do przodu. Dylan śpiewał Stuck Inside of Mobile with the Memphis Blue Again. Dzięki temu spotkaniu byłem już w niezłym humorze.
Cyfrowy zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał dwanaście po czwartej. Zaczynało się ściemniać. Wąskimi ulicami jechałem powoli w kierunku domu. Nie dość, że ulice, jak zwykle w deszczową niedzielę, były zatłoczone, to jeszcze jakiś mały sportowy samochód wjechał z boku pod ośmiotonową ciężarówkę, w związku z czym powstał straszny korek. Zielony sportowy samochód wyglądał jak tekturowe pudełko, na którym ktoś przez pomyłkę usiadł. Wokół stało kilku policjantów w czarnych ortalionowych kurtkach, a do zderzaka rozbitego auta przyczepiano właśnie linę holowniczą.
Długo musiałem czekać, zanim udało mi się przejechać obok miejsca wypadku i wydostać z korka, ale do szóstej miałem jeszcze sporo czasu, toteż bez pośpiechu paliłem papierosy i słuchałem Dylana. Rozmyślałem też o tym, jak mogło wyglądać małżeństwo mojej koleżanki z klasy. Czy mąż, wróciwszy z pracy – zakładając, że to, co robił, można nazwać pracą – opowiadał jej o postępach rewolucji?
Bob Dylan zaczął śpiewać Like A Rolling Stone, porzuciłem więc myśli o rewolucji i zanuciłem razem z nim. Wszyscy się starzejemy. To rzecz oczywista, jak to, że z nieba pada deszcz.
Koniec Świata – czaszki
Widziałem odlatujące ptaki. Wznosiły się ponad krzywiznę skutego bielą wzgórza i znikały za horyzontem.
Grzejąc przy piecu ręce i nogi, piłem gorącą herbatę, którą zaparzył dla mnie starzec.
– Dziś też wybierasz się do biblioteki? Śnieg będzie bardzo głęboki, chodzenie po wzgórzu w taką pogodę jest niebezpieczne. Może zostaniesz dzisiaj w domu?
– Nie, dzisiaj właśnie nie mogę – odparłem.
Starzec pokręcił głową, wyszedł na chwilę z pokoju i wrócił z parą butów do chodzenia po śniegu.
– Włóż je. Nie będziesz się ślizgał.
Przymierzyłem buty, były na mnie w sam raz. To dobry znak – pomyślałem.
Zawinąłem się szalikiem, włożyłem rękawiczki, a na głowę założyłem czapkę, którą pożyczyłem od starca. Potem złożyłem harmonię i wsadziłem ją do kieszeni płaszcza. Tak bardzo mi się podobała, że postanowiłem nie rozstawać się z nią nawet na chwilę.
– Uważaj na siebie – rzekł starzec. – To najważniejsze chwile w twoim życiu. Gdyby coś ci się teraz stało, już nigdy nie będzie można tego naprawić.
– Rozumiem – powiedziałem.
Jak przypuszczałem, na dnie dołu leżała już gruba warstwa śniegu. Do rana śnieg zasypie go zupełnie. Jakiś czas stałem obok dołu i przyglądałem się płatkom śniegu, które gromadziły się na dnie, a potem ruszyłem w stronę Miasta.
Śnieg padał tak gęsto, że prawie nie widziałem drogi. Zdjąłem okulary, wsadziłem je do kieszeni, a szalik podciągnąłem aż pod oczy. Słyszałem chrzęst, z jakim kolce w podeszwach moich butów wbijały się w lód. Od czasu do czasu odzywał się jakiś ptak. Ciekawe, co czuły w takiej chwili ptaki? A zwierze? O czym myślały podczas takiej zawiei?
Dotarłem do biblioteki godzinę wcześniej niż zwykle, ale dziewczyna czekała już na mnie przy rozpalonym piecu. Otrzepała mój płaszcz ze śniegu i wykruszyła lód z moich butów.
Rozejrzałem się po pokoju. Chociaż byłem tu ostatnio wczoraj, zdawało mi się, że od lat nie widziałem tego żółtego światła na matowej szybie, nie czułem ciepła bijącego od pieca ani zapachu kawy, który unosił się nad dzbankiem. Już niedługo stracę to wszystko na zawsze. Ten spokój i cały ten świat.
– Zjesz coś teraz czy może trochę później?
– Nie, nie będę dzisiaj jadł. Nie jestem głodny – powiedziałem z przekonaniem.
– A może napijesz się kawy?
– Tak, chętnie.
Zdjąłem rękawiczki i zawiesiłem je na metalowym drążku przy drzwiczkach pieca. Rozcierając palce, patrzyłem, jak dziewczyna zdejmuje z pieca dzbanek i nalewa kawę. Podała mi jedną filiżankę, a sama usiadła z drugą przy stole.
– Straszna śnieżyca. Ledwo znalazłem drogę – powiedziałem.
– To potrwa jeszcze jakiś czas. Za kilka dni zobaczysz tyle śniegu, ile jeszcze nigdy w życiu nie widziałeś.
Wypiłem pół filiżanki gorącej kawy, po czym odstawiłem ją na stół i usiadłem naprzeciw dziewczyny. Dłuższą chwilę przyglądałem się jej twarzy. Patrząc na nią, czułem taki smutek, jakby ktoś wyrywał mi serce.
– Obawiam się, że nigdy tego nie zobaczę.
Podniosła wzrok znad filiżanki i spojrzała mi prosto w oczy.
– Dlaczego? Każdy może oglądać śnieg.
– Wiesz co, nie będę dzisiaj czytał Starych Snów. Muszę z tobą porozmawiać. Mam ci coś bardzo ważnego do powiedzenia i chcę, żebyś i ty odpowiedziała mi na parę pytań. Zgoda?
Splotła palce na stole i patrząc na mnie obojętnym wzrokiem, skinęła głową.
– Mój cień umiera – zacząłem. – Pewnie wiesz o tym. Zima w tym roku jest bardzo sroga, myślę, że to nie potrwa długo. To kwestia kilku dni. Jeśli mój cień umrze, stracę na zawsze moje serce. Dlatego muszę zdecydować, co zrobić z sobą, z tobą, ze wszystkim. Nie mam już czasu do namysłu, zresztą i tak już postanowiłem.
Pijąc kawę, jeszcze raz zastanowiłem się nad słusznością mojej decyzji. Nie myliłem się. Ale którąkolwiek z dróg bym wybrał, i tak stracę na zawsze bardzo wiele.
– Jutro po południu prawdopodobnie opuszczę Miasto – powiedziałem. – Nie wiem jeszcze w jaki sposób, dowiem się tego jutro od cienia. Uciekniemy stąd i wrócimy do starego świata. Będę jak dawniej włóczył za sobą mój cień, będę cierpiał, a potem zestarzeję się i umrę. Myślę, że taki świat bardziej do mnie pasuje. Moje kapryśne serce znów będzie mi rozkazywać, ale ty tego nie zrozumiesz.
Dziewczyna patrzyła na mnie nieruchomym wzrokiem, ale zdawało mi się, że patrzy raczej na miejsce, w którym znajdowała się moja twarz.
– Nie lubisz tego Miasta?
– Powiedziałaś kiedyś, na początku, że jeśli szukam spokoju, na pewno mi się tu spodoba. I rzeczywiście polubiłem ten spokój. Wiem, że jeśli stracę serce, zaznam jeszcze głębszego spokoju. W tym Mieście nie istnieje nic, co mogłoby go zakłócić. Wiem, że całe życie będę żałował tej decyzji. Ale nie mogę tu zostać. Nie mogę pozwolić, żeby za mój spokój zapłacił życiem najpierw cień, a potem zwierze. Choć pragnę spokoju ze wszystkich sił, nie mogę zdradzić serca. Nawet jeśli mam je stracić w najbliższym czasie. Zdrada pozostanie zdradą.
– Więc nigdy tutaj nie wrócisz?
Skinąłem głową. – To niemożliwe. Nawet gdybym chciał, Strażnik nie otworzy mi bramy.
– I mimo to chcesz odejść?
– Trudno mi się z tobą rozstać. Ale kocham cię i nie chcę stracić tego uczucia. Wolę wyrzec się ciebie, niż żyć z tobą, nie umiejąc cię kochać. Już ból, jaki będę nosił w sercu przez całe życie, wydaje mi się znośniejszy.
Znowu zapadła cisza. Obok pieca wisiał mój płaszcz, szalik i czapka. Wszystkie dostałem od Miasta. Były szare i nijakie, ale czułem, że bardzo do nich przywykłem.
– Myślałem o tym, żeby pomóc cieniowi w ucieczce, a samemu zostać – powiedziałem. – Ale wówczas musiałbym zamieszkać w Lesie. A ty nie masz serca, więc nie możesz zamieszkać tam razem ze mną. Zresztą, nie będę ci potrzebny.
Dziewczyna lekko pokręciła głową.
– Masz rację. Nie mam serca. Moja matka je miała, a ja nie. Dlatego wypędzono ją z Miasta. Nigdy ci o tym nie mówiłam, ale dobrze pamiętam ten dzień. Czasami myślę o niej. Jak by to było dobrze, gdybym miała serce i cały ten czas mieszkała razem z nią w Lesie. Gdybym miała serce, na pewno bym cię potrzebowała.
– Nawet gdyby wypędzono cię do Lasu? Mimo to chciałabyś mieć serce?
Znów przyglądała się swoim dłoniom splecionym na stole.
– Moja matka mówiła, że człowiek, który ma serce, niczego nie może stracić, gdziekolwiek by się znalazł. Czy to prawda?
– Nie wiem – powiedziałem. – Nie wiem, czy to prawda, ale twoja matka wierzyła w to, prawda? Ważne, czy ty mogłabyś w to uwierzyć.
– Myślę, że tak – powiedziała, patrząc mi w oczy.
– Naprawdę? – spytałem zdziwiony. – Naprawdę mogłabyś w to uwierzyć?
– Chyba tak.
– Zastanów się dobrze, to bardzo ważne. Nie ma znaczenia to, w co się wierzy, już sama wiara to dowód posiadania serca. Załóżmy, że w coś wierzysz. Polegasz na swojej wierze, a więc możesz doznać zawodu. Jeśli spotka cię zawód, przyjdzie rozczarowanie. To przecież nic innego jak działanie serca. Może ty masz serce?
Pokręciła głową. – Nie, to nie tak. Myślałam wyłącznie o matce. Nie zastanawiałam się nad tym, co z tego może wyniknąć. Pomyślałam tylko, że mogłabym w to uwierzyć.
– Wydaje mi się, że ty masz jeszcze coś, co łączy się bezpośrednio z sercem. To jest bardzo dobrze zamknięte i nigdy nie wydostaje się na zewnątrz, dlatego mur nie zauważył tego do tej pory.
– Czy to znaczy, że mojego cienia, tak jak cienia matki, nie udało się zabić do końca?
– Nie, chyba nie. Twój cień umarł tutaj, pochowano go w Jabłoniowym Lesie. Ale zostało coś w rodzaju śladu w postaci twoich wspomnień o matce. Jeśli będziemy posuwać się za tym śladem, na pewno do czegoś dojdziemy.
Zrobiło się nienaturalnie cicho, jakby wszelki dźwięk wyssała z pokoju śnieżyca hulająca na zewnątrz. Poczułem nagle, że to mur usiłuje podsłuchać naszą rozmowę.
– Porozmawiajmy lepiej o Starych Snach – powiedziałem. – Więc to zwierze pochłaniają wasze serca, a potem powstają z nich Stare Sny?
– Tak. Kiedy umrze cień, one biorą ten ciężar na siebie.
– W takim razie mógłbym odczytać twoje serce ze Starego Snu?
– Nie, to niemożliwe. Moje serce przeniknęło do wielu zwierzy wraz z sercami innych ludzi, nie można go już odróżnić. Moje myśli są tak splątane z myślami innych ludzi, że nikt nie zdoła ich rozplatać. Takie już są Stare Sny i takie pozostaną aż do chwili, kiedy rozproszą się i znikną. Zresztą sam przeczytałeś już tyle snów, ale czy mógłbyś zgadnąć, które z myśli należały do mnie?
Dobrze wiedziałem, o czym mówi. Czytałem sny codziennie, ale nie rozumiałem z nich ani słowa. W dodatku zostało mi już tylko dwadzieścia jeden godzin. Nie zdążę przeczytać wszystkich czaszek w ciągu tego czasu. Dziwna historia. Znajduję się w nieśmiertelnym świecie, a jestem zmuszony podjąć tyle decyzji w ograniczonym czasie. Zamknąłem oczy i wziąłem głęboki oddech. Musiałem znaleźć jakiś klucz do tej sprawy.
– Chodźmy do magazynu – powiedziałem.
– Do magazynu?
– Tak, patrząc na czaszki zastanowimy się jeszcze raz. Wziąłem dziewczynę za rękę, wstałem od stołu i otworzyłem drzwi do magazynu. Kiedy dziewczyna zapaliła światło, na półkach ukazały się rzędy niezliczonych czaszek. Pokryte były grubą warstwą kurzu i majaczyły w mrocznym świetle swą wypłowiałą bielą. Wszystkie miały identycznie rozwarte szczęki i wszystkie jednakowo wpatrywały się oczodołami w pustkę. Lodowate milczenie, które wydobywało się z ich pysków, niczym niewidoczna mgła ścieliło się po podłodze. Oparliśmy się o ścianę i dłuższą chwilę przyglądaliśmy się czaszkom. Mróz przeszył mnie na wylot i wstrząsnął moim ciałem.
– Naprawdę myślisz, że się uda? – spytała.
– Tak, myślę, że potrafię odczytać twoje serce – powiedziałem cicho.
– W jaki sposób?
– Jeszcze nie wiem. Ale musi być jakiś sposób.
– To tak, jakbyś chciał odnaleźć kroplę deszczu w rzece.
– Nieprawda. Serce to nie kropla deszczu. Nie spada z nieba i wcale nie jest podobne do innych. Proszę, zaufaj mi, jeśli możesz. Tutaj jest wszystko i niczego nie ma. I na pewne znajdę to, czego pragnę.
– Proszę, odszukaj moje serce – powiedziała po chwili.
Hard-boiled wonderland – obcinacz do paznokci, polewa z masła, żelazny wazon
Zaparkowałem samochód przed biblioteką dwadzieścia po piątej. Powietrze po deszczu było rześkie, postanowiłem więc przespacerować się po mieście. Wstąpiłem do sklepu z kawą i pijąc kawę, oglądałem sprawozdanie z zawodów golfowych w telewizji, potem spędziłem trochę czasu w salonie gier przy jednym z komputerów. Gra polegała na tym, że za pomocą artylerii przeciwczołgowej miałem zniszczyć korpus czołgów wroga, który przeprawiał się przez rzekę. Z początku wygrywałem, ale liczba atakujących mnie czołgów stale rosła, więc w końcu musiałem się poddać. Kiedy wróg zajął moje pozycje, ekran rozbłysnął bielą, jakby nastąpił wybuch jądrowy, po czym ukazał się napis: GAME OVER – INSERT COIN. Posłusznie wrzuciłem następne sto jenów. Rozbrzmiała muzyka, a moja artyleria pojawiła się w nienaruszonym stanie. W tej grze można było tylko przegrać. Jeśli bym tego nie zrobił, gra nie mogłaby się przecież skończyć, a gra bez końca nie ma sensu. Wkrótce wróg znów zajął moje pozycje, rozbłysło białe światło i ukazał się napis: GAME OVER – INSERT COIN.
Na wystawie sklepu z artykułami żelaznymi, który znajdował się obok salonu gier, leżały najrozmaitsze narzędzia: komplety śrubokrętów i kluczy do nakrętek, obok elektryczny pistolet do wbijania gwoździ i elektryczny śrubokręt. Była też skórzana torba na narzędzia niemieckiej produkcji. Wielkością nie różniła się od małego damskiego kuferka, ale w środku mieściła się mała piła, młotek, ba, nawet woltomierz. Obok leżał komplet trzydziestu noży rzeźbiarskich. Zdumiałem się na widok tylu rodzajów ostrzy. Każde dłuto miało inny kształt, a przeznaczenia kilku z nich nie mogłem się domyślić. W porównaniu ze zgiełkiem, jaki panował w salonie gier, tutaj zdawało się być cicho jak we wnętrzu góry lodowej. Za ladą w głębi mrocznego sklepu siedział łysiejący właściciel w okularach i rozkręcał coś śrubokrętem.
Nagle postanowiłem wejść do sklepu. Zacząłem szukać obcinaczy do paznokci. Leżały obok kompletu brzytew i wyglądały jak kolekcja owadów. Zauważyłem wśród nich gładki prosty przedmiot z nierdzewnej stali, długości pięciu centymetrów. Nie miałem pojęcia, co należało zrobić, żeby obciąć nim paznokieć. Zaniosłem go do lady.
Kiedy stanąłem przed ladą, właściciel sklepu odłożył mikser, który właśnie rozkładał na części, i wyjaśnił mi, jak posługiwać się obcinaczem.
– Proszę spojrzeć. Zginamy najpierw tutaj, potem tutaj i proszę, mamy obcinacz.
– Rzeczywiście! – powiedziałem zdumiony. Kawałek metalu zamienił się w obcinacz.
– To dobra rzecz – powiedział, jakby zdradzał mi tajemnicę. – Wyrób Henkela, jeden wystarczy na całe życie. Niezastąpiony w podróży. Nie rdzewieje i nie tępi się. Może pan obciąć nim nawet pazury psa.
Zapłaciłem za obcinacz tysiąc osiemset jenów. Mężczyzna włożył go do małego czarnego futerału ze skóry. Kiedy wydał mi resztę, znów zajął się mikserem. Każdą śrubkę odkładał, zależnie od wielkości, na inny talerzyk. Wszystkie śrubki wyglądały na bardzo szczęśliwe.
Wróciłem do samochodu i czekałem na dziewczynę, słuchając Koncertu brandenburskiego. Zastanawiałem się, dlaczego śrubki na talerzykach wyglądały tak szczęśliwie. Może dlatego, że przestały być częścią miksera i odzyskały swój niezależny byt? A może zachwycił je biały talerzyk, na którym je położono? W każdym razie miło popatrzeć na przedmioty, które są szczęśliwe.
Wyjąłem obcinacz z kieszeni kurtki i spróbowałem złożyć go sam. Obciąłem na próbę koniuszek paznokcia, po czym schowałem obcinacz do futerału. Swoją drogą sklep z artykułami żelaznymi ma w sobie coś z akwarium.
Dochodziła szósta, z biblioteki zaczęli wychodzić ludzie. W większości byli to gimnazjaliści, trzymali w rękach sportowe torby podobne do mojej. Pewnie przyszli tu, żeby odrobić lekcje. Zdawało mi się, że w każdym z nich dostrzegam coś nienaturalnego. Jak gdyby gdzieś było czegoś za dużo, a w innym miejscu za mało. Ale być może w ich oczach to ja wyglądałem nienaturalnie?
Oprócz gimnazjalistów byli też starcy. To ten rodzaj starców, którzy spędzają niedzielne popołudnia w czytelni czasopism, a potem, naładowani wiedzą jak słonie, wracają do swych kochających rodzin, które czekają na nich z kolacją. W starcach nie wyczuwałem już tej nienaturalności.
Kiedy wyszli, usłyszałem wycie syreny dobiegające z pobliskiej fabryki. Była szósta. Słuchając tego dźwięku, poczułem nagle straszny głód. Od rana zjadłem tylko pół kanapki, małe ciastko i kilka ostryg. Wczoraj też prawie nic nie jadłem. Mój głód był jak wielka ziejąca czernią dziura. Oparłem się o fotel i wbiłem wzrok w niski sufit. Przez głowę przewijały mi się obrazy najrozmaitszych potraw. Przypomniałem sobie też śrubki na białym talerzyku. Gdyby tak polać je białym sosem i ozdobić talerz rukwią wodną, wyglądałyby całkiem smacznie.
Dziewczyna wyszła z biblioteki pięć po szóstej.
– To twój samochód? – zapytała.
– Nie, pożyczony – odparłem. – Podoba ci się?
– Owszem, ale…
– Jakoś nie bardzo do mnie pasuje? Niestety, niczego innego nie było już w wypożyczalni.
– Aha – powiedziała. Zanim wsiadła, obeszła samochód dookoła, przyglądając mu się uważnie, jakby wyceniała jego wartość.
– Brandenburska? - spytała, zaglądając do popielniczki.
– Lubisz?
– Tak, nawet bardzo. Zwłaszcza Richtera. To chyba jakieś nowe nagranie? Czyje?
– Pinnocka.
– Lubisz Pinnocka?
– Niespecjalnie. Kupiłem tę kasetę, bo akurat wpadła mi w ręce. Ale nie jest zła.
– Słuchałeś Brandenburskiej Pablo Casalsa?
– Nie.
– Powinieneś to kiedyś zrobić. Jest niesamowita.
– Dobrze, przy najbliższej okazji – powiedziałem. Ale czy starczy mi na to czasu? Zostało mi już tylko osiemnaście godzin, no i musiałem się w tym czasie przespać. Moje życie dobiegało końca, ale nie mogłem przecież czuwać całą noc.
– Co zjemy? – zapytałem.
– Może coś z kuchni włoskiej?
– Niezły pomysł.
– Znam jedną włoską restaurację. To niedaleko stąd.
– Jestem strasznie głodny. Zjadłbym nawet talerz śrubek.
– Ja też. Masz ładną koszulę.
Do restauracji było jakieś piętnaście minut jazdy samochodem. Jechałem wolno krętymi ulicami dzielnicy mieszkaniowej, wymijając przechodniów i rowerzystów, kiedy nagle w połowie niewielkiego wzniesienia ujrzałem włoską restaurację. Znajdowała się w zwykłym drewnianym domu w zachodnim stylu. Szyld był niewielki, toteż gdybym nie zwracał szczególnej uwagi na otoczenie, nigdy bym jej nie zauważył. Dzielnicę wypełniał spokój, na tle szarego nieba czerniły się sylwetki strzelistych himalajskich cedrów i konary sosen.
W niewielkiej salce znajdowały się tylko trzy stoły i cztery miejsca przy barze. Kelner zaproponował nam stół w głębi, przy oknie. Za oknem rosła śliwa.
– Będziemy pili wino? – spytała dziewczyna.
– Jak chcesz – odparłem. Nie znam się na winach tak, jak na piwie, więc przyglądałem się drzewu, podczas gdy ona zamawiała wino. To dziwne, że w ogrodzie włoskiej restauracji posadzono śliwę – pomyślałem. Ale może to wcale nie było dziwne? Może we Włoszech też rosną śliwy? Tak jak te wydry, które żyły we Francji. Następnie otworzyliśmy kartę i ustaliliśmy plan taktyczny posiłku. Zajęło nam to sporo czasu. Na przystawkę zamówiliśmy sałatkę z młodych krewetek w sosie truskawkowym, surowe ostrygi, pasztet po włosku, kalmary gotowane w czernidle ośmiornicy, bakłażany smażone z serem i marynowane stynki. Z makaronów wybrałem sobie tagliatelle, a dziewczyna spaghetti z bazylią.
– Może weźmiemy jeszcze na spółkę ten makaron z sosem rybnym? – zapytała.
– Brzmi nieźle.
– Jaką rybę poleciłby pan nam dzisiaj? – zwróciła się do kelnera.
– Mamy świeżego okonia – odparł. – Smażony z migdałami jest wyśmienity.
– Wezmę go – powiedziała.
– Ja też. Poza tym szpinak i risotto z pieczarkami.
– Dla mnie sałatka z gotowanych warzyw i risotto z pomidorami.
– Porcja risotto jest bardzo duża – zaniepokoił się kelner.
– Nie szkodzi. Ja od dwóch dni prawie niczego nie jadłem, a pani ma rozdęty żołądek.
– To coś w rodzaju czarnej dziury – dodała dziewczyna.
– Rozumiem – odparł rzeczowo kelner.
– Na deser poproszę lody winogronowe i suflet cytrynowy – powiedziała dziewczyna.
– Dla mnie to samo.
Gdy kelner spisał wreszcie nasze zamówienie i oddalił się do kuchni, dziewczyna spojrzała na mnie rozpromienionym wzrokiem.
– Chyba nie zamówiłeś tego wszystkiego ze względu na mnie?
– Nie, naprawdę jestem głodny.
– To wspaniale! – ucieszyła się. – Nie mam zaufania do ludzi, którzy mało jedzą. Wydaje mi się, że rekompensują to sobie w jakiś inny sposób. Jak myślisz?
– Nie wiem – powiedziałem. Naprawdę nie wiedziałem.
– „Nie wiem" to twoje ulubione powiedzonko, prawda?
– Być może.
– O właśnie! „Nie wiem" i „być może".
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc tylko skinąłem głową.
– Dlaczego? Myślisz, że nie ma nic pewnego na tym świecie? Nie wiem, być może – przemknęło mi przez głowę, ale akurat zjawił się kelner i z miną, z jaką nadworny lekarz cesarza nastawia rzepkę następcy tronu, otworzył butelkę naszego wina i nalał wino do kieliszków.
– „To nie moja wina" było, o ile się nie mylę, ulubionym zwrotem „Obcego". Zaraz… jak on się nazywał?
– Meursault – powiedziałem.
– No właśnie, Meursault – powtórzyła. – Czytałam to w gimnazjum. Ale teraz nikt już nie czyta Obcego. Przeprowadzaliśmy ankietę w bibliotece. A ty, co czytasz?
– Turgieniewa.
– Turgieniewa? Turgieniew nie był zbyt odkrywczy.
– Być może. Ale lubię go. Lubię też Flauberta i Thomasa Hardy'ego.
– Nie czytasz nic nowszego?
– Owszem, czytam czasami Somerseta Maughama.
– Nie wiem, czy jest jeszcze ktoś poza tobą, kto twierdzi, że Somerset jest nowy – powiedziała, przechylając kieliszek. – W szafie grającej też nie znajdziesz już płyt Benny Goodmana.
– Ale pisał bardzo ciekawie. The Razor’s Edge czytałem chyba ze trzy razy. Niby nic wielkiego, ale wciąga. Lepsze już to, niż gdyby miało być na odwrót.
– Tak myślisz? – spytała zdziwiona. – Zresztą wszystko jedno. Naprawdę do twarzy ci w tej pomarańczowej koszuli.
– Dziękuję. Ty też masz ładną sukienkę.
– Zauważyłeś?
Ubrana była w granatową aksamitną sukienkę wykończoną małym koronkowym kołnierzykiem. Na szyi zawiesiła dwa drobne, srebrne łańcuszki.
– Po twoim telefonie poszłam się przebrać do domu. Bardzo wygodnie jest mieszkać w pobliżu miejsca pracy.
– Rzeczywiście – przyznałem.
Przyniesiono nam część potraw na przystawkę, więc zabraliśmy się do jedzenia. Przypraw używano raczej oszczędnie, ale trzeba przyznać, że wszystko było bardzo świeże. Skorupy ostryg tak mocno przywierały do siebie, jakby zwierzęta wyjęto z dna morza zaledwie przed chwilą.
– No i jak, poradziłeś sobie z tymi jednorożcami? – zapytała po chwili, wydłubując widelcem ostrygę.
– W zasadzie tak – powiedziałem i wytarłem usmolone czernidłem usta. – Wyjaśniłem tę sprawę.
– Naprawdę odnaleziono jednorożca?
– Tak, tutaj – stuknąłem się palcem w czoło. – Jednorożce mieszkają w mojej głowie. I to całe stado.
– Czy to ma jakieś symboliczne znaczenie?
– Nie. Myślę, że to nie ma żadnego symbolicznego znaczenia. One naprawdę żyją w mojej świadomości. Odkrył je pewien profesor.
– To brzmi bardzo interesująco.
– Nie, to wcale nie jest ciekawe – przesunąłem talerz z bakłażanami w jej stronę. Odwdzięczyła mi się talerzem stynek.
– Naprawdę chciałabym tego posłuchać.
– Na dnie świadomości każdego człowieka znajduje się coś w rodzaju jądra, o którego istnieniu nie mamy pojęcia. W moim przypadku to jądro ma postać miasta. Otoczone jest murem z cegły, a środkiem płynie rzeka. Ludziom, którzy tam mieszkają, nie wolno wychodzić z miasta. Na zewnątrz mogą wychodzić tylko jednorożce. Zwierzęta te, jak gąbki, pochłaniają osobowość ludzi i wynoszą ją poza mury miasta. Dlatego nikt w tym mieście nie posiada osobowości. Ja też mieszkam w tym mieście. Nie widziałem tego na własne oczy, więc to wszystko, co mogę ci powiedzieć.
– To bardzo oryginalne – przyznała. Kiedy skończyłem mówić, zdałem sobie sprawę, że starzec wcale nie wspominał mi o rzece. Chyba rzeczywiście zaczynałem przenosić się do tamtego świata.
– Nie wymyśliłem tego świadomie – powiedziałem.
– Świadomie czy nieświadomie, wymyśliłeś to jednak ty.
– Nie da się ukryć.
– Dość smaczne te stynki, prawda?
– Tak, bardzo.
– Nie sądzisz jednak, że cała ta historia ma coś wspólnego z jednorożcem, o którym czytałam ci ostatnim razem? Te ukraińskie jednorożce też żyły w miejscu odgrodzonym od świata nie przebytym murem.
– Tak, masz rację.
– A może coś je łączy?
– A, prawda – sięgnąłem do kieszeni kurtki – mam dla ciebie prezent.
– Uwielbiam prezenty.
Podałem jej obcinacz. Otworzyła futerał i zdziwiona przyglądała się kawałkowi metalu, który znajdował się w środku.
– Co to jest?
– Pokaż – wziąłem z jej rąk obcinacz. – Zgina się najpierw tu, potem tu i proszę…
– Obcinacz do paznokci?
– Właśnie. Przydaje się w podróży. Składa się go tak samo, jak rozkłada. O tak. – Pokazałem jej, jak złożyć obcinacz.
– To ciekawe. Dziękuję. Często dajesz dziewczynom w prezencie takie rzeczy?
– Nie, jesteś pierwsza. Wszedłem do sklepu metalowego i tak mi się spodobał, że postanowiłem go kupić. Komplet noży rzeźbiarskich był trochę za duży.
– Wolę już to. Dziękuję. Zawsze gubię obcinacze, ale ten będę nosić w wewnętrznej kieszeni torebki.
Zamknęła obcinacz w futerale i schowała go do torebki.
Kelner przyniósł nam danie główne. Byłem wciąż piekielnie głodny. Sześć dań na przystawkę nie pozostawiło w naszych żołądkach ani śladu. W krótkim czasie połknąłem dość pokaźną porcję tagliatelli, po czym zjadłem połowę makaronu z sosem rybnym. Dopiero wtedy poczułem, że gdzieś na dnie mrocznej otchłani ukazało się niewielkie światło.
Czekając na morskiego okonia, którego podano po makaronie, piliśmy wino.
– A swoją drogą – powiedziała, nie odrywając kieliszka od ust, przez co jej głos jakoś dziwnie zadudnił – to twoje mieszkanie zniszczono za pomocą jakiejś maszyny? Czy może zrobiło to kilku ludzi?
– Nie, zrobił to jeden człowiek, bez użycia maszyny.
– Musiał być wyjątkowo simy.
– O tak. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak silny!
– Twój znajomy?
– Nie, widziałem go po raz pierwszy w życiu.
– To miało jakiś związek z jednorożcem?
– Myślę, że tak.
– Tę sprawę też udało ci się już rozwiązać?
– Nie. W każdym razie oni są innego zdania.
– A ty? Dla ciebie ta sprawa jest już rozwiązana?
– I tak, i nie – powiedziałem. – Nie mam wyboru, więc można powiedzieć, że jest rozwiązana, ale skoro nie mam wyboru, to czy można to nazwać rozwiązaniem? W całej tej sprawie od początku traktowano mnie jak przedmiot. To tak, jakby w drużynie piłki wodnej złożonej z samych fok znalazł się jeden człowiek.
– Dlatego musisz stąd wyjechać?
– Można tak powiedzieć.
– Jesteś wplątany w jakąś skomplikowaną sprawę?
– Tak, to bardzo skomplikowane. Sam niewiele z tego rozumiem. Świat w ogóle komplikuje się coraz bardziej. Tu jądro, tam rozpad socjalizmu, ewolucja komputerów, sztuczne zapłodnienie, satelity szpiegowskie, przeszczepy, lobotomia i tak dalej. Nawet za kierownicą nowszego auta nie mam pojęcia, dlaczego ten samochód jedzie. Krótko mówiąc, zostałem wplątany w wojnę informacyjną. To wstęp do tego, żeby zaopatrzyć komputery w osobowość. A na razie, zamiast tego, trwa wojna.
– Naprawdę komputery będą miały własną osobowość?
– Chyba tak – powiedziałem. – W ten sposób same będą mogły zaszyfrować dane.
Kelner postawił na stole okonia i risotto.
– To dla mnie trochę za trudne – powiedziała dziewczyna, krojąc mięso nożem do ryby. – Biblioteka to spokojne miejsce. Informacje leżą tam na wierzchu i nikt o nie nie walczy.
– Szkoda, że nie zatrudniłem się w bibliotece – powiedziałem. – Naprawdę trzeba było tak zrobić.
Zjedliśmy okonia i risotto, nie pozostawiając na talerzach ani ziarenka ryżu. Zdawało mi się, że wreszcie dostrzegłem dno mojego głodu.
– Okoń był wyśmienity – powiedziała zadowolona.
– Znam sposób na taką polewę. Trzeba drobno pokrajać szalotkę i powoli smażyć ją na dobrym maśle. Chwila nieuwagi przy smażeniu, a całość nie będzie miała smaku.
– Lubisz gotować, prawda?
– Tak, pewnie dlatego, że sztuka gotowania już dawno przestała się rozwijać. Przynajmniej jeśli chodzi o potrawy naprawdę smaczne.
– Takie, jak ten suflet? Swoją drogą, zmieścisz go jeszcze?
– Oczywiście – odparłem. Zmieściłbym jeszcze pięć takich sufletów.
Zjadłem lody winogronowe, suflet i wypiłem kawę. Rzeczywiście suflet był wspaniały. Deser musi być wystarczająco smaczny. Kawy było tyle, ile zmieściłoby się w garści i miała dobry pełny smak.
Kiedy zjedliśmy już wszystko, nie pozostawiając na talerzach ani kęsa, szef kuchni wyszedł nam na spotkanie. Powiedzieliśmy mu, że wszystko bardzo nam smakowało.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł kucharz. – Nie często, nawet we Włoszech, można spotkać ludzi, którzy zdołaliby zjeść tyle potraw.
– Dziękujemy – powiedziałem.
Kiedy wrócił do kuchni, zawołaliśmy kelnera i zamówiliśmy jeszcze po jednej kawie.
– Jesteś pierwszym człowiekiem, który dorównał mi w jedzeniu – powiedziała dziewczyna.
– Prawdę mówiąc, zjadłbym coś jeszcze.
– Mam w domu pizzę i chivas regal, co ty na to?
– Świetnie.
Dziewczyna mieszkała tuż obok biblioteki. Dom był niewielki, ale zawsze to co innego niż mieszkanie w bloku. Miał prawdziwy japoński ganek i ogródek, w którym spokojnie zmieściłby się jeden człowiek. W kącie ogródka rósł, jak należy, krzak azalii. Dom miał nawet jedno piętro.
– Kupiliśmy ten dom zaraz po ślubie – powiedziała. – Oddałam dług z pieniędzy, które dostałam po śmierci męża. Był ubezpieczony na życie. Kupiliśmy dom z myślą o dzieciach, ale teraz, jak widzisz, jest dla mnie trochę za duży.
– Rzeczywiście – stanąłem w pobliżu sofy w pokoju gościnnym i rozejrzałem się dookoła.
Dziewczyna wyjęła z zamrażalnika pizzę i wsadziła ją do piecyka, następnie przyniosła do pokoju chivas regal, lód i szklanki. Włączyłem magnetofon. Obok magnetofonu leżało kilka kaset: Jackie McLean, Miles Davis, Wynton Kelly i tym podobni. Czekając na pizzę, wysłuchaliśmy Bags' Groove, Surrey with a Fringe on Top i czegoś tam jeszcze. Napiłem się whisky. Dziewczyna otworzyła sobie wino.
– Lubisz stary jazz? – zapytała.
– Tak, kiedy byłem w gimnazjum, chodziłem do kawiarni, w której puszczano tylko takie kawałki.
– Nie słuchasz nowszej muzyki?
– Słucham. Police, Duran Duran, wszystkiego słucham, jak muszę.
– Ale sam, z własnej woli nie słuchasz?
– Nie trzeba własnej woli, żeby tego słuchać.
– On… to znaczy mój zmarły mąż też słuchał tylko starej muzyki.
– Jestem do niego podobny?
– Tak, trochę. Mój mąż zginął w autobusie, to znaczy został zamordowany.
– Dlaczego?
– Zwrócił uwagę punkowi, żeby przestał farbować włosy sprayem w autobusie, a tamten zaczął go bić po głowie żelaznym wazonem, który akurat trzymał w ręce.
– Po co, do licha, był mu ten wazon?
– Nie wiem – powiedziała. – Nie mam pojęcia. Mnie też nic nie przychodziło do głowy.
– Nie wydaje ci się, że zostać zatłuczonym na śmierć w autobusie to jednak zbyt okrutne?
– Tak, masz rację. To straszne – zgodziłem się.
Pizza była już gotowa, więc zjedliśmy ją po połowie i siedząc obok siebie na sofie, piliśmy alkohol.
– Chcesz zobaczyć czaszkę jednorożca? – zapytałem.
– Pewnie! Naprawdę masz czaszkę jednorożca?
– Niestety, to tylko kopia.
– Nie szkodzi, pokaż.
Wyszedłem do samochodu, zabrałem z tylnego siedzenia moją sportową torbę i wróciłem do domu. Była spokojna ciepła noc. Przez chmury przebijał księżyc. Wszystko wskazywało na to, że jutro będzie ładna pogoda. Usiadłem z powrotem na sofie, otworzyłem torbę i wyjąłem z niej czaszkę. Dziewczyna odstawiła kieliszek i uważnie przyjrzała się czaszce.
– Niezła robota – powiedziała. – Wygląda jak prawdziwa. Wyjąłem z torby pałeczkę i uderzyłem nią w czoło czaszki.
Rozległ się ten sam suchy i przeciągły dźwięk.
– A to co znowu?
– Każda czaszka wydaje swój własny niepowtarzalny dźwięk – wyjaśniłem. – Podobno za pomocą tego dźwięku można odtworzyć pamięć.
– Niemożliwe! – powiedziała. Po czym wzięła pałeczkę i sama zaczęła stukać czaszkę. – To mi wcale nie wygląda na kopię.
– Jej twórca do przesady angażuje się w swoją pracę.
– Czaszka mojego męża pękła na pół. Chyba nie wydałaby odpowiedniego dźwięku.
– Nie wiem.
Położyła czaszkę na stole i napiła się wina. Siedzieliśmy na sofie złączeni ramionami i patrzyliśmy na czaszkę. Wyglądała tak, jakby się do nas uśmiechała, zdawało mi się jednocześnie, że usiłuje zaczerpnąć powietrza.
– Puść jeszcze jakąś muzykę – powiedziała.
Wziąłem pierwszą lepszą kasetę i włożyłem ją do magnetofonu.
– Łóżko jest na górze. Pójdziemy tam, czy zostaniemy tutaj? – spytała.
– Możemy zostać tutaj.
Pat Boone zaczął śpiewać TH Be Home. Znów miałem wrażenie, że czas płynie w przeciwnym kierunku. Ale było mi już wszystko jedno. Niech sobie płynie, gdzie mu się podoba. Dziewczyna zasłoniła koronkową zasłonę w wychodzącym na ogród oknie i zgasiła światło. Potem rozebrała się w świetle księżyca. Zdjęła najpierw łańcuszki i zegarek w kształcie bransoletki, a potem aksamitną sukienkę. Ja też zdjąłem zegarek i rzuciłem go za oparcie sofy. Następnie zdjąłem kurtkę, rozluźniłem krawat i wypiłem ostatni łyk mojej whisky.
Kiedy dziewczyna zdejmowała rajstopy, zwijając je w okrągłe wałki, zaczął się kolejny utwór: Georgia on My Mind Raya Charlesa. Zamknąłem oczy, położyłem obydwie nogi na stole i tak jakbym mieszał lód w drinku, spróbowałem zamieszać czas w mojej głowie. To wszystko już się kiedyś wydarzyło. Trochę inne były nasze ubrania, muzyka w tle i kwestie, które wypowiadaliśmy. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Kręcę się w kółko i wracam wciąż w to samo miejsce. To martwy bieg, jak na karuzeli. Siedzę na drewnianym koniu i ani ja nikogo nie wyprzedzam, ani nikt nie wyprzedza mnie. I choć poruszam się do przodu, nigdzie w ten sposób nie dojadę.
– Wydaje mi się, że to wszystko już kiedyś było – powiedziałem, nie otwierając oczu.
– Oczywiście – odparła. Po czym wzięła z moich rąk pustą szklankę i powoli rozpięła guziki mojej koszuli, tak jakby wyjmowała włókna ze strączków fasoli.
– Skąd wiesz?
– Po prostu wiem – powiedziała i przywarła wargami do mojej piersi. Jej długie włosy leżały na moim brzuchu. – To wszystko już się kiedyś wydarzyło. Tylko że my kręcimy się w kółko. Prawda?
Nie otwierając oczu, powierzyłem ciało jej wargom i włosom. Myślałem o morskim okoniu, o obcinaczu do paznokci i o ślimaku na klombie przed pralnią.
Otworzyłem oczy i lekko objąłem ją ramieniem, palcami zacząłem szukać haftki jej stanika. Haftki nie było.
– Z przodu – powiedziała.
A jednak świat posuwał się naprzód.
Zrobiliśmy to trzy razy, po czym wzięliśmy prysznic i leżąc na sofie, owinięci kocem, słuchaliśmy Binga Crosby'ego. Czułem się świetnie. Erekcja była tak doskonała, jak piramida w Giza, jej włosy pachniały pięknie odżywką, a twarda sofa była naprawdę dobra. Trudno uwierzyć, że kiedyś taka sofa była ogólnie dostępnym meblem.
– Niezła ta sofa – stwierdziłem.
– Jest już taka stara i zniszczona, że zamierzałam kupić nową.
– Nie rób tego!
– Dobrze, skoro tak ci na tym zależy… Razem z Crosbym zaśpiewałem Hanny Boy.
– Lubisz tę piosenkę?
– Tak, kiedyś w podstawówce wygrałem konkurs, grając tę piosenkę na harmonijce. W nagrodę dostałem tuzin ołówków. Kiedyś nieźle grałem na tym instrumencie.
Roześmiała się. – Kto by się spodziewał!
– Tak, masz rację.
Dziewczyna jeszcze raz nastawiła płytę na Danny Boy, a ja jeszcze raz zaśpiewałem do wtóru. Kiedy jednak śpiewałem po raz drugi, ogarnął mnie jakiś trudny do wytłumaczenia smutek.
– Napiszesz do mnie? – spytała.
– Napiszę – powiedziałem. – Tylko nie wiem, czy stamtąd można wysyłać listy.
Podzieliliśmy się resztą wina, jakie zostało na dnie butelki.
– Która może być teraz godzina? – spytałem.
– Już północ.
Koniec Świata – harmonia
– Więc czujesz? – upewniła się. – Czujesz, że mógłbyś je odnaleźć?
– Tak, czuję to bardzo wyraźnie. Twoje serce jest w zasięgu mojej ręki, ale nie mogę go zobaczyć. Sposób, w jaki mógłbym to zrobić, też muszę znać już od jakiegoś czasu.
– Jeśli tak czujesz, to na pewno tak jest.
Usiedliśmy obok siebie na podłodze.
– Skoro czujesz to bardzo wyraźnie, to znaczy, że odkryłeś to stosunkowo niedawno – powiedziała. – Spróbuj sobie przypomnieć, co się wydarzyło, odkąd twój cień zaczął słabnąć. Może w ten sposób znajdziemy jakiś klucz.
Siedząc na chłodnej posadzce, z zamkniętymi oczami słuchałem jakiś czas milczenia bijącego od czaszek.
– Rano starcy zaczęli kopać dół przed moim oknem. Nie wiem, co zamierzali w nim schować, ale był to ogromny dół. Obudził mnie dźwięk ich łopat. Zdawało mi się, że kopią dziurę w mojej głowie. Potem zaczął padać śnieg i zasypał dół.
– Co jeszcze?
– Byłem z tobą w elektrowni. Ty też powinnaś to pamiętać. Spotkaliśmy młodego dozorcę, rozmawialiśmy z nim o Lesie. Pokazał mi urządzenia elektrowni. Świst wiatru napędzającego elektrownię był bardzo nieprzyjemny. Jakby powietrze wydobywało się prosto z piekła.
Dozorca był młody, bardzo cichy i chudy.
– Co było potem?
– Dozorca dał mi harmonię. To stary instrument, ale można na nim jeszcze zagrać.
Dziewczyna zamyśliła się. Czułem, że z każdą chwilą w magazynie robi się coraz chłodniej.
– To harmonia – powiedziała. – Ona jest kluczem.
– Harmonia?
– Wszystko się zgadza. Harmonia łączy się z piosenką. A piosenka z moją matką. Matka zaś bezpośrednio łączy się z moim sercem. Nie mam racji?
– Masz – odparłem. – Masz rację, wszystko się zgadza. To rzeczywiście musi być harmonia. Ale brakuje jednego zasadniczego ogniwa. Nie umiem przypomnieć sobie żadnej piosenki.
– Nie musi być piosenka, potrafisz przecież zagrać na niej kilka dźwięków?
– Potrafię – powiedziałem. Wyszedłem z magazynu, wyjąłem z kieszeni płaszcza harmonię i wróciłem do magazynu. Usiadłem obok dziewczyny i spróbowałem zagrać kilka akordów.
– Piękny dźwięk – powiedziała. – To brzmi zupełnie jak szum wiatru.
– Bo to jest szum wiatru. A raczej kilka różnych szumów jednocześnie. – Z zamkniętymi oczami słuchała harmonicznych dźwięków.
Żadna melodia nie przychodziła mi do głowy, ale już się tym nie przejmowałem. Grałem po kolei wszystkie akordy, jakie tylko sobie przypomniałem. Niech posłucha chociaż tego podobnego do szumu wiatru dźwięku. Postanowiłem nie pragnąć niczego więcej. Wystarczy, że moje serce poszybuje trochę na tym wietrze.
Nie mogę pozbyć się serca – myślałem. Nawet jeśli będzie mi z nim bardzo ciężko, znów przyjdzie kiedyś taka chwila, gdy moje serce poszybuje jak ptak na wietrze, a widok, jaki się przed nim roztoczy, obejmie całą wieczność. Potrafiło się przecież zanurzyć nawet w dźwięku tej małej harmonii.
Zdawało mi się, że słyszę również szum dobiegający z zewnątrz. To pewnie wiatr, który tańczył nad Miastem. Krążył wokół strzelistej wieży na rynku, przeciskał się pod mostem i szarpał gałęziami wierzb wzdłuż brzegu rzeki. Zwierze marzły pośród zawiei, a ludzie, zamknąwszy się w swoich domach, wstrzymywali oddech. Zamknąłem oczy i przywołałem na myśl wszystkie sceny, jakie utkwiły mi w pamięci. Zobaczyłem piaszczystą wysepkę na rzece i wieżę obserwacyjną w zachodniej części muru, elektrownię i starców wygrzewających się w słońcu przed domem. Zwierze, które piły wodę w zakolu rzeki, i zieloną trawę, kołysaną wiatrem na kamiennym brzegu wyschniętego kanału. Dokładnie pamiętałem topiel na południu, do której wybrałem się kiedyś z dziewczyną. Przypomniałem sobie też małe poletko za elektrownią i łąkę, gdzie znajdowały się stare koszary, starą studnię i fundamenty domu, które znalazłem przy murze we Wschodnim Lesie. Pułkownik, starcy z Dzielnicy Urzędniczej, dozorca elektrowni i Strażnik – wszyscy siedzieli teraz w swoich domach i słuchali wiatru.
Już wkrótce stracę to wszystko na zawsze, każdą część tego krajobrazu, wszystkich tych ludzi i ją oczywiście też. Ale z pewnością nigdy o nich nie zapomnę. To nic, że Miasto jest nienaturalne, że ludzie, którzy tu mieszkają, nie mają serc, to w końcu nie ich wina. Nawet tego Strażnika będzie mi brakowało. On też został wtłoczony w tryby tej maszyny, jakaś siła zbudowała ten mur i wciągnęła tych ludzi do środka. Nagle pomyślałem, że jestem w stanie pokochać Miasto.
W tym momencie coś lekko szarpnęło moim sercem. Jeden z akordów, które grałem, pozostał mi w pamięci, zupełnie jakby się czegoś domagał. Spróbowałem zagrać go jeszcze raz. Następnie prawą ręką zacząłem szukać dźwięków, które by do niego pasowały. Szukałem długo, ale wreszcie udało mi się znaleźć cztery dźwięki. Cztery dźwięki niczym promienie łagodnego słońca powoli opadły z nieba i osiadły na dnie mojego serca. Pragnęły mnie, tak jak ja pragnąłem ich.
Grając wciąż ten sam akord, naciskałem cztery guziki w tej samej kolejności. Czułem, że to jeszcze nie koniec. Poszukałem najpierw akordu. Znalazłem go prawie natychmiast. Z melodią było trochę gorzej, ale w rezultacie cztery pierwsze dźwięki przywołały pięć następnych. Za nimi przyszedł jeszcze jeden akord i trzy dźwięki.
To była piosenka. Nie cała wprawdzie, jedynie mały jej fragment, ale czułem, że znałem kiedyś tę piosenkę bardzo dobrze. Tak, znałem ją na pewno.
Danny Boy.
Kiedy odgadłem tytuł, melodia i akompaniament jakoś automatycznie wypłynęły spod moich palców. Muzyka wypełniła moje serce i poczułem, że siła, która tak mocno napinała moje mięśnie, gwałtownie słabnie i opuszcza moje ciało. Dopiero wtedy zrozumiałem, jak bardzo spragniony byłem muzyki. Nie słyszałem jej już tak długo, że zapomniałem nawet, czym było to pragnienie. Muzyka rozgrzała moje serce, a oczom przypomniała dawno nieoglądane światło.
Zdawało mi się, że słyszę w tej muzyce oddech samego Miasta. To Miasto było we mnie. Wraz ze mną poruszało się i oddychało, mur też się ruszał. Falował. Jakby był moją własną skórą.
Długo grałem wciąż ten sam utwór, lecz w końcu odłożyłem instrument, oparłem się o ścianę i zamknąłem oczy. Nadal czułem drżenie całego ciała. Wciąż nie opuszczało mnie wrażenie, że to wszystko było we mnie – i ten mur, i brama, i zwierze, i Las, i rzeka, i wiatr wiejący spod ziemi. I ci wszyscy ludzie. Ba, nawet ta długa zima to też z pewnością byłem ja.
Gdy odłożyłem harmonię, dziewczyna przytuliła się do mego boku. Z jej oczu spływały łzy. Objąłem ją ramieniem i pocałowałem jej oczy. Łzy były ciepłe i rozgrzewały jej zmarznięte policzki. Łagodne światło opromieniało jej twarz i nadawało blask Izom. Nie było to jednak światło lampy wiszącej u sufitu. Było od niego bielsze i cieplejsze.
Wstałem i zgasiłem lampę. I wówczas zrozumiałem, skąd wzięło się to światło. Wydobywało się z czaszek. Było łagodne jak promienie wiosennego słońca i spokojne jak blask księżyca. Stare światło zamknięte w niezliczonych czaszkach budziło się ze snu. Patrzyłem prosto w światło, lecz nie czułem, żeby mnie oślepiało. Przeciwnie, dawało moim oczom wytchnienie, a serce wypełniało ciepłem starych wspomnień. Moje oczy były już zdrowe, mogłem patrzeć na światło i nie odczuwałem bólu.
Widok był naprawdę wspaniały. Otaczało nas morze świecących punktów. Jak szlachetne kamienie ukryte na dnie przejrzystej rzeki, tak czaszki zdradzały światłem swoją tajemnicę. Wziąłem do ręki jedną z nich i lekko potarłem palcami. Wyczułem w środku jej serce. Więc było tam. Uniosło się i spłynęło na moje palce. Udało mi się wysączyć zaledwie kilka kropel, ale nikt nie mógł mi ich już odebrać.
– Tutaj jest twoje serce – powiedziałem. – Tylko twoje serce unosi się z czaszek i świeci.
Skinęła głową.
– Potrafię odczytać twoje serce, potrafię też połączyć je w całość. Twoje serce nie jest już tylko częścią bezkształtnej bezimiennej masy. Jest tu, przede mną i nikt mi go nie odbierze.
Jeszcze raz pocałowałem jej oczy.
– Zostaw mnie teraz samego – powiedziałem. – Muszę przeczytać to wszystko do rana.
Znowu skinęła głową, spojrzała jeszcze raz na rzędy świecących czaszek, po czym wyszła z magazynu. Kiedy zamknęła drzwi, oparłem się o ścianę i długo jeszcze przyglądałem się kroplom światła. Ten Stary Sen, chociaż należał do dziewczyny, był również moim snem. Przebyłem długą drogę, lecz wreszcie udało mi się go odnaleźć.
Wziąłem do ręki jedną z kości i zamknąłem oczy.
Hard-boiled wonderland – światło, introwersja, czystość
Nie wiem, ile godzin udało mi się przespać. Ktoś potrząsał moim ramieniem. Poczułem najpierw zapach sofy. Potem przyszła kolej na gniew. Każdy tylko czeka na okazję, żeby odebrać mi mój krzepki sen! Mimo to ktoś nadal usiłował mnie obudzić. Walił w moją głowę ogromnym żelaznym wazonem.
– Proszę, obudź się – mówiła dziewczyna.
Podniosłem się z sofy i otworzyłem oczy. Byłem ubrany w pomarańczowy szlafrok. Dziewczyna miała na sobie biały męski podkoszulek, stała nade mną i potrząsała moim ramieniem. W tym wielkim białym podkoszulku i w samych tylko majtkach wyglądała jak mała dziewczynka. Zdawało mi się, że pierwszy podmuch wiatru mógłby ją porwać i potargać na strzępy. Gdzie w tym drobnym ciele podziały się wszystkie włoskie potrawy? I gdzie jest mój zegarek? Było jeszcze ciemno. Jeżeli moim oczom nic się nie stało, musiało być jeszcze przed świtem.
– Popatrz na stół – powiedziała.
Spojrzałem na stół. Coś na nim stało, może mała choinka? Nie, to nie mogła to choinka. Jak na choinkę przedmiot był za mały, a poza tym to dopiero początek października. Kto o tej porze stawia na stole choinkę? Przetarłem oczy. To była czaszka. Sam ją tam położyłem. Nie, to chyba ona położyła ją na stole. Zresztą czy to nie wszystko jedno? W każdym razie czaszka jednorożca, która leżała na stole, świeciła jak bożonarodzeniowa choinka. Światło wydobywało się z kilkunastu punktów w górnej części kości.
Punkty były maleńkie, a światło niezbyt mocne. Wyglądało jak światło gwiazd na bezchmurnym niebie. Było białe, niezbyt wyraźne i łagodne. Krąg światła wokół jednego punktu zachodził na krąg wokół sąsiedniego, toteż wszystkie kręgi były lekko zamazane. Sprawiało to wrażenie, jakby światło nie tyle wydobywało się z powierzchni czaszki, co raczej unosiło się nad nią. Siedzieliśmy obok siebie na sofie i bez słowa przyglądaliśmy się temu małemu morzu światła. Dziewczyna przytuliła się do mojego ramienia. Była późna noc, nie dobiegał nas żaden dźwięk.
– Jak to jest zrobione?
Pokręciłem głową. Jeśli czaszka była pomalowana jakąś fosforyzującą farbą, musiałaby przecież świecić za każdym razem, kiedy robiło się ciemno. Nie, to niemożliwe, nie świeciła przecież ani w moim mieszkaniu, ani kiedy kładliśmy się spać wieczorem. Poza tym to nie było sztuczne światło. Człowiek nie jest w stanie skonstruować urządzenia, które świeciłoby tak pięknym i łagodnym światłem.
Delikatnie uwolniłem rękę z jej uścisku, podniosłem czaszkę i powoli przeniosłem ją na kolana.
– Nie boisz się? – spytała słabym głosem
– Nie – odparłem. Nie bałem się. To musiało się jakoś wiązać z moją świadomością. Nikt nie boi się samego siebie.
Przykryłem czaszkę dłońmi i poczułem słabe ciepło, jak od zgaszonego, lecz wciąż jeszcze tlącego się ogniska. Zobaczyłem też, że moje palce otoczyły się świetlistą powłoką. Kiedy zamknąłem oczy, zanurzając wciąż dziesięć palców w tym znikomym cieple, poczułem, że do mojego serca napływa fala starych wspomnień.
– To wcale nie jest kopia – powiedziała dziewczyna. – To na pewno prawdziwa czaszka. Przybyła tu z dalekiej przeszłości ze swoimi starymi wspomnieniami…
Skinąłem głową. Lecz cóż mogłem o tym wiedzieć? Wiedziałem tylko tyle, że czaszka wysyła światło i że trzymam to światło w rękach. Wiedziałem jeszcze, a raczej przeczuwałem, że światło usiłuje mi coś powiedzieć. Z pewnością to znowu jakaś wskazówka. Być może dotyczyła nowego świata, do którego miałem się udać? A może przeciwnie – starego, który miałem opuścić? Nie wiedziałem.
Otworzyłem oczy i jeszcze raz przyjrzałem się białemu światłu, którym jaśniały moje palce. Nie wiedziałem, co oznaczało, ale nie wyczuwałem w nim nic złego. Osiadło na moich dłoniach i zdawało mi się, że było z tego zadowolone. Nie ma się czego bać – pomyślałem. Nie ma powodu, żeby bać się samego siebie.
Położyłem czaszkę na stole, a palcami dotknąłem policzków dziewczyny.
– Ale ciepłe! – powiedziała.
– To światło jest ciepłe.
– Czy ja też mogę go dotknąć?
– Oczywiście.
Położyła ręce na czaszce i zamknęła oczy. Jej palce, tak jak moje, otoczyły się białym światłem.
– Czuję coś – powiedziała. – Nie wiem co, ale wydaje mi się, że już to kiedyś czułam. Jakieś dawno zapomniane zapachy, światła i dźwięki, coś w tym rodzaju. Nie umiem tego wytłumaczyć.
– Ja też – odparłem. – Chciałbym się czegoś napić.
– Wolisz piwo czy wodę?
– Piwo.
Dziewczyna wyszła do kuchni po piwo i szklanki, a ja tymczasem podniosłem leżący za sofą zegarek. Było szesnaście po czwartej. Za godzinę lub trochę później zacznie się nowy dzień. Wziąłem na kolana telefon i wykręciłem numer do własnego mieszkania. Nikt się nie zgłaszał. Odczekałem piętnaście sygnałów i odłożyłem słuchawkę.
Czyżby grubaska poszła już po dziadka? A może złapali ją symbolanci albo ludzie z Systemu? Nie, ta dziewczyna nie da sobie zrobić krzywdy. Tego mogłem być pewny. Gdy odłożyłem słuchawkę i pomyślałem, że pewnie nigdy jej już nie spotkam, zrobiło mi się trochę żal. Czułem się tak, jakby na moich oczach ze zlikwidowanego hotelu wynoszono po kolei sofy i żyrandole, zamykano i zasłaniano wszystkie okna.
Siedzieliśmy razem na sofie i patrząc na wysadzaną światłem czaszkę, piliśmy piwo.
– Czy ona reaguje w ten sposób na jakieś twoje uczucia?
– Możliwe. Nie wiem tylko, czy to są moje uczucia. Przelałem resztę piwa do szklanki i piłem je bardzo powoli.
Świat przed świtem był spokojny i cichy jak środek lasu. Na przykrytej dywanem podłodze leżały nasze ubrania. Moja kurtka, koszula, krawat i spodnie, jej sukienka, rajstopy i figi. Te porzucone ubrania wyglądały jak podsumowanie mojego trzydziestopięcioletniego życia.
– Na co tak patrzysz? – spytała.
– Na ubrania.
– Dlaczego?
– Wydają mi się jakieś obce. Jakby należały do innych ludzi.
– Czasami pod wpływem seksu ludzie robią się introwertyczni.
– Nie, to nie to – odparłem, trzymając w ręce pustą szklankę. – Już od jakiegoś czasu zwracam uwagę na rzeczy, których przedtem nie dostrzegałem. Przyglądam się ślimakowi albo wystawie sklepu z artykułami żelaznymi.
– Poskładam może te ubrania?
– Nie, niech tak leżą.
– Opowiedz mi o tym ślimaku.
– Widziałem go przed pralnią. Nie sądziłem, że ślimaki można spotkać w październiku.
– Ślimaki żyją cały rok.
– No właśnie.
– Znam pewien mit związany ze ślimakami. Podobno ich skorupa symbolizuje świat ciemności, więc kiedy ślimak wychodzi ze skorupy, to znaczy, że będzie ładna pogoda. Dlatego ludzie podświadomie pragną wyciągnąć ślimaka ze skorupy. Robiłeś to kiedyś?
– Nie – odparłem. – Znasz dużo ciekawych historii.
– Pracując w bibliotece, chcąc czy nie chcąc, dowiaduję się różnych rzeczy.
Wziąłem ze stołu seven stara i zapaliłem papierosa zapałkami, które dostałem w piwiarni. Potem znów rzuciłem okiem na ubrania. Rękaw mojej koszuli leżał na jasnoniebieskich rajstopach. Aksamitna sukienka wiła się w talii jak wąż, a obok, niczym rozpięta flaga, leżały figi. Łańcuszki i zegarek leżały na sofie, a czarna skórzana torebka na stoliku w kącie pokoju. Czy te bezładnie porzucone rzeczy oddawały jej czy też mój charakter?
– Dlaczego wybrałaś pracę w bibliotece? – spytałem.
– Zawsze lubiłam biblioteki. Zwłaszcza spokój, jaki je wypełnia. Poza tym nie chciałam pracować w banku ani zostać nauczycielką.
Wypuściłem dym z papierosa i przyglądałem się, jak znika pod sufitem.
– Chcesz mnie poznać? – spytała. – Chcesz wiedzieć, gdzie się urodziłam, jakie było moje dzieciństwo, gdzie studiowałam, kiedy straciłam dziewictwo, jaki jest mój ulubiony kolor i tak dalej?
– Nie – odparłem. – Nie teraz. I nie wszystko naraz.
– A ja chciałabym się czegoś o tobie dowiedzieć.
– Urodziłem się nad morzem – powiedziałem. – Po tajfunie na plaży leżało zawsze mnóstwo rzeczy. Można tam było znaleźć dosłownie wszystko. Butelki, sandały, czapki, krzesła, nawet stoły. Nie miałem pojęcia, skąd brały się te rzeczy, ale bardzo lubiłem chodzić po tym wysypisku i z niecierpliwością czekałem na następny tajfun. Teraz myślę, że fale wyrzucały śmieci z innej plaży.
Zgasiłem papierosa i odstawiłem pustą szklankę.
– Ale, co ciekawe, wszystkie te rzeczy były idealnie czyste. Nie nadawały się do użytku, ale były czyste. Takie właśnie jest morze. Kiedy spoglądam wstecz na swoje życie, przypomina mi się tamta plaża. Ja też zbierałem w życiu różne rupiecie, czyściłem je i wyrzucałem w innym miejscu. Nie nadawały się już do użytku. Mogły tylko gnić. Pamiętam doskonale, co działo się po drodze, ale co z tego? Żadne z tych wspomnień nie ma już dla mnie znaczenia. Są czyste i nie nadają się do użytku.
Położyła rękę na moim ramieniu, po czym wstała z sofy i wyszła do kuchni. Wróciła ze szklanką wina i butelką piwa.
– Lubię te ostatnie chwile ciemności przed świtem – powiedziała. – Pewnie dlatego, że są czyste i nie ma co z nimi zrobić.
Wsunęła się pod moje ramię. Przykryła kocem i w tej pozycji piła wino. Przelałem piwo do szklanki i przyglądałem się czaszce, która wciąż nie traciła swego blasku. Rzucała blade światło na butelkę piwa, popielniczkę i zapałki, które leżały na stole. Głowa dziewczyny spoczywała na moim ramieniu.
– Patrzyłem na ciebie, kiedy wychodziłaś do kuchni.
– I co?
– Masz piękne biodra.
– Podobają ci się?
– Bardzo.
Postawiła szklankę na stole i pocałowała mnie w szyję.
– Wiesz co? – wyszeptała. – Uwielbiam komplementy.
Po pewnym czasie światło, które emanowało z czaszki, zaczęło słabnąć, a potem zgasło zupełnie. Przytuleni do siebie na sofie spoglądaliśmy w stronę okna, obserwując, jak poranne słońce powoli rozprasza ciemność. Czułem na ramieniu jej gorący oddech i kształt małej miękkiej piersi.
Potem dziewczyna podkurczyła nogi, jakby chciała zmieścić się w tej odrobinie czasu, i zapadła w sen. Dachy sąsiednich domów wyraźnie zabarwiły się słońcem, a do ogrodu przyleciały ptaki. Dobiegł mnie głos spikera z porannych wiadomości i warkot zapalanego silnika. Nie byłem śpiący. Nie czułem się też pijany. Ostrożnie wyjąłem ramię spod jej głowy, wstałem z sofy i wyszedłem do kuchni. Napiłem się wody i zapaliłem papierosa. Następnie zamknąłem drzwi między kuchnią a pokojem i włączyłem radio. Wyciszyłem głos i nastawiłem na program FM. Chciałem usłyszeć jeszcze raz Dylana, ale niestety nie nadawano jego piosenek. Zamiast Dylana słuchałem Autumn Leaves Rogera Williamsa.
Kuchnia w jej domu była bardzo podobna do mojej. Tutaj też znajdował się zlewozmywak, wywietrznik, lodówka z zamrażalnikiem i gazowy piecyk. Podobna była wielkość kuchni, sposób wykorzystania miejsca, a nawet ilość i rodzaj sprzętów. Jedynie zamiast piekarnika stała kuchenka mikrofalowa. Zajrzałem do szafki pod zlewem. Znalazłem tam kilka noży o różnym przeznaczeniu. Nie były dobrze naostrzone. Niewiele kobiet umie ostrzyć noże. Wszystkie miski były z tworzywa żaroodpornego, tak żeby można było wstawić je do kuchenki mikrofalowej. Patelnia była czysta i posmarowana tłuszczem. Pusta też była siatka w zlewie, w której gromadzą się śmieci.
Sam nie wiedziałem, dlaczego tak uważnie przyglądam się cudzej kuchni. Nie jestem wścibski, ale moje oczy jakoś automatycznie wędrowały po kuchni. Po Autumn Leaves Williamsa rozbrzmiała Autumn in New York Orkiestry Franka Chacksfielda. Patrzyłem teraz na rzędy garnków, słoików i butelek z przyprawami, którymi zastawione były półki. W kuchni mieści się cały świat – pomyślałem. „Świat jest kuchnią" – powiedziałby Szekspir.
„A więc mamy już jesień – powiedziała prezenterka, po czym zaczęła opowiadać o zapachu swetra, który po długiej przerwie zakładamy po raz pierwszy jesienią. – Opis takiego zapachu znajdziecie państwo w powieści Johna Updike'a. A teraz proszę posłuchać Early Autumn Woody Hermana. Jest siódma dwadzieścia pięć".
Trzeci października, siódma dwadzieścia pięć. Poniedziałek. Niebo było tak błękitne, jakby wycięto w nim głęboką dziurę, jakimś niezwykle ostrym nożem. Zapowiadał się piękny dzień. W sam raz na zakończenie życia.
Zagotowałem wodę, wyjąłem z lodówki pomidory, sparzyłem je we wrzątku i obrałem ze skórki. Pokrajałem czosnek i inne warzywa, jakie udało mi się znaleźć w lodówce, i przyrządziłem z nich sos, który doprawiłem przecierem z pomidorów. Następnie wrzuciłem do sosu garść parówek i zostawiłem garnek na ogniu. Tymczasem pokrajałem na drobne paski kapustę i paprykę, zrobiłem z nich sałatkę, zaparzyłem kawę, skropiłem wodą bagietkę, zawinąłem ją w aluminiową folię i upiekłem w tosterze. Kiedy śniadanie było już gotowe, obudziłem dziewczynę.
– Ładnie pachnie – powiedziała.
– Mogę się ubrać? – zapytałem. Nigdy nie ubieram się pierwszy, kiedy jestem z dziewczyną. To moja żelazna zasada.
– Oczywiście – powiedziała i zdjęła podkoszulek. W porannym świetle jej piersi i brzuch zarysowały się lekkim cieniem, a włosy na łonie nabrały połysku. Siedziała tak chwilę, przyglądając się własnemu ciału.
– Chyba nie jestem brzydka – powiedziała.
– Nie, nie jesteś.
– Nie jestem gruba, nie robią mi się fałdy, moja skóra jest wciąż sprężysta, jeszcze jakiś czas – powiedziała i oparłszy obie dłonie na sofie, spojrzała w moim kierunku. – Ale pewnego dnia coś pęknie i nigdy już nie będzie tak jak teraz. Nie umiem przestać o tym myśleć.
– Zjedzmy śniadanie – zaproponowałem. Wyszła do sąsiedniego pokoju i ubrała się w żółtą bluzę i stare wypłowiałe dżinsy. Podniosłem z podłogi spodnie i koszulę, ubrałem się i poszliśmy do kuchni. Usiedliśmy przy stole i zabraliśmy się do jedzenia.
– Zawsze tak łatwo przyzwyczajasz się do cudzej kuchni? – spytała.
– Każda kuchnia jest taka sama.
– Nie masz czasami dosyć samotności?
– Nie wiem. Nigdy w ten sposób nie myślałem. Pięć lat mieszkałem z żoną, ale zupełnie nie pamiętam, jak wyglądało nasze życie. Wydaje mi się, że zawsze byłem sam.
– Nie chciałbyś ożenić się jeszcze raz?
– Już mi wszystko jedno – powiedziałem. – I tak nic się już nie zmieni. Małżeństwo to coś takiego jak psia buda z dwoma otworami. Można do niej wejść i wyjść z którejkolwiek strony, niczego to nie zmieni.
Roześmiała się i wytarła usta papierową serwetką. – Pierwszy raz słyszę, żeby ktoś porównywał życie małżeńskie do psiej budy.
Kiedy skończyliśmy jeść, podgrzałem kawę, która została w dzbanku, i rozlałem ją do filiżanek.
– Niezły ten sos pomidorowy – powiedziała.
– Byłby lepszy, gdybym dodał do niego liść laurowy i oregano. Poza tym gotowałem go jakieś dziesięć minut za krótko.
– Mimo to był naprawdę smaczny. Już dawno nie jadłam tak wykwintnego śniadania – powiedziała. – Co zamierzasz teraz robić?
Spojrzałem na zegarek. Było wpół do dziewiątej.
– Wyjdziemy stąd o dziewiątej – powiedziałem. – Pojedziemy do jakiegoś parku, położymy się na trawie i napijemy piwa. O wpół do jedenastej odwiozę cię do domu, a sam wyruszę w drogę. A ty? Co będziesz robić potem?
– Zrobię pranie, posprzątam, a potem w samotności będę wspominać dzisiejszą noc. Dobry pomysł, prawda?
– Rzeczywiście.
– Wiesz? Ja wcale nie śpię z każdym napotkanym mężczyzną.
– Wiem – odpowiedziałem.
W czasie gdy myłem naczynia, dziewczyna poszła się wykąpać. Ona też śpiewała pod prysznicem. Umyłem talerze w roślinnym płynie do mycia naczyń, który zupełnie się nie pienił, wytarłem je i poukładałem na stole. Potem umyłem zęby szczoteczką, którą znalazłem w szufladzie. Następnie zajrzałem do łazienki i zapytałem dziewczynę, czy znajdę gdzieś przybory do golenia.
– Otwórz szafkę na górze po prawej stronie. Powinny tam jeszcze być – powiedziała.
Rzeczywiście, znalazłem w szafce cytrynowy krem do golenia w sprayu firmy Schick i brzytwę Gillette. Krem zużyty był do połowy, a miejsce, z którego wytryskuje piana, zalepione było starymi resztkami. Śmierć to właśnie coś takiego – zostawia po sobie połowę kremu do golema.
– Są? – spytała.
– Tak – odparłem. Wziąłem z łazienki krem, brzytwę i ręcznik i ogoliłem się w kuchni. Kiedy skończyłem, dokładnie umyłem ostrze i uchwyt brzytwy. Moja broda wymieszała się z brodą zmarłego i razem osiadły na dnie miski.
Dziewczyna zaczęła się ubierać, a ja siedząc na sofie w pokoju, czytałem poranną gazetę. Jakiś taksówkarz w czasie jazdy dostał ataku serca, wjechał w słup na wiadukcie i zginął na miejscu. Ciężko ranną trzydziestodwuletnią kobietę i czteroletnią dziewczynkę, które jechały taksówką, odwieziono do szpitala. Dwóch radnych zmarło z powodu zatrucia starymi ostrygami, które podano na obiad podczas posiedzenia rady miejskiej. Minister skarbu Peru potępił inwazję gospodarczą Stanów Zjednoczonych w Ameryce Południowej, a minister spraw zagranicznych Niemiec Zachodnich domagał się wyrównania bilansu handlowego z Japonią. Syria potępiła Izrael, a Izrael potępił Syrię. Maltretowany przez osiemnastoletniego syna ojciec zasięgał porady redakcji. Nie znalazłem w gazecie niczego, co mogłoby mi się przydać w ostatnich godzinach życia.
Dziewczyna stała przed lustrem w beżowych bawełnianych spodniach i koszuli w brązową kratkę. Czesała włosy szczotką. Zawiązałem krawat i włożyłem kurtkę.
– Co zrobisz z czaszką jednorożca? – spytała.
– Dam ci ją w prezencie – powiedziałem. – Postaw ją na widocznym miejscu.
– Na przykład na telewizorze?
Przymierzyła wygasłą czaszkę do telewizora, stojącego w kącie pokoju.
– No jak?
– Może być – powiedziałem.
– Czy jeszcze kiedyś zaświeci?
– Na pewno – powiedziałem i objąłem ją jeszcze raz. Starałem się zapisać w pamięci ciepło, jakie biło od jej ciała.
Koniec Świata – ucieczka
Z nadejściem świtu światło czaszek rozrzedziło się i zbladło. Zaczęło powoli przygasać i zgasło, kiedy z niewielkich okien tuż pod sufitem magazynu spłynęło szare światło pochmurnego poranka.
Przestałem dostrzegać światło, lecz wciąż jeszcze wodziłem dłonią po czaszkach, wychwytując ich ciepło. Nie wiedziałem, jaką część serca dziewczyny udało mi się przeczytać. Czaszek było zbyt wiele, a mój czas był ograniczony. Ale nie przejmowałem się czasem, każdą czaszkę brałem do rąk ostrożnie i starałem się czytać z największą uwagą. W każdej chwili wyczuwałem palcami jej serce. To mi wystarczało. Nieważne, ile zdołam przeczytać – myślałem. I tak nikomu nie uda się przeczytać ludzkiego serca do końca. Ono tam było i potrafiłem je wyczuć. Czy mogłem pragnąć czegoś więcej?
Odłożyłem ostatnią czaszkę i usiadłem na podłodze. Przez małe okna, położone wysoko nad głową, nie mogłem zobaczyć, jaka była pogoda. Domyślałem się jednak po ilości światła wpadającej do środka, że niebo przesłaniały ciężkie śniegowe chmury. Magazyn wypełniony był szarym nieruchomym mrokiem. Zamknąłem oczy i przyłożyłem dłonie do twarzy. Na palcach czułem jeszcze resztki ciepła.
Siedziałem w kącie magazynu, dopóki cisza i chłód nie uspokoiły mojego serca. Czas zdawał się tu nie docierać. Przez okna wpadało wciąż to samo blade światło, również cienie nie zmieniały swego położenia. Czułem, że serce dziewczyny krąży we mnie, że przenika do każdej części mojego ciała. Złożenie go w całość zajmie mi pewnie dużo czasu. A jeszcze dłużej potrwa, zanim zdołam oddać je dziewczynie, zanim przeniknie do jej ciała. Ale nieważne, jak długo to potrwa, ani to, że jego kształt nie będzie doskonały. Najważniejsze, że mogę dać jej serce. Ona sama je uzupełni i uformuje – byłem tego pewny.
Wyszedłem z magazynu. Dziewczyna czekała na mnie w czytelni. Jej drobne ciało w tym porannym niemrawym świetle zdawało się jeszcze bardziej wątłe i kruche niż zwykle. Spojrzała na mnie, po czym wstała od stołu i postawiła dzbanek z kawą na piecu. Ja tymczasem umyłem ręce w umywalce, wytarłem je ręcznikiem i usiadłem przed piecem.
– Jesteś zmęczony? – zapytała.
Skinąłem głową. Moje ciało było jak z gliny, ledwo podnosiłem ręce. Bez chwili odpoczynku czytałem Stare Sny przez dwanaście godzin. Ale zmęczenie ominęło moje serce. Miała rację pierwszego dnia, kiedy powiedziała, że zmęczenia nie należy brać do serca.
– Dlaczego nie wróciłaś do domu? – zapytałem. – Nie byłaś tu potrzebna.
Podała mi filiżankę z kawą.
– Dopóki ty czytałeś, ja też musiałam czuwać.
– Czy tak jest ustalone?
– Nie, sama to ustaliłam – powiedziała, uśmiechając się. – Poza tym czytałeś przecież moje serce. Nie mogłam tak po prostu iść do domu.
Skinąłem głową i napiłem się kawy. Stary zegar na ścianie wskazywał piętnaście po ósmej.
– Przygotować ci śniadanie?
– Nie, nie będę teraz jadł. Muszę się przespać. Obudź mnie o wpół do trzeciej. Chciałbym, żebyś siedziała przy mnie cały czas. Czy mogłabyś to dla mnie zrobić?
– Oczywiście, jeśli sobie tego życzysz – powiedziała, nie przestając się uśmiechać.
– Bardzo mi na tym zależy.
Z pokoju w głębi przyniosła mi dwa koce. Kiedy mnie nimi przykrywała, jak kiedyś dotknęła włosami mojego policzka. Słyszałem trzaskanie węgla w piecu. Jej dłoń spoczywała na moim ramieniu.
– Kiedy wreszcie skończy się zima? – zapytałem.
– Nie wiem – odrzekła. – Tego nikt nie wie. Ale myślę, że już niedługo. To pewnie ostatni większy śnieg.
Wyciągnąłem rękę i przyłożyłem ją do policzka dziewczyny. Zamknęła oczy i przez chwilę chłonęła ciepło moich palców.
– To ciepło mojego serca, prawda?
– Co czujesz?
– Coś takiego… jakby promienie wiosennego słońca – powiedziała.
– Oddam ci je w całości. To może trochę potrwać, ale na pewno się uda.
– Wiem – powiedziała. Potem delikatnie przykryła moje oczy dłonią.
– Śpij już.
Zasnąłem.
Obudziła mnie dokładnie o wpół do trzeciej. Wstałem, włożyłem płaszcz, rękawiczki i czapkę i zawinąłem się szalikiem. Płaszcz, który wisiał cały czas przy piecu, był suchy i ciepły.
– Czy mogłabyś zaopiekować się moją harmonią? – spytałem.
Skinęła głową. Wzięła instrument ze stołu, chwilę ważyła go w rękach, po czym odstawiła z powrotem na stół.
– Dobrze. Będę jej strzegła jak oka w głowie – powiedziała.
Sypał już tylko drobny śnieg, wiatr też jakby się uspokoił. Śnieżyca, która trwała całą noc, skończyła się zapewne parę godzin temu, ale grube popielate chmury, które wciąż wisiały nad Miastem, zapowiadały nadejście kolejnej nawałnicy śniegu. To była tylko chwilowa przerwa.
Gdy przechodziłem Zachodnim Mostem na północny brzeg rzeki, ujrzałem szary dym, który jak zwykle o tej porze zaczynał wznosić się nad murem. Najpierw dostrzegłem kilka białych, jakby niezdecydowanych kłębów, lecz wkrótce w niebo popłynął gruby słup ciemnego dymu, jaki powstaje podczas palenia dużej ilości mięsa. Strażnik był w Jabłoniowym Lesie. Śnieg sięgał mi po kolana, więc zostawiałem bardzo wyraźne ślady, lecz szybkim krokiem ruszyłem w stronę strażnicy. Wszelkie odgłosy Miasta zdawały się tonąć w śniegu, nie było wiatru, nawet ptaki nie śpiewały tego dnia. Jedynie kolce w podeszwach moich butów z głośnym skrzypieniem wbijały się w świeży śnieg.
W strażnicy nie było nikogo, jak zwykle panował tu straszny smród. Ogień w piecu był wygaszony, ale pokój nie wystygł jeszcze do końca. Na stole leżały brudne talerze i fajka, ze ściany zimnym blaskiem połyskiwały rzędy toporów i siekier. Zdawało mi się, że w każdej chwili za moimi plecami może pojawić się Strażnik. Czułem milczącą zmowę tych narzędzi, tego czajnika i fajki – wszystkie zaświadczą przeciwko mnie.
Ostrożnie, tak żeby nie zawadzić o któreś z ostrzy, wyciągnąłem rękę, złapałem klucze i wybiegłem tylnymi drzwiami. Na śniegu, którym pokrył się plac Cieni, nie było żadnego śladu. Na tle nieskazitelnej bieli wyróżniał się jedynie samotny wiąz. Wiatr pozostawił na śniegu przepiękne fałdy, a wiąz, na którym spoczywały białe czapy śniegu, wyciągał w górę swe poskręcane ramiona. Żaden ruch nie mącił spokoju tego miejsca. Zdawało mi się, że nigdy nie zostanie mi wybaczone, jeśli zburzę nogami ten spokój.
Nie miałem jednak czasu do stracenia. Było za późno, żeby się wycofać. Zgrabiałymi z zimna palcami zacząłem przymierzać po kolei cztery wielkie klucze. Żaden z nich nie pasował do zamka. Oblałem się zimnym potem. Spróbowałem przypomnieć sobie jeszcze raz, w jaki sposób Strażnik otwierał bramę. Trzymał w ręce cztery klucze. Tak, na pewno cztery. Przecież liczyłem. A więc któryś z nich musiał pasować do zamka.
Wsadziłem klucze do kieszeni i pocierając dłonią, ogrzałem je do odpowiedniej temperatury, po czym znów przymierzyłem do zamka. Tym razem trzeci z kolei klucz wszedł gładko do środka i z jednym potężnym zgrzytnięciem przekręcił się w zamku. Dźwięk rozniósł się echem po pustym placu. Był tak donośny, że zdawało mi się, iż mogli go usłyszeć nawet ludzie w Mieście. Stałem przez chwilę nieruchomo i nasłuchiwałem, czy ktoś nie nadchodzi. Nie usłyszałem jednak ani kroków, ani ludzkiego głosu, więc uchyliłem nieco ciężką żelazną bramkę i przemknąłem na drugą stronę.
Śnieg na placu był miękki jak puch i sięgał mi po uda. Szedłem, zostawiając za sobą dwie proste i głębokie koleiny. Minąłem ławeczkę przykrytą grubą warstwą śniegu i wiąz, który spoglądał na mnie nienawistnym wzrokiem.
Wnętrze szopy było skute lodem. Otworzyłem klapę i zszedłem po drabinie do piwnicy.
Cień czekał na mnie, siedząc na łóżku.
– Myślałem, że już nie przyjdziesz – powiedział, wypuszczając kłęby białej pary.
– Obiecałem. Dotrzymuję słowa – odparłem. – Wyjdźmy stąd czym prędzej.
– Nie mogę, nie mam siły wyjść po drabinie – westchnął. – Próbowałem przed chwilą. Jestem słabszy, niż przypuszczałem. Jak na ironię, udawałem słabszego niż byłem i przestałem odróżniać, ile w tym gry, a ile prawdy. Zwłaszcza dziś w nocy mróz dał mi się we znaki.
– Wyciągnę cię.
Pokręcił głową. – Ale co dalej? Nie przebiegnę nawet kroku. Nie dojdę do wyjścia. To już koniec.
– Nie tchórz. Przecież to ty wymyśliłeś to wszystko – powiedziałem. – Zaniosę cię na plecach, ale masz stąd uciec i przeżyć.
– No dobrze. Ale ostrzegam cię, biec z ciężarem na plecach po śniegu to nie takie proste.
Skinąłem głową. – Od początku czułem, że to nie będzie takie proste.
Wyciągnąłem cień po drabinie, po czym objąwszy go ramieniem, przeprowadziłem na drugą stronę placu. Czarny zimny mur po lewej stronie przyglądał się nam bez słowa. Kilka gałęzi wiązu, jakby nie wytrzymało napięcia, zrzuciło śnieg na ziemię.
– Prawie nie czuję nóg – powiedział cień. – Nie leżałem bez przerwy, starałem się ćwiczyć, ale cóż mogłem zrobić w takiej małej piwnicy?
Ciągnąc za sobą powłóczący nogami cień, wszedłem do strażnicy i na wszelki wypadek powiesiłem klucze na gwoździu w ścianie. Być może przy odrobinie szczęścia Strażnik nie zorientuje się od razu, że uciekliśmy.
– Co teraz? Dokąd idziemy? – spytałem cienia, który drżał przed wygasłym piecem.
– Do Południowej Topieli – odparł.
– Do Południowej Topieli? – powtórzyłem zdziwiony. – Po co?
– To proste. Wskoczymy do topieli i w ten sposób wydostaniemy się z Miasta. O tej porze roku możemy się wprawdzie przeziębić, ale nie powinniśmy narzekać.
– Tam są ogromne wiry, wciągną nas pod ziemię, zginiemy natychmiast.
– Mylisz się. Tam właśnie musi być wyjście. Żadne inne miejsce nie wchodzi w rachubę. Masz prawo do obaw, ale zaufaj mi. Ja też wiele ryzykuję. Wytłumaczę ci wszystko po drodze. Strażnik będzie tu za godzinę albo półtorej. Nie mamy czasu, żeby się kłócić.
Przed strażnicą nie było nikogo. Prowadziły stąd tylko dwa rodzaje śladów. Jedne były śladami moich własnych nóg, drugie należały do Strażnika. Na te drugie nakładały się jeszcze ślady wózka. Wziąłem cień na plecy. Był tak chudy, że z łatwością mogłem go podnieść, ale czy zdołam wnieść go na wzgórze? Tak nawykłem już do lekkiego życia bez cienia, że nie byłem pewny, czy poradzę sobie z tym ciężarem.
– Do Południowej Topieli jest dość daleko. Musimy przejść przez Zachodnie Wzgórze, potem okrążyć Południowe Wzgórze, a na koniec przedrzeć się przez zarośla.
– Dasz radę?
– Nie mam innego wyjścia – odparłem.
Posuwałem się w kierunku rzeki zaśnieżoną drogą. Mijałem po drodze własne ślady i zdawało mi się, że spotykam samego siebie sprzed paru chwil. Odwróciłem się do tyłu, dym wciąż unosił się nad murem. Wyglądał jak szara ponura wieża, której szczyt pogrążony był w chmurach. Jeszcze nigdy słup dymu nie był tak gruby, śnieżyca musiała pochłonąć wyjątkowo dużo ofiar. Palenie mogło się przeciągnąć, to znaczy, że pogoń mogła się opóźnić. Zdawało mi się, że swą cichą śmiercią zwierze chciały dopomóc nam w ucieczce.
Coraz trudniej szło mi się po głębokim śniegu. Nie pomagały mi już buty. Do kolców przymarzł śnieg, przez co buty zrobiły się ciężkie i śliskie. Żałowałem, że nie przygotowałem sobie raków albo nart do chodzenia po śniegu. Takie rzeczy musiały znajdować się w Mieście. Co roku padało tu tyle śniegu! Może w składzie przy strażnicy? Strażnik trzymał tam chyba wszystkie możliwe narzędzia. Nie mogłem jednak zawrócić. Byłem już prawie przy moście.
– Po tych śladach wyłapie nas jak muchy – rzekł cień, oglądając się do tyłu.
Grzęznąc w śniegu, wyobraziłem sobie goniącego nas Strażnika. Będzie gnał przez ten śnieg jak szatan. Był ode mnie znacznie silniejszy i nie musiał nikogo nieść na plecach. W dodatku na pewno włoży na nogi coś, co ułatwi mu chodzenie po śniegu. Muszę posunąć się choćby o krok dalej, zanim Strażnik wróci do domu. W przeciwnym razie wszystko, naprawdę wszystko skończone.
Pomyślałem o dziewczynie, która czekała na mnie w bibliotece. Na stole leżała harmonia, w piecu palił się czerwony ogień, a nad dzbankiem unosiła się para. Przypomniałem sobie jej włosy na moim policzku i palce, które położyła na moim ramieniu. Nie mogłem pozwolić, żeby mój cień umarł w Mieście. Jeśli Strażnik nas złapie, zaprowadzi cień z powrotem do szopy i każe mu tam umrzeć. Zebrałem wszystkie siły i przyspieszyłem kroku, czasami oglądałem się za siebie, sprawdzając, czy szary dym unosi się jeszcze nad murem.
Minęliśmy po drodze wiele zwierzy. Błąkały się po śniegu w poszukiwaniu pożywienia. Gdy przechodziłem obok nich, przystawały i wypuszczając z nozdrzy kłęby białej pary, odprowadzały nas wzrokiem. Ich mądre błękitne oczy zdawały się doskonale wiedzieć, jaki był sens naszej wędrówki.
Kiedy zacząłem wchodzić pod górę, zabrakło mi tchu. Nogi zaczęły mi się plątać, a para, którą wydychałem, robiła się coraz gęstsza. Na powiece poczułem pierwszy płatek śniegu, który znów zaczynał padać.
– Może odpoczniesz chwilę? – zapytał cień.
– Wybacz mi, tylko pięć minut. Muszę odpocząć.
– Nie przejmuj się. To moja wina. Odpoczywaj, ile chcesz. W ogóle wygląda na to, że wciąż cię do czegoś zmuszam.
– Ale robisz to z myślą o mnie, prawda?
– Tak mi się wydaje.
Zdjąłem cień z pleców i przykucnąwszy na śniegu, oddychałem głęboko. Byłem tak rozpalony, że nawet dotykając śniegu, nie czułem zimna. Moje nogi od ud aż po czubki palców były twarde jak kamień.
– Ale czasami się waham – ciągnął cień. – Gdybym ci nic nie mówił i spokojnie umarł, może rzeczywiście byłbyś tutaj szczęśliwy?
– Może.
– A więc masz do mnie żal?
– Nie. Dobrze, że mi powiedziałeś, powinienem to wiedzieć.
Skinął głową, po czym spojrzał w kierunku Jabłoniowego Lasu.
– Strażnik chyba tak prędko dziś nie skończy – powiedział. – Jeszcze trochę i będziemy na górze. Potem wystarczy obejść Południowe Wzgórze. Tam już nas nie dogoni.
Podniósł z ziemi garść śniegu i rozsypał dookoła.
– Najpierw to było tylko przeczucie. Ale wkrótce byłem już pewny, że z Miasta można uciec. To Miasto jest doskonałe. A doskonałość musi zawierać wszystkie możliwości. Właściwie tego nie można nazwać Miastem. To coś bardziej elastycznego, bardziej ogólnego. Jakby zmieniało swój kształt, eksponując wciąż nowe możliwości. Dlatego jeśli pragnę stąd uciec, to znaczy, że stąd musi być jakieś wyjście. Rozumiesz?
– Rozumiem. Sam też już na to wpadłem. To świat niewyczerpanych możliwości. Tu wszystko jest i niczego nie ma.
Cień, który siedział obok mnie na śniegu, uważnie przyjrzał się mojej twarzy. Potem pokiwał głową. Śnieg sypał coraz gęściej. Zdaje się, że nadchodziła kolejna śnieżyca.
– Szukałem wyjścia drogą eliminacji – ciągnął dalej. – Bramę skreśliłem na początku. Nawet gdyby udało nam się przez nią uciec, Strażnik od razu by nas złapał. On zna tam każdą gałąź. Poza tym kiedy ktoś planuje ucieczkę, to brama jest pierwszą rzeczą, jaka przychodzi mu do głowy. To nie może być takie proste, wyjście musi znajdować się gdzieś indziej. Mur też odpada. Brama Wschodnia także. Tunel, którym rzeka wpływa do Miasta, przegrodzony jest kratą. Pozostaje tylko Południowa Topiel. Wydostaniemy się z Miasta razem z rzeką.
– Jesteś pewny?
– Tak, oczywiście. Czuję to. Pomyśl, każde inne miejsce jest dokładnie strzeżone, a Południowa Topiel nie, zupełnie jakby o niej zapomniano. Nawet nie jest ogrodzona. Nie wydaje ci się to dziwne? To strach broni do niej dostępu. Jeśli przezwyciężymy własny strach, pokonamy tym samym Miasto.
– Kiedy to zrozumiałeś?
– Kiedy pierwszy raz zobaczyłem rzekę. Tylko raz Strażnik zaprowadził mnie w pobliże Mostu Zachodniego. Wiesz, jak nie lubię tego Miasta, ale gdy zobaczyłem rzekę, nie poczułem do niej wrogości. Ona jest jakby samym życiem. Jeśli pójdziemy wzdłuż rzeki i powierzymy jej nasze ciała, z pewnością wydostaniemy się z Miasta i wrócimy do miejsca, w którym jest prawdziwe życie. Możesz mi zaufać?
– Mogę – powiedziałem. – Wierzę w to, co mówisz. Rzeka chyba naprawdę tam płynie. Do świata, z którego przyszliśmy. Myślę, że już potrafię sobie go przypomnieć. Pamiętam zapachy, dźwięki, rodzaje światła i tym podobne rzeczy. To wszystko dzięki piosence, którą przypomniałem sobie dziś w nocy.
– Nie wiem, czy to wspaniały świat – powiedział cień. – Ale jakikolwiek by był, to właśnie tam powinniśmy żyć. Są tam i dobre rzeczy, i złe. Są też i takie, które nie są ani dobre, ani złe. Urodziłeś się w tamtym świecie i tam powinieneś umrzeć. A kiedy umrzesz, ja zniknę razem z tobą. To właśnie naturalna kolej rzeczy.
– Chyba masz rację – powiedziałem.
Spojrzeliśmy jeszcze raz na Miasto. Lecz ani wieży, ani rzeki, ani mostu nie było widać za gęstą zasłoną śniegu, który sypał się z nieba w takiej ilości, że przypominał ogromny wodospad.
– Chyba powinniśmy już iść – powiedział cień. – Przy takiej pogodzie Strażnik może przerwać palenie i wrócić do domu wcześniej.
Skinąłem głową, wstałem i otrzepałem śnieg z czapki.
Hard-boiled wonderland – prażona kukurydza, Lord Jim, zniknięcie
Po drodze do parku kupiliśmy piwo w puszkach. Na pytanie sprzedawcy: „Jakie piwo?", dziewczyna odpowiedziała, że wszystko jedno, byle się pieniło i miało smak piwa. Ja byłem podobnego zdania. Bezchmurne niebo wyglądało tak, jakby dopiero dzisiaj zostało stworzone i był początek października. Czego więcej można wymagać w taki dzień od napoju, prócz tego, żeby się pienił i żeby miał smak piwa?
Zbywało mi jednak pieniędzy, więc kupiłem paczkę złożoną z sześciu piw Miller High Life. Złociste puszki błyszczały w promieniach jesiennego słońca. Do takiego poranka pasowałaby muzyka Duke'a Ellingtona. No, ale muzyka Ellingtona pasowałaby nawet do sylwestra na biegunie południowym. Prowadziłem samochód, gwiżdżąc do wtóru Lawrence'owi Brownowi w jego oryginalnej solówce z Do Nothin' Till You Hear from Me, a potem Johnny'emu Hodgesowi w Sophisticated Lady.
Zatrzymałem samochód przed parkiem Hibiya, położyliśmy się na trawniku i piliśmy piwo. W poniedziałkowy poranek park był pusty i cichy jak lotniskowiec, z którego odleciały wszystkie samoloty. Po trawie, jakby dla rozgrzewki, przechadzały się gołębie.
– Nie ma ani jednej chmury – powiedziałem.
– Jest. O tam. – Dziewczyna wskazała jedną jedyną białą chmurkę ponad Centrum Kultury. Wyglądała jak kawałek waty, który przyczepił się do gałęzi drzewa.
– Ta jest za mała, nie liczy się – powiedziałem.
Dziewczyna przystawiła dłoń do czoła i przyjrzała się chmurce.
– Masz rację, nie jest zbyt duża.
Jakiś czas przyglądaliśmy się niebu, potem otworzyliśmy puszki i wypiliśmy po jednym piwie.
– Dlaczego się rozwiodłeś? – zapytała.
– Bo nie mogłem siedzieć przy oknie, kiedy jechałem z żoną pociągiem.
– To żart?
– Tak, z Salingera.
– A tak naprawdę?
– To proste. Opuściła mnie pewnego letniego dnia po pięciu czy sześciu latach małżeństwa. Po prostu wyszła z domu i nie wróciła.
– Nigdy więcej jej nie spotkałeś?
– Właśnie. – Napiłem się piwa. – Nie miałem w zasadzie powodu, żeby się z nią spotykać.
– Jak wam się układało?
– Świetnie – odparłem, oglądając puszkę, którą trzymałem w ręce. – Ale to nie ma żadnego znaczenia. Można spać w jednym łóżku, ale kiedy trzeba zamknąć oczy, człowiek jest zawsze sam. Rozumiesz, o czym mówię?
– Tak, myślę, że rozumiem.
– Nie można chyba uogólniać, ale myślę, że ludzie dzielą się na dwie grupy, w zależności od pewnej wizji świata, jaką noszą w sobie. U jednych wizja ta jest doskonalą, u innych ograniczona. Ja zaliczam się do tych, których wizja jest ograniczona. To nieważne, którędy przebiega ta granica, ona zawsze musi gdzieś być. Ale, oczywiście, nie wszyscy myślą tak samo.
– Czy nie jest jednak tak, że ludzie, którzy myślą podobnie do ciebie, starają się przesunąć tę granicę jak najbardziej na zewnątrz?
– Być może. Ale nie ja. Niby dlaczego, tak jak wszyscy, muszę słuchać muzyki w stereo? Przecież to, że skrzypce będą po prawej, a kontrabas po lewej, niczego w samej muzyce nie zmieni. To tylko tani chwyt, który ma przyciągnąć naszą uwagę.
– Czy ty przypadkiem nie jesteś zbyt uparty?
– Ona też tak mówiła.
– Twoja żona?
– Tak. Że niby temat jest wyraźniejszy albo że słychać mniej zakłóceń. Piwo?
– Dziękuję.
Otworzyłem czwarte piwo i podałem je dziewczynie.
– Co myślisz o swoim życiu? – spytała, zaglądając do otworu w puszcze.
– Czytałaś Braci Karamazow?
– Tak, ale dawno temu.
– To świetna książka, radzę ci, przeczytaj ją jeszcze raz. Jest taka scena pod koniec, kiedy Alosza rozmawia z uczniem Krasotkinem i mówi mu mniej więcej tak: „Wiesz Kola, ty będziesz w życiu bardzo nieszczęśliwy. Ale tak w ogóle to powinieneś błogosławić to życie".
Dopiłem drugie piwo i po chwili otworzyłem następne.
– Jakoś nigdy nie mogłem się z tym pogodzić. Bo czy można „tak w ogóle" błogosławić nieszczęśliwe życie?
– I dlatego ograniczasz własne życie?
– Możliwe – odparłem. – To chyba ja powinienem zginąć w tym autobusie zamiast twojego męża.
Leżąc wciąż na trawniku, uniosłem głowę i spojrzałem w kierunku, gdzie przed chwilą znajdowała się chmurka. Już jej nie było. Przesłoniły ją liście drzewa.
– Czyja też mogłabym wejść do tej twojej ograniczonej wizji?
– zapytała.
– Oczywiście, każdy może do niej wejść i każdy może wyjść – odparłem. – To właśnie jej zaleta. Tylko wchodząc, wytrzyj buty i zamknij drzwi, kiedy będziesz wychodzić. Wszyscy tak robią.
Roześmiała się, wstała i otrzepała bawełniane spodnie z trawy.
– Na mnie już czas, prawda?
Spojrzałem na zegarek. Było dwadzieścia dwie po dziesiątej.
– Odwiozę cię do domu – powiedziałem.
– Nie trzeba. Zrobię zakupy w którymś z domów towarowych w tych stronach i wrócę sama pociągiem. Tak będzie lepiej.
– Więc rozstańmy się tutaj. Ja jeszcze trochę polezę.
– Dziękuję za obcinacz.
– Nie ma za co.
– Zadzwonisz do mnie po powrocie?
– Przyjdę do biblioteki.
– Do widzenia.
Przyglądałem się jej z miną Josepha Cottena w Trzecim człowieku, gdy oddalała się prostą alejką. Wkrótce zniknęła za drzewami, a ja przeniosłem wzrok na gołębie. Każdy z nich poruszał się w nieco inny sposób. Po chwili w pobliżu zjawiła się dobrze ubrana kobieta z małą dziewczynką i zaczęły rzucać gołębiom prażoną kukurydzę, toteż wszystkie gołębie przeniosły się w ich stronę. Trzy-, czteroletnia dziewczynka, jak większość dzieci w jej wieku, rozstawiła szeroko rączki i usiłowała złapać któregoś z gołębi. Ale oczywiście nie złapała żadnego. Gołębie też kierują się w życiu pewnymi zasadami. Kobieta spojrzała w moim kierunku tylko raz, potem przestała mnie zauważać. Leżąc na trawie w poniedziałkowe przedpołudnie w towarzystwie pięciu puszek piwa, nie mogłem wzbudzać zaufania.
Zamknąłem oczy i spróbowałem przypomnieć sobie imiona braci Karamazow. Mitia, Iwan, Alosza, no i Smierdiakow. Swoją drogą ciekawe, ilu ludzi potrafi wymienić imiona wszystkich braci Karamazow.
Potem wpatrywałam się dłuższy czas w niebo i zdawało mi się, że jestem małą łódką na środku oceanu. Nie było wiatru ani fal, więc tylko nieruchomo unosiłem się na wodzie. „Jest coś szczególnego w małej łódce na rozległym morzu", pisał Joseph Conrad. Scena rozbicia statku w Lordzie Jimie.
Niebo było głębokie i świeciło takim blaskiem, jakby samo było ideą jasności. Po chwili zaczęło mi się wydawać, że tylko to niebo było prawdziwym bytem. To tak jak z morzem. Jeśli przez wiele dni ogląda się tylko morze, zaczyna się wydawać, że nic poza nim nie istnieje. Chyba to miał na myśli Conrad. Jakże sztuczna i niedoskonała musi wydawać się w takiej chwili mała łódka.
Nie podnosząc się z trawy, wypiłem ostatnie piwo, wypaliłem papierosa i odpędziłem z głowy te literackie skojarzenia. Musiałem wrócić do rzeczywistości. Zostało mi już tylko nieco ponad godzinę.
Wstałem, zaniosłem puszki po piwie do kosza na śmieci. Wyjąłem z portfela karty kredytowe i spaliłem je w popielniczce. Dobrze ubrana matka znowu zerknęła w moją stronę. Z pewnością żaden porządny człowiek nie pali kart kredytowych w parku przed południem. Najpierw spaliłem kartę American Express, potem Visa. Bardzo ładnie zajmowały się ogniem. Pomyślałem, czy nie spalić przy okazji krawata od Paula Stuarta, ale rozmyśliłem się. To by się za bardzo rzucało w oczy, a poza tym w jakim celu miałbym palić krawat?
Potem kupiłem w kiosku dziesięć torebek kukurydzy, dziewięć rozsypałem gołębiom, a ostatnią zostawiłem dla siebie. Gołębie zleciały się ze wszystkich stron takim tłumem, jaki można zobaczyć na filmach dokumentalnych z czasów rewolucji październikowej. Usiadłem na ławce i wraz z gołębiami jadłem kukurydzę. Już dawno nie jadłem prażonej kukurydzy, była całkiem smaczna.
Dobrze ubrana matka z córeczką stały obok fontanny. Kobieta była chyba w moim wieku. Patrząc na nią, znów przypomniałem sobie koleżankę z klasy, która wyszła za rewolucjonistę, urodziła mu dwoje dzieci i uciekła z domu. Ona nie mogła już przyprowadzić dzieci do parku. Nie wiedziałem, oczywiście, co czuła w związku z tym, ale zdawało mi się, że mamy ze sobą coś wspólnego – oboje straciliśmy wszystko, co do tej pory stanowiło nasze życie. Chociaż, być może – to nawet całkiem prawdopodobne – ona byłaby odmiennego zdania. Nie widzieliśmy się od dwudziestu lat, nasze życie potoczyło się inaczej, inaczej też musieliśmy myśleć. Poza tym ona pozbyła się swojego życia sama, a ja zostałem go pozbawiony, zupełnie jakby wyciągnięto spode mnie prześcieradło, na którym właśnie spałem.
A może by mnie potępiła? Zapytałaby: „No i co ty właściwie zrobiłeś?". I miałaby rację. Niczego nie zrobiłem sam. Jedyne, co udało mi się zrobić z własnej woli, to wybaczyć profesorowi i nie przespać się z jego wnuczką. Ale czy weźmie to pod uwagę, oceniając mój udział w zakończeniu mojego dotychczasowego istnienia?
Nie wiedziałem. Dzieliło nas dwadzieścia długich lat. To, czym kierowała się teraz w swoich sądach, pozostawało daleko poza granicami mojej wyobraźni.
W ogóle niewiele już się w nich mieściło. Były tam tylko gołębie, fontanna, trawnik i matka z dzieckiem na spacerze. Kiedy jednak przyglądałem się tej scenie, po raz pierwszy od kilku dni poczułem, że nie chcę odchodzić z tego świata. Nie szkodzi, że przez te trzydzieści pięć lat wykorzystałem to, co najlepsze w życiu, w dziewięćdziesięciu trzech procentach. Chciałem oglądać ten świat jak najdłużej, ciesząc się tymi siedmioma procentami, które mi jeszcze zostały. Nie wiem dlaczego, ale wydało mi się, że to nawet mój obowiązek. Faktycznie żyłem tak, jakby któraś ze śrubek w mojej głowie była niedokręcona. Ale miałem ku temu powody. Nawet jeśli nikt tego nie zrozumie, mnie przecież nie wolno opuszczać samego siebie.
Nie mogłem tak po prostu odejść, zostawiając to moje wybrakowane życie. Powinienem być z nim do końca. Jeśli tego nie zrobię, stracę szacunek dla samego siebie. Nawet jeśli nikt nie będzie płakał z powodu mojej śmierci, ba, nawet jeśli nikt jej nie zauważy, przecież to nie zwalnia mnie z odpowiedzialności. Faktycznie straciłem do tej pory chyba aż zbyt wiele. Tak wiele, że już nic, poza mną samym, nie zostało mi do stracenia. Jednak noszę w sobie coś, jakby kontury wszystkich tych rzeczy, które straciłem, i to właśnie dzięki nim żyłem do tej pory.
Nie chciałem odchodzić z tego świata. Zamknąłem oczy i poczułem drżenie serca. Było silniejsze niż smutek i samotność, niczym wzburzone fale wstrząsało całym moim ciałem. Oparłszy się łokciami o tył ławki, usiłowałem przezwyciężyć drżenie. Nikt nie przyszedł mi z pomocą. Nikt nie mógł mnie uratować. Tak samo jak ja nie mógłbym tego zrobić dla innych.
Chciałem rozpłakać się na głos, ale nie mogłem. Byłem już na to za stary. Poza tym jest na świecie taki rodzaj smutku, którego nie można wyrazić łzami. Nie można go nikomu wytłumaczyć. Nie mogąc przybrać żadnego kształtu, osiada cicho na dnie serca jak śnieg podczas bezwietrznej nocy.
Kiedy byłem młodszy, próbowałem wyrazić taki smutek słowami. Ale pomimo starań, nie potrafiłem tego zrobić. Zaniechałem prób, zamknąłem słowa w sobie. Naprawdę głębokiego smutku nie da się wyrazić nawet łzami.
Chciałem zapalić papierosa, ale nie mogłem znaleźć paczki. Znalazłem tylko zapałki. Trzy ostatnie zapałki. Po kolei zapaliłem je i wyrzuciłem na ziemię.
Jeszcze raz zamknąłem oczy. Drżenie ustało. Moją głowę wypełniało teraz coś w rodzaju skrawków papieru zawieszonych w próżni. Nie opadały ani nie unosiły się w górę. Wygiąłem usta i spróbowałem dmuchnąć. Nie poruszyły się. Żaden wiatr nie przepędzi ich z mojej głowy.
Pomyślałem o dziewczynie z biblioteki, z którą rozstałem się przed chwilą. Myślałem o jej aksamitnej sukience, rajstopach i figach, leżących na dywanie. Ciekawe, czy jeszcze ich nie posprzątała i leżą tam, jakby to ona położyła się na podłodze? Czy byłem wobec niej sprawiedliwy? Nie. Ale kto pragnie w życiu sprawiedliwości? Nikt. Chyba tylko ja. Ale czy jest jakiś sens w życiu pozbawionym uczciwości? Lubiłem ją w takim stopniu, w jakim ona lubiła tę sukienkę i bieliznę rozrzuconą po podłodze. Czy to też było według mnie sprawiedliwe?
Sprawiedliwość to jedno z pojęć o bardzo ograniczonym zastosowaniu. A jednocześnie można je odnieść niemal do wszystkiego na świecie. Czy to do ślimaka. Czy do sklepu z artykułami żelaznymi, czy do pożycia małżeńskiego. Nawet jeśli nikt jej nie pragnie, to jedyna rzecz, jaką mogę naprawdę dać. W tym sensie sprawiedliwość przypomina miłość. Zawsze chcemy ofiarować jej więcej albo mniej, niż druga strona pragnie przyjąć. Chyba właśnie dlatego wszystko tylko przeze mnie przepływa, a nic się nie zatrzymuje.
Chyba powinienem żałować tego życia. To też byłby rodzaj uczciwości. Ale nie potrafiłem. Co z tego, że wszystko umknęło z mojego życia, jakby porwane wiatrem? Przecież sam tego chciałem. A teraz pozostała mi już tylko ta garść białego papieru.
Po drodze do kiosku, w którym zamierzałem kupić papierosy i zapałki, zadzwoniłem jeszcze raz do domu. Nie sądziłem, że ktoś podniesie słuchawkę, po prostu pomysł, żeby zadzwonić do siebie w ostatniej godzinie życia, wydał mi się niezły. Dlatego też zdziwiłem się nieco, gdy usłyszałem głos grubaski.
– Jeszcze tam jesteś? – zapytałem.
– Nie jeszcze, ale już – powiedziała. – Już byłam po dziadka. Wróciłam, żeby przeczytać tę książkę do końca.
– Balzaka?
– Tak. Jest fascynująca.
– No i co? Wyprowadziłaś dziadka?
– Oczywiście. To było dziecinnie proste. Woda opadła, no i znałam już drogę. Nawet bilety na metro kupiłam sobie zawczasu. Dziadek czuje się świetnie. Kazał cię pozdrowić.
– Dziękuję. Co teraz robi?
– Pojechał do Finlandii. Stwierdził, że tutaj nie mógłby się skupić. Finlandia to podobno piękny i spokojny kraj, są nawet renifery!
– Nie pojechałaś razem z nim?
– Postanowiłam zostać. Zamieszkam u ciebie.
– U mnie?
– Tak. Spodobało mi się to mieszkanie. Wstawię nowe drzwi, kupię lodówkę i wideo. Wiesz, twoje są do niczego. Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli kupię różową narzutę na łóżko, różową pościel i zasłony?
– Chyba nie.
– Mogę zaprenumerować gazetę? Chciałabym mieć codziennie program telewizyjny.
– Oczywiście – powiedziałem. – Ale to nie jest bezpieczne miejsce. W każdej chwili może przyjść ktoś z Systemu albo symbolanci.
– Wcale się ich nie boję. Oni potrzebują dziadka albo ciebie, ja ich nie interesuję. Zresztą był tu przed chwilą ten olbrzym ze swoim małym kolegą. Śmieszna para, przepędziłam ich od razu.
– W jaki sposób?
– Strzeliłam olbrzymowi w ucho. Na pewno pękł mu bębenek. To wszystko.
– I postawiłaś cały dom ma nogi.
– Skądże – zaprzeczyła. – Jeden strzał nikogo nie postawi już na nogi. Każdy myśli, że to z rury wydechowej. Co innego cała seria. Ale ja mam dobre oko.
– Aha – westchnąłem.
– A, właśnie, mam zamiar cię zahibernować, kiedy stracisz świadomość. Co ty na to?
– Rób, co chcesz. Mnie i tak będzie wszystko jedno – powiedziałem. – Jadę teraz do portu w Harumi. Możesz mnie sobie stamtąd zabrać. Będę w białej carinie 1800 GT twin-cam turbo. Nie umiem ci jej opisać. W każdym razie będzie włączona kaseta z Dylanem.
– Z czym?
– Z Bobem Dylanem. To piosenkarz. Śpiewa takim głosem, jakby za oknem padał… jednym słowem… zachrypniętym głosem.
– Jeśli cię zamrożę, to może dziadek wymyśli jakiś sposób, żeby przywrócić ci świadomość. Ale nie rób sobie nadziei, mówię tylko, że to nie jest niemożliwe.
– Bez świadomości nie będę w stanie robić sobie nadziei
– zauważyłem. – Sama mnie zamrozisz?
– Tak, ale nie obawiaj się. Umiem to robić. Psy i koty, które zamroziłam na próbę, wyglądają jak żywe. Ciebie też dokładnie zamrożę i schowam w takim miejscu, gdzie nikt cię nie znajdzie – powiedziała. – A jeśli wszystko dobrze pójdzie i przywrócimy ci świadomość, to prześpisz się ze mną?
– Oczywiście. Tylko nie wiem, ile będę miał wtedy lat.
– Ja też nie będę miała siedemnastu.
– Ludzie się starzeją. Nawet zamrożeni.
– Trzymaj się.
– Ty też. Cieszę się, że udało mi się z tobą porozmawiać.
– Dlatego, że dowiedziałeś się o możliwości powrotu do tego świata? To jeszcze nic pewnego…
– Nie, nie dlatego. Oczywiście chciałbym tu wrócić, ale cieszę się z tego, że mogłem z tobą porozmawiać, usłyszeć twój głos, dowiedzieć się, co się z tobą dzieje.
– Chcesz porozmawiać dłużej?
– Nie, to wystarczy. Nie mam już czasu.
– Nie bój się – powiedziała. – Nawet jeśli stracę cię na zawsze, nigdy o tobie nie zapomnę. Będziesz żył w moim sercu aż do mojej śmierci. Nie zapomnisz?
– Nie zapomnę – powiedziałem i odłożyłem słuchawkę.
O jedenastej oddałem mocz w pobliskiej toalecie i opuściłem park. Zapaliłem silnik samochodu i myśląc o hibernacji, ruszyłem w stronę portu. Ginza wypełniona była tłumem ludzi w służbowych garniturach. Rozglądałem się na wszystkie strony, szukając dziewczyny z biblioteki. Powinna gdzieś tutaj być – myślałem, lecz dookoła widziałem tylko nieznajome twarze.
Kiedy dotarłem do portu, zaparkowałem przy którymś z mniej używanych magazynów, zapaliłem papierosa i włączyłem kasetę z Bobem Dylanem na odtwarzanie z automatyczną zmianą strony. Obniżyłem oparcie fotela, położyłem nogi na kierownicy i wyrównałem oddech. Chciałem napić się jeszcze piwa, ale piwa już nie było. Słońce świeciło przez przednią szybę, otulając mnie swoim blaskiem. Zamknąłem oczy i poczułem, że światło rozgrzewa mi powieki. Dziwnie wzruszyłem się na myśl, że to światło przebyło długą drogę ze słońca na ziemię i część swojej energii poświęciło na to, żeby ogrzać moje powieki. Zdawało mi się, że zaczynam rozumieć Aloszę. Ograniczonemu życiu dane jest pewnie ograniczone błogosławieństwo.
W związku z tym postanowiłem pobłogosławić profesora i jego wnuczkę. Nie wiedziałem co prawda, czy mam do tego prawo, ale ostatecznie już wkrótce miałem umrzeć, więc mało prawdopodobne, że ktoś mnie z tego rozliczy. Dodałem do listy błogosławionych także kierowcę taksówki „Police-reggae". Pozwolił nam wsiąść do taksówki, chociaż byliśmy tacy brudni. Nie miałem powodu, żeby nie wciągnąć go na listę. W tej chwili też na pewno słucha rocka, szukając młodych pasażerów.
Przede mną było morze. Na starym transportowcu siedziało stado mew, a Dylan śpiewał Blowing in the Wind. Słuchając tej piosenki, myślałem o ślimaku, obcinaczu, o polewie z masła i o kremie do golenia. Wczesnojesienne słońce kołysało się na falach. Morze odbijało światło i błyszczało na całej swojej powierzchni. Wyglądało jak ogromne rozbite na drobny mak lustro, którego nikt nie był w stanie już posklejać.
Piosenki Dylana przypomniały mi o dziewczynie z wypożyczalni samochodów. Prawda, ją też powinienem pobłogosławić. Zrobiła na mnie świetne wrażenie. Jak mogłem o niej zapomnieć? Spróbowałem ją sobie przypomnieć. Miała na sobie zieloną kurtkę, której kolor przywodził na myśl boisko do baseballa na początku sezonu, białą bluzkę i czarną muszkę. To pewnie służbowy strój pracowników tej wypożyczalni. Nikt z własnej woli nie ubiera się w zieloną kurtkę i nie zakłada czarnej muszki. I słuchając Dylana, wyobrażała sobie deszcz.
Ja też wyobraziłem sobie deszcz. Jedyny, jaki przyszedł mi do głowy, to ten drobny deszcz, którego prawie nie widać, a mimo to rosi drzewa, ślimaki, żywopłoty i krowy. Deszczu nie można sprowadzić, nie można go też powstrzymać. Deszcz zawsze jest sprawiedliwy.
Wkrótce deszcz zmienił się w przezroczystą zasłonę, która opadła na moją świadomość.
Przyszła senność.
A więc odzyskam wszystko, co straciłem – pomyślałem jeszcze. To znaczy, że niczego nie straciłem na zawsze. Zamknąłem oczy. Bob Dylan śpiewał nadal. A Hard Rain's Gonna Fall.
Koniec Świata – ptaki
Kiedy dotarliśmy do Południowej Topieli, śnieg padał tak zawzięcie, że trudno było nawet oddychać. Zdawało mi się, że to niebo rozleciało się na kawałki i spadało na ziemię. Śnieg sypał również na topiel i ginął bezszelestnie w jej nieprzyjemnie niebieskiej toni. Cała ziemia pokryta była bielą i tylko topiel, niczym wielka, otwarta źrenica, wyróżniała się z krajobrazu.
Długo przyglądaliśmy się topieli, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Może z powodu śniegu bulgot, który wydobywał się z jej wnętrza, nie był tak wyraźny jak za pierwszym razem. Przypominał raczej dalekie dudnienie ziemi. Spojrzałem najpierw w niebo – choć znajdowało się zbyt nisko, by móc je nazwać niebem – potem na milczący mur, który niewyraźną czernią przebijał się przez zasłonę śniegu. „Koniec Świata" – to była naprawdę odpowiednia nazwa dla tego pustego, lodowatego miejsca.
Kiedy tak stałem nieruchomo, poczułem, że daszek mojej czapki pokrył się grubą warstwą śniegu. Naszych śladów też już na pewno nie było widać. Rzuciłem okiem na cień stojący trochę dalej. Co jakiś czas otrzepywał się ze śniegu i zmrużywszy oczy, przyglądał się tafli wody.
– To jest wyjście. Na pewno – powiedział. – Już nic nie zatrzyma nas w Mieście. Będziemy wolni jak ptaki.
Podniósł wysoko głowę i zamknął oczy. Chłonął twarzą śnieg, jakby to był ożywiający deszcz.
– Jest piękna pogoda! Bezchmurne niebo i wieje ciepły wiatr – powiedział i roześmiał się. Jego ciało nagle odzyskało siły. Lekko podnosząc nogi, ruszył w moją stronę.
– Czuję to – powiedział. – Po drugiej stronie topieli jest nasz świat. A ty? Jeszcze się boisz?
Pokręciłem głową.
Cień schylił się i rozwiązał sznurowadła w butach.
– No co? Będziemy chyba skakać? Wyciągnij z butów sznurowadła. Zwiążemy nimi nasze paski. Jeśli zgubimy się na tamtym świecie, to nic nam już nie pomoże.
Zdjąłem czapkę, którą pożyczył mi pułkownik i otrzepałem ją ze śniegu. Była to stara wojskowa czapka. Zupełnie wypłowiała, a miejscami nawet przetarta. Pułkownik musiał nosić ją przez wiele lat. Jeszcze raz otrzepałem ją ze śniegu i włożyłem na głowę.
– Zamierzam zostać – powiedziałem.
Cień jakby stracił zdolność koncentracji, bezmyślnie wpatrywał się w moją twarz.
– Dobrze się nad tym zastanowiłem – dodałem. – Wybacz mi, sam długo nie mogłem się zdecydować. Nie wiem dokładnie, co się stanie, jeśli zostanę tutaj sam. Masz rację, powinniśmy wrócić do starego świata, to najlepsze rozwiązanie. Wiem, że tam jest prawdziwa rzeczywistość i że uciekając od niej, popełniam błąd. Ale nie mogę stąd odejść.
– Dlaczego? Przecież tak niedawno obiecywałeś mi, że uciekniemy razem. Ja ułożyłem plan, a ty przyniosłeś mnie tutaj na własnych plecach. Co tak nagle odmieniło twoje serce? Kobieta?
– Nie, to znaczy, nie tylko. Odkryłem coś bardzo ważnego. Dlatego postanowiłem zostać.
– Odnalazłeś jej serce, prawda? Postanowiliście żyć razem w Lesie, a mnie chcieliście się po prostu pozbyć?
– Powtarzam, nie chodzi tylko o to. Odkryłem, co za siła stworzyła całe to Miasto, dlatego muszę tu zostać, to mój obowiązek. A ty? Nie chcesz wiedzieć, skąd wzięło się Miasto?
– Nie chcę – odparł cień. – Wiem już od dawna. Zrozumiałem to dużo wcześniej od ciebie. Ty stworzyłeś to Miasto. Ty stworzyłeś ten mur, rzekę, bibliotekę, bramę i tę zimę. Słowem – wszystko. I tę topiel, i śnieg. Myślałeś, że nie wiem?
– Więc dlaczego mi nie powiedziałeś?
– Właśnie dlatego. Czułem, że jeśli się o tym dowiesz, nie będziesz chciał stąd odejść. A ja za wszelką cenę chciałem cię stąd wyprowadzić. Świat, w którym powinieneś żyć, jest tam, na zewnątrz.
Usiadł na śniegu i znów pokręcił głową.
– Ale teraz, kiedy już wiesz, nie będziesz mnie więcej słuchał.
– Muszę tu zostać, to mój obowiązek – powiedziałem. – Ja stworzyłem tych ludzi i cały ten świat, nie mogę ich teraz opuścić. Wybacz mi, jeśli możesz. Naprawdę przykro mi się z tobą rozstać. Ale nie mogę odejść. To mój własny świat. Ten mur otacza mnie samego, ta rzeka płynie przeze mnie, nawet ten dym powstaje z ognia, w którym sam się spalam.
Cień wstał i przez jakiś czas przyglądał się spokojnej wodzie. Stał nieruchomo pośród siekącego ziemię śniegu, ale zdawało mi się, że traci powoli trzeci wymiar, jakby wracał do swojej dawnej płaskiej postaci. Długo milczeliśmy. Z naszych ust unosiła się tylko para. – Wiem, że nic już nie zmieni twojej decyzji – powiedział cień. – Ale ostrzegam cię, życie w Lesie jest wyjątkowo trudne. Las i Miasto to dwie różne rzeczy. Żeby przeżyć, będziesz musiał ciężko pracować, a zima w Lesie jest naprawdę długa. Jeśli raz wejdziesz do Lasu, nigdy już z niego nie wyjdziesz. Będziesz żył w nim wiecznie.
– Już się nad tym zastanawiałem.
– I naprawdę nie zmienisz zdania?
– Nie – odparłem. – Nigdy o tobie nie zapomnę. W Lesie przypomnę sobie stary świat. Jest tyle rzeczy, które muszę sobie przypomnieć. Tylu ludzi, tyle różnych miejsc, świateł i piosenek.
Cień złożył dłonie i potarł je o siebie. Śnieg, który na nim osiadł, zaczął go dziwnie przesłaniać. Zdawało mi się, że kurczy się powoli w pewnych miejscach, w innych natomiast wydłuża.
– Na mnie już czas – powiedział. – Więc nigdy się już nie zobaczymy? Co by ci tu powiedzieć na pożegnanie? Jakoś nie mogę znaleźć słów.
Jeszcze raz zdjąłem czapkę i otrzepałem ją ze śniegu.
– Życzę ci szczęścia – powiedział. – Lubiłem cię, stary. I to nie dlatego, że byłem twoim cieniem.
– Dziękuję – odparłem.
Cień pogrążył się w topieli, a ja długo jeszcze przyglądałem się lustrzanej tafli. Nie pozostała na niej ani jedna zmarszczka. Była niebieska jak oczy zwierzy. Bez cienia poczułem się tak, jakbym pozostał sam w kosmosie. Nie miałem już dokąd iść, nie miałem dokąd wrócić. Tutaj był koniec świata, a z końca świata nie prowadzi żadna droga. Tu świat zamiera i zastyga w ciszy.
Odwróciłem się od topieli i zacząłem schodzić w kierunku Zachodniego Wzgórza. Tam, za wzgórzem, było Miasto, płynęła rzeka, a w bibliotece czekała na mnie dziewczyna i harmonia.
Poprzez śnieg dostrzegłem białego ptaka. Przeleciał ponad murem i zniknął w bieli na południowym niebie. Potem zostało mi już tylko skrzypienie śniegu pod butami.